Kroniki I: Spotkanie (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1128 Nowej Ery, miesiąc czerwiec. Miasto Lupis, stolica Protektoratu (Tragonia, Dominium).


Lupis było pięknym i olbrzymim miastem. Ulice zatłoczone, żyły własnym życiem, a krzątający się po nich mieszkańcy i przyjezdni, zapełniali je po brzegi. Strzeliste wieże i strażnice na murach pięły się wysoko, a budowle sprawiały wrażenie nowych, właśnie postawionych. Mało było w mieście dzielnic, gdzie nocami strach było zaglądać, a strażnicy musieli chodzić parami. Miasto słynęło ze spokoju, a szczyciło się jeszcze handlem i wyśmienitymi rzemieślnikami. W samej dzielnicy targowej, placu tak olbrzymim, że nie sposób się było odnaleźć, można było spotkać wszelakiej maści wyuczonych czeladników i mistrzów w danym fachu. Płatnerze, zbrojmistrzowie, magowie, pomniejsi kupcy i handlarze, trupy aktorskie i cyrkowcy, najemnicy i żołnierze, jubilerzy i złotnicy, alchemicy i wielu, wielu innych, których stragany i butiki rozpościerały się na calutkim placu. Wszyscy oni byli dostępni dla każdego, który w zamian za ich usługi, mógł odwdzięczyć się wypełnionym po brzegi mieszkiem.

Tego dnia Radagast postanowił wybrać się po kolejny tom Historii Zanzibarru do wielkiej biblioteki Akademii. Ostatnimi czasy, tylko tę wiedzę zgłębiał młody czarodziej. Nie mógł skupić się na własnych studiach i zaklęciach, nękany wydarzeniami sprzed kilkunastu dni. Nie mógł pozbyć się z głowy Niguelli i jego nauk, nie mógł się skoncentrować na niczym innym… Nocami mierzył się z duchami przeszłości, stawał twarzą do lustra i z zaciśniętymi pięściami groził sobie, powtarzając, że musi zapomnieć, ale na razie nie potrafił…

Pogoda sprzyjała. Wiał lekki wiaterek, chłodząc przepocone twarze tłoczących się w mieście ludzi. Słoneczko świeciło mocno, zawisłe na niebie, bez ruchu i chmur je otaczających. Radagast założył dziś te same szaty co zwykle, czarne i szczelnie zakrywające jego ciało. Kaptur, dość głęboki, całkowicie przykrywał twarz wychudłego czarodzieja, ale najbardziej zależało mu na ukryciu jego oczu. Mleczno-białych, bez źrenicy, chłodnych, ślepych oczu. Bał się tych samych, negatywnych reakcji ludzi w stosunku do jego osoby. Zwykle przestraszeni jego obliczem, później nie byli już skorzy do rozmów i interesów. Dlatego nauczył się zakrywać twarz kapturem, a oblicze pokazywać tylko, gdy chciał celowo wywrzeć negatywną reakcję. Szedł równym krokiem, wspierając się na swoim okutym w żelazne kości kiju. Z daleka wydawało się, jakby sunął nad ziemią, a tylko jego luźna, acz długa szata, szurała po podłożu. Co jakiś czas stawał żeby złapać oddech i odkaszlnąć. Całe życie był słabym, chorowitym mężczyzną, wzbudzając tym samym niezadowolenie u ojca, rosłego drwala.

Po kilkunastu minutach wolnego spaceru doszedł do gmachu biblioteki. Był lekko spocony, ale cieknące strugi jego potu, wchłaniał kaptur, narzucony na głowę. Patrzał tylko w spokoju i cierpliwości na scenę rozgrywającą się na schodach przed głównym wejściem. Tam trzech żołnierzy straży bibliotecznej odzianych w bufiaste kaftany i otwarte hełmy, siłowało się z rosłym wojem, który chyba siłą starał się wtargnąć do środka. Groteskowa scenka wzbudziła zaciekawienie przechodniów, którzy chętnie i z uśmiechem na twarzy zbierali się wokół uważnie obserwując zajście.

- To bezprawie! – krzyczał wojownik. Odziany w lekko zakurzoną zbroję, ale całkiem ładną, bez problemów przesuwał siłujących się strażników z miejsca na miejsce. – Ta biblioteka jest publiczna i w dupie mam jakieś członkostwa! – darł się w niebogłosy. Salwy śmiechu zebranych gapiów podsycały atmosferę.

- Nie możesz panie! Takie są przepisy…! – odepchnięty strażnik upadł na podłogę, strącając przy tym oparte o ścianę trzy halabardy.

- Ostatnie ostrzeżenie! Eeehhh… Zaniechaj panie, albo wezwiemy straż miejską! – drugi ze strażników bezskutecznie blokował napierającego wojownika. W końcu leżący strażnik chwycił za nogi wojaka i pociągnął mocno do siebie. Huk padającego, ciężkiego męża w zbroi, odbił się echem na korytarzach biblioteki. Radagast stracił cierpliwość i podszedł do szamotających się jegomości.

- Panowie… - zaczął czarodziej – to nie przystoi, to przecież poważne miejsce studiów i nauki, a nie arena… - spojrzeli po sobie i zamarli w bezruchu – to nie pole bitwy, tylko skarbnica wiedzy, więc raczcie zaprzestać, bo tylko obrażacie majestat tego miejsca! – wykrzyczał ostatnie zdanie, aż część gapiów się rozeszła, zawiedzona zakończeniem przedstawienia.

- Wybaczcie panie Radagaście… - jeden ze strażników wstał rozpoznając członka biblioteki – ale ten jegomość nie chce odstąpić, a nawet nie jest członkiem…

- Sam jesteś członkiem! Bęcwale jeden! – wojownik pozbierał się z podłogi i zaczął otrzepywać spodnie. Stali tak w piątkę i obserwowali się wzajemnie. Większość gapiów rozeszła się szybciej, niż się pojawiła, a ci, co zostali byli najwyraźniej znudzeni.

- Powiedz panie… - Radagast zwrócił się do wściekłego wojownika – cóż tak interesującego i ważnego jest dla ciebie w owej bibliotece, skoro wtargnąć siłą jesteś tu gotów, nie bacząc na strażników? – zakończył i cierpliwie czekał na odpowiedź.

- Nie twoja sprawa! – burknął mężczyzna – Chodzi o historię… - dodał szybko, jakby z nadzieją na bardziej pozytywny rozwój sytuacji. – Interesuje mnie wszystko związane z Zanzibarrem, a te pacany… - spojrzał wrogo na blokujących wejście strażników - …usilnie utrudniają mi to zadanie!

- Zanzibarr powiadasz? – czarodziej uśmiechnął się pod kapturem – może jak powiesz co konkretniej cię interesuje, to będę w stanie Ci pomóc panie? – ponownie poczekał na odpowiedź, tym razem dłużej i widać było, że wojownik ciężko zastanawia się nad jego słowami. Po kilku chwilach woj odstąpił od wejścia i podszedł do zakapturzonej postaci. Nachylił się lekko, ale dalej zaciekawiony, nie potrafił spojrzeć czarodziejowi w twarz, tak szczelnie zakrytą w cieniu kaptura.

- Dobrze opowiem ci, co chcę wiedzieć, ale nie tutaj… - odczekał chwilkę – w gospodzie „Kwitnący Bluszcz” pod bramą wschodnią, idziesz? – zapytał zakapturzoną postać. Czarodziej zastanawiał się przez chwilę, po czym odwrócił się plecami do wejścia i stojących przy nim strażników i ruszył powoli w kierunku wschodniego placu. Wojownik zaskoczony tak szybko podjętą decyzją, pozbierał leżącą broń i z nogi na nogę podążył za czarodziejem…

***

Siedzieli już dłuższą chwilę w milczeniu. Wojownik z nudów zaczął skrobać zabrudzonymi paznokciami, zeschnięte na stole plamy po piwie. Czarodziej siedzący naprzeciwko rosłego męża, stukał nierytmicznie końcówkami palców, o ten sam blat, co jakiś czas przerywając na kolejny łyk czerwonego wina. Po izbie zaciemnionej gospody, lekko chwiejnym krokiem krzątał się oberżysta, pogwizdując starą, sprośną, karczemną przyśpiewkę. Dziewka służebna sprzątała ladę, obserwując klientów, co jakiś czas puszczając oczko w kierunku czekającego na decyzję czarodzieja, wojownika. W karczmie, mimo godzin popołudniowych, panował spokój i wyjątkowo nie było tłoczno. Gdzieniegdzie słychać było szepczących gości, zaangażowanych we własne, prywatne rozmowy.

- Ciekawe rzeczy opowiadasz Dinie… - czarodziej przerwał długie milczenie - …klucze, Zanzibarr, drużyna szukająca maga… - patrzał uważnie na wojownika, który bez mrugnięcia, spokojny i całkowicie poważny, przytakiwał głową na potwierdzenie jego słów.

- Już wiesz, dlaczego te informacje były dla mnie tak ważne, tylko nie dano mi szansy ich sprawdzić… - Din zacisnął pięść przypominając sobie incydent na schodach biblioteki. Czarodziej kiwnął głową, dając tym samym do zrozumienia, że czuje rozdrażnienie wojownika i powagę tej sytuacji i sytuacji jego drużyny, w której się znalazła. Siedzieli w gospodzie już dobrych kilka godzin, podczas których Din snuł opowieści o przygodach, jakie spotkały jego i kompaniję, z którą podróżuje. Radagast w milczeniu i z powagą słuchał i pochłaniał każde słowo, wyobrażając sobie, samego siebie, w centrum takich wydarzeń. „Może to moja szansa, na wyrwanie się z tego miejsca”, powtarzał sobie, „Może szczęście uśmiechnęło się do mnie…?”, zachwycony propozycją wojownika, nie mógł opanować podniecenia, ale starał się tego po sobie nie pokazywać i spokojnie, z udawaną obojętnością, dobierał kolejne słowa.

- Dobrze Dinie… - zaczął czarodziej – rozpatrzę twoją, albo raczej waszą propozycję, ale póki co, dowiem się czegoś więcej o tym, co was tak interesuje.

- Dzięki Radagaście… - odparł wojownik, uśmiechając się szeroko. Obaj po chwili wstali i uścisnęli sobie dłonie. Din próbował zajrzeć pod kaptur czarodzieja, ale dalej mógł zobaczyć tylko tajemniczą ciemność.

- Pamiętaj Dinie – Radagast przerwał starania woja – to trochę potrwa, ale myślę, że możemy się umówić tutaj za jakieś dwa tygodnie…

- Dwa tygodnie?! – wojownik zerwał uścisk i spojrzał z niedowierzaniem na czarodzieja. – Nie możesz krócej? Nie wiem, użyj swoich mocy, czy coś… - wysilał się w propozycjach, co tylko rozbawiło zakapturzoną postać.

- Haha… - Radi nie wytrzymał i parsknął śmiechem – Wierz mi, jakby się dało szybciej, to tak bym zrobił… - uspokoił roztrzęsione ciało i kontynuował – dwa tygodnie to te minimum Dinie, zgadzasz się? – spojrzał oczekująco na wojownika. Ten okazał się być niezadowolony i zawiedziony z takiej decyzji, ale najwyraźniej nie miał innej możliwości.

- W porządku, jakoś to przeczekam. Do zobaczenia za kilkanaście dni Radagaście i powodzenia… - jeszcze raz uścisnęli sobie dłonie i wyszli z gospody.

Czarodziej stał przez chwilkę przed wejściem do karczmy, obserwując oddalającą się postać rosłego wojownika. Myśli kłębiły mu się w głowie, a co jedna była bardziej podniecająca i zachęcająca do podróży w nieznane, z prawdziwą grupą poszukiwaczy mocnych wrażeń. Słońce znikało za horyzontem, pozostawiając czerwono-żółty kolor nieba. Radagast powolutku ruszył w stronę swojej karczmy. Ulice były puste i tylko co jakiś czas spotykał po drodze patrol miejskiej straży.

- Od jutra czeka mnie intensywna praca… - szeptał do siebie – a później wyruszam w podróż swojego życia.

Zatrzymał się, żeby złapać oddech i odkaszlnąć. Spojrzał na powolutku wydłużający się cień swojej osoby i uśmiechnął się…

- To będzie droga do potęgi… - czarodziej podjął już decyzję i ruszył w głąb miasta…



Kroniki II: Wysoka Wieża I (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf) oraz bracia Vorn i Vern (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc marzec. Wysoka Wieża, zachodnie obrzeża Leredeonu (Tragonia).


Śnieg sypał niemiłosiernie, wiał mroźny dokuczliwy wiatr. Wraz z Dinem wędrowaliśmy w kierunku Twierdzy Argh, gdzie, jak twierdził, szliśmy na spotkanie z jego kompaniją. Nieokrzesanym człekiem był ów woj. Pamiętam jak zeszłego roku wpadłem nań przypadkiem, kiedy to robiąc awanturę próbował siłą wtargnąć do biblioteki w Lupis… Niesłychana rzecz i godna ogniskowych opowieści, ale o tym już pisałem. Czasami ten śmiertelnik wzbudza we mnie odrazę i pogardę swoim prostackim zachowaniem, ale jak na obrońcę nadaje się wyśmienicie… Tak więc przy znienawidzonej przeze mnie pogodzie szliśmy przez wysoki śnieg na spotkanie po półrocznej przerwie. Kompani Dina postanowili się rozstać na jakiś czas, aby doszkolić swe umiejętności, jak również powrócić w rodzinne strony i pozałatwiać dawno odłożone sprawy. Dodatkowo elfka Ziriel wyruszyła do Leredeonu szukać pomocy u tamtejszych uzdrowicieli, ponieważ w jednej z wypraw straciła dłoń. Tylko dzięki drużynowemu kapłanowi udało się jej przeżyć i nie umrzeć z wykrwawienia. Din dość często opowiadał mi, że potrzebują człeka, kompana nowego, do swych podróży. Człeka, który wyuczony jest w historii Tragonii, a głównie w historii Zanzibarru, w której się specjalizuję. Ponadto ich poprzedni czarodziej, towarzysz, poległ, a z racji tego, iż są aktywną grupą potrzebowali nowego czarodzieja. Jestem jak szczęśliwy dlań los, byleby był szczęśliwy również dla mnie…

Mijały dni w mroźnej podróży, aż w końcu u schyłku mego wysiłku i resztek zdrowia dotarliśmy późnym wieczorem bezpiecznie pod Twierdzę. Din zapowiedział nas strażnikowi Wilka, bo trzeba wiedzieć, iż Twierdza ta jest niczym innym jak siedzibą wojowników Lorsha, po czym zostaliśmy wpuszczeni. Kamień spadł mi z serca, kiedy przekroczyliśmy bramę wielkiej Argh. Wokół aż huczało od opowieści o wojnie z Lordem Keth, okolice, po których podróżowaliśmy też nie należały do bezpiecznych, dlatego na mej zmęczonej twarzy pojawił się lekki uśmiech, ulga i spokój… W Twierdzy Argh mieliśmy się spotkać z częścią kompanii Dina, po kolejną osobę, po Ziriel, mieliśmy już wspólnie wyruszyć do Wysokiej Wieży, która jest bramą do Leredeonu.

Zaproszono nas do komnaty. Ogień z kominka rozgrzewał izbę, dając lekką poświatę na dalszy jej kąt. Zewsząd roznosiły się odgłosy rozmów i wrzaski wojowników Lorsha biesiadujących przy głównym stole w komnacie. Rozglądałem się uważnie i momentalnie rozpoznałem członków drużyny, z którą mieliśmy się spotkać. Pośród podobnie przyodzianych i zamkniętych w pancerze wojowników Wilka, siedziały też cztery inne osoby, dość mocno wyróżniające się… Rodzina un Nathrek, czyli Goth, poważny i olbrzymi mąż na służbie kapłańskiej u Lorsha i przyodziany w solidny pancerz kolczy jego syn Gotrek, który jak się później okazało jest magiem walki, oraz wojownicy na służbie u Gotha i Kościoła Lorsha, bracia Vorn i Vern. Cała ta czwórka serdecznie nas powitała i przychylnie spojrzała też na moją osobę, jako nowego członka ich kompanii. Poczęliśmy rozmawiać o wspólnym spotkaniu Dina ze mną, jak również o mojej wiedzy, która może przydać się w dalszych, już teraz naszych wspólnych, wyprawach. Kilkadziesiąt minut zapoznawania się starczyło, aby wyrobić sobie chociażby powierzchowną opinię o ludziach, z którymi przyjdzie mi podróżować. Goth jest największym człekiem, jakiego w życiu widziałem. Kapłan dobrze posługujący się orężem, noszący kilkudziesięciokilogramową zbroję, który co krok prawi morały i kazania. Z początku miałem obawy co do ich fanatyzmu religijnego, ale Goth w porównaniu ze swoim synem Gotrekiem, posiada jeszcze zdrowy rozsądek i życiowe doświadczenia. Ten drugi zaś, młodzian, wyraźnie lubuje się w przemocy. Nie żeby mnie to przerażało, ale nie sądziłem, iż takimi prawami kierują się wyznawcy Lorsha i ludzie w krainach na południu. Wieszanie, niewolnictwo, i tym podobne… no cóż trzeba będzie przywyknąć… Niguella już się przekonał, iż przywyknąć mogę bez żadnych oporów… Dwoje pozostałych wojów na służbie u Gotha, to bracia. Typowe maszyny, czekające tylko na rozkaz i bez oporów wykonujące swoje obowiązki, marionetki, ale bardzo przydatne…

Po tak spędzonych kilkudziesięciu minutach, do komnaty wtłoczyli się kolejni wojownicy Wilka. Widać było, iż świeżo z dworu, nieśli jakieś ciało. Specjalnie nie wzbudziło to we mnie zainteresowania, ale u rodziny Nathreków owszem. Jak się później okazało ów ciężko ranny wojownik, to bliski krewny naszych religijnych towarzyszy. Draggak, bo tak się nazywał, na łożu śmierci opowiedział im, że wraz ze swoim klanem wracali z walk z Plugawymi Rycerzami do Twierdzy, kiedy zaatakowały ich Lodowe Giganty. Walka nie skończyła się dla nich dobrze, wielu z klanu zginęło, a ci co przeżyli pomogli ciężko rannemu Draggakowi wycofać się do Twierdzy Argh. Umierający Draggak opowiedział Gothowi o obietnicy, którą złożył swemu przyjacielowi z dawnych lat i której pragnie dotrzymać. Goth postanowił wypełnić ją, aby Draggak nie splamił honoru swego klanu i tak nasza pierwsza wspólna misja zaczęła się wypełniać…

Zadanie tyczyło się problemów osobistych niejakiego barona Erhardta de Alvera, z którym Draggak był w przyjacielskich stosunkach – dawno temu byli towarzyszami broni. Baron ów był kupcem w Wysokiej Wieży, ale popadł w niełaskę i konflikt z tamtejszym hrabią Toresem Verkovich. Hrabia był właścicielem Gildii rodziny Verkovich, jednej z większych gildii kupieckich w tej części kraju, i ponoć władców miasta miał w kieszeni… Tak więc wspólnie postanowiliśmy pomóc nieboszczykowi Draggakowi w wypełnieniu jego obietnicy, i kiedy pogoda ustabilizowała się, następnego ranka ruszyliśmy do Wysokiej Wieży.

Wysoka Wieża, miasto „granica”, w której ludzie i elfy przeprowadzają rozmowy, debaty i handlują wspólnie. Piękne miejsce, gdzie handel jest na wysokim poziomie, a budowle elfich wież z różowego marmuru wychodzą poza mury dzielące miasto. W pierwszej kolejności udaliśmy się do barona, któremu mieliśmy pomóc. Dom, choć wielki, wydawał się martwy i zaniedbany. Drzwi otwarł nam lokaj barona, i po krótkiej rozmowie skierował nas na piętro do pana włości. Baron zasmucił się na wieści o śmierci Draggaka, ale gdy obiecaliśmy mu pomoc począł wprowadzać nas w temat swojego problemu. Okazało się, że około dwa tygodnie wstecz córka barona, Teresa, zniknęła bez śladu. Prawdopodobnie została porwana, a ślady pozostawione w domu tylko utwierdzały w tym przekonaniu – zginął jeden z lokajów barona, który był wtedy w domu. De Alvera wezwał straż, ale ta ponoć opieszale podchodziła do całej sprawy, a w szczególności sierżant Amara, pod którego dowództwem inspektorat nic nie zrobił i wkrótce zawiesił śledztwo… Sam baron nie był w stanie nikogo nająć, ponieważ hrabia Verkovitch totalnie zniszczył jego interesy, przez co popadł w długi i ubóstwo. Dlatego też o pomoc w sprawie poprosił Draggaka. Zaczęliśmy śledztwo na własną rękę i od razu podpadł nam sam hrabia, któremu mogło nie wystarczyć wyeliminowanie de Alvery z życia kupieckiego. Myśleliśmy, że z zemsty mógł posunąć się nawet do porwania córki barona. W domu były ślady morderstwa służby, a jeden z lokajów opowiedział o znalezionych zwłokach i uprowadzeniu. W między czasie Gotrek za pomocą swoich czarów wypytał sąsiada z naprzeciwka, który opowiedział o tamtym wieczorze. O czarnej karecie, która odjeżdżając spod domu barona miała awarię koła, a woźnica uporał się z nią dość prowizorycznie i szybko odjechał. Wywnioskowaliśmy, że tego typu uszkodzenie musi zostać naprawione w warsztacie kołodziejskim.

Nie wiem, czy w zgiełku spraw i kłębiących się we mnie myśli, z upływem czasu nie pomyliłem wydarzeń, ale sam sobie i Jej winien jestem wspomnienie owego powitania… W karczmie, w której się osiedliliśmy na czas śledztwa, doszło do spotkania z ostatnią członkinią mojej nowej kompanii. Wprawdzie według opowieści Ziriel, bo tak owa elficka piękność się nazywa, miała dołączyć do nas za miesiąc w Wysokiej Wieży, ale widać udało jej się przyspieszyć rehabilitację i pojawiła się wcześniej, ku uciesze wszystkich. Jest piękną, elfią wojowniczką, zgrabna i zarazem groźnie wyglądająca kobieta, niejednemu osiłkowi dałaby i da radę. Na mnie osobiście zrobiła wielkie wrażenie swą urodą, figurą, ale też intelektem i umiejętnościami, których powinien pozazdrościć niejeden z nas, a co poniektórzy na pewno zazdroszczą… Ja sam dowiedziałem się, że Ziriel utraciła dłoń podczas ostatniej wyprawy i czas rozstania poświęciła na regenerację i rehabilitację odnowionej ręki. Po spotkaniu i przedstawieniu sobie szybko wprowadziliśmy ją we wcześniejsze wydarzenia i wspólnie zaczęliśmy wykonywać zadanie.

Tak więc wracając do wcześniejszego wątku ruszyliśmy za śladem najpierw do wypożyczalni wozów i karoc. Mimo, iż miasto jest wielkie i zatłoczone, zdołaliśmy znaleźć owe miejsca, ale nikt nie oddał uszkodzonej karocy. Postanowiliśmy zatem poszukać warsztatów i u jednego z kołodziejów wpadliśmy na obiekt naszego zainteresowania. Gotrek użył swojego czaru „Przyjaciele” i zdołał się dowiedzieć, kiedy właściciel przyjdzie po naprawioną już karetę. Na polecenie Gotha, bracia wyśledzili miejsce parkowania karocy, które to znajdowało się w biednej dzielnicy, w szopie, a właściciele, którzy okazali się najemnikami karhańskimi, zatrzymali się w kamienicy w pobliżu. Z uwagi na to, iż (o czym wcześniej zapomniałem wspomnieć) w mieście można było nosić broń długą tylko pomiędzy 9, a 12 godziną, w pozostałych porach było to całkowicie zakazane i surowo karane przez straż, postanowiliśmy pójść do kamienicy w nocy i wypytać najemców karocy o interesujące nas sprawy. Wcześniej w ciągu dnia kręcąc się po tej części miasta, wypytywaliśmy ludzi o karocę i szopę, i w tym czasie Din przeszedł samego siebie dając przykład skończonego debilizmu i totalnego braku rozumu… W ataku szału, podczas przepytywania, zwyczajnie zabił żebraka, jak gdyby nigdy nic, a ofiara wyraźnie nie miała nam nic ciekawego do powiedzenia. Ten kretyn Din, dostrzegł w żebraku „spisek” i zwyczajnie skręcił mu kark… Musieliśmy szybko się wycofać i schronić w karczmie, aż sprawa przycichnie, a Gotrek podając się za mieszkańca i żebraka wprowadził w błąd szukających nas strażników, i skierował podejrzenia na zwykłe porachunki półświatka… Niestety podczas rocznych podróży z Dinem ten tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że rozumu nie posiada, a i sam dla siebie i innych stanowić może zagrożenie… Żałosne…

Późnym wieczorem znaleźliśmy się pod kamienicą wskazaną przez braci. Za pomocą „Otwarcia” Gotrek pomógł nam wejść do przedsionka. Kamienica wyglądała dość obskurnie i mrocznie, a ciemność na sieni, zewsząd nas otaczająca, wprowadzała tylko nastrój niepokoju i podbijała emocje już powoli buzujące w nas samych. Zaczęliśmy przeszukiwać cichaczem piętra, ponieważ kamienicę zamieszkiwało więcej obcych sobie ludzi, a nie chcieliśmy wpaść do byle jakiego mieszkania z okrzykiem i pianą na ustach. To tylko zaalarmowałoby mieszkańców ulicy i ściągnęło na nas straż. Bystrym, choć mlecznym i pozbawionym uczuć okiem obserwowałem też Dina, aby uprzedzić, w razie potrzeby, jego nadpobudliwe zachowanie i głupotę, przy tak delikatnej akcji. W końcu na parterze usłyszeliśmy rozmowy i po kilku minutach okazało się, że mieszkają tam dziwki. Z początku myśleliśmy, że tylko jedna, ale jak później opiszę, myliliśmy się…

Po krótkiej, szeptanej rozmowie dowiedzieliśmy się, że właścicielami karocy są Karhańczycy, najemnicy, wojownicy i dobrze wyszkoleni żołnierze – z czego ich kraj właśnie słynie. Gotrek, kierowany nieodpartą chęcią zrobienia dziwce krzywdy, za zgodą ojca (rodzina jak marzenie…) wszedł do jej mieszkania pod pretekstem wyuzdanego i brudnego seksu… Tak jak chciał, tak zrobił. Dał upust swoim chorym zboczeniom i wypatroszył dziewkę, jednak w całym zamieszaniu nie zauważył, iż miała ona współlokatorkę, wtedy to właśnie dowiedzieliśmy się o jej istnieniu… Obserwując kamienicę z zewnątrz, marznąc i czając się w mrocznym zaułku, zobaczyliśmy jak z kamienicy wybiega spanikowana „druga” kobieta, a Gotrek za nią. Niestety mimo chęci, nie zdołaliśmy jej schwytać…

Zmuszeni chwilą postanowiliśmy dopaść Karhańczyków, aby jak najszybciej czmychnąć z tego miejsca. Przed drzwiami ich mieszkania wzmocniłem się czarami obronnymi, jako że jedyny z całej kompaniji, nie znoszę i nie noszę ciężkich blach na sobie, poza tym to takie prymitywne w porównaniu z potęgą magii… Goth po krótkiej modlitwie wyważył drzwi, a że jak wspomniałem wcześniej jest mężem o dwumetrowym wzroście i wielkiej wadze, jego noga rozbiła zamek niczym robaka. Goth, Gotrek i Ziriel wpadli do środka i okazało się, że nasze wcześniejsze zachowania i akcje z dziwkami, musiały zaalarmować ofiary. Z przygotowanymi do strzału kuszami już na nas czekali. Din z polecenia kapłana ochraniał mnie, a ja sam stojąc w progu pomieszczenia wspierałem ich czarami ofensywnymi, które na chwilę obecną posiadałem w swojej księdze. Walka była zacięta, ale krótka. Mimo iż Karhańczycy bronili się mężnie, jeden z nich padł, a drugi od naszych okrzyków „poddaj się!”, rzucił broń. Sytuacja dla nich była kiepska, dlatego postanowiliśmy darować im życie w zamian za informacje, a i tak przy swojej klęsce prawdopodobnie sami musieli szybko opuścić miasto. Zagrożenia z ich strony więc nie dostrzegliśmy. Po krótkim przepytywaniu dowiedzieliśmy się, że odpowiedzialnym za faktyczne już teraz uprowadzenie Teresy jest niejaki Daniel Estebaro. On zapłacił im pieniądze za całą tą maskaradę i uprowadzenie, ale sam też nie zdradził, w jakim celu. Wyszliśmy…

Jednak moje przeczucia mnie nie mylą. Po wyjściu z kamienicy naszym oczom ukazał się niemiły widok… Dziwka, która zbiegła, doniosła na nas swojemu alfonsowi, a ten czekał już na nas na zewnątrz ze zgrają pięćdziesięciu uzbrojonych w pałki i inne prymitywne bronie miejskich bandytów. Po krótkim targu musieliśmy zapłacić za skrajne zboczenia Gotreka i śmierć dziwki. Dodatkowo zapytaliśmy o Daniela i ku naszemu zaskoczeniu i dodatkowej opłacie, herszt powiedział nam, że ów człek organizuje targ niewolników w zamtuzie „Uśmiechnięte Usta”, ale dostać nań mogą się tylko wybrani goście i ze specjalnym zaproszeniem. Alfons, widać, niechętnie w ogóle mówił o Estebaro, bo jak wspomniał woli się w to nie mieszać… W pokoju, w karczmie ustaliliśmy plan. Bracia obserwują zamtuz, a my jeszcze pójdziemy do barona popytać o tego Daniela, a nóż coś będzie wiedział…



Kroniki III: Wysoka Wieża II (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf) oraz bracia Vorn i Vern (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc marzec. Wysoka Wieża, zachodnie obrzeża Leredeonu (Tragonia).


Baron nie był pomocny i sam zachodził w głowę, dlaczego w takim razie została porwana, skoro z człekiem owym nic wspólnego nie miał, a może miał tylko sam o tym nie wiedział… Natomiast bracia po paru dniach infiltracji przynieśli nowe, pomocne wiadomości, przy okazji przepijając kolejne centary Gotha. Zamtuz okazał się bogatym burdelem, a używki i kurtyzany na wysokim poziomie i cholernie drogie. Bracia opowiedzieli o niejakim kupcu Etcheverym, który odegrał scenkę w środku dnia w zamtuzie. Okazało się, iż nie dostał zaproszenia na „festyn targowy” i gorączkowo się go domagał… Został po kilku chwilach udobruchany i wrócił z powrotem do chędożenia dziwek. Postanowiliśmy porwać kupca i przejąć jego zaproszenie, a od niego dowiedzieć się o szczegółach handlu niewolnikami owego wieczora, który miał nadejść wkrótce. Targ miał się odbyć pod przykrywką zabawy przebieranej, która odbywała się corocznie na Święto Targu w Wysokiej Wieży. To dawałoby nam możliwość wejść niepostrzeżenie i bez wzbudzania zaciekawienia i wziąć udział w licytacji niewolników, a później do ewentualnego przejęcia Teresy. Plan miał tyle luk, niedociągnięć i dziur, co imperialny ser z południa, ale czas naglił, a taki plan był według nas najlepszy i chyba jedyny, na jaki wpadliśmy w takich okolicznościach.

Wieczorem, kiedy upewniliśmy się, że ów kupiec zdobył swoje zaproszenie, czekaliśmy na zewnątrz zamtuza. Plan był prosty: Gotrek wraz z Ziriel i Dinem przejmują jego karocę, kupiec wsiada spod zamtuza dokładnie w pułapkę. Jadą dalej w stronę dzielnicy biedoty, gdzie w szopie był wóz Karhańczyków, a w między czasie my, Ja i Goth, idziemy tam pieszo. Bracia już wcześniej szykują szopę i na nas tam czekają. I tak zrobiliśmy…

Gotrek, Din i Ziriel podeszli od tyłu do karety Etcheverego. Tam Gotrek utkał zaklęcie „Snu” i uśpił woźnicę. Din momentalnie zajął jego miejsce, a elfka i Gotrek zaciągnęli Alfreda (bo tak ów woźnica miał na imię) do środka karety. Zakneblowali go i czekali na kupca. Dodatkowo Din dostał wyraźne polecenia od całej drużyny, że najlepiej będzie jak będzie milczał – jego elokwencja i charyzma wróżą wiele do życzenia… Kiedy kupiec wstał momentalnie Ziriel wyciągnęła swoje sztylety, żeby ostudzić jego emocje i wyciszyć głos, tak przyparty do muru siedział cicho całą drogę do szopy. W międzyczasie ja i Goth przeszliśmy przez bramę biedoty, gdzie o dziwo straż nie chciała nas przepuścić i musiałem oddać kilka srebrnych monet, żeby strażnik Lucjan przymknął na nas oko tej nocy…

Spotkaliśmy się w szopie. Tam kupiec Etchevery i woźnica Alfred konali ze strachu. Wypytaliśmy się o licytację i jego samego, a także zabraliśmy mu zaproszenie. Zaproszenie było wystawione na okaziciela i trzy towarzyszące mu osoby. Sam kupiec i jego woźnica zostali przetrzymani na czas naszej akcji w szopie, gdzie pilnowali ich bracia, a my pod przebraniem udaliśmy się na aukcję. Do zadania wyznaczyliśmy mnie, Ziriel, jako towarzyszącą mi piękność i Gotreka, jako mego osobistego ochroniarza. Następnego dnia poszliśmy na zakupy po stroje i dograliśmy kolejny plan. Złożyliśmy całe pieniądze na wszelki wypadek na licytację, w której też miałem czynnie uczestniczyć jako klient, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Tymczasem Goth i Din mieli na nas czekać przed „Uśmiechniętymi Ustami” w karecie, a stamtąd mieliśmy śledzić ewentualnych nabywców Teresy i korzystając z zamieszania i festynu w całym mieście, ją odbić.

Nadszedł wieczór i w trójkę udaliśmy się na licytację. Podając się za kupca o imieniu Zahari, wraz z osobami towarzyszącymi, zostaliśmy przyjęci do odpowiedniego stolika. Po godzinie 22 z Sali wyproszono nie zaproszonych gości pod pretekstem zamkniętej imprezy i poczęto robić przygotowania do licytacji. Pierwszym obiektem była tesijska, piękna kobieta, córka wodza z północy, którą kupił jakiś zaśliniony stary kupiec. Kolejnymi dwiema były kobiety przeznaczone na rolę kurtyzan, nn których licytację nie było nas już stać – stawka poszła wysoko w górę. Ostatnią ofiarą tego nielegalnego procederu była Teresa. Zaiste córka barona miała nieprzeciętną urodę i pewnie niejeden skusiłby się do jej uprowadzenia. Niestety stawki były tak olbrzymie, że licytowałem może ze dwa razy, żeby nie wzbudzać podejrzeń, a i tak nie byłoby nas stać na jedną część jej ciała… Wpadła w ręce jednego z kupców, niejakiego „Pana Noc” za nie bagatela 100 złotych centarów. Licytacja dobiegła końca, więc szybko wyszliśmy z lokalu i czekaliśmy na nabywców Teresy i ją samą. Kiedy weszli do karety pojechaliśmy za nimi. Nasz woźnica Din, śledził jak amator, no ale cóż więcej można od niego wymagać, lepiej na pewno macha mieczem…

Śledziliśmy ich pod sam dom, gdzie przeprowadziliśmy krótki rekonesans. Jedynym miejscem, w którym mogliby się znajdować i ukryć Teresę była piwnica. Okazało się, że mieliśmy rację. Powolutku i starając się zachować ciszę, dotarliśmy do drzwi. W środku było kilku wojów, kupiec i Teresa. Kupiec stał przed dziwnie falującym lustrem, na pierwszy rzut oka stwierdziłem, że to rodzaj komunikatora, a Teresa leżała nieprzytomna na łóżku obok. Rozpętała się walka, makabrycznie szybka Ziriel tańczyła wokół niezdarnych przeciwników, uderzając sztyletami w ich newralgiczne miejsca z chirurgiczną precyzją. Goth swoim wielkim toporem miażdżył uzbrojenia i tarcze kładąc kolejno przeciwników z roztrzaskanymi kośćmi. Gotrek mistrzowsko władając szablą, wplatał w tą finezję czary, raniąc magią wrogów. Ja trzymając się z tyłu wspierałem co rusz swoich kompanów czarami, a Din dzielnie trzymając naszych przeciwników z dala ode mnie atakował wojów. Pierwszym moim celem okazał się kupiec, który mógł być niebezpieczny i wspierany magią. Na szczęście powaliliśmy go dość szybko, ale większym problemem okazała się istota mówiąca z falującej tafli lustra. Usłyszałem inkantację, zaraz po wygranej naszej walce, podbiegłem do lustra i obaliłem go odbiciem do ziemi. Niestety zbyt wolno i nieskutecznie. Głos istoty dokończył czar i na ścianie pojawił się portal. Wir rozszerzył się na wielkość ściany, a zza niego zobaczyliśmy pustynię i biegnącą istotę w naszą stronę. Demon o wielkich rogach, nigdy takiego stworzenia nie widziałem nawet w księgach swoich mistrzów, ani w bibliotece w Lupis. Wskoczył do komnaty atakując moich kompanów. Na widok tak potężnego przeciwnika padłem na ziemię, z myślą o tym żeby przeżyć. Po części zrobiłem dobrze, bo istota była tak silna, że nawet czwórka moich kompanów miała z nią wielkie problemy. Kiedy sytuacja przerodziła się w krytyczną dla nas, padło kilka celnych i silnych ciosów, po których demon padł. Ale głos, który go przywołał kontynuował inkantację, próbując przywołać kolejną. Szybko zbiłem lustro i nastała cisza. Słychać było tylko bicie naszych serc i nierównomierne oddechy, spowodowane zmęczeniem i odniesionymi ranami. Pamiętam jeszcze jak głos wołał: „…Ona należy do mnie!”, i tu przyszła mi myśl, że sami bogowie tylko wiedzą z kim zadarliśmy i czyją marionetkę (kupca) zabiliśmy…

Po trudnej, ale udanej akcji obudziliśmy Teresę i szybko wynieśliśmy się z tego pomieszczenia. Czym prędzej udaliśmy się do barona oddać mu córkę i opowiedzieć o całej sytuacji. Baron posłuchał naszego ostrzeżenia i obiecał szybko się wynieść z miasta, a w najbliższej przyszłości wydać bogato i dobrze córkę. Nie miał zbyt wiele pieniędzy, zresztą Goth i tak ich nie chciał, więc wręczył nam starą mapę, którą kiedyś dostał od innego kupca, który winien był mu pieniądze. Według barona mapa miała prowadziła na stary cmentarz, który znajdował się na Wyschniętych Jeziorach. To mała kraina leżąca kilka dni drogi od Wysokiej Wieży. Baron opowiedział nam, że parę lat wstecz udał się z ową mapą do miejsca grobowca, w którym ponoć miały znajdować się bogactwa, a wśród nich pancerze z Ankhegów, olbrzymich żuków, których chitynowe pancerze dobrze bronią w podziemnych czeluściach przed wrogimi istotami.

Po rozstaniu z baronem, uwolniliśmy z szopy, pod lekką groźbą, kupca Etcheverego i jego sługę Alfreda. Kupiec docenił nasz profesjonalizm i jego dobre traktowanie w krótkiej niewoli i powiedział, że gdybyśmy szukali ciekawej pracy to możemy znaleźć go w Paddar, gdzie prowadzi interesy. Dziwne zachowanie, jak na porwanego człeka…

Po tym wszystkim musieliśmy wyleczyć nasze rany, a kiedy doszliśmy do siebie, nie zwlekając uzupełniliśmy prowiant i bagaże w potrzebny sprzęt i wyruszyliśmy z miasta w kierunku Wyschniętych Jezior.

Byłbym zapomniał, ale jeszcze dla pamięci poniżej odważyłem się zamieścić poglądową mapę naszej udanie przeprowadzonej akcji. Nie mam talentu do rysunków, więc wygląda to naprawdę „poglądowo”…

Wysoka Wieża: akcja odbicia Teresy

Muszę kończyć, sen i zmęczenie dają się we znaki, poza tym jak mam się skupić, skoro Din tak niemiłosiernie chrapie, a za każdym razem, gdy Goth zmienia pozycje na łóżku, cała gospoda trzeszczy…



Kroniki IV: Umarli Kapłani (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf) oraz bracia Vorn i Vern (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc marzec. Ziemie pomiędzy Wysoką Wieżą a Paddar (Tragonia).


Śnieg sypał mocno, mroźny wiatr bezlitośnie kąsał policzki i usta. Cali zmarznięci i przemoczeni szliśmy szlakiem w stronę Paddar po terenach, które zwą Wyschniętymi Jeziorami. Minuty tak ciężkich dla mnie podróży przeciągały się w godziny, godziny w doby, a zmęczenie dawało się we znaki. Kości przemarzły mi na wskroś i z każdym krokiem, przedzierając się przez zaspy śniegu, wydawało mi się, że moje całe, wątłe ciało skrzypi. Szczęki dygotały, a na zaroście osadzał się lód. Tylko moja zawziętość i wewnętrzny spokój pozwalały mi brnąć w tym „bagnie” dalej. Widząc taki stan mojej osoby, Goth poprosił w modłach Lorsha, o opiekę w te mroźne dni i noce, a ten zesłał na nas odporność na mróz. Zaiste nieznane są moce bogów, ale wydaje mi się, żeby nie bluźnić, iż jest to zaledwie kropelka w morzu możliwości, w porównaniu z mocami potężnych czarodziei i magów. Taki Shadizzar… W każdym razie wykorzystałem ten luksus ciepła i odporności na śnieg i mróz, na naukę i studia nowych poznanych formuł zaklęć. Po kilku dniach już o wiele mniej uciążliwej podróży dotarliśmy do zamarzniętego jeziora, a stamtąd ruszyliśmy dalej kierując się mapą.

Trafiliśmy do celu naszej podróży. Ze wzgórka, na którym staliśmy zobaczyliśmy cmentarz. Nekropolia osadzona była poniżej nas, jak gdyby sama kiedyś była dnem jeziora. Ale nie to nas zaniepokoiło… Naszym oczom ukazała się dziwna, acz niebywała scena. Na środku cmentarzyska, przy znajdującej się tam krypcie, stały cztery postacie, zakapturzone w łachmanach, skierowane były do kilkudziesięciu innych stojących przed nimi. Krypta wydała nam się dawnym miejscem jakiegoś kultu religijnego, ale podniszczona przez czas i naturę, z tej odległości nie dała nam się rozpoznać. Postacie stojące przy jej wejściu wyglądały jak kapłani prowadzący właśnie w tej chwili rytuał, albo mszę, a te osoby zgromadzone wokół krypty jak wyznawcy. Obserwację przerwało nam donośne wycie czterech „kapłanów”, a ich cieniutki pisk przyprawiał o gęsią skórę. Przy takim akompaniamencie kilkadziesiąt innych postaci, prowadzonych przez dwójkę „kapłanów” poczęło obchodzić kryptę. Trwało to chwilę, a my uważnie skupialiśmy wzrok na obserwacji tego dziwnego zdarzenia. Po tym proceder powtarzał się kilkukrotnie, a my zdążyliśmy już wyciągnąć wnioski z tego co widzieliśmy.

Schemat Cmentarza Umarłych Kapłanów

Po kilku minutach obserwacji już wiedziałem, z czym mamy do czynienia i nie napawało mnie to optymizmem… Swoimi spostrzeżeniami i wiedzą podzieliłem się z kompanią i poczęliśmy obmyślać kolejny plan… Okazało się bowiem, że owi „kapłani”, to Heucuva, nieumarli świętobliwi, którzy za swoje grzechy, bluźnierstwa i inne niegodne duchownych poczynania za życia, zostali potępieni przez swego boga lub innego, który zesłał na nich to przekleństwo. Zrobił z nich nieumarłych kapłanów, którzy z zemsty i nienawiści do religii, kontynuują swoją ziemską misję duchownych, zarazem pałając żądzą mordu na wszystkich żyjących kapłanach. Na tych szczególnie są wyczuleni. Prócz tego istoty te są bardzo silne i niebezpieczne, a ich moc pozwala im wskrzeszać siebie i umarłych tworząc z nich żywotrupy i innych nieumarłych. Wiedziałem też, iż sproszkowane ich kości stanowią cenny składnik do tworzenia magicznych przedmiotów, dzięki którym można psuć życie i kontrolować martwiaki, ale dla od razu nie podzieliłem się z kompanami tą wiedzą… Pozostałych kilkadziesiąt istot również zdołałem rozpoznać, głównie po ich ruchach, a nawet wyglądzie. Były to żywotrupy, pomniejsze martwiaki. Ale nadal w tej liczbie stanowiły olbrzymie dla nas zagrożenie.

Plan był dość prosty, Gotrek spuszczony po linie ze wzgórka, na którym staliśmy, wywołuje „Błyskawicą” walkę, tym samym ściągając ożywieńców w naszym kierunku. Do czasu aż nie dobiegnie i Goth z pomocą braci nie wciągną go do góry, Ziriel, Din i ja uderzamy w nich z dystansu. Kiedy już się wdrapią dochodzi do otwartej walki… Przed akcją nasz kapłan błogosławi broń, bo tylko taka mogłaby porządnie zranić Heucuva, i modli się gorliwie do Lorsha o wsparcie dla nas. Ja wzmacniam się „Zbroją” i przygotowuję składniki do czarów, Din i Ziriel, po modlitwie, szykują kuszę i łuki. Reszta cierpliwie i uważnie czeka, aż Gotrek rozpęta piekło…

Tak jak zaplanowaliśmy, tak też się stało. Pierwszym czarem Gotrek z impetem odrzucił Heucuva w środek dawnej kaplicy, po czym ruszył w kierunku liny i czekającej nań kompanii. Chwile mijały w szybkim tempie, a adrenalina dodawała nam odwagi i sił do walki. Do czasu wciągnięcia Gotreka, Din, Ziriel i ja poważnie zraniliśmy bardzo szybko poruszającego się drugiego upadłego kapłana. Potem rozpętała się walka. Pierwszymi i najgroźniejszymi przeciwnikami była trójka Heucuva, wraz z nimi na wzgórze zdążyło wdrapać się kilka żywotrupów. Stałem w samym środku tego piekła, a drużyna starając się mnie chronić utworzyła wokół mnie półkrąg, dzielnie odpierając ataki umarlaków. Bez ociągania się, utkałem „Widmową Dłoń”, a na nią nałożyłem „Zmrażający Dotyk”, mając nadzieję, że dzięki temu co chwila będę odstraszał napastników, dając tym samym więcej swobody w walce moim kompanom. Niestety brak doświadczenia w prawdziwej walce, przerósł moje umiejętności i okazałem się mało przydatnym kompanem. Na szczęście moja drużyna wręcz przeciwnie…

Kiedy cały ten zamęt się skończył, całą kompanią zeszliśmy w dół. Ja postanowiłem zebrać wszystkie, w mojej ocenie przydatne do zrobienia składników kości upadłych kapłanów, a oni wkroczyli do dawnej świątyni, po rzekome skarby. Kości było sporo, a w myślach snułem już plany wykorzystania ich właściwości… Troszkę to trwało zanim wyszli i wspólnie zebraliśmy się nad stosem zebranych gnatów Heucuva. Okazało się, że kupiec nie łgał i faktycznie znaleźliśmy pożyteczne przedmioty. Magiczna maska przedstawiająca głowę czarnego smoka, magiczne szare kamienie w sakiewce i dwie skorupy z Ankhegów. Z tymi zdobyczami wróciliśmy na górę i udaliśmy się z powrotem na trakt w stronę Wysokiej Wieży, gdzie mieliśmy zamiar sprzedać i zbadać nasze zdobycze.

Wysoka Wieża w czasie Wielkiego Targu robi wrażenie. Dziesiątki zatłoczonych ulic, tysiące mieszkańców i przyjezdnych powoduje, że ciężko znaleźć spokojne miejsce i nocleg. Po dobrych kilku godzinach znaleźliśmy jednak karczmę, gdzie mogliśmy wypocząć po podróży i poradzić co dalej. Postanowiliśmy skorzystać z wielkości miasta i spieniężyć zdobycze. Po kupnie składnika do „Identyfikacji”, Gotrek określił właściwości przedmiotów, które znaleźliśmy. I tak, magiczna maska dawała możliwość widzenia w całkowitych ciemnościach osobie jej noszącej. Smocza maska po kilku godzinach noszenia bardzo osłabiała jednak organizm. Szare kamienie okazały się mieć jeszcze bardziej nietuzinkowe właściwości, które pozwalały zamienić kamień w błoto. Postanowiliśmy te przedmioty zatrzymać. Skorupy stanowiły największy problem. Nie znam się na tym i mało mnie obchodzi odporność zbroi, czy jak to się tam mówi, ale sami nie wiedzieli czy dać przerobić skorupy na porządne pancerze (kwestia pieniędzy, bo proces ten okazał się dosyć drogi), czy najzwyklej sprzedać same skorupy. Po długich debatach zdecydowaliśmy je spieniężyć i sprawiedliwie podzielić. Ja oczywiście też miałem ogromny wkład w podział zdobyczy, bo po wynajęciu laboratorium, udało mi się sproszkować kości na czysty i świeży proch Heucuva. Wraz z Gotrekiem zatrzymaliśmy sobie po mieszku, a resztę sprzedałem. W sumie było ich dziesięć sztuk.

I tak dzień po dniu załatwiliśmy w Wysokiej Wieży wszystkie nasze sprawy, aż postanowiliśmy wyruszyć dalej, w stronę Paddar, aby później ruszyć do Dirdighen, a stamtąd aż do Miasta Mgieł…



Kroniki V: Droga do Paddar (autor: Bast)
-= opowiadanie =-

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf) oraz bracia Vorn i Vern (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc kwiecień. Okolice stolicy Tragonii, Paddar.


Minęły 3 tygodnie od opuszczenia nekropolii na Wyschniętych Jeziorach, a pogoda nie ustępowała. Padał obfity śnieg, ale wiatr jakby zelżał. W końcu z dnia na dzień powinno robić się cieplej, lato tuż, tuż… Idąc szlakiem drużyna wspominała niedawne wydarzenia z cmentarzyska, raz za razem chwaląc się między sobą zasługami. Wszyscy zaś wiedzieli, że tylko dzięki wspólnej pracy i zaufaniu przeżyli spotkanie z Heucuva i ich wskrzeszonymi żywotrupami.

Parę dni minęło, jak weszli w las prowadzący do stolicy Tragonii, miasta Paddar. Opady zniknęły, a na niebie zaczęło nieśmiało pojawiać się słoneczko, którego promienie delikatnie ocieplały zmarznięte twarze podróżników. Drużyna widząc nadciągające zmiany w pogodzie, jak gdyby wspomagana, ochoczo dodała tempa, kierując się w gęstwinę drzew. Na początku szyku jechał olbrzymi mąż, na pięknym, potężnie zbudowanym koniu bojowym. Mężczyzna był nad wyraz okazały, mierząc ponad dwa metry wysokości, a i swoje też ważył. Odziany w ciężką, lśniącą zbroję, na której zwisała szata kapłańska z emblematami i symbolami boga Lorsha, władcy wilków i zimy. Jechał dumnie wyprostowany, co jakiś czas zerkając z góry na pozostałych, a kątem oka na swój olbrzymi, mocno zaostrzony topór. Tuż obok niego, podążał najmłodszy z kompanii, rysami twarzy bardzo podobny. Obaj byli rodziną, ojciec i syn, kapłan i wojownik parający się magią. Gotrek, bo tak ów młodzian się nazywał, nigdy nie ukrywał, że jest dumny ze swojego ojca i jego mądrych, acz zawiłych nauk kapłańskich. Goth od zawsze opiekował się synem i bacznie zwracał uwagę na jego poczynania, gdzieniegdzie wtrącając tylko głos i słowo boże. Obaj jechali w zadumie i wewnętrznych przemyśleniach, co jakiś czas wtrącając słówko w ogólną rozmowę pozostałych członków drużyny. Gotrek jak tylko nadarzała się okazja otwierał swoje ciężko okute, podróżne księgi i powtarzał raz, za razem formuły zaklęć, aby przypomnieć sobie ich skuteczne działanie. Był dobrze zbudowanym mężczyzną, w ciężkiej zbroi, a siłę odziedziczył po ojcu. Zdolność do magii zaś, zesłał mu bóg, jak tłumaczył i skrzętnie to wykorzystywał.

Za nimi w głośniej rozmowie jechały dwie osoby. Jedną z nich była piękna elfka, o smukłej i zgrabnej budowie, odziana w lekki pancerz i wyposażona w śmiertelnie zabójcze sztylety. Była mistrzem w swoim fachu, a finezja, z jaką władała swoją bronią, niejednego przyprawiła o utratę życia. Była wyśmienitym wojownikiem, a zarazem piękną i inteligentną kobietą. Obok niej jechał Din. Był człowiekiem prostym i szczerym, ale dobrze zbudowanym i groźnym wojem. Odziany w brygantynę, przy pasie nosił ciężki oręż, tesijski miecz Ken-to, którym potrafił dobrze władać. Zdaniem ostatniego z piątki, Din nie grzeszył bystrością i rozumem, ale o tym nikt nie wiedział, Radagast bowiem nikomu nie zdradzał swoich najszczerszych opinii o każdym z nich…

Był to człowiek dość otwarty, ale i tajemniczy. Przeszłość pozostawił za sobą i nie miał zamiaru się nią dzielić z innymi. Swoje plany snuł od lat, a każdy jego czyn i studia tylko go doń zbliżały. Radagast spokojnym tempem podążał za czwórką swoich kompanów, tylko co jakiś czas wtrącając się do rozmów, ponieważ większość pieszej wędrówki, jaką prowadził, męczyła go niemiłosiernie. Był wysokim, bardzo chudym mężczyzną, którego stan zdrowia dawał wiele do życzenia. Kaszel i brak oddechu, często dawały mu się we znaki podczas ich podróży, dlatego kiedy pogoda zelżała jemu też było troszkę łatwiej. Odziany w czarne, jak noc szaty, z wysokim, głębokim kapturem, który całkowicie przysłaniał jego twarz, wspierał się na okutej w metalowe kości, drewnianej bojowej lasce. Na jej czubie osadzony na rzemieniach czerwony szlachetny kamień, lekko wibrował przy każdym jego kroku. Przy pasie nosił szereg różnej pojemności mieszków i sakiewek, a i chlebaki, w których trzymał swoje cenne księgi. Co jakiś czas tylko odwracał się do tyłu, żeby kątem oka spojrzeć na dwóch pozostałych mężczyzn z nimi wędrujących.

Byli to bracia Vern i Vorn, wojownicy na służbie Gotha i kościoła Lorsha. Dzielnie walczący woje, którzy nie stronili też od wiecznej zabawy i hulanek. I tak podążając traktem przez las mijały im chwile, przy których snuli kolejne plany na przyszłość i podróż, jaką muszą jeszcze odbyć…

Po przerwie i biwaku, jaki urządzili sobie na porę obiednią, ruszyli w dalszą drogę. Dzień stawał się piękniejszy i cieplejszy, mimo iż powoli dobiegał ku końcowi. Słoneczko rozgrzało ziemię i zamiast błocka i chlapy, na niektórych partiach szlaku spod kopyt i nóg wzbijały się tumany kurzu. Posileni i w dobrych nastrojach szli ku Paddar, kiedy kilkanaście metrów przed nimi napotkali obóz. Było w nim kilkunastu zbrojnych, wojowników lub najemników na pierwszy rzut oka. Odziani na przemian w zbroje kolcze i inne pancerze, z tarczami i różnorakim orężem uważnie przyglądali się nadjeżdżającej grupie osób. Wygasłe już ogniska, trzaskały ostatkami tlącego się drwa, a wyjedzone resztki zwierzyny zwisały na prowizorycznych rożnach, rozsiewając przyjemny dla nosa zapach pieczeni…

- Witajcie! – Goth, znaną sobie otwartością, odezwał się pierwszy. Stojący naprzeciw obozowicze kiwnęli tylko głowami. – Czy przeszkodą będzie dla panów, skorzystanie z waszego zacnego towarzystwa i posilenie się w podróży? – kontynuował kapłan.

- Ależ skąd panie, zapraszamy! – jeden z wojowników odezwał się pierwszy i wydawało by się, że przewodzi grupie. Reszta uważnie obserwowała, jak rosły i potężny kapłan schodzi ze swego konia, a był to nie lada widok. Pozostali z drużyny poszli w jego ślady i już po kilku chwilach dokładali do wygasającego ogniska.

- Z daleka jedziecie, jeśli mogę zapytać? – odezwał się herszt.

- Ano możesz, ale nie musimy wcale ci odpowiadać… – Gotrek niecierpliwie odburknął, ale zaraz został skarcony wzrokiem surowego ojca, za arogancję.

- Wybacz panie ton młodzieńca, ale nie zwykł ufać wszystkim napotkanym na szlaku. – odparł kapłan.

- Z Wysokiej Wieży, panie. – Radagast przerwał milczenie – ale sam też zastanawiam się, czy cokolwiek warta dla was jest owa wiadomość. – Czarodziej spojrzał spod ciemnego kaptura w zaciekawione twarze obozowiczów.

- Ot tak pytam – odparł herszt – ale jak mniemam, to dalej podróżujecie do Paddar – kiwnęli z potwierdzeniem głowami – czyli tam gdzie i nasza kompanija – powiedział po chwili. – Może mógłbym zaproponować wspólną podróż, bo i my też tam się udajemy, a w takiej kupie, to nawet smok nam rady nie da… – zaśmiał się ze swojego pustego żartu. Widząc martwe miny drużyny, odchrząknął i już z poważną miną kontynuował. – Co wy na to? To chyba nie głupia propozycja? – czekał na odpowiedź.

- Owszem może i nie głupia, ale nie obraź się panie, nie skorzystamy – odparł Goth i dość poważnie dał do zrozumienia, że dalsze namawianie nie ma sensu – Jesteście wszyscy konno, a my tylko… – wskazał skinieniem na Radagasta lekko kasłającego, i braci uważnie przyglądającym się wszystkim – …będziemy opóźniać waszą podróż. – zakończył.

- No tak… Nie będziemy w takim razie nalegać… Już nie… - dziwnie groźnym tonem zakończył rozmowę herszt. Wskazał na kompanię i wszyscy zaczęli się pakować do podróży.

- Jak to, pakujecie się panowie? – Ziriel z niedowierzaniem spojrzała na wszystkich – przecież lada chwila zmrok zapadnie i trakt jeszcze bardziej niebezpiecznym się stanie…

- Nie boimy się ciemności, a czas nagli… yyyy…. – wystękując odpowiedź herszt spłoszył się lekko.

- Może dlatego, że jeszcze nigdy jej nie widzieliście? – Radagast odparł spod ciemnego kaptura, a herszt jakby nie zrozumiał, co czarodziej ma na myśli i patrzał się tępo na drużynę. – Ciemności… – potwierdził Radi – Może nigdy nie widzieliście prawdziwej ciemności… – zakończył.

Śmiech, jakim wybuchli pakujący się wojownicy zagrzmiał wśród drzew. Drużyna w milczeniu i posilając się obserwowała bandę wojowników, którzy dziwnie i w pośpiechu zdecydowali się nagle na dalszą podróż, mimo iż słońce powolutku chowało się za horyzont. Herszt wojowników ciężko łapiąc oddech i powoli opanowując śmiech, spojrzał groźnie na Radagasta i zmrużył oczy.

- A co taki chuderlak, jak ty panie może o tym wiedzieć?! – powoli wypowiedział słowa, zaciskając z nerwów zęby. Gotrek poruszył się nerwowo, odruchowo sięgając po broń. Najemnicy zesztywnieli, a herszt zbladł i zrobił krok naprzód. W powietrzu zawisła groza, a sekundy zmieniły się w nerwowe oczekiwanie. Szybkim ruchem ręki Goth powstrzymał syna od dalszych gwałtownych ruchów.

- Nawet nie masz pojęcia, z czym miałem do czynienia – Radagast powoli dobierał słowa i wstawał od obozowiska – nie widziałeś cząstki tego, z czym ja stykałem się na co dzień… – powoli sięgnął rękami kaptura i zrzucił go na plecy. Wojownicy cofnęli się o krok, a każdy z nich chwycił za oręż. Oblicze czarodzieja było trupio blade i mimo czarnego długiego zarostu, dało się zobaczyć młodą, ale pomarszczoną i wychudłą twarz. Największą odrazę i lekki strach wzbudziły wśród obserwujących go wojowników oczy… Były iście mleczno-białe, bez źrenic, wyrazu i jakiegokolwiek uczucia. Patrząc w ich głębię wzbudzały strach, a ich pustka odbijała oblicza ludzi. Herszt wzdrygnął się nerwowo, ale już po chwili odzyskał panowanie i dosiadł konia. Obrócił się jeszcze do drużyny i zmierzył ich wzrokiem…

- Uważajcie na siebie, ten las bywa śmiertelnie niebezpieczny…! – uśmiechnął się szyderczo i pognał konia w kierunku miasta. Pozostali ruszyli pędem za nim, wzbijając za sobą tumany wolno opadającego śniegu. Radagast z lekkim uśmiechem zarzucił kaptur i usiadł przy kompanach. Wszyscy wyglądali na zadowolonych tą teatralną sceną, jaką odegrali, co tylko zmorzyło ich apetyt.

- Tak… To co? Jemy, rozbijamy obóz i kolejno będziemy wartować? – zapytał dotąd milczący Din. Oblizywał się jeszcze po ostatnim kęsie i cierpliwie czekał na decyzje całej drużyny.

- Powinniśmy wartować dwójkami, bo nie wiadomo, czy ta banda nie będzie się chciała na nas odegrać za groteski Radagasta. – Gotrek z niesmakiem spojrzał na czarodzieja, ale wszyscy pochwalili jego pomysł.

- Nie przesadzaj Gotreku, było całkiem fajnie. – powiedział Din i zaczął rozbijać namiot. Kilka chwil później cała drużyna była już gotowa do snu. Wyznaczyli warty i kolejno się zmieniali. Noc przebiegła im spokojnie i następnego dnia, po śniadaniu, spakowali obóz i ruszyli traktem w kierunku Paddar.

Po kilku godzinach wędrówki z lasu na trakt wypadli wojownicy. Byli to ci sami, którzy zeszłej nocy opuścili drużynę. Byli uzbrojeni po zęby i gotowi do walki. Zaskoczeni kompani utworzyli standardowy szyk, tak, aby chronić czarodzieja od ciosów i by ten mógł swobodnie rzucać zaklęcia. Goth zamachnął się toporem w pierwszego przeciwnika, kątem oka dostrzegając zza jego pleców kolejnych z przyszykowanymi do strzału kuszami.

- Strzelcy na tyłach! – wykrzyknął do walczącej już drużyny – Radagaście, Gotreku zajmijcie się nimi! – po tym ostrzeżeniu zaczął wznosić pieśń bojową do Lorsha, a siła jego słów wszystkim w drużynie dodawała sił i chęci do walki. Radagast nie czekając na dalsze instrukcje wypowiedział słowa zaklęcia, a z jego palców wystrzeliły lśniące, półprzezroczyste pociski raniąc pierwszego strzelca. Ten zaskoczony i otumaniony atakiem maga upuścił kuszę. Nie miał już wyjścia, jak chwycić za broń i rzucić się w wir walki.

Gotrek korzystając z przewagi wysokości, jako iż był na koniu, poszedł w ślady maga i utkał zaklęcie obracając jego składnik w dłoni. Kiedy skumulował energię potrzebną do wypuszczenia czaru, składnik zniknął, a z dłoni wystrzeliła błyskawica w drugiego strzelca. Ten pod wpływem siły zaklęcia wpadł na drzewo znajdujące się za nim, a jego klatka piersiowa była całkowicie spopielona. Bezładnie osunął się na ziemię. Walka rozgorzała na dobre…

Ziriel, jako że trudniej jej walczyć konno i nie byłaby w stanie wykorzystać w pełni swojego potencjału, zeskoczyła na ziemię, dobywając swoich sztyletów. Zręcznym ruchem poderżnęła gardziel pierwszemu bandycie, jednocześnie robiąc unik przed ciosem drugiego. Krew trysnęła jej na twarz, ale elfka uśmiechnęła się tylko i zaczęła wirować w swoim tańcu śmierci. Przed ilością jej ataków przeciwnicy nie byli w stanie się bronić, a ta korzystając tylko z ich wolnego tempa, ścieliła trakt kolejnymi trupami…

Din i bracia zwarli szyk, odpierając ataki na tyłach. Ich oręż zbierała żniwo śmierci, a krew plamiła podkowy koni przeciwników, jak i ich kompanów. Widząc masakrę, jaką drużyna urządziła bandytom, herszt resztkami sił krzyczał o odwrót, ale było już za późno…

Ostatni wydech zmieszany był z krwią, kiedy olbrzymi topór wbił się głęboko w jego plecy. Oczy zaszły mgłą, a ciało z trzaskiem upadło na ziemię, gdy Goth silnym ruchem wyrwał ostrze swej broni z pleców bandyty. Niedobitki byli tak poranieni, że w furii nie byli w stanie zaprzestać walki, tak więc ich żywoty, zakończyły się szybciej, niż mogliby kiedykolwiek przypuszczać. Trakt wyglądał jak pobojowisko. Krew, która nie wsiąkła w glebę tworzyła małe kałuże, w których konie i drużyna moczyli swoje buty. Pokrwawieni i troszkę zmęczeni postanowili posprzątać szlak. Ciała martwych, a nawet zmasakrowanych bandytów usunęli w głąb lasu, a ich dobytek i konie postanowili zabrać i sprzedać w mieście…

- Zawsze to jakieś pieniądze … - Din z uśmiechem skwitował ich poczynania. Parę godzin zajęło im doprowadzanie zbroi i broni zdatnych do podróży po publicznych szlakach, a kiedy wyczyścili już wszystko, postanowili odjechać parę godzin od miejsca napaści i rozbić obóz. Tego dnia daleko się nie posunęli…

Minęły jeszcze dwa dni podróży, kiedy Ziriel oznajmiła, że Paddar powinni osiągnąć następnego dnia. Tego wieczora za prośbą dosiadł się do nich starzec, który podróżował w kierunku miasta, ale do końca nie oznajmił gdzie dokładnie. Do ogniska opowiedział im historię o bohaterach i skarbach… Dziecinada – pomyślał Radagast – i z brakiem fascynacji zapadł w głęboki, ale pusty sen…



Kroniki VI: Morderstwo w Virk (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf) oraz bracia Vorn i Vern (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc kwiecień. Królewski Trakt Kupiecki w stronę Dirdighen (Tragonia).


Dalsza podróż do Paddar przebiegła nam spokojnie. W mieście mieliśmy czas na sprzedaż zdobytych przedmiotów i zbędnych koni, podział gotówki i jakieś potrzebne zakupy. Dobrą dla mnie nowiną było to, że po akcji z bandytami dostał mi się koń na własność i dalsza podróż raz, że nie sprawiała mi już takiego kłopotu, a dwa, że była po prostu szybsza. Zająłem się poszukiwaniami sklepów z ingrediencjami magicznymi i przede wszystkim podróżnymi księgami na czary. Znaleźliśmy takie sklepy, ale jak się szybko okazało w mieście panowało prawo, że każdy chcący handlować „magią”, musiał być zarejestrowany w tutejszej Akademii Magii i posiadać zgodę na takie działania… co wiązało się z posiadaniem tak zwanego Wysokiego Glejtu. Pierwszy raz się z tym spotkałem i szybko znienawidziłem Paddar, a przede wszystkim tego, kto poprzez owy dekret chciał mieć wszystkich magów pod kontrolą. Nie pozostało mi nic innego jak zakupić księgę i tu zaczęły się kolejne kłopoty – brak takiej gotówki…

Poszukałem nawet pewnych typów, którzy oferowali mi kradzione magiczne dobra, ale za jeszcze większą gotówkę. No i nie mieli ksiąg… W końcu wróciłem do pierwszego maga-kupca, niejakiego Galicjusza, aby ten sprzedał mi książkę po tańszej, korzystniejszej dla mnie cenie. Znalazł 49-cio stronicową i takąż kupiłem. Teraz mogłem swobodnie kontynuować moje badania i studia nad czarami, jak również przepisać te zaklęcia, które wcześniej zaoferował mi Gotrek.

13 kwietnia, bo takie dni zastały nas w mieście Gotrek obchodził swoje 24 urodziny. Potwierdził tym samy moje przypuszczenia, że młodzikiem jest narwanym i pyskatym, i bez porad i bata ojca zginąłby w tłumie, przynajmniej cały czas odnoszę takie wrażenie. W każdym razie na wieczór zafundował nam imprezę, w której prócz nas, znalazły się dziwki i reszta pijanej karczmy, a tylko ja z całej ludności tam zgromadzonej nie ochlałem się i trzymałem fason do końca. Przynajmniej mam teraz o czym opowiadać – żenada, jak ludzie potrafią się zachowywać pod wpływem alkoholu… Tylko Goth nie dotrzymał nam towarzystwa, bo jak sam powiedział idzie modlić się do świątyni o zdrowie i łaski dla syna i tak przez całą noc…

Rankiem kontynuowaliśmy zakupy i zwiedzanie miasta, a kapłan oznajmił, że wyruszamy nieco później, bo jak to ujął, na wieczór znowu idzie do świątyni, tym razem rozmawiać z tamtejszym kapłanem o Lorshu i jego naukach… Wrócił nad ranem schlany jak wieprz… No cóż, widać debaty teologiczne okazały się być ponad jego siły…

Wyruszyliśmy kolejnego dnia. Ziriel prowadziła nas, jako że znała okoliczne drogi i miejscowości. Do Miasta Mgieł była jeszcze długa i trudna droga, mieliśmy podążać przez Dirdighen, Nizinę Pięknych Jezior, aż do Doliny Mgieł. Kilka dni drogi od bram miasta Goth przystanął. Powiedział, że coś jest nie tak i ma dziwne przeczucia. Wysłaliśmy elfkę, aby ta dalej zbadała okolicę. Jak się okazało ją też owe przeczucie tknęło… Powiedziała, że czuła jakby ktoś dotykał jej ramienia, ale nikogo nie widziała. Z tych relacji i z własnego doświadczenia przygotowaliśmy się na najgorsze. Rzuciłem na siebie „Zbroję”, a Goth pomodlił się do swego boga. W miejscu, w którym Ziriel odczuła czyjąś obecność, utkałem „Wykrycie Umarłych”, aby upewnić się, że nie mamy tu do czynienia z żadnym z nich. Po chwili kapłan kierowany własnym, niezrozumiałym dla nas przeczuciem, zboczył do lasu. Udaliśmy się za nim wąską, leśną ścieżką. Nie minęła godzina, kiedy Goth zawołał nas do siebie i pokazał zakopane w ściółce ciało. Bracia kawałek dalej też znaleźli dwa inne… Po odkopaniu, albo raczej częściowym odgarnięciu, niechlujnie zakopanych ciał, okazało się, iż jednym z nich jest Talos, wysokiej rangi kapłan Lorsha, o którym Goth co nieco słyszał. Po krótkich oględzinach stwierdziłem, że został on uduszony, a dwóch pozostałych zamordowano ciosem tępym narzędziem w głowę i siekierą lub toporem w plecy… Goth poprzysiągł pomścić tak brutalny mord na kapłanie i jego sługach, więc nie było wyjścia i wszyscy udaliśmy się śladami w głąb lasu.

Po kilku godzinach wędrówki doszliśmy do wioski. Na nasz widok mieszkańcy pochowali się we własnych domach i żaden nie chciał z nami rozmawiać. W gospodzie przyparliśmy oberżystę, a ten ze strachu i na widok kapłana Lorsha zejszczał się w gacie, ale prócz bełkotu nic nie powiedział. Postanowiliśmy zawołać sołtysa i od niego wyciągnąć informacje, bo zachowanie mieszkańców wioski tylko utwierdziło nas w przekonaniu, że mają z tymi ciałami coś wspólnego. Sołtysem okazał się młody, po akcencie, Ergholdczyk, na którego natknęliśmy się, gdy z kilkoma kobietami wychodził z lasu. Kobiety niosły kwiaty, a opadające zeń liście znaczyły częściowo ścieżkę w lesie, z której przyszli. Niestety elokwentny i zbyt inteligentny jak na wsioka-sołtysa mężczyzna nic nam nie powiedział. Postanowiliśmy sami poszukać jakichś śladów.

Ja, Ziriel i Gotrek ruszyliśmy śladami kwiatów w las. Goth, Din i bracia wypytywali w wiosce. Było już ciemno, a ja, rzucając „Światło” na naszą piękną przewodniczkę, pomagałem w tropieniu i tak jak się spodziewaliśmy, doszliśmy do tutejszego cmentarza. Na jego środku rósł olbrzymi dąb, na którego gałęzi wisiało pięć przywiązanych, ściętych lin, jak gdyby do wieszania… Pod nimi znajdował się grób, z którego zniszczonej, drewnianej płyty Gotrek odczytał, że należał do jakiegoś wyznawcy Richitera Wielkiego, przeciwnika i wroga Lorsha. Obok było siedem innych, ale świeżych grobów, według mnie i Ziriel usypanych jakieś osiem dni wstecz. Zaczęliśmy snuć teorie i łączyć fakty, kiedy do naszych uszu dobiegł cichy, niski i przerażający śmiech. Nikogo w pobliżu nie było, więc postanowiliśmy czym prędzej wrócić do wioski, bo i coraz później zaczęło się robić.

W drodze powrotnej, niedaleko wsi, z naprzeciwka dołączyli do nas Goth, Din i bracia, którzy również mieli świeże wieści. Okazało się bowiem, że całkiem niedawno, podczas naszej nieobecności, do wioski wtargnął ledwo żywy, poraniony i zakrwawiony mężczyzna. Siedział teraz w karczmie przerażony. Ów mężczyzna był handlarzem tkanin i zwał się Werner. Powiedział, że w drodze on i jego ochrona zostali zaatakowani przez potwory o czerwonych ślepiach. Nie był w stanie opisać ich wyglądu, ale jego stan ciała i odniesione rany, nasunęły mi kilka odpowiedzi. Takie osłabienie i podobne rany zadawały Upiory albo Rycerze Śmierci, dodatkowo brak opisu istoty i czerwone ślepia, utwierdzały mnie tylko w przekonaniu, że mamy do czynienia z upiorami. Ale dalej nie znaliśmy faktów związanych z morderstwami i grobami na cmentarzu. Goth stracił cierpliwość i postanowił przycisnąć sołtysa…

Późnym już wieczorem poszliśmy wypytać o wydarzenia sprzed tygodnia. Przyparty do muru sołtys opowiedział nam wszystko. Błagał tylko, żeby jego obarczyć całą winą, a nie mieszkańców wioski… Opowiedział, że był niegdyś baronem Alkornem von Straut z Erghold. Skazano go na banicję za przestępstwo, w które został wplątany. Ścigany i wyklęty z rodzinnych ziem wylądował tutaj, jako sołtys Daniel, aby odkupić swoje winy. Ponoć żył tu wcześniej kaznodzieja, wyznawca Richitera i kiedy Talos wraz z dwójką złoczyńców (jak opisał) dotarli do wioski, wpadł w szał na widok grobu na cmentarzu. Sprofanował go, a mieszkańców oskarżył o wiarę w Richitera. Powiesił w szale i fanatyzmie siedmiu mieszkańców i chciał mordować dalej, ale sołtys go udusił, a jego dwóch kompanów zamordowali mieszkańcy. Żeby nie wzbudzić żadnych podejrzeń wywieźli na noszach ciała bliżej głównego traktu i tam w lesie zakopali. Po tej opowieści Goth zdecydował, że o jego losie decyzję podejmie następnego dnia. Oczywiście Gotrek i Din chcieli od razu wieszać i palić całą wieś, ale tak absurdalne pomysły na szczęście nie mają aprobaty wśród reszty poważniejszych członków drużyny.

Kiedy opuściliśmy dom sołtysa, usłyszeliśmy krzyki na obrzeżach wioski. Czym prędzej pobiegliśmy w tamtym kierunku. Naszym oczom ukazała się scena, w której upiór (już teraz miałem całkowitą pewność), istota zła i przeklęta, forma ducha o krwisto-czerwonych ślepiach, siedziała na ciele jednego z wieśniaków i żywiła się jej witalną energią. Ofiara umierała w męczarniach, a my zostaliśmy zaatakowani przez kolejne upiory, które wyszły z mroku. Było ich w sumie cztery. Istoty te były silne, odporne i szybkie. W zamęcie i chaosie, nieprzygotowani i zaskoczeni atakiem z ciemności, nie mieliśmy nawet okazji wcześniej ochronić się czarami i tak podjęliśmy walkę. Była długa i ciężka. Kiedy walka okazała się zbyt trudna i śmiertelnie niebezpieczna dla nas, a my byliśmy ledwo żywi i ciężko poranieni, dwa upiory spierzchły w las i zniknęły nam z oczu. My czym prędzej wpadliśmy do gospody, żeby się schronić i wyleczyć. W ferworze walki otrzymałem ranę, przez którą straciłem większość siły i energii, przez co byłem o krok od śmierci… Zginął też Vorn, jeden z braci, a po walce Goth szybko musiał skroplić i pobłogosławić jego ciało, żeby samo nie stało się upiorem i nas nie zaatakowało. Tak się stało z biedakiem, na którym pasożycił się upiór, gdy tam dobiegliśmy.

W gospodzie złapaliśmy drugi oddech i Goth mógł spokojniej pomodlić się do Lorsha o łaskę uzdrawiania dla nas. Din i Ziriel byli bardzo ciężko ranni, praktycznie na skraju śmierci, a ja z godziny na godzinę czułem się lepiej i siły wracały do poranionego ciała. Postanowiliśmy po kilku godzinach odpoczynku i nauki czarów, podążyć za zbiegłymi upiorami, żeby te nie zabiły kolejnych ludzi, czyniąc z nich to, czym same były. Din, Ziriel i handlarz Werner zostali w gospodzie. Ja, Goth, Gotrek i Vern ruszyliśmy w pogoń za zbiegłymi upiorami.

Godzinami za pomocą „Wykrycia Umarłych” tropiłem te istoty, a my głębiej wchodziliśmy w las. Tuż przed świtem dotarliśmy do rzeczki i małego stawu, gdzie na drugim brzegu znajdował się stary, opuszczony i zniszczony młyn. Po chwili zza naszych pleców, z lasu wyłonił się Daniel, albo raczej baron Alkorn, z mieczem dwuręcznym w rękach i chęcią pomocy. Przystaliśmy na to i przeszliśmy przez rzekę. Gdy zbliżyliśmy się do młyna zaatakowały nas dwa upiory, które ścigaliśmy. Walka była równie ciężka, co poprzednia. My zajęliśmy się jednym upiorem, za drugim do wnętrza młyna wbiegł sołtys. Pokonaliśmy go z trudem i zwyciężyliśmy. Sołtys, poświęcając siebie, zniszczył drugiego upiora, który był kiedyś Talosem. Leżał martwy w środku opuszczonego młyna, z wypaloną klatką piersiową. Goth zaczął skraplać to przeklęte miejsce wodą święconą i błogosławić, a tam gdzie kapnęły kropelki świętej wody, zaczął płonąć ogień. Po chwili cały młyn objął się ogniem, aż wreszcie ściany i strop runęły, tonąć w smugach dymu.

Zmęczeni i ranni wróciliśmy do wsi Virk, gdzie w gospodzie czekali na nas nasi ranni towarzysze. Nazajutrz handlarz Werner udał się do wsi Koniczynki, gdzie miał rodzinę i mógł się schronić. Postanowiliśmy przeczekać we wsi, ku zadowoleniu jej mieszkańców, których wybawiliśmy od upiorów, aż nasze zdrowie nie pozwoliłoby nam podróżować dalej…



Kroniki VII: W drodze do Dirdighen (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc kwiecień. Królewski Trakt Kupiecki w stronę Dirdighen (Tragonia).


Dwa tygodnie spędziliśmy we wsi Virk, podczas których zająłem się nauką, a Din i Ziriel dochodzili do siebie, po ciężkich walkach z upiorami. Kiedy wróciliśmy na szlak, był już maj i pogoda zrobiła się piękniejsza i słoneczna. W duchu śmiałem się z Gotha, który przy takich temperaturach, w takiej zbroi smażył się, jak jajko na patelni. Zresztą nie tylko on… Na polecenie kapłana Vern odszedł od nas i ruszył w drogę powrotną do rodzinnych ziem un Nathreków. Miał udać się z wieściami o śmierci swojego brata i przekazać świątyni wydarzenia związane z kapłanem Talosem. Pożegnaliśmy się i rozstaliśmy się. Troszkę szkoda, bo mąż ów okazał się przydatnym wsparciem dla nas wszystkich, dobrym i wiernym kompanem i świetnym wojownikiem… Goth natomiast oznajmił nam wszystkim, że stał się jakowąś „Dłonią Lorsha”, kapłanem wyższej rangi i większej mocy. Troszkę dziwne, bo ani ja, ani żadne z nas nie zauważyło zmian w jego osobie, czy też zachowaniu. Mało tego, z dnia na dzień dochodzi do coraz większych zgrzytów i nieporozumień w kontaktach ojca z synem… No cóż…

Kilka dni trwała podróż, podczas której minęliśmy malutkie miejscowości Bolden, Tura i Eik. W końcu kilka dni przed Merdighen na trakcie minęliśmy karocę, przy której stało pięciu konnych uważnie nam się przyglądających. Gotrek poinformował nas, że w krzakach zauważył wystające nogi leżącego ciała, a na koźle ślady krwi. Po krótkim namyśle postanowiliśmy się wrócić i sprawdzić co się stało. Tuż przed wozem rzuciłem na siebie „Zbroję” i przygotowałem składniki do „Płomieni Agannazara”, tak na wszelki wypadek… Zaczepieni i bezpośrednio zapytani o leżące ciało jeźdźcy odpowiedzieli szczerze, że jak nie przestaniemy się wtrącać, to podzielimy jego los. Nie pytaliśmy więcej o nic, tylko zaatakowaliśmy. Niestety trójka z nich miała już wcześniej przygotowane kusze, które wystrzelili w naszym kierunku…

Na szczęście strzały nie były zbyt celne, nikt poważniej nie ucierpiał i rozgorzała walka.

Zabójcy na trakcie do Dirdighen

Nie patrząc na innych rzuciłem czar w jednego z bandytów, traktując go ogniem. Reszta drużyny walczyła odpierając ataki konnych, natomiast ostatni z wojów, dziwnie nie brał udziału w walce, stał tylko obok wozu i przyglądał się. W ferworze walki nie zwróciłem na niego uwagi i przyszło mi na myśl, że to ich herszt, ale później okazało się, że to mag, który zresztą strasznie nam się naprzykrzył… Wcześniej jeszcze zauważyłem, jak z karocy, zręcznym ruchem, na jej dach wyłania się szósta osoba i ładuje kuszę, powoli przycelowując w Gotreka. Nie zastanawiając się dłużej rzuciłem „Magiczny Pocisk”, bez specjalnego powodzenia, ale już szykowałem się do kolejnego czaru. Taka osoba, biorąca bierny udział w walca mogła nam nieźle zaszkodzić, dlatego postanowiłem zostawić przeciwników Gotha i Gotreka i zając się nią.

W pewnym momencie Gotrek zawołał do ojca, że nic nie widzi i gdzieś tu musi być mag. Już wszystko do mnie dotarło… Utkałem „Płomienie…” w kierunku kusznika na wozie, lekko spowalniając jego zamiary i szykowałem się do kolejnego ataku, ale nagle poczułem magiczny atak na mnie i też stałem się ofiarą „Oślepienia”… Nic nie widząc, a tylko kierując się zapamiętanymi obrazami, instynktem i odgłosami, zrezygnowałem z kolejnego ataku (żeby nie zranić kogoś od nas), a tylko próbowałem oślepić kusznika „Światłem”, kierując je tuż przed jego twarz… Atak był nieudany, ale już po chwili usłyszałem, jak Gotrek „Rozprasza Magię” i powolutku zacząłem odzyskiwać wzrok. Kiedy mogłem już zobaczyć sytuację, walka zmieniła troszkę wcześniej zapamiętane przeze mnie oblicze. Ziriel w przecudownym „tańcu śmierci” walczyła z kobietą na wozie, Din objeżdżał wóz, na spotkanie z wrogim magiem, Goth walczył ze swoim przeciwnikiem, a Gotrek tkał zaklęcie w kierunku czarodzieja. Ja też długo nie zastanawiając się rzuciłem czar w kierunku maga. Wszystko wydarzyło się w jednej chwili…

Gotrek rzucił „Błyskawicę”, ja „Płomienie Agannazara”, a wrogi mag „Pajęczynę” w naszym kierunku. Jego czar objął Gotha i jego przeciwnika, jak również Dina, który był na wyciągnięcie ręki od maga. Cała trójka plątała się bez efektów w lepkiej pajęczynie. Nasze czary dopiekły magowi, który z obrażeń i strachu zaczął popędzać konia i wycofywać się… Gotrek rzucił się w pogoń za nim, a ja zająłem się uwięzionym przeciwnikiem Gotha. Ziriel dzielnie walczyła na wozie, ale już po kilku chwilach krzyknęła, że zabójczyni uciekła w las. W tym momencie „Pajęczyna” przestała działać, Goth dobił wojownika i razem z Dinem wjechali w las za zbiegłą kuszniczką. Ziriel zeszła na ziemię i okazało się, że ma skręconą kostkę i dlatego nie pobiegła za przeciwniczką. Ja zajrzałem do wozu, w którym siedział przerażony, niski mężczyzna. Kazałem mu tam siedzieć dalej, aż sytuacja się nie uspokoi.

Walka dobiegła końca… Gotrek dopadł dalej czarodzieja, a Goth zabójczynię, którą jednak puścił wolno, z wiadomością dla jej szefów, kto ich powalił… Dość głupie posunięcie moim zdaniem, pozostawianie świadków za plecami i zwiększanie wrogów, ale Goth to fanatyk, który zbyt często kieruje się ślepą wiarą, niźli zdrowym rozsądkiem… Uratowanym człekiem okazał się baron Ulrich der Jogg, który za pomoc zaprosił nas na swój dworek w Desder. Mimo, iż nalegałem, reszta naszej kompanii nie przyjęła zaproszenia. Poza tym wypuszczona zabójczyni powiedziała (mogła łgać), że ów baron zlecił morderstwo innego szlachcica, a ci zwyczajnie mieli temu zapobiec, kończąc z baronem… Troszkę skomplikowane, ale podejrzane i nie chcieliśmy w to głębiej wchodzić. Baron załadował na wóz ciała swoich ludzi, zamordowanych przez napastników i ruszył do rodzinnych włości. My natomiast ograbiliśmy wszystkie ciała, nie będę znowu cytował Dina, i zabraliśmy ich bojowe wierzchowce. Ziriel zauważyła, iż są one znaczone i należą do tutejszej bandy, no i możemy mieć kłopoty z ich sprzedażą… Zamieniłem swojego dawnego wierzchowca na jednego z bojowych, podobnie uczynił Din, a resztę i tak postanowiliśmy sprzedać, gdy tylko nadarzy się okazja.

Po drodze przejechaliśmy Merdighen, gdzie nikt nie chciał zakupić naszych koni, tak więc postanowiliśmy, że sprzedamy je w większym Dirdighen, do którego i tak zmierzamy. Minęło kilka dni, kiedy na pobliskiej polanie, przy głównym trakcie, usłyszeliśmy krzyki chłopów. Okazało się, że chcieli oni wykonać samosąd, nad jakimś obdartusem, który siedząc powiązany na koniu miał już założony stryczek. Po krótkich, acz przekonywujących rozmowach dowiedzieliśmy się, że przyszły trup, niejaki Adam, jak się później przedstawił, według chłopów zabił wędrownego kramarza. Ci spętali go, skopali i chcieli powiesić, wcześniej okradając go z jego dobytku. Postraszyliśmy durnych chłopów i pozwoliliśmy skazańcowi się wytłumaczyć i tu stało się coś dziwnego…

Adam jakimś dziwnym trafem znał nasze imiona, cel podróży i w ogóle przepowiadał wydarzenia i jak gdyby czytał w naszych myślach… Wydawał się być niespełna rozumu, albo obłąkanym, ale rzeczy, o których mówił bardzo nas zaintrygowały. Po dłuższej kłótni ojca z synem, wszyscy prócz Gotha postanowiliśmy uwolnić go i pomóc odzyskać jego rzeczy. Jak zwykle ostatnimi czasy, nasz kapłan, jest coraz to bardziej mniej konsekwentny, przy tym mniej wiarygodny, jeśli chodzi o jego nauki i wiarę. A niby awansował w hierarchii kościoła Lorsha…

W drodze do wioski, Adam powiedział kilka interesujących nas informacji, które przychodziły do niego, jakby poprzez mgłę. Wiedział, że szukamy Amuletu i jest on w Mieście Mgieł, w posiadaniu niejakiego Mordrokka, ponoć żołnierza… Wskazał też, kto z wioski zabrał mu rzeczy i co chce odzyskać. Najważniejszym dlań okazał amulet rodowy, który otrzymał od ojca w wieku pięciu lat. Zabrali mu też sakiewkę, buty, tarczę i miecz. Gdy dotarliśmy do wioski, zagroziliśmy wieśniakom i ci pod groźbą oddali rzeczy Adama. Postanowiliśmy zabrać go ze sobą do Miasta Mgieł, bo być może jego tajemnicze zdolności nam się jeszcze przydadzą. Tymczasem amulet rodowy Adama okazał się być silnie magicznym przedmiotem, z którego emanowała magia przemian… Sam Adam dalej zachowywał się jak psychicznie chory, oznajmił nam, że jest ktoś, kto może go wyleczyć za bagatela 10000 złotych centarów! Biedak… W takim przypadku będzie chory do końca swojego zabłąkanego życia…

Dotarliśmy do Dirdighen. Tam udało nam się pozbyć znaczonych koni i wszelkiego towaru, który zabraliśmy martwym wojownikom. Zakupiłem, po ciężkich licytacjach i targach czary, i w chwilach wolnych kontynuowałem studia nad innymi formułami zaklęć. Przed nami jeszcze długa droga, a do Dirdighen dopiero przybyliśmy…



Kroniki VIII: Podziemia Hamnossa (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc maj. Szlak z Dirdighen do Miasta Mgieł (Tragonia).


Jak zwykle trwało trochę, zanim byliśmy gotowi opuścić miasto. Przygotowania do podróży, zakupy i konserwacja jedzenia za pomocą mojej magii. Dzięki temu mogliśmy zwyczajnie zaoszczędzić na tych drogich racjach podróżnych… Wyruszyliśmy na drugi dzień po przygotowaniach, drogą przez Nizinę Pięknych Jezior i Pleśniowe Ziemie, tereny bardzo często odwiedzane przez zielarzy poszukujących niezwykłych, albo rzadkich składników. Zresztą patrząc z oddali na te olbrzymie grzyby i fungusowe drzewa, nie dziwię się, że teren ten jest dziki i uważany za dość niebezpieczny, szczególnie dla nierozważnych, zapuszczających się na tamte ziemie.

Podczas podróży przez owy trakt na drodze spotkaliśmy dość dziwnie zachowujących się chłopów, którzy targali przez trakt skrzynię. Naprawdę dziwne… Zagadnąłem do nich grzecznie z zapytaniem, co targają i czy może im nie pomóc, a ci, troszkę spanikowani, odmówili. Widać było na pierwszy rzut oka, że coś ukrywają i nie mają zbytnio czystego sumienia… Tymczasem Gotrek stanął obok chłopa i z ziemi podniósł stary, posrebrzany kielich i już wiedzieliśmy, co jest w skrzyni. Oczywiście Goth, jak to on, od razu wziął się za zastraszanie i krzyczenie po nich… Zaczął grozić, że jak nie wyjawią, co tam jest, to zaprowadzimy ich pod oblicze sprawiedliwości… Ku niezadowoleniu chłopów i naszemu niedowierzaniu jakoby była tam ubita przez nich zwierzyna, Gotrek rozbił zbite nieskładnie dechy i otworzył skrzynię. Tak jak przypuszczałem były tam zrabowane skądś rzeczy. Głównie świeczniki, kandelabry, puchary, talerze i sztućce, jednym słowem coś to było na pewno warte. Goth już ich skazywał na śmierć, Gotrek też chciał ich wieszać, Din ślinił się na myśl o zawartości skrzyni i tylko ja i elfica jakoś spokojnie do tego podeszliśmy. Zastraszeni chłopi powiedzieli, że odkopali to w lesie. Chłopi zostali wynajęci i opłaceni przez niejakiego Garlena, który zaprowadził ich na miejsce i kazał kopać. Ponoć dokopali się do starych katakumb niejakiego Hamnossa… Według ich niespójnej i chaotycznej opowieści zrozumiałem, że jakieś 200 lat temu był on panem tych ziem. Hamnoss znany był z umiłowania do alchemii, sztuk zakazanych i stosowania tortur. Pod zamkiem wybudował spory kompleks podziemny, w którym zamęczał na śmierć swych więźniów. Chłopi zapytani o Garlena, powiedzieli, że zabiła go pułapka w podziemiach, a jego ciało powstało i uciekło w ciemność. Po tym wydarzeniu wieśniacy totalnie się przerazili, wzięli łupy i uciekli na powierzchnię. Przy całym zamieszaniu i wykrzykiwaniu gróźb ze strony Gotha, powiedziałem, że jeśli mówią prawdę, to zachowają łupy, ale wpierw muszą nas tam zaprowadzić i sami potwierdzimy ich relacje.

Faktycznie drogą przez las doprowadzili nas do świeżo wykopanego, stromego tunelu w dół. Gdzieniegdzie były strzępy rozerwanej liny, dzięki której zeszli i wrócili. Zaproponowałem, żeby ktoś został i przypilnował chłopów, skrzyni i naszych koni, ale pomysł ten został potraktowany bez entuzjazmu… Adam nawet określił, że „musi” tam zejść, te jego chore wizje… Zagroziliśmy chłopom, że jeśli uciekną z tego miejsca i spróbują ukraść cokolwiek z naszego dobytku, to zostaną wszyscy powieszeni. Dodatkowo Goth postraszył ich fikcyjną klątwą, którą nałożył na skrzynię ze skarbem wieśniaków. Było przy tym troszkę błazenady, ale każda gra warta jest świeczki…

W odpowiednim szyku zeszliśmy ostrożnie do kamiennej komnaty. Ku naszemu zdziwieniu, stwierdziliśmy, że chłopi nie łgali i faktycznie wyglądało to na jakiś kompleks starych katakumb, czy też lochów dawnych włości. Ostrożnie, ostrzeżeni przez wcześniejszych „badaczy”, Ziriel, przy każdym naszym ruchu poszukiwała pułapek i badała teren. Ja wspierałem wszystkich „Światłem” i „Wykryciem Magii”, co jakiś czas dla pewności tkałem też „Wykrycie Umarłych”, na szczęście bez efektów. W duchu niepokoiły mnie słowa o powstałym z martwych Garlenie, ale miałem nadzieję, że chłopi zwyczajnie go zamordowali i okradli. Niestety Ziriel po długich oględzinach komnaty, do której zeszliśmy, potwierdziła, że ów Garlen uruchomił pułapkę, która go zabiła. Elfka znalazła krew, ale ciała nie było…

Ruszyliśmy pierwszą odnogą, śladami wcześniejszych „rabusiów”. Doszliśmy do obrabowanej przez nich komnaty, na co wskazywały liczne ślady. Adam ostrzegał nas, żeby nie iść korytarzem odchodzącym w lewo, bo jak twierdził „…ma złe przeczucia…” i „…tam czai się coś złego…” Posłuchaliśmy tego wariata i wróciliśmy do pierwszej komnaty, a stamtąd kolejnym korytarzem, tym razem na wprost. Po kilkunastu metrach doszliśmy do bocznych drzwi w ścianie, a ciemny korytarz prowadził dalej. Postanowiliśmy nie zostawiać niezbadanego miejsca za plecami i przejść przez drzwi. Ziriel potwierdziła brak pułapek, a ja magii. Teraz nie pamiętam już dokładnie kto chwycił za klamkę, ale usłyszałem huk i zobaczyłem jak eksplodujący ogień pochłania korytarz, w którym staliśmy…

Ocknąłem się w krytycznym stanie, na skraju śmierci, w komnacie, z której wystartowaliśmy, ale która teraz po silnej eksplozji była w połowie zasypana… Mimo to postanowiliśmy iść dalej, tym bardziej, że nie mieliśmy innego wyjścia. Zejście, którym przyszliśmy z powierzchni było zasypane, tak jak połowa tej komnaty. Ja byłem na skraju śmierci, więc większy wysiłek, jak czołganie się i odkopywanie było niemożliwe. Wspierany przez Dina szedłem za drużyną z nadzieją na znalezienie wyjścia…

Poparzenia i rany na moim ciele niemiłosiernie piekły i bolały. Z każdym krokiem traciłem cenne siły, ale dalej wspierałem ich swoją magią. Wiedziałem, że tylko cenna współpraca mogła nas stamtąd wydostać. Dzięki modłom Gotha udało mi się uniknąć śmierci, ale samo leczenie niestety wymagało dodatkowo interwencji medyka, albo sowitego odpoczynku, a na to nie mogłem liczyć. Postanowiliśmy powrócić do drzwi, które były przyczyną naszej obecnej sytuacji. Gotrek stwierdził, że pułapka nałożona na nie wygasła i nie powinno się już nic stać. Mimo to nie uniknęliśmy kłótni o to, kto ma pociągnąć za klamkę. Po kilkunastu minutach ostrej wymiany zdań, znów głównie pomiędzy ojcem i synem, Goth zdecydował się na wyważenie drzwi. Przebiliśmy się do olbrzymiej komnaty, która po zbadaniu, okazała się być salą badań alchemicznych i tortur, gdzie prawdopodobnie używano ofiar do celów badawczych. Na jej środku znajdował się stół, a na nim szkielet bez głowy. W rogu, aparatura alchemiczna, w większości urządzenia i instrumenty okazały się być sprawne i dosyć cenne. Znaleźliśmy też cztery tomy rozprawek alchemicznych o warzeniu, tworzeniu mikstur i nauce alchemii, które okazały się dla mnie prawdziwym skarbem i olbrzymią wiedzą. Zbiór nosił tytuł „Trudna i niebezpieczna sztuka warzenia mikstur”, a jego autorem jest Tolkait Długowieczny, Mistrz Srebrnego Grotu, legenda alchemii. Same księgi były dobrze zachowane i wspaniale zdobione, był to albo oryginał albo jedna z nielicznych ręcznych kopii. Din zabrał księgi na moją prośbę.

Opuściliśmy komnatę i ruszyliśmy korytarzem dalej. Na jego końcu były drzwi z symbolem Baurusa, na południu znanego pod imieniem Amala Czarnego. Z gęsią skórką przekroczyłem próg, a komnata okazała się być kaplicą poświęconą temu straszliwemu bogu. Śmiertelny i największy wróg, a zarazem brat Richitera Wielkiego, był też ojcem boga Lorsha, dlatego Goth i Gotrek postanowili się doń pomodlić, a ja z ciekawości tylko przekroczyłem próg tej komnaty. Din, Adam i Ziriel nie mieli już tyle odwagi… Kolejnym etapem naszych poszukiwań wyjścia był zawalony korytarz, więc postanowiliśmy wrócić do głównej komnaty i wejść ostatnim, niezawalonym przejściem. Niestety tam też doszliśmy do obwału i gruzowiska… W końcu po kilku minutach burzliwych ustaleń doszliśmy do wniosku, że nie mamy innego wyjścia, jak iść korytarzem, który wcześniej odradzał nam Adam i jego chore przeczucia i wizje. Nie było już innej drogi…

Ostrożnie, badając pułapki, szliśmy w małym oświetleniu pochodni. Doszliśmy do starych, podniszczonych, drewnianych i bardzo niskich drzwi. Znów po kłótni i krzykach, czasami nie da się z nimi wytrzymać, Goth zgodził się na ich otwarcie. Przeszliśmy do największego pomieszczenia w tym kompleksie zbadanych katakumb. Od razu widać było, iż jest to typowa sala tortur, ze wszystkimi mechanizmami służącymi do tych celów. Na niektórych z urządzeń były jeszcze szkielety, więc po krótkich, acz precyzyjnych oględzinach, zabrałem czaszki, które potrzebne mi były do czaru. Obyło się tym razem bez mordu dla składnika… Prócz tego, niczego innego w komnacie nie znaleźliśmy, więc dalej korytarzem udaliśmy się do kolejnych drzwi. Komnata okazała się być czymś w rodzaju sypialnej z wieloma łóżkami i komodami. Łączyła się z ostatnim z korytarzy, przed którym na początku ostrzegał nas Adam, więc jedynym wyjściem były dla nas drzwi z wielkim, odsuwanym judaszem, które znajdowały się na jednym z jej końców.

Kiedy podeszliśmy do „ostatniego wyjścia”, Adam totalnie „odleciał”, mrucząc pod nosem, że boi się i dalej nie pójdzie. Skulił się ze strachu przy przeciwległej ścianie i nie miał zamiaru ruszyć się ani o centymetr… Wiedząc, że wcześniej jego przeczucia się sprawdzały, a okazał się on pewnego rodzaju medium, przeszły po moim ciele ciarki. Zląkłem się na myśl, że jedynym naszym wyjściem, są metalowe z zakratowanym judaszem drzwi, za którymi czai się nieznana, zła siła… Podszedłem do nich ostrożnie, tkając zaklęcie. „Wykryciem Umarłych” zacząłem je skanować, po czym odsunąłem judasza i zajrzałem przezeń…

To było najgorsze przeżycie jakiego doświadczyłem. Takiej ilości świadomych obecności nigdy nie czułem. Wydawało mi się, że na końcu widocznego, mrocznego korytarza, są schody w dół, ale krwisto-czerwone pulsujące drzwi, może portal, bardziej przyciągały moją uwagę. Nie wiem ile istot znajdowało się w tamtym pomieszczeniu, ale ich cierpienia i złość, przyciągały mnie do pulsującego portalu. Słyszałem krzyki i wycia, odgłosy cierpienia i bólu, złość i chęć wyrządzenia krzywdy biły od czerwonego przejścia. Obleciał mnie zimny pot, a czas trwania czaru wydłużał się we wieczność… Tysiące świadomości w jednej, albo jedna rozbita na tysiąc części, wołały żebym do nich szedł, w końcu nieznana siła, wyciągnęła po mnie rękę, żeby mnie uchwycić. Upadłem, odpychając się od drzwi i sięgającej po mnie śmierci. Czar przestał działać. Spocony i wystraszony opowiedziałem wszystko drużynie. Ku mojemu zaskoczeniu nic nie odczuli i nie widzieli… Ale postanowiliśmy zostawić te drzwi i spróbować przebić się przez jeden z zawalonych korytarzy.

Z uwagi na swą smukłą i zgrabną figurę Ziriel przeczołgała się przez jedno z częściowo zasypanych przejść. Po długim odkopywaniu korytarza z dwóch stron, udało nam się przejść dalej. Prawie w całkowitych ciemnościach, coraz bardziej zmęczeni, błąkaliśmy się po zawalonych korytarzach i wnękach, wybierając najbardziej przejściowe drogi. Po wielu godzinach błądzenia doszliśmy do korytarza z przepaścią, którą za pomocą „Skoku” przeskoczył Gotrek. Kilkanaście minut później oznajmił nam, że doszedł do pomieszczenia z drabiną w górę. Powiedział też, że nie ma innej drogi, aby obejść przepaść. Ulżyło nam, bo właśnie ta drabina mogła okazać się naszym biletem na powierzchnię. Kłopot w tym, że dzieliła nas od niej kilkumetrowa przepaść, a ja byłem na skraju śmierci… Po krótkich namysłach i dyskusji, wymyśliliśmy z Gotrekiem, że ten za pomocą „Dysku Tensera”, dodając do czaru większej ilości energii magicznej, tak umodeluje dysk, że utworzy za pomocą niego swoisty most nad przepaścią. Była to jedyna szansa dla wszystkich na przejście nad pięciometrową przepaścią. To było ryzykowne, ale udało się i szybko znaleźliśmy się po drugiej stronie korytarza, a później w komnacie z drabiną.

Drabina była stara, spróchniała i uznaliśmy za ryzykowne wspinanie się po niej. Tym bardziej, że waga co poniektórych moich kompanów z pełnym uzbrojeniem, przechodziła najśmielsze pojęcie… Na plecach Gotha, drużynowego olbrzyma, wspięliśmy na górę i znaleźliśmy się w podobnym pomieszczeniu, także z drabiną, która prowadziła jeszcze wyżej. Ta drabina już nie była spróchniała i zaprowadziła nas do komnaty piwnicznej, z typowym wyposażeniem składzika kuchennego. Pełno tu było żywności i przypraw kuchennych. Wiedzieliśmy już, że prawdopodobnie jesteśmy w spiżarni jakiejś gospody, a tunele, z których wyszliśmy, są ukryte przed właścicielami tego przybytku. Schodami do góry wyszliśmy do kuchni owej karczmy. Zastraszony, z nożem na gardle, oberżysta, nie śmiał tego skomentować. W końcu nie co dzień z jego własnej piwnicy wychodzi grupa poszukiwaczy przygód, pokrwawionych i umorusanych, jak górnicy z kopalni. Takie same wrażenie wywarliśmy na klientach, których opadnięte szczęki podpowiadały, że na zwykłych kucharzy nie wyglądamy…

Gospoda okazała się znajdować we wiosce niedaleko traktu, gdzie spotkaliśmy wieśniaków ze skrzynią. Po kilkudziesięciu minutach marszu na powierzchni, przy zwykłym, świeżym powietrzu, dotarliśmy do miejsca, w którym zostawiliśmy chłopów. No i jak to wieśniacy, nie posłuchali… Został tylko jeden i widać było, że pili cały czas gdy nas nie było. Ponoć nawet próbowali odkopać zawalone zejście, ale chyba im nie poszło sprawnie… Puściliśmy go, oddając im znaleziska.

Ruszyliśmy szlakiem i po jakimś czasie dotarliśmy do opuszczonego obozowiska, gdzie postanowiliśmy rozbić obóz i sowicie odpocząć, tym bardziej, że byłem na wpół przytomny, nie wspominając o stanie moich ran. Przy pobliskim strumieniu Ziriel obmyła moje poparzenia, a reszta zajęła się przygotowaniem obozowiska. Podczas rozmów dowiedziałem się, że drużyna, do której dołączyłem, ma na własność miejsce zwane „Księżycową Skałą”, na której szczycie jest zawalona wieża. Skrawek tej ziemi znajduje się na ziemiach Dominium. Tam na wstępie postanowiliśmy przetransportować sprawne jeszcze urządzenia z laboratorium alchemicznego, które odkryliśmy w katakumbach. Problem w tym, że były one zasypane, a my do końca nie wiedzieliśmy, co kryło się w ich wnętrzu…

Mapa Podziemi Hamnossa

Kolejność w punktach naszej przeprawy przez Podziemia Hamnossa, jak również krótki ich opis poniżej:

1. Komnata, od której cała nasza wyprawa się zaczęła. Przebiliśmy się przez sufit, a z komnaty wychodziły cztery korytarze.
2. Śladami wieśniaków dotarliśmy do obrabowanej przez nich komnaty.
3. Tutaj Adam przestrzegł nas o złu czającym się w dalszej części korytarza, więc wróciliśmy się do głównej komnaty.
4. Drzwi z ognistą pułapką, które o mały włos pozbawiłyby mnie życia.
5. Po wybuchu komnata główna częściowo się zawaliła (kropki). Wyjście w suficie także…
6. Zawalony korytarz…
7. Postanowiliśmy zaryzykować i otworzyć jeszcze raz „drzwi-pułapkę”, na nasze szczęście nic się nie stało. Komnata z trupami i aparaturą alchemiczną. Tutaj znaleźliśmy Księgi prawiące o sztuce wytwarzania mikstur.
8. Kaplica Baurusa.
9. Kolejny korytarz z wizji Adama, ale tym razem postanowiliśmy przejść przez dość niskie, drewniane drzwi. Komnata była ogromną salą tortur, ze wszelkimi narzędziami do uprawiania tego procederu.
10. Sala z łóżkami i drzwiami, przez które zajrzałem i opisałem czające się tam zło. Postanowiliśmy wtedy poszukać wyjścia w którymś z mniej zawalonych korytarzy.
11. Zawalone przejście, przez które przecisła się Ziriel i odtorowała dla nas drogę.
12. Zawalony korytarz…
13. Zawalony korytarz…
14. Zawalony korytarz…
15. Przepaść, nad którą Gotrek rzucił uformowany w most „Dysk…” i mogliśmy szybko przedostać się dalej.
16. Okrągła komnata z drabiną w górę. Stamtąd weszliśmy na jeszcze jedno piętro i potem do piwnicy gospody. Udało nam się wydostać.

Mogłem coś oczywiście pomylić, ale biorę pod uwagę stan agonii, w której prawie przebywałem i tak długie tułanie się po podziemiach sprawiały mi tylko więcej bólu i udręki…



Kroniki IX: Przywołanie Potwora (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc maj. Szlak z Dirdighen do Miasta Mgieł (Tragonia).


Obozowaliśmy kilka dni. Mimo mojego sprzeciwu, żeby udać się do wioski i przeczekać moją kurację w gospodzie, pozostaliśmy w lesie. W międzyczasie Ziriel z Gotrekiem chodzili do wioski po jadło i leki, które miały dodatkowo przyczynić się do mojego szybszego wyleczenia się. Z każdym dniem czułem się lepiej i mogłem już poświęcać część czasu na naukę i studia. Po kilku dniach kuracji i odpoczynku do naszego obozowiska zawitał podróżnik. Niejaki Herman z Dirdighen, który jak się okazało również podróżuje do Miasta Mgieł, okazał się być uczniem kartografa i poszukiwaczem wiedzy o okolicznych ziemiach. Jąkał się niemiłosiernie i sprawiał wrażenie nieudacznika i jakoś ciężko było mi uwierzyć w jego wykształcenie, ale ku mojemu zaskoczeniu, myliłem się. Pochwalił się przed nami swoimi kontaktami na Uniwersytecie Olsterów w Mieście Mgieł i obiecał wypytać się o Mordrokka, którego szukamy. Opowiedział nam również długą i krwawą historię powstania Miasta Mgieł, której uważnie i z fascynacją wysłuchałem. Podczas jego opowieści całkowicie zmieniłem zdanie o nim samym i tylko z podziwem mogłem uśmiechem i uznaniem podziękować mu za kolejne strony zdobytej w ten sposób wiedzy. Aby móc do niej wracać postanowiłem zapisać ją w kilku zdaniach, a brzmiała ona mniej więcej tak:

***

Miasto w obecnym kształcie powstało około 500 lat wstecz na kartach historii, podczas sławnych wojen z Zanzibarrem. Niespodziewanie pojawił się mag, nikomu wcześniej nieznany i swą mocą otoczył miasto mgłą, chroniąc je przed najeźdźcami. Mgła ponoć była tak silnym czarem, że zabijała tych, którzy weń wkraczali. Przez prawie rok mgła otaczała szczelnie i chroniła miasto. Kiedy resztki oparów opadły, część przerażonych mieszkańców miasta uciekła, by schronić się w Górach Sokolich. Po powrocie i niepewności, co zastaną w mieście, okazało się, że na jego środku „wyrosła” wieża, a mag chroniący dotychczas ich miasto zniknął bez śladu. Wieża znajdowała się na środku jeziora, na jego jedynej, małej wyspie. Przez parędziesiąt lat miasto w spokoju rozwijało się, a już wtedy nazywane było Miastem Mgieł. I znowu w błogiej nieświadomości żyjący mieszkańcy, musieli zmierzyć się z horrorem, jaki „zafundował” im Zanzibarr. Ponowny najazd agresora zmusił ich do wezwania pomocy. Poprosili wówczas wieżę o pomoc i znowu ku zaskoczeniu wszystkich wokół miasta pojawiła się zabójcza mgła. Wtedy to rozgorzała ostateczna bitwa. W fortecy, która strzegła Dolinę Mgieł, bo tak już owa dolina była nazywana, doszło do ostatecznego starcia. Władca Mgieł za pomocą swojej potężnej magii zabił wszystkich najeźdźców i obrońców, ale tym samym, składając tak olbrzymią „krwawą ofiarę”, zakończył atak na miasto. Mówi się teraz, że Władca Mgieł dalej mieszka w swojej wieży i sprawuje władzę w mieście. Niestety przez prawie tysiąc lat nikt go nie widział, a wykonawcą jego rozkazów jest namiestnik w mieście. Sam Władca przybrał w mieście iście boski symbol, a mieszkańcy ponoć wybudowali mu kaplicę, sprowadzając jego symboliczną osobę do rangi boga…

***

Herman podzielił się też z nami obecną sytuacją w mieście. Powiedział, że duży wpływ na politykę Miasta, prócz samego namiestnika, mają też trzy największe klany rodzinne. Klan niejakich Raik’ów, który zajmuje się handlem nielegalnymi substancjami, a do których należy jedna-czwarta miasta. Kolejną ćwiartką rządzi klan handlujący bronią i klan Tesijczyków, rodzina Aragonisów, którzy żyją z prostytucji i wymuszeń. Ostatnia ćwierć „rozkradzionego” miasta należy oczywiście do „głosu z wieży”, jakim jest namiestnik, czyli oficjalna władza. Herman opisał nam też inne, dość istotne dla tego obszaru miejsca, o których, jak stwierdził, powinniśmy wiedzieć. Pozamiasto, to strefa poza murami Miasta Mgieł, w której powinniśmy na siebie uważać. Góra Gromów, która jest świętym miejscem dla mieszkańców miasta. Zapomniane Mogiły, gdzie pochowano tysiące walczących w wojnach, a teraz podobno miejsce to jest nawiedzone… Pomnik Bohaterów, który jest kolejnym ważnym miejscem-symbolem dla mieszkańców. Zamek Amberów, do którego właśnie zmierza Herman, żeby zgłębić wiedzę na temat owego dawnego rodu. Zakazane Wzgórza, które podobno zamieszkiwane są przez Bractwo Ostrzy, potomków Zakonów Krwi, którzy nadal kultywują ich przykazania i kodeks. Toczą teraz walki z Uruk-hai, orkami zamieszkującymi tamte tereny. Szklana Kula, gospoda w centrum miasta, którą Herman poleca i gdzie będziemy mogli go odnaleźć. Cmentarz Zasłużonych, gdzie leży niejaki Aramis, wojownik z dalekiego Imperium Havieloth, którego projekt nagrobka osobiście stworzył Herman…

Słuchając tego wszystkiego i zgłębiając wiedzę, jaką podzielił się z nami Herman, poczułem, że jakoś jestem mu wdzięczny. Raz, że dużo się nauczyłem, a wiedza nie leży na trakcie, a dwa, że pomoże nam ona w poruszaniu się po okolicach i samym Mieście Mgieł.

Noc minęła spokojnie, a sam kartograf opuścił nasze obozowisko z rana, ciepło się żegnając. My kolejne trzy dni spędziliśmy na odpoczynku, po których poproszony przeze mnie Goth wyleczył moje pozostałe rany. Sam mam mieszane uczucia, ale powoli zaczynam wierzyć w to, że jest w stanie leczyć rany bez mocy magicznych dostępnych dla magów, wspierany jedynie przez boga i swoje modlitwy. Ciężkie to do pojęcia i nie dzielę się z resztą drużyny moimi wątpliwościami, ale przecież prawdziwą i jedyną moc powinni mieć tylko magowie… Kiedy poczułem się znacznie lepiej i pewniej swoich mocy, postanowiłem uzupełnić energię magiczną zawartą w moim rubinie, a zużytą podczas błądzenia po podziemiach. I tu znowu zaczął się kłopot… Oczywiście kłótnię wywołał nie kto inny, a jak zwykle Gotrek. Chyba przeraża go fakt, że posiadam znaczniejsze umiejętności w kierowaniu i wysysaniu potencjału magicznego, który znajduje się dosłownie wszędzie i zagroził mi, że zabije mnie, gdy tylko spróbuję wysysać energię z ognia, kiedy oni są w pobliżu… Jego brak wiedzy i niekompetencja w tej dziedzinie tylko rozbawił mnie, ale kłótni nie zakończył. Starałem się wyjaśnić mu działanie moich ogromnych zdolności, ale zwykle brak wiedzy w różnych dziedzinach idzie w parze z ignorancją i zwyczajnie mnie nie słuchał, grożąc mi dalej. No cóż, może jak miałby pojęcie o tej poważnej i potężnej dziedzinie magii, nie doszłoby do bezsensownych gróźb i przepychanek słownych. W każdym razie, mimo iż nie przepadam za tym porywczym młodzianem, zaproponowałem mu naukę owej potężnej i przydatnej umiejętności, ale ku mojej skrywanej uciesze, odmówił.

Wyruszyliśmy szlakiem następnego dnia. Nawet w dobrych humorach i solidnie wypoczęci. Niestety nie było nam dane cieszyć się tym, bo w pewnym momencie doświadczyliśmy dziwnego uczucia. Ciemność „stanęła” nam przed oczyma, a zewsząd usłyszeliśmy dziwne szepty. Odgłosy wzbierały się i do uszu dobiegły nas odgłosy toczącej się bitwy. Droga przed nami przyspieszyła i już wiedziałem, że staliśmy się ofiarami potężnego czaru, prawdopodobnie ze szkoły „Przywołań”. Kiedy pędzący trakt zwolnił, byliśmy już w innym, odległym miejscu, a może i czasie? Przed nami, w malutkim zagajniku stały trzy osoby. Jedną z nich był człowiek o czarnej skórze, w dość egzotycznym odzieniu i cały w tatuażach, zaś pozostała dwójka nie była dostępna dla naszych oczu. Po prawej stronie znajdowały się wzgórza, a na nich ruiny. Wszędzie wokół były zgliszcza spalonego lasu, a daleko w dole doliny walczyły ze sobą dwie armie, krasnoludy i ludzie. Widać było od razu, że armia dzielnie walczących krasnoludów powoli wygrywała, a tylko niedobitki ludzi broniły się jeszcze przed całkowitym wyniszczeniem.

Jednak siła czaru, która przywiodła nas w to miejsce nie pozwoliła nam się dłużej oglądać i skierowała nasze zainteresowanie do prawdopodobnego czarodzieja, który nas tu zwabił. Zwróciliśmy swe oblicza na czarnoskórego, a ten rozkazał nam tylko jedno, a może „aż” jedno: „Biegnijcie i zdobądźcie dla mnie ruiny na wzgórzu! Zabijcie wszystkich!”. Tej sile głosu żadne z nas nie mogło się oprzeć. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, popychani potęgą słów czarodzieja, ruszyliśmy we wskazanym kierunku. Dobrze, że czar nie splątał naszej świadomości do cna i mieliśmy własną wolę, aby sensownie i z rozsądkiem wykonać rozkaz. Momentalnie rzuciłem na siebie „Zbroję”, a zaraz potem dobiegliśmy na wzgórze. Cały czas ostrzeliwani przez krasnoludzkich kuszników, chowających się za ruinami, wbiegliśmy na dziedziniec. Goth i Gotrek przebili się przez mury na środek placu. Tam ku naszemu zdziwieniu napotkaliśmy twardy opór i dobrze uzbrojonych, zaciekle walczących krasnoludów. Pięciu kuszników strzelało ze zgliszczy murów w walczących na placu, a czterech wojów, uzbrojonych i opancerzonych po zęby, zaciekle broniło się przed rodziną un Nathrek’ów, Dinem i Adamem. Ziriel, widząc w jakich tarapatach są wojownicy, szybko i zręcznie wskoczyła na mury, atakując trzech znajdujących się tam krasnoludów. Ja sam rzucając „Widmową Dłoń”, a na nią nakładając „Dotyk Ghula” zaatakowałem pozostałych dwóch kuszników z naprzeciwka.

Po kilku minutach zaciekłej walki sytuacja zaczęła się zmieniać na naszą korzyść. Splątałem „Pajęczyną” dwóch moich przeciwników, po czym skierowałem swoje moce, żeby pomóc napierającej na kuszników Ziriel. Udało mi się szybko sparaliżować jednego z dwóch pozostałych jej przeciwników, a elfka szybkim i zręcznym ruchem zakończyła jego żywot. Sztylet, który utkwił z impetem w gardle kusznika, zbryzgał obficie krwią trzymającą go elficę. Tymczasem na placu Gotrek i Din zdołali powalić dwóch z czterech wojowników, niestety Goth po otrzymaniu ciężkiej rany padł na ziemię. Nie było czasu i możliwości, żeby mu pomóc, dlatego każdy z nas chciał jak najszybciej zakończyć walkę. Sekundy ciągnęły nam się w nieskończoność, kiedy po sparaliżowaniu ostatniego z przeciwników Ziriel znowu poczułem, jak ziemia zaczyna wirować…

Na plac wkroczyły trzy tajemnicze postacie, a czarnoskóry mag, dla którego wykonywaliśmy rozkaz, obrzucił nas tylko srogim spojrzeniem i uczynił w powietrzu znak magiczny. Znowu droga wydłużyła się, a odgłosy bitwy uciszyły. Kiedy świat wokół nas zatrzymał się, ponownie byliśmy na trakcie w drodze do Miasta Mgieł. Ostatnim zapamiętanym przeze mnie widokiem były postacie stojące na placu, na którym dokonaliśmy rzezi na krasnoludach. Ale czasu było mało, bo mimo iż byliśmy już bezpieczni, Goth nadal był umierający i potrzebna mu była szybka i skuteczna pomoc. Uzgodniliśmy wspólnie z Gotrekiem, że spróbujemy wyleczyć go czarem „Pomniejsze Drążenie Larlocha”. Jako iż moja moc i wiedza w tej materii jest większa niźli młodszego czarodzieja, zaproponowałem równoczesne, wzmocnione utkanie tegoż czaru. Adam w tym czasie miał wyciągnąć bełt, który był powodem agonalnego stanu Gotha, ale wcześniej wyszeptał coś Dinowi do ucha i po tym stała się rzecz zdumiewająca…

Kiedy wraz z Gotrekiem przygotowywaliśmy się do rzucenia zaklęcia, Din zaatakował Adama. Ku naszemu zdumieniu i mojemu lekkiemu przerażeniu, woj okładał go ciosami w twarz, a Adam niczym nie przejęty polecił nam utkanie czaru… Stało się… Jednoczesne rzucenie zaklęcia powstrzymało krwotok, a Adam siłą umysłu wyciągnął bełt z ciała kapłana Lorsha. Zamurowało mnie, kiedy byłem świadkiem kinetycznych zdolności tego człowieka, zresztą reszta naszej drużyny też wyglądała na zaskoczonych. Dzięki naszej magii rana zasklepiła się i krwotok został powstrzymany. Medalion na piersi Gotha zabłysnął, a kapłan chwilowo dał znak życia, po czym zemdlał. Mimo to wiedzieliśmy, że przeżyje, a jedynie czas jego rekonwalescencji będzie dosyć długi…

Adam… Nigdy takiego kogoś nie spotkałem… Porozmawiam z nim, być może zdolność, którą posiada byłby w stanie mi przekazać? Tak…



Kroniki X: Wizja Arianne i Inicjacja Gotreka (autor: Bast)
-= opowiadanie =-

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc maj. Szlak z Dirdighen do Miasta Mgieł (Tragonia).


- Jeżeli natychmiast mu nie pomożemy Twój ojciec umrze… - spokojny głos wydobył się spod ciemnego kaptura. Radagast klęczał nad śmiertelnie zranionym Gothem, podpierając się na swej drewnianej lasce. Wszyscy skupieni nad zakrwawionym ciałem kapłana, jakby zaniemówili. Wpatrywali się uważnie w Gotreka, co jakiś czas zerkając na oględziny, jakie na szybko przeprowadzał klęczący czarodziej. Zziajani i ranni, zmęczeni walką i zajściem, w które zostali wplątani za pomocą potężnej magii… Teraz każda sekunda uciekała dwa razy szybciej i biegła na ich niekorzyść.

- Moja znajomość lecznictwa i medycyny nie jest mała, ale stan Gotha znacznie wykracza poza te umiejętności… - czarodziej wstał i spojrzał kolejno po członkach swej kompaniji, jakoby szukając podpowiedzi na dalsze działania.

- Może jakieś zioła, cokolwiek? – Ziriel z zapytaniem na twarzy zwróciła się do wszystkich.

- Nie znam ziół, które przywracają do zdrowia śmiertelnie rannych, a nawet gdyby, to będziesz ich teraz szukać? Może przygotować Ci palenisko, żebyś je zaparzyła? – Radagast zakończył temat stanowczym, sarkastycznym tonem.

- Jest możliwość Radagaście… - po kilku sekundach Gotrek kontynuował – możemy użyć magii nekromanckiej, ale tylko z Twoją pomocą mogłoby się to udać… - młody un Nathrek spojrzał na czarodzieja. Obaj wiedzieli, jakiego czaru wspólnie mogliby użyć i jakie skutki mogłoby to odnieść, ale nie było teraz czasu na zastanawianie się, bo grał on na niekorzyść powoli umierającego kapłana.

- Mogę pomóc wyciągnąć bełt. – Adam spojrzał na pozostałych. – Dinie musiałbyś „spotęgować” wówczas moje zdolności, ale tylko jak oni zaczną, a ja dam Ci znać…

- Z miłą chęcią Wam pomogę… - Din z uśmiechem, mimo iż sytuacja była poważna, zwrócił się do Adama. Wszyscy wiedzieli, że posiada on tajemnicze, acz potężne zdolności telekinetyczne, może psioniczne, a poddany adrenalinie i bólowi, dodatkowo zwiększa ich siłę.

- W takim razie zaczynamy i obyśmy nie popełnili żadnego błędu. – Gotrek wraz z Radagastem i Adamem uklękli nad ciałem nieprzytomnego kapłana. Radagast skinął głową, po czym zaczął kreślić skomplikowane figury w powietrzu i zbierać energię i potencjał magiczny, który drzemał w jego ciele, a rwał się na wolność. Obaj z Gotrekiem działali bardzo podobnie i równo, ponieważ obaj tkali identyczne zaklęcie… „Pomniejsze Drążenie Larlocha”, bo tak zaklęcie się nazywało, było pomniejszym czarem, ale bardzo niebezpiecznym. Pod działaniem potężnego czarodzieja miało siłę na pozbawienie życia rosłego męża, a uleczeniu innego…

Tak się składało, że Radagast władał magią życia i śmierci lepiej niźli Gotrek i wszyscy wiedzieli, że bez owego chorowitego maga, plan na pewno by się nie powiódł. Ziriel na boku obserwowała sytuację, widziała skupienie i zaciśnięte wargi na szczękach dwóch czarujących kompanów. Widziała, jak Adam skupia się na wbitym w ciało kapłana bełcie i mogłaby przysiąc, że przed chwilą zakrwawiony drzewiec się poruszył… Din skupiony, z zaciśniętymi pięściami, czekał na znak od Adama. Sekundy mijały…

Radagast poczuł dreszcze na swoim ciele, wiedział, że moc wezbrana w nim osiągnęła apogeum i była gotowa do wypuszczenia. Spojrzał na Gotreka, który właśnie kończył kreślenie figur, po czym obaj wypuścili złączone i wzmocnione zaklęcie. Moc, którą skierowali na Gotha, wprawiła jego ciało w konwulsje, które po chwili ustały. Adam skinął na Dina, który bez zastanowienia i wahania, zaczął bić go pięściami po twarzy! Ziriel z boku stała sztywno i wpatrywała się ze zgrozą w scenę przed sobą. Widziała, jak zaklęcie tamuje krwotok Gotha, jednocześnie pobieżnie zasklepiając jego liczne rany i ranę po powolutku wychodzącym bełcie… Adam mocno obijany przez Dina wydobył z siebie całą siłę, którą wyciągnął bełt z ciała Gotha. W jednej chwili wszystko ustało…

Radagast zachwiał się, ale wsparty kijem nie upadł. Gotrek odetchnął ciężko, siadając okrakiem na zmarzniętej ziemi. Din przestał, patrząc ze strachem na zakrwawione pięści i „swoje dzieło”. Adam z mocno obitą i plamiącą krwią twarzą, jakby nie czuł bólu, wstał i poszedł po opatrunki… Wszystkiemu przyglądająca się Ziriel, jako jedyna spojrzała na leżące ciało Gotha…

- Będzie żył. – spojrzała na odpoczywających kompanów – Rana po bełcie wkrótce się zasklepi, ale najważniejsze, że opanowaliście krwotok. – Nagle jakby poczuł, że o nim mowa kapłan ocknął się…

- Co się stało? – błędnym wzrokiem spojrzał przed siebie, szukając kogokolwiek.

- Odpoczywaj ojcze. – Gotrek pobudzony ukląkł nad ciałem kapłana – Wkrótce dojdziesz do siebie i wszystko Ci opowiemy… - jakby na rozkaz, Goth zamknął oczy i zapadł w głęboki sen…

Bez pytań Din i Ziriel zaczęli budować prowizoryczne nosze. Mgła przed nimi nasilała się i gęstniała, ale postanowili iść do przodu, żeby nie tracić czasu. Chcieli być dalej od miejsca, w którym się pojawili, i z którego wcześniej zostali wciągnięci w ten niezrozumiały wir wydarzeń. Dolina Mgieł była tuż przed nimi, a może byli już w jej sercu…?

***

- Jak możesz tak mówić?! – Gotrek był wściekły. Właśnie po kilku godzinach podróży, kiedy zatrzymali się na krótki odpoczynek, streścił przebieg wydarzeń ojcu. Cała drużyna wpatrywała się w kłótnię pomiędzy ojcem i synem. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo przyzwyczajeni byli do takich scen, ale tym razem widać było, że młodego un Nathreka, słowa ojca bardzo rozwścieczyły.

- Tak synu… - spokojnym głosem kontynuował kapłan – Fakt, iż przeżyłem zawdzięczam tylko Lorshowi, toż to On wyznacza koniec ścieżki naszego życia… - Goth bez wzruszenia wypowiadał zdania.

- Niewdzięczność Twa Gocie, nie zna granic, ale pamiętaj, że „kij ma zawsze dwa końce”… - Radagast spokojnie wypowiedział słowa. Nikt nie widział jego wyrazu twarzy spod czarnego kaptura. Była jednak sztywna i napięta ze zdenerwowania i pogardy, ale napawał się też sceną kłótni, co jakiś czas lekko się uśmiechając.

- Ma rację! – krzyknął Gotrek – Gdyby nie Radagast, ja i moc Adama już byłbyś w objęciach Lorsha! – młody mag nie mógł powstrzymać języka i podniesionego głosu. Din i Ziriel stali sztywno i uważnie przyglądali się reakcjom kapłana, który czuły był na brak szacunku do niego i jego boga, ale dziwnie nie reagował. – Jeśli nie stać Cię na „dziękuję” dla mnie, to przynajmniej nie szczędź tego słowa dla nich! – szybko zakończył i już więcej się nie odezwał.

Goth leżał spokojnie i patrzał na syna. Czuł, że młodzieniec dorasta i to szybciej niźli się spodziewał. Wkrótce będzie musiał określić jego miejsce w rodzinie, co wiązało się z pojedynkiem w bitwie…

Mgła zgęstniała i dalsza podróż stawała się coraz bardziej uciążliwa. Cała drużyna zgodnie postanowiła przeczekać w tym miejscu noc, a kiedy po krótkiej, acz treściwej kolacji, zasnęli, naszedł ich niespokojny i dziwny sen…

***

Rankiem mgła zgęstniała jeszcze bardziej, ale mimo tego drużyna postanowiła brnąć szlakiem przed siebie, w kierunku Miasta Mgieł. Po kilku godzinach uciążliwej podróży, widoczność znacznie się poprawiła, a ich oczom ukazała się dziwna, podniszczona budowla. Budynek nie był wysoki i bardzo przypominał dawne strażnice, jednak na wietrze, umocowane na ścianach, powiewały proporce z symbolami Arianne, bogini uzdrawiania.

Drużyna niepewnie zbliżyła się do kamiennych ścian. Nie zdążyli dokładniej przyjrzeć się strażnicy, kiedy drzwi do środka otwarły się i w progu stanęła przyodziana w szatę kobieta. Uważnie spojrzała na zmęczonych podróżnych i rannego na noszach Gotha.

- Chodźcie do środka wojownicy Lorsha, zajmiemy się Waszymi ranami. – Po czym zapraszającym gestem wskazała wewnętrzną komnatę. Gotrek powoli zsiadł z konia.

- Podaj mi rękę synu i pomóż mi dojść do świątyni. – Goth wyciągnął dłoń w kierunku maga. Gotrek słysząc te słowa, przypomniał sobie ostatnią rozmowę pomiędzy nimi, o pomocy dla kapłana i niewdzięczności z jego strony, okazanej członkom drużyny. Zacisnął wargi. Radagast widział wściekły wyraz twarzy młodego un Nathreka i uśmiechnął się lekko.

- Niech Lorsh poda Ci rękę, wszak mej pomocy nie potrzebujesz! – parsknął Gotrek. Obrócił się i wszedł do środka. Za nim poszedł czarodziej nawet nie zerkając na leżącego i rannego kapłana. Nekromanta czuł teraz tylko pogardę i wstręt do niewdzięcznego i butnego Gotha i nie miał zamiaru okazywać mu jakiegokolwiek uczucia sympatii. Din nie reagował, a Adamowi wydawało się wszystko obojętne. Jego obita i napuchnięta twarz nie wyrażała żadnego uczucia, była „bez wyrazu”. Jedynie Ziriel, zawsze bogobojna i darząca szacunkiem kapłana, wsparła go swym ramieniem. Po chwili wszyscy byli już w świątyni.

Patrzeli uważnie na wściekłego, ale milczącego Gotha, który z pomocą elfki wszedł do środka. Kapłanki skierowały drużynę do sali z łóżkami, a kiedy wszyscy na nich spoczęli, zaczęły swe modły do Arianne. Chwilę trwała ceremonia leczenia i seria modlitw do bogini, ale wystarczyło, żeby zmęczeni podróżą i przeżytą walką kompani zapadli w leczniczy sen.

Obudzili się tego samego dnia po kilku godzinach. Każdy spojrzał po sobie i z zadowoleniem stwierdził, że nie czuje zmęczenia, a ból od ran i ciężkiej przeprawy zniknął. Same ich ciała były uleczone zarówno z zewnątrz, jak i duchowo. Czuli się lepiej.

- Wielceż rad jestem, że w zdrowiu i pogodzie ducha Was widzę wojownicy Wilka. – kapłanka z uśmiechem spojrzała kolejno na wypoczęte twarze drużyny – Was również, towarzysze Lorsha… - jej wzrok padł na pozostałych członków kompanii.

- Dziękujemy za udzieloną pomoc Pani – Goth bez wysiłku wstał i skierował swe słowa do kobiety. – Przeprawa, którą przeżyliśmy pozostawiła piętno śmierci i smak krwi w naszych duszach i umysłach i sam jeden Lorsh mógł skierować nas właśnie do Waszej Świątobliwości… - kapłan niepewnie spojrzał na Gotreka, ale ich wzrok nie spotkał się w połowie drogi. Syn najwyraźniej nie miał ochoty na kontakt z ojcem. Rozjuszyło to Gotha, ale w obecności kapłanki musiał trzymać fason i powagę, godną jego randze i wiekowi. – Raz jeszcze serdeczne bóg zapłać…

- Gdzie moglibyśmy złożyć datek na świątynię, żeby chociaż w ten skromny sposób, wyrazić wdzięczność służkom bogini Arianne? – zapytał Gotrek, dalej unikając wzroku ojca.

- Ależ zbędna będzie to podzięka – uprzejmie i z uśmiechem odpowiedziała kapłanka – Wystarczy iźli do dziękczynnej wieczerzy z nami zasiądziecie, a przychylność Arianne otrzymacie...

***

Kandelabry oświetlały drewniany, długi stół, na którym stały puste naczynia i wazy. Z sufitu zwisały żyrandole, drewniane krzyże, przymocowane linami do powały, na ramionach których umieszczone były świece. Sala raziła w oczy swoją skromnością, ale też schludnością. Na kamiennych ścianach wisiały stare już gobeliny i arrasy, przedstawiające barwną postać pięknej kobiety. Jej hafty pokazywały różne sceny, ale w całości tworzyły jedną z historii cudnego uzdrowienia, jakiego dokonała bogini. Na marmurowej podłodze zaś leżał ozdobny dywan, przedstawiający panteon bogów, w tym Arianne.

Drużyna w milczeniu usiadła na zdobionych krzesłach. Z minuty na minutę salę, prócz nich i zebranych wcześniej kapłanek, zapełniali mieszkańcy pobliskiej wioski. Radagast uważnie obserwował krzątających się tu ludzi i mieszkańców. Wszystko wyglądało tak zwyczajnie...

- Jeśli mogę zapytać, zanim zaczniemy wieczerzać – spokojnie zaczął nekromanta – dlaczegóż to świątynia wybudowana jest w tak odludnym miejscu, nawet z dala od pobliskiej wioski? – śmiało zapytał. Drużyna spojrzała na maga, a następnie na kapłanki. Kobiety zdziwione śmiałością swych gości zaniemówiły, ale po krótkiej chwili główna kapłanka podjęła temat.

- Widzisz Panie… - zaczęła ostrożnie dobierając słowa – To dość długa i przede wszystkim tragiczna historia… - Goth spojrzał na mówiącą kapłankę, a jego oczy utkwiły na symbolu przynależności do Świątyni Trzech Koron. Zdziwił się strasznie, bo wiedział, że od kilkuset lat owy kościół nie istnieje, a jak zauważył, tylko on dojrzał ten tajemniczy i intrygujący fakt.

- Musieliśmy uciekać, chronić swe życia! – jakby na wspomnienie tragicznych wydarzeń kapłanka tymi słowami chciała zakończyć rozmowę. Wzbudziła jednak większe zainteresowanie, a drużyna nie dawała za wygraną.

- Jakże to Pani? Uciekać?! – Goth prawie wstał widząc, jakie emocje targają kobietą.

- Schronić się przed Panem Wieży… - zapadło milczenie. Kompanija dobrze znała legendy o władcy Miasta Mgieł, o jego potędze i okrucieństwie, dlatego nie zadawali więcej pytań, tylko dali chwilkę na złapanie oddechu opowiadającej kapłance.

- To miejsce. Jak sami wspomnieliście odludne i odosobnione - spojrzała na Radagasta, ale spod jego ciemnego kaptura nie mogła dostrzec obojętnego wyrazu twarzy. – zwie się Enklawą i jest poza zasięgiem wpływu mocy Pana Wieży. Tutaj jesteśmy bezpieczne po wszystkim, czego ten profanator i morderca dokonał…

- Nie pozwól nam cierpieć z ciekawości Pani, ponieważ osobiście czuję się związany z Waszą tragedią… - słowa kapłana, szczere, ale w ocenie nekromanty żałosne, wywołały uśmiechy na ich twarzach. Na szczęście żadna z poważnych kapłanek nie zauważyła tego nietaktu.

- Jakiś czas temu – kapłanka podjęła temat – w Mieście Mgieł zwołano naradę kapłanów wszystkich religii, jakie tam goszczono. Stawili się na niej przedstawiciele każdego kościoła i wiary, które prowadziły nauki w mieście. – Kapłanka przejęta była opowiadaniem, a widać było, że z sekundy na sekundę, na jej twarzy, pojawia się grymas bólu i beznadziei. – Niestety chwilę później okazało się, że była to tylko brutalna i podstępna maskarada, a wtedy zaczęła się rzeź…! – kobieta usiadła łapiąc nierówny oddech.

- Jakże to?! Przecież…! – Goth jednym skinieniem ręki kapłanki zakończył wzburzoną wypowiedź.

- Azaliż powiadam Ci mości Gocie, że był to cios w każdego Boga naszego panteonu! – kontynuowała kobieta. Jej głos był teraz spokojny, jakby wydarzenia, o których teraz opowiadała były tylko legendą. – Cios, który ręką Pana Wieży zabił wielu kapłanów i ich wyznawców! Jego świta zwyczajnie wymordowała na owej „naradzie” wszystkich przedstawicieli kościołów z miasta… – głos jej się załamał. – Tylko nieliczni zdołali uciec i tak, jak my schronić się w bezpiecznych dla nas miejscach...

- Przecież o takim mordzie na świątobliwych, i zamachu na religie świata, na taką skalę, grzmiałaby cała Tragonia?! – Gotrek z niedowierzaniem patrzał na milczące kapłanki.

- Niestety moc i potęga Pana Wieży na tych ziemiach jest olbrzymia, a jego szpiedzy i wyszkolone wojsko robią wszystko, ażeby sprawa nigdy nie ujrzała światła dziennego. – Młodsza z kapłanek, dotąd milcząca, zwróciła się ku zaskoczonym i przerażonym członkom drużyny.

- Kiedy my spierzchliśmy do lasów, poza granice Miasta Mgieł – starsza z kapłanek dalej opowiadała – nasi wyznawcy i poddani w wierze, ginęli mordowani, szkalowani i szczuci, przez sługusów Władcy Wieży! Ich jedynym celem było unicestwienie wszelkich „śladów” po innych religiach… Teraz jesteśmy tu i tu możemy pomagać wszystkim, którzy tej pomocy potrzebują. – Skinęła z uśmiechem w stronę Gotha i młodszego un Nathreka.

- Jak…? – Goth znowu został brutalnie uciszony skinieniem dłoni. Po raz kolejny jego zmieszanie i pokora wobec kapłanek wywołała uśmiech na twarzy Radagasta.

- O nic więcej już nie pytajcie. Teraz pomódlmy się i wieczerzajmy – kapłanki podjęły modlitwę.

Drużyna siedziała w milczeniu, jako że nie znali słów modlitwy do Arianne. Radagast obserwował wszystkich siedzących, kapłanki i wieśniaków, uczestniczących w kolacji. W pewnym momencie wśród słyszalnej, spokojnej mantry modlących się kapłanek, naczynia, wazy i dzbany, dotąd puste, zaczęły niewytłumaczalnie wypełniać się jadłem i napitkiem. Czarodziej spojrzał na członków swej drużyny i u nich też zauważył zdziwienie i oczarowanie. Kiedy mieli sięgnąć po pierwsze porcje wyśmienitej i pachnącej wieczerzy, do ich uszu dobiegł tętent kopyt…

***

Zbrojnych były dwa oddziały. Proporce tańczące na wietrze przedstawiały białą wieżę na czarnym tle, symbol Miasta Mgieł. Wyciągając miecze i dobywając kusz, śmiało ruszyli w kierunku długiego stołu, przy którym odbywała się wieczerza. Kapłanki wstały nawołując do zaprzestania, a mieszkańcy pobliskich osad w panice zaczęli odbiegać od stołu. Wtedy to właśnie zaczęła się rzeź…

- Radagast w środek, reszta na około maga! – krzyknął Goth formując szyk z drużyną – Synu stań przy mym boku i ku chwale Lorsha zakończmy tą rzeź! – kapłan zamachnął się na nadjeżdżającego konnego. Ku zaskoczeniu swych kompanów i własnemu, jego zabójcze cięcie przeleciało przez przeciwnika, niczym przez mgłę… Sam szarżujący najemnik nawet nie zwrócił uwagi na zamach toporem kapłana. Przeszarżował tylko przez niego, jak przez powietrze, po czym stratował dwóch najbliżej stojących wieśniaków.

- To niemożliwe! – krzyknął Din. – Jak to możliwe?! – powtórzył jakby dalej nie rozumiejąc sytuacji, w której się znaleźli.

- Sen, wizja, albo coś podobnego! – Radagast spokojnie opuścił szyk i odsunął się na bok. – Nic tutaj nie wskóramy, możemy się tylko przyglądać temu zjawisku i obrazom, jakie nam przesyła… - spokojnym głosem wyjaśnił to co już wiedzieli, patrząc na rzeź wokół nich, bezradnie próbując jej zapobiec. Goth załamał ręce, a jego mina była najsmutniejszą, jaką dotychczas widzieli. Później grymas postarzałej twarzy kapłana zmienił się na wściekłość i bezradność, ale niestety nic to nie pomagało. Stali i patrzeli, jak widmowi najeźdźcy mordują kolejno wieśniaków.

Krew podpłynęła pod stopy nekromanty, nie brudząc butów. Najemnik stał nad ciałem mężczyzny i z uśmiechem przyglądał się jego turlającej się głowie. Wszędzie leżały ciała kobiet i mężczyzn, pokaleczone, bez kończyn i ze śmiertelnymi ranami… Sekundy grozy i przerażającej wizji zamieniały się w minuty. Wojownik oblizał wargi i podszedł powoli do wrzeszczącej, młodej kapłanki.

- Nie! – instynktownie krzyknęła Ziriel, ale żaden z oprawców nie zwrócił na nią uwagi. Goth spokojnie, niczym ojciec i opiekun tulący swoje dziecko, położył dłoń na ramieniu przerażonej elfki. Widział kątem oka łzy spływające po jej pięknej twarzy. Wiedział, że w duchu wojowniczka przeżywa to silnie, jak on, ale nie mógł jej pocieszyć…

Najemnicy Pana Wieży spokojnie otoczyli bezbronne kapłanki Arianne. Kolejno zrywali zeń ceremonialne szaty i brutalnie gwałcili, dając upust swoim chorym rządzom. Kiedy skończyli zwyczajnie zabili wszystkie oszczędzając tylko jedną, Najwyższą Kapłankę, tę, która przyjęła drużynę. Goth ze złości mocniej zacisnął topór, widząc co się stało. Mógł tylko czekać na dalsze obrazy. Trzech najemników podeszło do martwych kapłanek. Chwilę nabijali się z ich zbezczeszczonych zwłok, po czym zerwali im z szyi święte medaliony Arianne. Zawiesili je sobie, śmiejąc się w tryumfalnym geście…

Kapłan wiedział, że takie bluźnierstwo i świętokradztwo, nawet przy tak łagodnej bogini, nie może ujść im na sucho… Drużyna cierpliwie obserwowała dalsze wydarzenia. Nagle jeden z najemników krzyknął i padł na ziemię. Z jego skroni wystawał bełt, a żołnierz, z którego kuszy został wystrzelony, siedział zaskoczony na koniu i z niedowierzaniem kiwał głową. Goth uśmiechnął się pod nosem… Nie minęła minuta, kiedy drugi z profanatorów chwycił się obiema rękoma za głowę i z potwornym krzykiem wybiegł na bagnisty, podmokły las. Jego przerażający wrzask długo niósł się jeszcze echem pośród mgieł i mrocznych drzew. Trzeci z żołnierzy widząc, co się stało z dwoma kompanami, szybko ściągnął medalion z szyi i schował go w kieszeni.

- Będzie wspaniałą ozdobą w nowej świątyni mego Pana! – przywódca najemników podszedł do Najwyższej Kapłanki i zerwał z jej szyi święty symbol. Widząc jednak ryzyko, jakie niesie ze sobą jego nałożenie, wcisnął go do wiszącej przy pasie sakiewki. Ostrożnie, z perfidnym uśmiechem, wysunął miecz z pochwy.

- Gocie uwolnij nas! Na wszystkich bogów, uwolnij nas! – kapłanka zwróciła pobitą twarz w kierunku wpatrzonych w scenę członków drużyny. Zaskoczeni nie zdążyli nic odpowiedzieć, bo stojący nad nią wódz najemników, przebił jej serce mieczem. Cichy jęk kobiety oznajmił kres jej życia… Drużyna w milczeniu widziała jeszcze, jak najemnicy niosą martwe ciało ich kompana i wrzucają do pobliskiego stawu…

***

- Zanim wyruszymy, muszę zakończyć pewną sprawę! – Goth zwrócił się do całej drużyny, ale patrzał w kierunku syna. Był skupiony i poważny. Zęby miał zaciśnięte, a skronie pulsowały mu z gniewu, który na razie niezręcznie starał się ukryć. Był ranek, kiedy jednocześnie zbudzili się z przedziwnego, krwawego snu. Pogoda była niesprzyjająca, i mimo tego, iż mgła zelżała i troszkę opadła, wiał chłodny wiatr, a z pochmurnego nieba kapała nieprzyjemna mżawka. Stwierdzili jednak, że poprzedniego dnia w bardziej nieprzyjemnych warunkach, nie zboczyli ze szlaku i dalej idą w kierunku Miasta Mgieł. Teraz, kiedy mieli wyruszać, Goth wstrzymał podróż…

- Gotreku sprzeciwiłeś się woli ojca, zatem uważasz się za dorosłego! – kontynuował kapłan – W takim razie musisz stanąć ze mną do walki! – jego ton był wzburzony, a wypowiadane słowa głośne, jednak dalej starał się trzymać nerwy na wodzy.

- Gocie, to co słyszałeś, to była tylko wizja… - Ziriel wtrąciła się w słowa kapłana, spotykając przy tym jego gniewne spojrzenie.

- Zostaw… – Radagast chwycił elfkę za rękę, powstrzymując ją przed dalszym wtrącaniem – To może być całkiem ciekawe… – ton głosu czarodzieja wskazywał na rozbawienie i chęć wyśmienitej zabawy, czego nie potwierdzali pozostali kompani.

- Nie Ziriel. To nie tylko wizja. – Gotrek nie usłyszał prowokacji nekromanty, a przynajmniej nie zwrócił na nią uwagi. Spojrzał poważnie na ojca i powoli dobierał dalsze słowa. Jego głos drżał, ale wzrok, jakim obdarzył kapłana, był odważny i bezwzględny. – Teraz powtórzyłbym to samo. Ojciec wyraźnie powiedział, że nic mi nie zawdzięcza, że wszystko jest wolą Lorsha. Sam zdecydował nie przyjmować mojej pomocy! – ostatnie zdanie uderzyło Gotha niczym piorun. Zrobił krok do przodu, mocno zaciskając pięści…

- A kimże jesteś, by kwestionować moje słowa i wolę Lorsha kierującego naszym życiem?! – opanowanie całkowicie opuściło kapłana. – Jesteś tylko brudem na mych stopach! Jesteś nikim! Rozumiesz to?! – Goth wściekle wykrzykiwał słowa, a z każdym następnym, ślina tryskała mu z ust. Drużyna stała jak wmurowana, patrząc na pogłębiającą się furię kapłana. W pewnym sensie był to dla nich szok, bo nigdy przedtem nie widzieli go tak mocno kipiącego ze złości. Podróżują już tak długo, Goth w tym czasie awansował na wysoką i poważniejszą rangę w hierarchii kościoła, ale w ten sposób nigdy dotychczas się nie zachowywał. Radagast mocniej zacisnął dłoń na nadgarstku Ziriel. Elfka znowu chciała się wtrącić, widząc do czego kłótnia może doprowadzić, ale mag po raz kolejny szarpnął ją za rękę. Spojrzała przerażona na czarodzieja, ale spod ciemnego, obszernego kaptura, nie mogła zobaczyć wściekłego spojrzenia nekromanty i nienawistnego, krótkiego uśmiechu.

- Zatem udowodnisz mi teraz, iż dorosłym się stałeś i masz prawo, by polecenia me kwestionować! – powiedział Goth. Radagast uśmiechnął się szerzej. Czuł drżenie Ziriel, która wystraszona była i niepewna zbliżającego się pojedynku. Nie wiedzieli, czy owa walka nie zakończy się czasem czyjąś śmiercią, ponieważ obaj un Nathrekowie byli wściekli i nieopanowani.

- Gotuj się! – krzyknął kapłan, po czym zaczął wznosić modły do Lorsha. Gotrek niby ignorując polecenie, wsiadł na konia i oddalił się na bezpieczną odległość od wściekłego ojca. Kiedy Goth zakończył modły popędził konia w stronę syna. Radagast uważnie obserwował młodszego un Nathreka, który widząc nadjeżdżającego kapłana utkał zaklęcie „Tarczy” i ruszył mu naprzeciw. Walka na pierwszy rzut oka była przesądzona, ponieważ kapłan chroniony był przez boga, a jego olbrzymi topór i umiejętności w posługiwaniu się nim, znacznie przewyższały możliwości mniejszego, z uboższym orężem, syna. Ale wszyscy, jak jeden mąż, zaskoczeni byli jej przebiegiem…

Czarodziej stał i patrzał, jak w swej nieopanowanej wściekłości, kapłan, co rusz, okłada syna potężnymi ciosami toporem. Gdy tylko czar pękł, Gotrek utkał go ponownie, bo wiedział, że to jedyna ochrona przed ostrzami broni Gotha. Minęła krótka chwila, podczas której oboje atakowali i parowali ciosy jednocześnie. Gdy tylko nadarzyła się okazja, Gotrek wyczarował „Lustrzane Odbicie”, którego celem miało być zmylenie i rozkojarzenie kapłana. Goth widząc kilku Gotreków przed sobą miał utrudnioną szansę na zadanie celnego ciosu, a to pozwoliło młodszemu un Nathrekowi wyprowadzić celny cios. Szabla Gotreka prowadzona jego zręczną dłonią, zsunęła się po toporze Gotha, po czym ścięła mu palce u nogi. Jednak ku jego zaskoczeniu kapłan, chroniony mocą swego boga, momentalnie powstrzymał krwawienie, a rany zasklepiły się same.

Mimo to Gotrek zyskał na czasie i Radagast rozpoznał „Wampiryczne Dotknięcie”, które kompan tka, nakładając je na ostrze swej szabli. Kapłan wściekle atakował kilku synów na raz, co chwila likwidując celnym trafieniem kolejne lustrzane odbicia Gotreka. Te niecelne ciosy pozwoliły młodszemu un Nathrekowi na zadanie praktycznie decydującego cięcia. Czar ze szkoły życia i śmierci zaczął działać. Energia życiowa kapłana szybko przechodziła na syna, jednocześnie pozbawiając życia Gotha. Radagast wyobraził sobie siłę i energię, jaka w tej chwili ogarnia Gotreka, poczuł smak śmierci i uśmiechnął się szerzej.

- Poddaj się ojcze! Dosyć tego! – krzyknął Gotrek – Nie chcę Cię zabić! – dodał szybko widząc, jak kapłan chwieje się w siodle.

- Walcz! – Goth, przez zaciśnięte z bólu zęby, wycharczał do syna. Stojąca z boku drużyna zamarła. Widzieli kapłana, który resztkami sił próbuje zadać kolejny cios i Gotreka, tkającego zaklęcie.

- On go zabije… - Ziriel wyszeptała, jak gdyby tylko do siebie, ale wszyscy stojący obok spojrzeli na elfkę. Jej mina ukazała strach i przerażenie, ale nie walką i śmiercią, bardziej sytuacją, która miała miejsce w drużynie i wśród rodziny i przyjaciół. To najbardziej ją przerażało.

- Niestety, nie tym czarem. – spokojnie powiedział Radagast. Teraz zwrócili spojrzenia ku nekromancie. Wiedział, że patrzą na niego i zastanawiał się, czy bardziej przeraził ich słowem „niestety”, czy zwyczajnym spokojem i opanowaniem…

„Pomniejsze Drążenie Larlocha” miało tylko pozbawić resztek sił i chęci do walki, jednak dla kapłana, okazało się i tak zbyt szkodliwe. Nieprzytomny spadł z konia i z hukiem uderzył o ziemię. Gotrek spojrzał na nieprzytomnego ojca. Widział szybko i nieregularnie unoszącą się klatkę piersiową i słyszał chrapliwy oddech.

- Będzie żył! – spojrzał na dalej stojących kompanów, jakby chciał ich uspokoić. – Będzie żył… – wyszeptał do siebie, czując ulgę i zadowolenie…

***

Kapłan ocknął się w zrujnowanej komnacie. Rozejrzał się powoli i po chwili rozpoznał resztki ze świątyni Arianne, budowli z ich nocnej wizji. Ściany były popękane i dziurawe, po ozdobnych arrasach nie było śladu. Z kamiennej podłogi wyrastały krzaki i kępki trawy, jakby szukając miejsca na swobodny rozrost. Dach był częściowo zburzony, a tam gdzie więźby ocalały, można było zauważyć ślady dawnego pożaru.

- Gratulacje synu… – siedząca obok drużyna odwróciła się do podnoszącego się z noszy kapłana. – Jednak ceremonię mianowania Cię na męża musimy przełożyć na pobyt w Świątyni Wilków… – Gotrek podszedł do ojca i podał mu dłoń. Był to uścisk miłości i wzajemnego szacunku, dwóch poważnych mężczyzn. Widać było, że nie żywią już do siebie urazy, a jedynie głębsze, poważniejsze i dojrzalsze uczucia.

- Kiedy odpoczywałeś – zaczął Radagast – postanowiliśmy, że poszukamy tych skradzionych medalionów. – Goth kiwnął na znak zgody. – Jednak Twój stan Ci na to nie pozwala, dlatego zostań i… - zastanowił się mag - …kontempluj. – Kapłan skrzywił się na sarkazm czarodzieja, ale postanowił nie komentować, ani też się nie sprzeciwiać. Faktycznie przydałby mu się odpoczynek i modlitwa, a to miejsce, mimo iż zniszczone przez czas i ludzi, mogło mu w tym pomóc.

Spojrzał jeszcze na wychodzących na zewnątrz kompanów, po czym zaczął się modlić. Poczuł, jak ciało i duszę przepełnia siła, a jego rany i zmęczenie powoli zanikają. Po chwili mógł już wstać i dołączyć do drużyny. Zastał ich stojących w milczeniu nad brzegiem owego zalewu, do którego w ich wizji, najemnicy wrzucili ciało kompana z przebitą bełtem głową. Patrzał chwilę na Ziriel i Dina dokładnie szukających jakichkolwiek śladów, ale widać było, że bezskutecznie. Linia brzegowa stawu też nie przypominała tamtej wcześniejszej, a woda tutaj wydawała się głębsza.

- Kopcie tutaj… - powiedział spokojnie kapłan, wskazując ręką miejsce blisko brzegu. Odwrócili się gwałtownie, zaskoczeni jego głosem, ale bez pytań posłuchali jego zalecenia. Chwilkę trwało, kiedy pod warstwą mokrej ziemi i brudnego mułu, dokopali się do leżącego szkieletu. Na szyi wisiał skradziony amulet bogini Arianne, który zabrali ze ścierwa i weszli z nim do podniszczonej świątyni, pod główny ołtarz.

Goth ostrożnie położył amulet na kamiennym ołtarzu. Nagle postument rozbłysł lekkim, kojącym światłem, a w powietrzu uformowała się jedna ćwiartka, materialnej całości, która przypominała drzwi. Spojrzeli na siebie i zrozumieli, że tylko cztery odzyskane amulety, utworzą całość, która być może stanowi przejście, do miejsca, w którym więzione są dusze zmarłych, skrzywdzonych kapłanek.

- W takim razie, z pomocą Lorsha, odnajdźmy pozostałych zbrodniarzy, którzy skradli amulety kapłankom! – podniesionym tonem oznajmił Goth – Może przynajmniej tak odwdzięczymy się bogini za pomoc, jakiej nam tu udzieliła… - znowu skinęli na znak zgody.

- Myślę, że powinniśmy podjąć przybliżony trop, tego, który pobiegł w las z bólami głowy… - Ziriel spojrzała na kompanów – Jeśli się uda, to może wpadniemy na kolejne truchło, leżące gdzieś w pobliżu. Widać było, że aprobują jej pomysł, więc wraz z pomocą Dina wyszła na czoło grupy i podjęła się szukania jakichkolwiek śladów.

Niestety ani ona, ani Din długo nie potrafili znaleźć czegokolwiek, co mogłoby doprowadzić ich do zbiegłego w las najemnika. Nawet Goth szepcący podczas podróży ciche, błagalne modły, nie potrafił nic wyczuć. Radagast i Gotrek zwyczajnie nie widzieli sensu w używaniu magii, zdając sobie sprawę, że amuletu boga i tak nie odnajdą. Po kilku godzinach bezsensownego błądzenia po bagnistym lesie, postanowili wrócić na odpoczynek do świątyni.

Południowe promienie słońca nieśmiało przebijały się przez korony ciemnych drzew, tańcząc nad taflą rozlewiska. Drużyna siedziała w podburzonej komnacie, rozkoszując się ciepłem promyczków, lekko muskających ich twarze. Mgła opadła i mogli teraz dokładniej obejrzeć otaczający świątynię las. Kory drzew porośnięte były zawilgoconym, lśniąco zielonym mchem, który przy spotkaniu ze słońcem, odbijał krótkie, ale ostre migawki światła. Nad wodą stawu unosiła się gęsta mgła, sunąc po całej jej powierzchni. Z bagien otaczających świątynię, pośród ścieżek i sfałdowanych terenów, co jakiś czas pykały wielkie bańki powietrza. Nagle Din zmarszczył brwi i otworzył szerzej oczy, jakby w oddali dojrzał nagą, błąkającą się wśród drzew i krzaków, kobietę.

- Myślę, że to dym z komina… - podszedł do krawędzi zburzonej ściany, przysłaniając oczy ręką, aby padające nań słońce nie oślepiało wzroku. – Tak, to może być ta osada z naszej wizji… Pamiętacie? – zwrócił się do siedzącej jeszcze drużyny.

- W takim razie może tam czegoś się dowiemy, a przynajmniej normalnie odpoczniemy. – Radagast wstał i podszedł do progu otwartych drzwi. – Idziecie? – odwrócił się do kompanów. Ci jakby przez chwilę analizowali co mag do nich powiedział, po czym ocknęli się z krótkiej zadumy, pozbierali ekwipunek i poszli ścieżką za Dinem.

***

- Ano! Był tu taki jeden… - karczmarz zlustrował wzrokiem Gotha i jego ciężki pancerz. – Jak wy Panocku, podobnież przyodziany. – kontynuował opowieść. – Niedawno to było, gdy rycerz ten, obłędny człek, jak mówię… - oberżysta złapał się za głowę, jakby w celu podkreślenia swoich słów – Bestyję ubić chciał, co nam tu no… rozpierdól w okolicy robi… - spojrzał na srogi wyraz twarzy kapłana, ale zaraz potem na jego rozbawionych kompanów – I sieje zgrozę, że dziecioki po majtach srajom!

- I…?! – widać było, że Goth powoli traci cierpliwość, zaś karczmarz, jakby w swym żywiole zaczynał rozkręcać swoją opowieść.

- No mówie przeca! Takiż sam wisior nosił blaszak jeden! – oberżysta szybko zasłonił usta, rozumiejąc, że podniósł głos na kapłana, który widać i tak już był lekko podenerwowany i zniecierpliwiony. – Wybacz Panocku… - kapłan skinął głową na znak zgody. – No nie udało mu się bestyji ubić i zszedł zaraz po tym, jak doczołgał się tutaj, borok jeden. Cały z krwi, masakra… - karczmarz ściszył głos.

- Co się stało później, z ciałem i amuletem? – zapytał Radagast. Mag też zaczynał się już niecierpliwić i co jakiś czas stukał chudymi palcami o blat baru.

- Hainel, niech idiocie ziemia lekkom bydzie… - oberżysta niechlujnie wykonał znak do Razina – Chcioł rycerzowi wisior zabrać, ale my Panocku zarazki od tego chcielim go odwieść, nie słuchał… - Goth srogo zmierzył wzrokiem i tak już przestraszonego karczmarza, ten nawet nie ośmielił się na niego spojrzeć. – Jak trzasło! – karczmarz nagle krzyknął, a drużyna cofnęła się instynktownie. – Jak dupło! No miazga! Nic nie zostało po Hainelu! Pochowalim blaszaka z wisiorem tuket, na tutejszym cmentarzu i ot cała historyja. – Gospodarz rozłożył ręce.

- Wypytajmy jeszcze kilka osób z wioski i wtedy zaczniemy coś planować. – Drużyna ustawiła się w kole, a Gotrek cichym głosem podsuwał propozycje. Kiwnęli głowami i wyszli na zewnątrz.

Minęło kilkadziesiąt minut i drużyna wyraźnie zniechęciła się do dalszego przepytywania wieśniaków. Co jeden, to wymyślał coraz to bardziej niesamowite historie, a inni odbiegali od tematu opowiadając o problemach z upierdliwymi sąsiadami… Jednak każdy z przepytywanych wieśniaków wspominał zgodnie o tutejszej wiedźmie, która samotnie zamieszkuje pobliskie bagna. Wieśniacy twierdzili, że bestia to jej twór, a nawet, że nocami ze sobą kopulują… Drużyna bogatsza o owe „zeznania”, zaczęła składać zebrane fakty.

- W takim razie zostawmy cmentarz i znajdźmy zielarkę. – Din odezwał się pierwszy i zaraz spojrzał na reakcję nekromanty. Drużyna wmawiała sobie, że podróżujący z nimi mag żywi specyficzne uczucia do takich spraw związanych ze śmiercią, ale wiedzieli również, że magia, którą włada wchodzi w tak specyficzne obszary. Radagast stał nieruchomo i nie odezwał się ani słowem. Jego szyderczy uśmiech zakryty był szczelnie przez szeroki, czarny kaptur. Z satysfakcją wykorzystywał fakt, że niektórzy jego towarzysze, a w zasadzie wszyscy, prócz Gotreka, boją się szkoły nekromancji, bo zwyczajnie nie rozumieją jej natury. Dlatego uwielbiał drażnić ich i prowokować, tak kontrowersyjnymi czynnikami, jak cmentarz, czy umarli… Teraz jednak napawał się tylko ich lekką bojaźnią i niewiedzą.

- Dobrze więc. – Goth nie widząc sprzeciwu zaczął przydzielać zadania. Kapłan od czasu awansu w hierarchii kościoła zaczął jeszcze bardziej roszczyć sobie prawa do przywództwa w drużynie, co spotykało się z częstymi kłótniami, głównie od strony Radagasta, który bardziej cenił sobie wolność słowa i niezależność. – Ziriel z Dinem poszukają śladów na bagnach i może znajdziemy bestię wcześniej, a jak nie, to zwyczajnie skierujemy kroki do owej wiedźmy. – Wskazał ruchem głowy las i ścieżkę prowadzącą wśród bagien. Drużyna zgodnie wzięła ekwipunek i ruszyła za przodowymi tropicielami.

Szli w milczeniu wśród podmokłych krzewów, delikatnie stąpając po bagnistym terenie. Odgłosy lasu odbijały się echem nad koronami drzew, a promienie słońca coraz słabiej się przez nie przebijały. Elfka i wojownik bezskutecznie szukali śladów, aż w końcu zaprzestali i skierowali kroki przed siebie. Nikt na nich nie naciskał, ani nie krytykował tego faktu, bo każdy wiedział, jak trudny to teren. Kilkaset metrów dalej doszli do większego stawu, podobnego do tego sprzed świątyni. Na drugim jego brzegu zobaczyli drewnianą chatkę i nieśmiało wylatujący dym z kamiennego komina. Ostrożnie obeszli brzeg, a kiedy zbliżali się do chatki Ziriel przyklękła i zaczęła badać znalezione ślady.

- Patrzcie. – Wyszeptała elfka, mimo tego jej głos niósł się nad wodą. – Interesujące… - powtórzyła, jakby do siebie.

- Ziriel? – Radagast położył dłoń na jej ramieniu, odrywając ją z zamyślenia.

- Ślady wychodzą z wody i przypominają jaszczurze, ale są wyraźnie większe, zbliżone rozmiarami do ludzkich… - podniosła głowę. – Prowadzą do chatki… - drużyna spojrzała po sobie, a następnie na samotnie stojącą chatkę.

- Chodźmy więc, nie ma czasu do stracenia. – Goth pierwszy zrobił krok naprzód…

***

- Co powiedziała? – Radagast z nutką podejrzliwości pierwszy wysunął pytanie. Kiedy wiedźma zaprosiła Gotreka na rozmowę na osobności, w drużynie aż huczało od domysłów, w jakimż to celu. Nabrali się już na opowieściach wieśniaków, ponieważ „straszną” wiedźmą okazała się być młoda, piękna kobieta, której intencje na pierwszy rzut oka, co najmniej odbiegały od nieprzyjaznych, a co dopiero wrogich. W końcu po kilkudziesięciu minutach sam na sam z zielarką, młody un Nathrek wyszedł nad staw, przed chatkę, gdzie czekali na niego kompani.

- Wiem, gdzie znajdziemy jaszczuroczłeka… - Gotrek lekko zarumieniony kontynuował. – Muszę jednak, zaraz po tym, jak go powalimy, przyjść do niej i… - zawahał się na sekundę, ale widząc ich podejrzliwe miny szybko dokończył. - …I pomóc jej w zrozumieniu pewnego zaklęcia. Może nam to zająć całą noc…

- Tak, jasne… - nekromanta wstał i podszedł do Gotreka – Zaiste potężnym jesteś magiem, że tak skomplikowane formuły czarów umiesz zrozumieć, które całonocnej pracy wymagają… - klepnął go po ramieniu i odszedł kawałek dalej, śmiejąc się na tyle głośno, żeby reszta zrozumiała aluzję i sarkazm czarodzieja.

Gotrek nie odezwał się słowem, tylko od razu ruszył w głąb bagna. Ziriel i Din, wymienili porozumiewawczo spojrzenia i poszli za nim. Jedynie Goth i Adam wyglądali na tych, którzy całkiem poważnie wzięli do siebie tłumaczenia Gotreka.

Po kilkudziesięciu minutach marszu, las zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. Bagna zastąpiły gęste, zielone trawy, a podmokły teren, ściółką z iglastych drzew. Słońce powoli traciło się za horyzontem, kiedy trafili na wyznaczoną polanę. Czekali w ukryciu jeszcze chwilkę, kiedy zza drzew na trawiasty, odsłonięty teren, dość niepewnie, rozglądając się, weszła potężna istota. Miała prawie trzy metry wysokości i przypominała jaszczurkę, poruszającą się, jak humanoid. Jej ciało pokryte było zielono-żółtymi łuskami, a łapska uzbrojone były w długie i ostre pazury. Jaszczuroczłek ostrożnie, cofając się kilka razy, wszedł na polanę. Z gadziej paszczy, co chwilę wysuwał się rozdwojony na końcu, czerwony jęzor, jakby macał powietrze przed sobą.

- Ka Ichmana On-Tera Sa… - Radagast rozpoznał słowa zaklęcia „Błyskawicy”, wypowiadane przez Gotreka, po czym sam zaczął tkać inne. W tym momencie Goth ruszył szarżą do ataku. Za nim momentalnie pobiegł Adam dobywając miecza. Din i Ziriel z wcześniej przygotowanymi kuszą i łukiem zaczęli wypuszczać pociski, jeden za drugim w stronę wyjącej i wściekłej bestii. Goth biegł przed siebie, a trasa wydłużała mu się nienaturalnie. Obok przemknęła wiązka błękitnej energii, nieznacznie raniąc istotę. Ta zawyła głośniej, odwróciła się do szarżującego kapłana i rozpostarła łapy, wysuwając ostre, jak brzytwa, pazury. Gotrek, gdy tylko wypuścił moc czaru i skierował pocisk w istotę, momentalnie pobiegł do walczących już Gotha i Adama. Widział, jak bestia, mimo olbrzymich rozmiarów, porusza się zręcznie i skutecznie odpiera ataki wojowników.

- Aaaaa…!!! – kapłan zawył z bólu, kiedy umięśnione łapska trafiły go w tors. Huk uderzenia o pancerz, rozgrzmiał w okolicy. Przez chwilę Gotrek wstrzymał oddech, ale gdy tylko dojrzał dalej broniącego się ojca, przyśpieszył kroku. Wpadł w wir walki, uderzając szablą w korpus jaszczuroludzia. Bestia momentalnie odparła atak i wyprowadziła swój, dalej celując w kapłana. Kolejny huk. Goth zachwiał się na nogach, ale zaraz po tym Gotrek usłyszał słowa w języku Zanzibarru, które ojciec wypowiedział, żeby wspomóc się mocą Amuletu Ziemi. Bestia atakowała zacięcie i bez zmęczenia. Kolejne potężne ciosy, spadały na rannego kapłana, którego tylko magiczna bariera amuletu chroniła przed śmiercią. Nagle do walczącej czwórki podleciała półprzeźroczysta, świecąca zielonkawym blaskiem dłoń, która momentalnie, jakby prowadzona przez niewidzialnego wojownika, zaczęła atakować bestię.

Radagast, pomyślał Gotrek, po czym lekko się uśmiechnął, bo ich przewaga powoli rosła. Mimo wielu ataków czarami i ich orężem, jaszczuroczłek dzielnie się bronił, a jego twarde łuski odpierały większość uderzeń. Gdzieniegdzie tylko zza poszarpanego, naturalnego pancerza istoty, można było dojrzeć sączącą się zielonkawą masę, może krew… Gotrek widząc, że bestia od tylu ataków ma coraz większe problemy z koordynacją ruchów, wyczekał do odpowiedniego momentu, po czym ciął, z nadzieją na finał…

Potwór nawet nie zdążył jęknąć, kiedy jego wielkie, martwe ciało upadło na trawę. Przez chwilę walczący zastanawiali się, od którego ciosu bestia padła, ale już po chwili zobaczyli, bełt kuszy Ziriel, który przebił czaszkę jaszczuroczłeka na wylot. Nie zdążyli nawet kucnąć przy potworze, kiedy Goth zawył z bólu. Wielki kapłan upadł na oba kolana i objął się rękoma wokół torsu.

- To moc amuletu! – krzyknął Radagast podchodząc do nich. – Magia Cieni jest zgubna! Potężna, ale zgubna i zabójcza! – nekromanta, jakby zachwycał się siłą amuletu. Tymczasem Gotrek chwycił ojca pod pachę, ale kapłan z bólu nie był w stanie wstać, tylko ciężko osunął się na ziemię, krzycząc. Na jego całym ciele pojawiły się liczne, głębokie i płytkie rany, jakby niewidzialne sztylety, cięły mu skórę.

- To musiał być jeden z żołnierzy z wizji, który wziął amulet i wybiegł w las… - Ziriel kucnęła nad martwym potworem. Jej dłoń delikatnie sunęła po łuskowym korpusie bestii, lekko muskając palcami nierówności jej pancerza. Wszyscy śledzili wzrokiem ten zabieg, aż zatrzymali oczy na amulecie Arianne, wrośniętym w klatkę piersiową jaszczuroczłeka.

- To nie powinno mi zająć dużo czasu. – Radagast wyciągnął sztylet i z chirurgiczną precyzją i dużą zręcznością wyciął klejnot z łuskowego ciała. Goth westchnął i wzniósł cichą modlitwę do Lorsha. Po chwili mógł już wstać, ale jego rany nie zniknęły. Moce Lorsha nie działają na rany zadane przez amulet.

- W takim razie ja wracam do wiedźmy… - wtrącił Gotrek – Obietnica, to obietnica. – drużyna uśmiechnęła się do siebie.

- My wracamy do wioski, - Ziriel przerzuciła kuszę przez ramię. - …i odkopiemy rycerza. Może znajdziemy trzeci medalion? – wszyscy skinęli głowami z aprobatą.

Słońce już dawno zaszło za horyzont, kiedy drużyna zostawiła martwe ciało bestii, samotnie leżące, na zakrwawionej polanie. Ten dzień był męczący i kompanija chciała tylko odpocząć, zapaść w spokojny i błogi sen…

***

Cmentarz nie przypominał zadbanej, kamienistej i wielkiej nekropolii, znanej z innych miast. Wręcz odwrotnie, ogrodzenie z drewnianych palików było zniszczone i spróchniałe. Nagrobki po części z kamienia, częściowo z drewna, były poprzewracane i zaniedbane. Same groby porośnięte były trawą i chwastami, wyglądały ponuro i szaro, bez kolorowych kwiatów i typowych ozdób. Tylko jeden z nich był dość wyraźny i świeży i tam właśnie drużyna skierowała swoje kroki.

Kilka chwil zajęło Dinowi i Adamowi wydobycie ciała z ubitej ziemi. Mężczyzna, tak jak wieśniacy wspominali, pochowany został w kolczej zbroi i z orężem. Jego ciało miało już ślady głębokiego rozkładu.

- Obrzydliwie śmierdzi! – Ziriel powstrzymywała się od wymiotów, zasłaniając dłonią usta. Mimo, iż elfka przyzwyczajona była do zabijania i widoku zmasakrowanych ciał, to jednak sama rasa stroniła od tego typu zabiegów, które miały na celu odkopywanie pochowanych, albo jakiekolwiek działania nad martwymi. Dlatego tak bardzo nie podzielała magii i poglądów Radagasta, który w dziedzinie życia i śmierci był swojego rodzaju ekspertem…

- Czasami zapach żywego, rannego lub spoconego ciała, jest gorszy, od zapachu zwłok… - nekromanta po raz kolejny wywołał szok i obrzydzenie wśród kompanów. Znany był z kontrowersyjnych poglądów i dziwnych zamiłowań, ale mimo to, potrafił ciągle zaskakiwać owymi poglądami. Drużyna musiała pogodzić się z jego specyficznym nurtem magii, inaczej nie mogliby wspólnie podróżować. – Wspaniałe ciało… - Radagast wyciągnął robaka z oczodołu martwego, cały czas prowokując swym zachowaniem. – Nadawałby się… - Ziriel odkaszlała i odsunęła się z dala od tej sceny. Mag zręcznym ruchem zerwał wiszący medalion Arianne z szyi denata i podał go Gothowi. Czyżby owy martwy rycerz także poszukiwał pozostałych amuletów?

- Nawet nie chce wiedzieć, o czym teraz bełkotałeś… - kapłan wziął amulet z rąk nekromanty. – Zaczyna mnie zwyczajnie niepokoić twoje zachowanie…

- O co znowu się kłócicie?! – kapłan nie dokończył, bo zawołanie Gotreka wybiło go z myśli. Młody un Nathrek szedł w ich kierunku, mijając groby. Widać było, że mimo całonocnych „prac” nad czarem, jest wypoczęty i promienisty po twarzy. Drużyna też zauważyła bijący od niego entuzjazm.

- I jak hmm… nauka…? – Nekromanta wstał od zwłok i z zasłoniętym przez kaptur uśmiechem, zapytał Gotreka. – Dałeś rady, wytrzymałeś tempa…? – Adam i Din parsknęli śmiechem, a Goth zaczerwienił się lekko.

- Tak dałem chuderlaku. – un Nathrek parsknął ripostą. – Nos w trupa magu! – widać było, że Gotrek ma dość docinek i wyśmiewania się z niego. Radagast stanął naprzeciw, mocniej ściskając laskę. Słychać było skrzypienie wywołane zaciskanymi wokół kija palcami.

- Dość tego! – Ziriel stanęła pomiędzy nimi, lekko uderzając dłońmi w ich piersi. – Chodźmy do świątyni.

Kiedy położyli wszystkie zdobyte trzy amulety na ołtarzu, zmaterializowały się prawie pełne drzwi. Brakowało tylko czwartej ich części, ażeby skompletować całość. Wiedzieli, że żeby przynieść ukojenie martwym, zamordowanym kapłankom, muszą odnaleźć ostatni, czwarty medalion, ten, który zabrał herszt najemników z ich wizji.

- Wiem, gdzie jest ostatni medalion… - Gotrek powiedział cicho, a wszyscy zwrócili się ku niemu. – Wiedźma powiedziała mi, że Pan Wieży, w Mieście Mgieł, przechowuje amulety z różnych religii, jako swoje trofea. Trzyma je w swej własnej świątyni… - zapadła cisza, a każdy pogrążył się we własnych myślach. Wiedzieli, co trzeba zrobić, albo raczej, co muszą zrobić…

- W takim razie chodźmy - Goth zabrał trzy leżące amulety. – Bo do Miasta Mgieł jeszcze kilka dni drogi… - wyszedł do lasu, przed wejście do świątyni. – Musimy pomóc tym kapłankom, to nasz obowiązek…

Każdy bez słowa wyszedł za kapłanem…



Kroniki XI: Miasto Mgieł I (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc maj. Miasto Mgieł (wschodnia Tragonia).


Opuściliśmy wioskę i świątynię Arianne, znajdującą się w pobliżu, ale wcześniej uzgodniliśmy, że gdy tylko znajdziemy ostatni medalion, wrócimy z nim do świątyni. Podejrzewaliśmy, że znajduje się on w świątyni Władcy Mgieł w mieście, a i tak naszym celem był niejaki Mordrokk przebywający w Mieście Mgieł. Kilka dni zajęła nam podróż do miasta, podczas której po drodze mijaliśmy miejsca, o których wcześniej opowiedział nam Herman Historyk. Czwartego dnia po południu na horyzoncie ukazało nam się Pozamiasto i mimo mojego ostrzeżenia, żeby wjechać w nie rankiem, a nie w nocy, nie zatrzymaliśmy się. Późnym wieczorem wjechaliśmy do tej mrocznej, bezprawnej dzielnicy. Z początku słychać było zgiełk panujący pomiędzy zniszczonymi budynkami, ale potem dziwnym trafem wszystko ucichło…

Przed nami, w ciemnościach, usłyszeliśmy odgłosy szamotaniny i brzęk oręża. Dla własnego bezpieczeństwa rzuciłem „Zbroję”, a potem powolutku podjechaliśmy do źródła hałasu. Przed nami rozgrywała się scena walki, podczas której czterech najemników, zaciekle atakowało rosłego męża w ciężkiej zbroi. Na pierwszy rzut oka wyglądał on na Tesijczyka, o czym świadczyło wzornictwo na zbroi i typowa dla tej nacji broń. Od razu przypomniałem drużynie o klanie Tesijczyków, który rządzi jedną częścią miasta i ma tam spore wpływy. Gdyby był to wojownik z tego klanu, moglibyśmy zyskać sporą wdzięczność, gdybyśmy pomogli mu w walce. Tym bardziej, że pod naporem ciosów oprawców wojownik ten leżał już na ziemi i próbował tylko bronić się przed atakami.

Bez dłuższego zastanawiania się rzuciliśmy z Gotrekiem czary, atakując czterech najemników. Ci, widząc nadjeżdżającą odsiecz, spierzchli w ciemne uliczki. Uratowany Tesijczyk przedstawił się jako Yamamoto i w podzięce zaprosił nas do swego domu. Pomogliśmy mu jeszcze zebrać ciała jego martwych kompanów i za jego przewodnictwem wjechaliśmy do głównego miasta. Kręcąc ulicami Miasta Mgieł dojechaliśmy do tesijskich budynków z szyldem przedstawiającym smoka. Pomieszczenia, przez które prowadził nas Yamamoto, przypominały gospodę. Zasiadało w niej kilkudziesięciu zbrojnych, tesijskich wojowników, którzy na widok swego pana wstawali i kłaniali się w pas. Przeszliśmy przez malutki dziedziniec, którego mozaika i wkomponowany weń ogród robił ogromne wrażenie. Następną komnatą okazała się siedziba głowy rodu i klanu zarazem, który przedstawił się jako Tanako Aragonis z rodu Aragonisów. Podziękował nam za uratowanie życia jego syna, oferując w zamian swój dom do naszej dyspozycji. Tak jak przewidywałem na początku, uratowaliśmy odpowiedniego człowieka…

Na drugi dzień, po śniadaniu odbyliśmy spotkanie z Tanako. Poprosiliśmy go o pomoc w odnalezieniu Mordrokka i okazało się, iż jest on przybocznym żołnierzem samego Władcy Mgieł, a spotkanie z nim bez protekcji rodu Aragonis mogłoby się skończyć naszą śmiercią. Niestety sam Tanako, ze względu na bezpieczeństwo swojego klanu, nie chciał zbytnio się w to angażować, ponieważ dochodził też do tego konflikt polityczny, w którym trzy klany i namiestnik się znajdują, walcząc cały czas o wpływy. Ale obiecał nam, że zastanowi się i da nam znać. Tymczasem dostaliśmy do pomocy sługę, Yoshi’ego, który miał wykonywać każde nasze polecenia i odpowiadać na nurtujące nas pytania odnośnie miasta i panujących weń zasad…

W pokoju pokłóciłem się z Gothem o wodzostwo, jakim się otacza w naszej drużynie. Kapłan, mimo braku logicznych argumentów i dezaprobaty pozostałych, stwierdził, że jako najstarszy i jego zdaniem najbardziej doświadczony, powinien być naszym przywódcą… Po dość długiej wymianie ostrych zdań wybiliśmy mu to z głowy… Stary, a głupi…

Drugą sprawą, która nas znacznie poróżniła, okazał się być sposób skontaktowania się z Mordrokkiem i wyjaśnienia mu celu naszych poszukiwań go. Goth w naiwny sposób stwierdził, że trzeba się przyznać do posiadanego przez nas amuletu i chęci zdobycia tego, który jest w posiadaniu przybocznego Władcy. Sam fakt, iż żołnierz jest bardzo niebezpieczną i nadzwyczajną postacią, nie przemawiał do kapłana i zatracał się on w swojej argumentacji, pozostałości zdrowego rozsądku. Chyba rany, które dotychczas odniósł, pozbawiły go resztek rozumu. Po długiej i bezowocnej kłótni, uzgodniliśmy, że jeśli Tanako zdecyduje się na zorganizowanie spotkania z Mordrokkiem, to wtedy zaczniemy się martwić, co i ile mu powiedzieć…

Po południu Yoshi przyniósł nam nasze wyprane ubrania i wręczył amulety rodu Aragonis, które dawały nam protekcję rodziny w mieście. Tym bardziej, że po wizji kapłanki Arianne i opowieściach Tanako, wiedzieliśmy, że kapłani innych bóstw są niemile widziani w Mieście Władcy Mgieł. Młody sługa zabrał nas na wycieczkę po mieście, opisując poszczególne jej dzielnice i ważniejsze miejsca. Opowiedział nam, że tylko Mordrokk ma wstęp do Wieży Władcy, a sama iglica otoczona jest Martwym Jeziorem, przez które przepływa Smocza Łódź, bez żagli i wioseł, tylko na życzenie Władcy Mgieł. Mieszkańcy miasta boją się zbliżać w okolice Jeziora i nawet jednego budynku nie znajdzie się w tamtym miejscu. Pierwszym miejscem naszych odwiedzin był sklep Idżi Khana, handlarza magicznymi ingrediencjami. Specyficzny sklepikarz zadał nam zagadki, a po ich prawidłowym odgadnięciu mogliśmy przystąpić do zakupów. Brzmiały one mniej więcej tak:

„Nasyć mnie, a będę żył,
Napój mnie, a umrę”


Odpowiedź: OGIEŃ

„Szedł brat z siostrą,
I mąż z żoną.
Znaleźli cztery jabłka pod jabłonią.
Po jabłku sobie wzięli,
I jedno zostało – jak to się stało?”


Odpowiedź: SZEDŁ MĘŻCZYZNA, JEGO ŻONA I SIOSTRA

Gotrek po odgadnięciu jeszcze jednej zagadki zaczął handlować i ku mojemu zdziwieniu zakupił nieznany mi czar Nekromancki: „Agonia”. Będę musiał go posiąść w najbliższej przyszłości…

Podczas oprowadzania po mieście dotarliśmy do Świątyni Władcy Mgieł. Przerażony Yoshi nie chciał tam wejść, a i Goth z Gotrekiem też zrezygnowali, nie chcąc narażać siebie i klanu Aragonis na problemy, które mogłyby z tego wyniknąć. Tak więc wraz z Dinem i piękną Ziriel przekroczyliśmy próg ponurej, pustej i ciemnej budowli. Wewnątrz panowała niepokojąca cisza i pustka. Czasami wydawało mi się, że ktoś nas obserwuje, ale po podglądaczach nie było śladu. Ciarki przechodzą mnie po plecach na samo wspomnienie o tym… Na samym środku świątynnej komnaty, stała wielka wieża, symbolizująca Wieżę Władcy, do której z czterech jej stron dochodziły szerokie schody. Wieża miała kilka metrów wysokości, a na jej ścianach znajdowały się wmurowane symbole bóstw, których wyznawcy zostali zamordowani przez żołnierzy Władcy Mgieł. Znaleźliśmy też brakujący czwarty amulet Arianne, który obiecaliśmy zwrócić. Próbowałem wykryć magię, ale mimo, iż próby rzucania czaru były udane, nic nie poczułem, prócz dreszczu i czyjejś obecności. Z lękiem opuściłem ten budynek…

Kolejnym etapem wycieczki była dzielnica klanu Raik, którego głową był niejaki Gordon Raik, a sam klan był konkurencją dla rodu Tanako. Trzecim klanem był klan Olsterów, który handlował bronią i zajmował się walkami na arenach. Sama ich dzielnica była wytworna i elegancka. Znajdował się w niej Uniwersytet, którego fundatorem był właśnie Daniel Olster, głowa klanu. Wtedy to pomyślałem, że skoro mamy w mieście takie możliwości i wsparcie jednej z rządzących rodzin, to trzeba to do cna wykorzystać… Poprosiłem Yoshi’ego o dostęp do biblioteki w celach naukowych i nazajutrz miałem już możliwość poszerzania swojej wiedzy i umiejętności…

W Zakątku Rzemieślników, Din i Gotrek zrobili zakupy, a zafascynowany urodą i figurą Ziriel sprzedawca, chciał nawet umówić się z nią na kolację. Mimo naszej zachęty elfka nie skorzystała, przez co straciła możliwość handlu „po niższych cenach”… Trzy następne dni poświęciłem nauce w bibliotece, tym razem nastawiając się na dziedzinę medyczną i leczniczą. Skoro mam ku temu wysokie, chyba najwyższe w drużynie, predyspozycje, to dlaczego nie poświęcić swojego czasu na taką wiedzę? Kapłan, który nas leczył za pomocą swoich modlitw i wiary, ostatnio prawie umarł, a wśród nas nie było nikogo innego ze zwykłą wiedzą medyczną. Dlatego, pomyślałem, byłbym na jakiś czas pewną pomocną alternatywą w podobnych sytuacjach… Tajników leczenia, których znałem już podstawy, nauczyłem się dosyć szybko i bez większych problemów. Teraz mam wystarczającą wiedzę, żeby w krytycznych sytuacjach móc zastąpić modlitwy Gotha. Po trzech dniach zostaliśmy wezwani do Tanako. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że stary Tesijczyk pozytywnie rozpatrzył naszą prośbę o spotkanie z Mordrokkiem. I w sumie nie myliliśmy się…

Tanako zaczął spotkanie dość nietypowo. Od historyjki…

*

Około 300 lat temu istniał tak zwany Zakon Węży. Byli oni mistrzami w posługiwaniu się bronią białą i stylami walki w tej materii. Jednak popadł w konflikty, o których mało się mówi i nie przetrwał na kartach historii. Teraz pozostała po nim tylko legenda. Jednak ostatnimi czasy do Miasta Mgieł przybył fechmistrz, który ponoć jest potomkiem i spadkobiercą umiejętności i wiedzy zakonu. Dlatego wszyscy „biją się” o tajemniczą wiedzę i nauki u boku owego fechmistrza. Zorganizowano w mieście turniej na jednej z aren rodziny Olsterów, a zwycięzca dostałby w nagrodę możliwość nauki u mistrza Zakonu Węży. Dodatkowo ogromną ilość pieniędzy i magiczny przedmiot, ale nikt nie wie, jaki…

*

Tanako złożył nam propozycję. Jedno z nas miało wziąć udział w turnieju, a że było już po eliminacjach wstępnych, Tanako miał nam załatwić wejście, zastępując jednym z nas swojego uczestnika, który przeszedł eliminację. Osoba, która miała walczyć w imieniu Tanako, nie żyła. Człowiek ten zginął w obronie Yamamoto. Jeśli byśmy „wygrali” turniej, Tanako zostawiłby dla siebie dużą część wygranej pieniężnej, a dla nas zostawała reszta pieniędzy, plus magiczny przedmiot, który oferował jako nagrodę Władca Mgieł i nauka u fechmistrza. Dinowi na te wieści aż się oczy zeszkliły, z podniecenia miał wyskoczyć ze spodni. Niestety wiedziałem od razu, że takie proste to wcale nie będzie… Propozycja była o tyle kusząca i atrakcyjna, że głowa rodziny Aragonis, zapewniłaby nam całkowitą protekcję w mieście, a poza tym, co dla nas ważniejsze, spotkanie z Mordrokkiem. Po dłuższej rozmowie, Tanako, stwierdził nawet, że wystarczyłoby osiągnąć wysokie miejsce w turnieju, ażeby spotkanie się odbyło. To zwiększało znacznie nasze morale. Jednak warunek do wszystkiego był jeden, bezdyskusyjny: Tanako sam spośród nas chciał wybrać uczestnika…

Jedynym na to sposobem było zorganizowanie wewnętrznego turnieju, w którym mielibyśmy (ci, którzy chcieli) walczyć pomiędzy sobą i zwycięzca największej ilości pojedynków, miałby nas i klan Aragonis reprezentować. Zgodziliśmy się i już następnego dnia z Yamamoto, Yoshi’m i orszakiem zbrojnych wyszliśmy na miasto, aby przekazać pewien przedmiot i wieści, od Tanako klanowi Raików. Przyjęto nas miło i głowa klanu Raików zgodziła się na warunki Tanako, o których nie mieliśmy pojęcia, a które przyszliśmy dostarczyć z glejtem i szkatułką. Otrzymaliśmy od Gordona Raika przesyłkę i dostaliśmy trzy dni na jej zwrot…

Po południu byliśmy już w sali, w której miały odbyć się walki pomiędzy nami. Mimo, iż z góry wiedziałem, że nie mam żadnych szans w starciu z moimi kompanami, bo żaden ze mnie wojak, to postanowiłem potraktować te eliminacje jako lekcję praktycznych nauk i zgodziłem się wziąć w nich udział. Jedynym niestartującym był Adam. W sali, w której mieliśmy się mierzyć, stał stół i krzesła z uchwytami, do których Yoshi przywiązał nam ręce. Na blacie stołu znajdowała się plansza, z dwoma stojącymi naprzeciwko sienie figurkami wojowników. To właśnie tą przesyłkę otrzymaliśmy od Gordona Raika. Yoshi powiedział, że wszystkie pojedynki rozgrywać będziemy w umyśle, ze wszelkimi zdolnościami i mocami, które posiadamy w rzeczywistym świecie. Jeśli ktoś, pechowo, miałby zginąć, to dozna co najwyżej szoku, bez innych uszczerbków na zdrowiu. Te magiczne warunki, utwierdziły mnie w moim postanowieniu, żeby wziąć w tym udział…

Pojedynki były specyficzne. Każdy wyzywał na pojedynek drugiego, a same figurki na planszy przybierały ich wizerunki. Sami walczący pojawiali się na kilkumetrowym ringu, poza którym była tylko pustka. Ci, którzy czekali przywiązani do runicznego stołu, na swoją kolej, mogli na planszy obserwować starcie walczących. Pojedynków było mnóstwo, i miałem chęci je wszystkie opisać, ale straciłbym całą noc, a sił po dzisiejszych walkach brakuje. Dlatego krótko zapisałem swoją, niestety jeszcze stałą taktykę, którą stosowałem wobec przeciwników… Zaraz na początku atakowałem „Pajęczyną”, po to by skutecznie unieruchomić przeciwnika i jeśli czar był udany, to wówczas paraliżowałem postacie „Dotykiem Ghula”, albo niszcząc efekty „Pajęczyny” gromiłem ich „Eksplodującą Czaszką”. Niestety mimo moich dużych już umiejętności magicznych, byłem niewystarczająco szybki i odporny w starciu, z takimi potężnymi i doświadczonymi przeciwnikami, jakimi okazali się Gotrek, Ziriel i Goth. Din prawie ze mną przegrał, więc nie uznaję go za groźnego przeciwnika. Już miałem okazję się o tym przekonać. Natomiast, mimo iż sparaliżowałem olbrzymiego Gotha, to dalej nie potrafiłem go dobić – kruchość mego ciała, przeważyła nad intelektem… Ogólnie powalił nas Gotrek, dziesiątkując nas wygranymi pojedynkami i muszę przyznać, że magią włada już potężną, a i w zwarciu, jest niemiłosiernie groźny. Ale nie na długo… O rozstrzygnięciu pojedynków i wybraniu naszego reprezentanta i tak decyduje Tanako, a przed wybrańcem jeszcze jeden pojedynek, z wojownikiem Tanako…



Kroniki XII: Miasto Mgieł II (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc maj. Miasto Mgieł (wschodnia Tragonia).


W pokoju Yoshi wyjaśnił nam zasady całego turnieju. Po każdej walce są trzy dni przerwy, podczas których uczestnicy mogą się leczyć i regenerować siły. Za każdym razem, dzień przed walką każdy musi zadeklarować jaki ekwipunek i broń bierze na pojedynek, a sędziowie oceniają przedmioty te zostaną dopuszczone… Turniej odbywa się drogą eliminacji, z każdej walki zwycięzca przechodzi do dalszego etapu i nie ma tu miejsca na rewanż. Walki odbywać się będą na największej arenie rodziny Olsterów. Zasada zwycięstwa jest prosta, przegrywa ten, który straci przytomność, zginie, podda się, co podobno miało miejsce zaledwie kilka razy, albo wypadnie poza okręg ringu. Jest to dość trudne, bo jest on otoczony kilkumetrową ścianą, która stanowi posadzkę dla pierwszych rzędów widowni. Taka sytuacja zdarzyła się jednak dwa razy…

Kolejne rozmowy na temat taktyki i ewentualnych rozmów o pomocy w walkach Gotreka odbyły się za zamkniętymi drzwiami. Ten buc bezczelnie odrzucił moją cenną pomoc przy ładowaniu potencjału magicznego Amuletów po walce, którą mu zaproponowałem. W ten sposób zamknął przed sobą szanse na jakiekolwiek oferty dalszej pomocy jakich mógłbym mu udzielić, arogancki smark… Jeśli chodzi o zioła to też mnie zignorował i mimo większej wiedzy na temat niektórych ze znanych mi rzadkich ziół, zakwestionował moje zdanie i zasugerował się błędną opinią Ziriel, której blada i śmieszna znajomość tej dziedziny nauki nie powinna być w ogóle brana pod uwagę… Ale jak wspomniałem koniec z pomocną dłonią dla tego młodego, wiecznie bezczelnego aroganta!

Kolejnego dnia obudził nas Yoshi, zapraszając Gotreka i resztę na walkę z najlepszym wojownikiem rodziny Aragonisów, Matsuko. Walka odbyła się na wewnętrznym placu, w domu Aragonisów. Gotrek jak zwykle nie zdążył się przygotować, ale Tanako niewzruszenie rozkazał rozpocząć decydującą walkę, z której miał wyłonić się ostateczny reprezentant klanu. Po kilkudziesięciu minutach modlitw i hołdów dla głowy rodziny walka się zaczęła. Matsuko, zasłaniając się tarczą, natarł na Gotreka. Ten rzucił „Lustrzane Odbicie”, po czym zaczęli okładać się bronią. Kolejną próbą ataku był czar „Ogień Sola”, niestety Matsuko nie odniósł większych obrażeń, a sam zaczął powolutku eliminować odbicia, za którymi Gotrek bojaźliwie się chował… Kiedy zostało już tylko jedno odbicie i szanse trafienia Gotreka wzrosły do połowy, Matsuko zaczął mocniej napierać na maga. „Magiczny Pocisk” bez zarzutu trafił Tesijczyka, rozbijając totalnie jego atak. To dało wielką przewagę Gotrekowi, który utkał po raz drugi ten czar, powalając Matsuko na ziemię. Wydawałoby się, że Tesijczyk wstanie i z okrzykiem wściekłości będzie chciał kontynuować walkę, ale nic takiego się nie stało. Nieruchomo leżącego Matsuko służba, na polecenie Tanako, zabrała do domu, a Gotrek stał się oficjalnie reprezentantem klanu Aragonisów na walkach w Arenie.

Dowiedzieliśmy się, że pierwszym jego przeciwnikiem ma być niejaki Durimel, olbrzymi wojownik, który walczył dwuręcznym młotem. Dla poprawy jakości walki i zachowań z przeciwnikiem o tak ciężkim orężu, Gotrek i Goth postanowili poćwiczyć na magicznej Planszy Wojownika. Umówiliśmy się w pokoju, że na czas turnieju odstawiamy sprawę z amuletem w świątyni Władcy, ale kiedy będziemy opuszczać miasto….

Udaliśmy się później do gospody Szklana Kula, gdzie zatrzymał się Durimel, pierwszy przeciwnik Gotreka. Plan był prosty, dowiedzieć się o nim jak najwięcej, żeby jak najlepiej przygotować tego buca do walki z nim. Przy okazji drużyna wspomniała mi o pewnej mapie, którą posiadali, a na której zamieszczony był trop do „skarbu”. Miejsce to znajdowało się daleko od Miasta Mgieł, w Dominium. Niestety ambaras polegał na tym, że miejsca tego ponoć strzegły koboldy w dość licznej grupie. Wspomnieli coś o setkach…

Kiedy doszliśmy do gospody, naszą uwagę przykuł pomnik smoka, na którego szyi zawieszona była tabliczka z napisem: „Nie podpowiadać, postaw maksymalnie 5 centarów”. Okazało się, że po wpłaceniu odpowiedniej ilości pieniędzy, smok zadawał zagadkę, a ten, kto ją odgadł, wygrywał dwa razy więcej. Inną atrakcją karczmy stał się dla nas turniej walki wręcz, którego gospoda była organizatorem. Nagrodą dla zwycięzcy było 30 centarów i magiczne obręcze, zwane Obręczami Ran. Walki miały się odbywać na pięści, bez uzbrojenia. Na te nowinki członkom mej drużyny aż się oczka uśmiechnęły. Din, Ziriel i Goth bez zastanowienia zapisali się na turniej, a Gotrek, jakby kuszony wcześniejszymi sukcesami u Idżi Khana, poszedł spróbować szans u smoka… Zaczął od 20 srebrnych centarów i niepewnie wysłuchał zagadki. Wygrana przyszła szybko i zachęcony do dalszej gry postawił całość. Przegrał, jak można się było domyśleć, a w jego ślady poszedł Goth marnotrawiąc złoty centar. Po tych intelektualnych porażkach weszliśmy w końcu do karczmy. Kilka godzin czekaliśmy na Durimela, a kiedy w końcu się zjawił, nie wywarł na nas większego wrażenia. Fakt, był olbrzymim mężczyzną, budową zbliżoną Gothowi, ale nie posiadał żadnych magicznych przedmiotów, a towarzystwo dwóch zapijaczonych dziwek, podpowiadało, że jest zwykłym wojakiem. W końcu postanowiłem każdą wolną chwilę spędzać na kontynuowaniu nauki leczniczej, a przygotowywania do turnieju zostawić im. Przerwy robiłem sobie tylko na czas turnieju, więc ten postanowiłem szczegółowo opisać.

Nadszedł oczekiwany dzień walki. W odpowiednim szyku wyruszyliśmy demonstracyjnie na arenę przez miasto. Tanako z Yamamoto, dumni jak pawie, jechali konno, my podążaliśmy za nimi, a przed i za nami szli wojownicy w ozdobnym uzbrojeniu. Wszystko z pompą, przesadnie pokazując bogactwo i siłę klanu Aragonisów i tak każdego dnia walki w turnieju. Jakoś musiałem wytrzymać te spojrzenia gapiów i ciekawskich podróżnych, ich zawistne szepty i wskazywania palcem. Wszystkich ich miałem gdzieś, a swój własny wzrok i szyderczy uśmiech skrywałem szczelnie pod kapturem. Nie chcieliby oglądać wyrazu mej twarzy…

Arena znajdowała się na terenie siedziby Olsterów. Głęboko pod ziemią, krętymi schodami zeszliśmy w dół. Na około areny znajdowały się loże i wiele miejsc siedzących, dla gości z góry patrzących na ring. Obstawiliśmy pierwsze miejsca, dokładnie obserwując wchodzących do głównej loży, znajdującej się naprzeciwko. Przyszło nam też do głowy, żeby obstawiać walki i w końcu może się wzbogacić o te parę centarów… I tak postanowiliśmy postawić w każdej walce Gotreka za jego zwycięstwem. Później okazało się, że słusznie zrobiliśmy, a sam uzbierałem kilkadziesiąt złotych krążków…

W pewnym momencie Adam wskazał nam na lożę honorową, w której zasiadał właśnie Mordrokk. W ciężkiej zbroi z zielonej łuski, z mieczem przy pasie, około trzydziestoletni mężczyzna rozglądał się uważnie po całej arenie. Nie robił wrażenia przybocznego Władcy Mgieł, ale sama jego zbroja podpowiadała, że nie jest typowym żołnierzem. Według ocen Dina i Gotreka mogła być wykonana ze smoka lub zielonego jaszczura, a nawet taki laik jak ja wie, że coś takiego to naprawdę rzadkość. Po kilku chwilach, kiedy widownia już prawie się rozsiadła, herold zaczął przedstawiać honorowych gości. Okazało się, że owym fechmistrzem Zakonu Węży był olbrzymi ork zwący się Gordall, który swym powitalnym rykiem nie stwarzał wrażenia mistrza oręża… No, ale na szczęście nie ja miałem się u niego uczyć… Potem na środek areny weszli wojownicy. Szesnastu. Po przedstawieniu ich przez herolda, dostali dwie godziny na przygotowania do walki w siedzibach szermierzy, w komnatach pod trybunami. Przez ten czas my delektowaliśmy się napojami i poczęstunkiem…

Pierwsza walka odbyła się pomiędzy Ijlinorem, półelfem, wojownikiem domu Olsterów, a Sardenem, wolnym najemnikiem. Półelf okazał się być magiem bojowym. W walce czarując „Magiczny Pocisk” zranił przeciwnika, a kolejnym atakiem miecza zakończył walkę…

Potem przyszedł czas na Gotreka i Durimela, Galijczyka, Barbarzyńcę z Północy. Olbrzym szarżą rzucił się na Gotreka, który zdążył wyczarować „Lustrzane Odbicie”, co uchroniło go od celnego weń ataku. Kolejne ataki Gotreka w barbarzyńcę nie przynosiły skutków, nawet „Błyskawica” nic nie poradziła takiemu przeciwnikowi. Dopiero „Magiczny Pocisk” poważnie zranił wielkoluda, co tylko bardziej go rozwścieczyło. Mijały minuty, a z każdym ciosem wielkim młotem Durimel odbierał odbicia Gotrekowi. Kolejną próbę utkania pocisków Gotrek o mało nie przepłacił życiem, kiedy magiczna energia eksplodowała mu w dłoni. Dla mnie oznaczało to tylko jedno, albo był już zbyt zmęczony wydłużającą się walką, albo zwyczajnie brak mu umiejętności koncentracji i czarowania… Jednak przysłowie mówi: „…głupi ma zawsze szczęście…”, i tu też się to sprawdziło. Eksplozja, mimo iż mała, zdezorientowała barbarzyńcę, co dało małą przewagę Gotrekowi, który zdołał ją wykorzystać. Potężnym cięciem uśmiercił przeciwnika. Z zadowoleniem patrzeliśmy, jak raniony Gotrek zwycięsko kończy swój pierwszy pojedynek, przechodząc do dalszego etapu. Nadzieja w nas wzrosła…

Trzecią walkę odbyli między sobą Kratos, mag z południa i Mogriel, wojownik. Kratos okazał się bardzo szybkim czarodziejem, rzucając „Błyskawicę” powalił wojownika, po czym drugim, takim samym czarem zwyczajnie dobił leżącego…

W kolejnym pojedynku zwyciężył kapłan Baurusa, niejaki Virjak Czarny, w ciężkiej zbroi, z tarczą i olbrzymim korbaczem. Jednym ciosem w czaszkę zabił elfa Ilinora, który z nadzieją na zwycięstwo rzucił się nań z dwoma krótkimi mieczami.

Następnie walczyli elf Elindar, który reprezentował klan Raików i człowiek, Gordon z Zaihary, szermierz Olsterów, z ciężkim dwuręcznym mieczem. Walka była długa i bezowocna, w końcu szybkie ruchy elfa i jego wirujące dwa miecze zdobyły śmiertelną przewagę nad powolnym mieczem Gordona…

W kolejnym pojedynku krasnolud Durgol, ogromnym toporem dwuręcznym wygrał nad Mutsaro, kolejnym szermierzem Olsterów…

Przedostatnia walka odbyła się pomiędzy orkiem Gurgolem z Lodowych Szczytów, a czarownikiem Jelish’em. Mag, mimo udanych czarów, oddał życie w tym pojedynku. Tak się zastanawiałem, po cholerę człeczyna pchał się na taki turniej, tym bardziej, że wygraną miało być szkolenie w walce bronią… Na głupotę nie ma rady…

Ostatni tego dnia pojedynek wygrał półelf Allagar, ze sztyletami w dłoniach, który zręcznie i szybko (niczym Ziriel) uskakiwał przed „Błyskawicami” maga walki, Tesijczyka Saiko. Dwa pchnięcia wystarczyły, by zakończyć żywot maga walki…

Ten dzień zakończył rozpoczęcie turnieju. Zwycięzcy mieli trzy dni na odpoczynek i regenerację sił, a po przegranych zmywano krew z areny… Ja dalej kształciłem się w bibliotece, a oni rozgrywali turniej walki wręcz i przygotowywali Gotreka do dalszych pojedynków. Ponoć pierwszą swoją walkę Din przegrywał z pijakiem, chyba tylko jego mocny łeb, pozwolił na to, że nie padł i w końcu pokonał pijaczynę… Później walczyli Goth i Ziriel i poszło im o niebo lepiej od tego błazna Dina… W każdym razie mijały dni, aż nadszedł kolejny dzień turnieju…

W pierwszej walce zmierzyli się Gotrek z Kratosem. Po utkaniu przez naszego kompana „Lustrzanego Odbicia”, Gotrek rzucił się z mieczem na stojącego cierpliwie maga. Kratos wydawał się spokojny, kiedy rzucając czar, czekał aż szarżujący nań wojownik, zacznie zadawać ciosy swoim orężem. Moje podejrzenia się sprawdziły, kiedy wszelkie ataki fizyczne i magiczne w stojącego maga odbijały się od niewidzialnej, magicznej bariery. Skubaniec utkał zapewne coś podobnego do „Klosza Niewrażliwości…”, niestety w zgiełku walki i z tej odległości nie mogłem wykryć natury tego czaru. Efekt natomiast był taki, że spokojnie Kratos „Magicznymi Pociskami” zdjął odbicia Gotrekowi, a następnie powtarzając czar poważnie ranił naszego kompana… Gotrek spanikowany, w pośpiechu rzucił na siebie „Tarczę”, ale kolejny atak szablą w końcu przebił się przez słabą już barierę obronną maga. Walka dłużyła nam się, a z sekundy na sekundę, z coraz większym niepokojem patrzeliśmy, jak Gotrek bezskutecznie atakuje czarującego przeciwnika. W końcu po wymianie pocisków i obopólnym osłabieniu swoich magicznych pancerzy, Gotrek rzucił „Wampiryczne Dotknięcie” poważnie raniąc przeciwnika, jednocześnie lecząc siebie. Osłabiony Kratos nie był już w stanie uniknąć kolejnego cięcia szablą, które gładko przeszło przez jego nogę, odcinając mu stopę na wysokości kostki… Tym atakiem, ku naszemu i Tanako zadowoleniu, Gotrek przeszedł do kolejnego etapu turnieju… Niestety dalsze jego walki wcale nie były łatwiejsze…

Drugą walkę tego dnia stoczyli Allagar z Gurgolem, gdzie ork przepłacił pojedynek życiem.

Przedostatnia walka pomiędzy krasnoludem, a kapłanem Baurusa była równie szybka, jak ich wejście na arenę. Potężnie uzbrojony Virjak wygrał bez problemu nad mniejszym od siebie krasnoludem…

W ostatnim pojedynku Ijlinor wygrał z Elindarem i tym samym skończył się kolejny dzień turnieju.

Wspólnie z Tanako nie omieszkaliśmy pogratulować Gotrekowi przejścia do półfinałów. Sam un Nathrek wydawał się być mocno podbudowany swoimi zwycięstwami, ale wiedzieliśmy wszyscy, że następne pojedynki mogą już pozbawić go życia, bo zostali już tylko najlepsi z najlepszych, a każdy zawzięcie dążył do wygranej. W turnieju na pięści natomiast, Ziriel podchodząc do pojedynku z Dinem zrezygnowała z turnieju, szkoda, bo pewnie by wygrała… Dowiedziałem się jeszcze, że ku mojemu zaskoczeniu Din przeszedł do półfinału, a Goth w pojedynku z jakimś dryblasem został pobity do nieprzytomności. Cóż tu komentować…

W końcu doczekaliśmy się poważnych półfinałów. W pierwszym pojedynku Gotrek zmierzył się z Ijlinorem. Początkowa taktyka młodego maga nie uległa zmianie. Rzucił na siebie „Lustrzane Odbicie”, po czym rzucił się do ataku. Udane trafienie opóźniło i rozproszyło przeciwnika i tą chwilę Gotrek dobrze wykorzystał. Szybkim ruchem dłoni utkał pociski, niestety te rozbiły się o ochronną barierę, którą Ijlinor wyczarował. Szybką decyzją Gotrek rzucił „Tarczę”, niestety dalsze jego ataki nie przynosiły oczekiwanego skutku. Byłem prawie pewny, że półelf ochronił się „Kulą Otulike’a”, która dość skutecznie broniła go przed napierającym Gotrekiem. Kolejny etap pojedynku miał być przełomem, gdyż un Nathrek chciał rozproszyć ochronę przeciwnika, niestety ten był szybszy i rzucając pociski, zdjął wszystkie odbicia Gotrekowi, a jego samego zdekoncentrował, sprawiając, że „Rozproszenie” nie odniosło skutku. Mijały chwile, a my zaczęliśmy odczuwać napięcie, spowodowane bezsilnością Gotreka. W końcu szabla raniła przeciwnika i ten wyjąc z bólu, odsłonił się na tyle, że kolejne ataki magiczne i fizyczne go powaliły. Gotrek odniósł kolejne zwycięstwo i doszedł do finału… Po takich emocjach i obrocie walki nie mogliśmy uwierzyć, że zmieniła ona swój bieg, dosłownie o sto osiemdziesiąt stopni. Radość Tanako i nasza była ogromna, ale po kolejnym pojedynku wiedzieliśmy już, z kim Gotrek zmierzy się w finale… Kapłan Baurusa wydawał się być niezniszczalny…

Kolejne dni aż do finału mijały mi tak samo. Cenny czas wolny spędzałem w bibliotece, kształcąc się w sztuce leczenia. Din zdołał przedrzeć się do finału w turnieju na pięści, jednak w ostatnim pojedynku przegrał z Arkenem Viskani. Nie był zachwycony myślą, że magiczne obręcze przeszły mu koło nosa, ale gdy zobaczył dwadzieścia złotych centarów za drugie miejsce, od razu się rozweselił…

W końcu nadszedł dzień finałowego pojedynku na arenie Olsterów… Wszyscy, jak wcześniej, postawiliśmy złoto na zwycięstwo Gotreka. Ponieważ stawka była znaczna i większość obstawiała na wielkiego kapłana, mogliśmy zarobić sowite sumki. Mimo iż nie śmierdzę groszem postawiłem najwięcej z drużyny i jak później się okazało, dobrze zrobiłem…

Gotrek zaczął tak samo. „Lustrzane Odbicie” i atak, ale widząc stojącego i modlącego się kapłana, mag rzucił weń „Pajęczynę” i to skutecznie. Splątany Virjak i tak okazał się silnym przeciwnikiem, bo kolejne cięcia szablą nie zrobiły mu większych szkód. Nawet „Błyskawica” nie zraniła kapłana, który gorliwie modlił się do Amala. W końcu prośby kapłana zostały przez jego boga wysłuchane i „Słup Ognia”, który z góry spadł na arenę, spalił „Pajęczynę”, ale na szczęście nie zranił poważnie Gotreka. Później cała walka nabrała szybszego tempa i kolejno byliśmy świadkami popisów czarodziejstwa Gotreka i dobrej walki ze strony kapłana. Nieefektywnie un Nathrek starał się zranić czarami olbrzymiego przeciwnika, w końcu sam otrzymał odeń potężnym i ciężkim korbaczem… Dech zaparło nam w piersiach, ale widząc swojego kompana wciąż na nogach i dzielnie walczącego, zacisnęliśmy mocniej kciuki. Pamiętam, że pomyślałem sobie wtedy: „…Po co ty się tak denerwujesz? Przecież, jeśli zginie, to i tak Tanako obiecał nam spotkanie z Mordrokkiem…” i doszło do mnie, że niepotrzebnie się stresuję, czy wygra, czy zginie i tak otrzymamy, co chcieliśmy. Spotkanie z przybocznym Władcy Mgieł. Potem moje myśli przerwał wrzask setki widzów zgromadzonych na trybunach, a moje oczy ujrzały ostatnią scenę tej walki… Gotrek stał nad ciałem Virjaka Czarnego, oddając salut Tanako… Mistrz Areny doprowadził nas do celu, teraz rozegramy to inaczej, wszyscy razem…



Kroniki XIII: Mordrokk (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc czerwiec. Miasto Mgieł (wschodnia Tragonia).


Tłum wiwatował. Euforia i ekstaza mieszały się z dzikimi okrzykami wzbudzonej widowni. Patrząc w kierunku loży honorowej zauważyliśmy uśmiechniętego Tanako, który dumnym i spokojnym krokiem opuszczał arenę. Teraz konflikt pomiędzy klanami Aragonisów i Olsterów zupełnie się pogłębił i znacznie pogorszył, ale co nas to obchodziło? My osiągnęliśmy cel… Przed budynkiem cierpliwie czekaliśmy na zwycięzcę turnieju, żeby złożyć mu gratulacje. Gotrek zmęczony, ale uśmiechnięty i dość skromny, jak na swoje osiągnięcie, bez mrugnięcia przyjął nasze gratulacje. Wieczorem w domu Aragonisów urządzono skromne przyjęcie z okazji wygranej, a tym samym wzmocnienia pozycji klanu w mieście. Tanako zagadnął Gotreka, czy ten nie zechciałby zostać fechmistrzem jego klanu, ale szybka, przecząca odpowiedź un Nathreka zakończyła temat. Drugą rzeczą, o której Tanako nam wspomniał była Kuźnia Dusz… Ten temat, jak i propozycja, z początku nas zaskoczyły, ale przykuło to naszą uwagę i zaciekawiło…

Tanako opowiedział nam o Kuźni Dusz, w której mieszka Kowal Dusz, gdzieś w okolicach Sokolich Szczytów. Kowal ten wykuwa potężny Run Zranień, który nałożony na broń wpływa swą magią na jej siłę podczas walki. Jednak zdobyć go mogą tylko ci, którzy przejdą test, ci natomiast, którzy go obleją, stracą cząstkę siebie – cokolwiek to oznacza… W pokoju, Gotrek zgodnie z wcześniejszą umową, podzielił wygraną, którą otrzymał od Tanako, po czym wszyscy udaliśmy się na spoczynek…

Kolejnego dnia, rankiem przyszedł do nas Yamamoto i oznajmił, że za trzydzieści dni na Przystani pod Wieżą odbędzie się spotkanie z Mordrokkiem. W końcu doczekaliśmy się tego, po co przybyliśmy do miasta. Gotrek i Ja poprosiliśmy młodego Aragonisa o rozmowę, ale niestety znalazł czas tylko dla un Nathreka, totalnie ignorując moją osobę. Przyznałem grupie, że korzystając z dobrych stosunków z rodziną pragnę poprosić ich o pomoc i wsparcie w badaniach nad projektami czarów, które chciałbym stworzyć. Przyjęli to dość wyrozumiale, ale poradzili mi też, żebym uważał z tą prośbą, bo mogę ich w ten sposób urazić. Oczywiście dobrze o tym wiedziałem, ale wolałem dla świętego spokoju przyznać im rację, a i tak oczywistym był fakt, że zwyczajnie chciałem wykorzystać nadarzającą się okazję… Niestety nie było mi dane pójść na osobistą rozmowę z przywódcami rodziny. Udało mi się porozmawiać tylko z Yoshim, o czym napiszę później…

Podczas gdy Gotrek rozmawiał z Yamamoto, my debatowaliśmy w pokoju o trzydziestu dniach, które musieliśmy przeczekać do spotkania. Wszyscy zgodziliśmy się, że w tym czasie moglibyśmy udać się do owej Kuźni po Run Zranień. Rozmowę przerwał Yoshi, który wezwał nas na dziedziniec, ponieważ fechmistrz Zakonu Węży przybył po swojego przyszłego ucznia… Potężny Szary Ork przedstawił się jako Gordall i bez wahania zapytał Gotreka o jego plany podjęcia nauk. Gotrek nie był jeszcze zdecydowany, dlatego ork podarował mu Kryształ Lodu, który miał nie stopić się przez dwa najbliższe lata, pod warunkiem, że nie będzie poddany pod działanie magicznego ognia. Do tego czasu przyszły uczeń musi przybyć do Gór Lodowych, do Groty Trzech Sopli. Tam w Stawie Księżyca musi zatopić ów Kryształ i pościć przez następne trzy dni, aż zjawi się po niego posłaniec. Muszę przyznać, że takie warunki są tylko dla ludzi niespełna rozumu… Dla mnie to totalnie idiotyczne, nic wartościowego niewnoszące, ale na szczęście nie mnie przypadło towarzystwo orków, mających nauczyć mnie popisowego machania żelastwem… Ponadto, prócz tych idiotycznych warunków, „wybraniec” musi udać się tam zupełnie sam, tylko z jednym przedmiotem… Tak więc nie ma to jak podróż w wysokie, śnieżne ostępy, bez towarzystwa, z porcją żarcia i szpadą przy pasie… Cudownie, marzenie każdego tępego wojownika… W końcu, chyba dotarły do Gotreka te bzdurne warunki i młody un Nathrek umówił się z orkowym fechmistrzem, żeby ten poczekał na niego miesiąc i wyruszą razem. Po tej krótkiej, ale rzeczowej wymianie zdań wróciliśmy do pokoju. Tam Yoshi oznajmił nam, żebyśmy przed spotkaniem z Mordrokkiem nie zapuszczali się do Kuźni, bo jeśli nie zdążymy wrócić, a wszystko może się zdarzyć, to pan Tanako będzie bardzo niezadowolony. Wysłuchaliśmy jego rady i odłożyliśmy podróż do Kowala na później…

Resztę dnia spędziliśmy na zakupach, a ja w tym czasie porozmawiałem z Yoshim o pomocy w moich badaniach. Niestety mała, tesijska gnida w niczym mi nie pomogła, bo czegóż się spodziewać po słudze. Jedyne co zrobił, to doradził mi, gdzie mogę znaleźć potrzebne mi laboratoria. Jedno posiadał ponoć Idżi Khan, kolejne znajdowało się na pewno w Akademii Olsterów, ale jako że Aragonisowie byli w tym czasie w bardzo złych stosunkach z Olsterami, więc odpuściłem. Ostatnie laboratorium posiadał podobno jakiś mag-rzezimieszek w Pozamieście, zwący się Vesker, jednakże tą wizytę też sobie podarowałem. Po rozmowie ze sklepikarzem-zagadką udało mi się ustalić cenę za wynajęcie jego laboratorium, ale czasowo nie zmieściłbym się w tych trzydziestu wolnych dniach, które miałem, więc ograniczyłem się tylko do zakupu „Kuli Ognia” i dalszych studiach nad wcześniejszymi czarami. Tego wieczora podjęliśmy wspólną rozmowę na temat spotkania z Mordrokkiem, która niestety, jak zwykle przerodziła się w ostrą kłótnię…

Najpierw Adam ni stąd ni zowąd oznajmił nam, że wydaje mu się, iż Aragonisowie coś szykują w związku ze spotkaniem, bo zdobyli teraz pozycję dominującą wśród rodzin… Zaskakujące wtrącenie, tym bardziej, że człek ten, odkąd go spotkaliśmy, albo zachowywał się jak obłąkaniec, niespełna rozumu, albo zwyczajnie całymi dniami potrafił się nie odzywać… Teraz natomiast ku mojemu zdziwieniu i podejrzliwości, dość intensywnie podejmował tematy i podawał propozycje, nawet namawiając do bardziej brutalnych i radykalnych rozwiązań… Ale po kolei…

Zaczęło się od upartości Gotha, który unosząc się „dumą” nie chciał podać swojej propozycji działania. Adam upierał się przy zabraniu Amuletu-klucza siłą i zabiciu Mordrokka… Ja preferowałem zdrowy rozsądek, tłumacząc, że jedynym dobrym rozwiązaniem jest podjęcie dyskusji i próba „odkupienia” od niego owego amuletu. Typowo logiczne wydawało mi się, że każde agresywne działanie wobec przybocznego Władcy, skończy się naszą śmiercią, a nawet jakbyśmy przeżyli, to krwawą vendettą ze strony Aragonisów, których tym czynem narazilibyśmy na gniew klanów i samego Władcy. Din jak zwykle nie wniósł niczego w dyskusję, tylko wtrącał niezrozumiałe kwestie, a skończył na poparciu planu Adama… Pusty, aż do śmierci… Ziriel podała jedną z rozsądniejszych propozycji, ażeby wykorzystać dane nam dni i zebrać jak najwięcej informacji o Mordrokku i wówczas porządnie się do spotkania przygotować. Apogeum kłótni osiągnęliśmy po wtrąceniu się weń Gotreka…

„Ostoja Sprawiedliwości” i „Sumienie Drużyny”, jak został nazwany po kłótni Gotrek przez własnego ojca, stwierdził, że jeśli naszym celem jest zabicie Mordrokka, to on nie idzie na spotkanie! Nagle i nieoczekiwanie dla wszystkich Gotreka ruszyło jego spaczone i chore sumienie! Człek, który dotychczas bez skrupułów i ze ślinotokiem zarzynał dziwki, przy okazji je okradając, który za najlepszą zabawę uważa rzucanie w ludzi toporami i bezlitosne uśmiercanie ich, nagle dostał wyrzutów sumienia przy planie ewentualnej próby zabójstwa Mordrokka… Przybocznego Władcy Mgieł, który ze swoimi wojskami mordował kapłanów przeróżnych bóstw, wprowadził terror i dyscyplinę w mieście do tego stopnia, że ludzie zapytani o niego boją się cokolwiek powiedzieć, przeświadczeni, że staną w płomieniach… Z przykrością stwierdziłem, że Gotrek nic nie zmądrzał, wręcz przeciwnie, jest przemądrzały, z wielkim ego, dalej arogancki, któremu tylko wydaje się, że cała drużyna jest w błędzie, a tylko on ma „świętą” rację… Zaczął się zachowywać jakby to on był głosem i sumieniem Lorsha, a nie jego ojciec, wieloletni kapłan, który znacznie mądrzej potrafi zapewne interpretować prawa ich boga… W bezsilności, upierając się przy swoich pustych i głupich argumentach, Gotrek jak zwykły smarkacz, w nerwach, oświadczył, że ma nas dość i nie chce już więcej z nami podróżować. Przestał nam ufać i jesteśmy „źli”, bo zamierzamy zabić „biednego” Mordrokka… Powiedział, że nie uda się z nami do przystani na spotkanie i ma zamiar szybciej wyruszyć na nauki do „szkoły orków”… Ironia, czy zwykła głupota, jakoś nie mam słów, żeby dalej to komentować… Przyznam, że ulżyło mi, bo wraz z jego nieobecnością, skończą się bezsensowne nieporozumienia w drużynie i nikt nie będzie stosował dziecinnych docinek i niekonsekwentnych kapryśnych argumentacji, które zwykle miały miejsce, kiedy nagle Gotrekowi się coś przysłowiowo „odwidziało”… Rozwścieczony młodzian opuścił pokój i nagle nastała cisza… Wszyscy, prócz Gotha, który milczał, pewnikiem wstydząc się za swego głupiego syna, stwierdzili zgodnie, że nie poznają już Gotreka i tego w jaką osobę się zmienił. Pomyśleliśmy, że prawdopodobnie szukał on tylko pretekstu do opuszczenia drużyny, na której dawno już przestało mu zależeć i podjęciu szkolenia, które wygrał… Ale tego długiego wieczoru kolejnych absurdów nie zabrakło…

Drugą i ostatnią na szczęście kłótnią, był absurd w jaki popadli członkowie tej drużyny. Według pozostałej części drużyny, każdy kto odchodzi z drużyny powinien dostać pieniądze, jako rekompensatę za przedmioty, z których musi zrezygnować, bo zostaną one do wykorzystania w drużynie… Jednym, prostym słowem, jeśli ktoś będzie miał kaprys i będzie chciał odejść, jak teraz Gotrek, to ta banda baranów będzie się zrzucać ze swoich pieniędzy, żeby zapłacić mu za przedmioty, z których on, co dla mnie jest logiczne, musi zrezygnować, bo zostają w drużynie… Okazało się, że tylko ja jako jedyny byłem innego zdania i to ja stanąłem w szranki z nimi, aby rozwiązać ten problem. Szczyt absurdu i niestety głupia argumentacja reszty drużyny uświadomiły mi, jaką nędzną bandą najemników i materialistów są moi kompanii, zamiast prawdziwej drużyny, która dąży do wspólnego dobra i korzyści… A poszło o to, iż Amulet-klucz, który nosił ze sobą Goth, należał po części także do Ziriel i Gotreka, ponieważ razem go zdobyli. Zatem skoro Gotrek odchodził z drużyny to ja, Din i Adam musieliśmy mu zwrócić równowartość jednej trzeciej. I nie chodziło tu o to, że nie mieliśmy pieniędzy lub że nie chcieliśmy mu go spłacić. Chodziło o sam fakt, że Gotreka wkrótce nie będzie w drużynie i o to czy dalej chcemy tworzyć taką drużynę, która zawsze ze wszystkiego się rozlicza, czy też taką, która w końcu zacznie współpracować dla wspólnego dobra, wspomagając się nawzajem, a nie obdzierając do ostatniego grosza… Prawdę mówiąc byłem święcie przekonany, że jak tego aroganta zabraknie, to bez jego kapryśnych i bezpodstawnych argumentów, drużyna będzie w końcu zadowolona z siebie i ze swoich działań… Podobnymi słowami zakończyłem kłótnię, prosząc Gotha i Ziriel o przemyślenie mych słów…

Od następnego dnia zacząłem studia nad „Błyskawicą”. Ciężka praca pozwalała mi tylko na spotkania z drużyną wieczorami i podsłuchania raportów ze spędzonych przez nich dni. Okazało się, że Gotrek nie zmienił zdania i postanowił odebrać magiczną nagrodę, którą ponoć miał ufundować sam Władca Mgieł i faktycznie nas opuścić. I dobrze… Jednak w posiadłości Namiestnika rozmawiał z najwyższą kapłanką Władcy Mgieł, niejaką Yisabel i niestety okazało się, że ową nagrodę otrzyma podczas naszego wspólnego spotkania z Mordrokkiem… Los bywa nieubłagany, sadystyczny i bezlitosny… Kapłanka ponoć dopytywała się jeszcze o Gotha, którego jak podejrzewamy nie żywi sympatią, bo wszyscy kapłani prawdziwych bóstw w tym mieście są wrogo traktowani.

Minęło kilka kolejnych dni, podczas których Ziriel wypytywała w wielu miejscach o Mordrokka i dowiedziała się, że ów może już mieć ponad osiemdziesiąt lat, zaś w ogólnodostępnych księgach i zapiskach w Ratuszu Mordrokk i Władca są przedstawieni jako dobroczyńcy tego miasta i obrońcy jego ludności… Istna groteska… W międzyczasie Goth wyruszył z Yoshim w podróż, gdzie miał poznać szlak prowadzący do Kuźni Dusz. Tak na wszelki wypadek.

Minęło kolejnych parę dni, aż wrócił kapłan. Tego samego dnia udaliśmy się do Pozamiasta, do maga Veskera, żeby Gotrek mógł zakupić czary. Spotkanie odbyło się dość spokojnie i w normalnej atmosferze, mimo okolicy, w której się odbyło i tamtejszego towarzystwa. Na drugi dzień podjąłem się pracy nad czarem „Kula Ognia”. W końcu po długich i intensywnych studiach mogłem z satysfakcją stwierdzić, że dwa nowe czary, które posiadłem przydadzą się drużynie na dalsze dni, tym bardziej, że Gotrek od niej odchodzi. Dzień przed spotkaniem z Mordrokkiem poczęliśmy się doń przygotowywać. Rzuciłem na siebie „Zbroję”, a Goth nas wszystkich pobłogosławił i ochronił mocą Lorsha. Przed północą następnego dnia udaliśmy się z Yamamoto i szesnastoma uzbrojonymi Tesijczykami do Przystani…

W nerwowym oczekiwaniu, we mgle nas otaczającej, napięcie się podnosiło… W końcu dźwięk podpływającej Smoczej Łodzi oznajmił nam, że Mordrokk przypłynął. Żołnierz w zielonej zbroi z łusek czekał na nas na końcu pomostu. Był sam… Wcześniej ustaliliśmy, że Adam swoimi telepatycznymi zdolnościami wyczuje intencje Mordrokka, a całą z nim rozmowę będzie prowadził kapłan. Przyjazne nastawienie przybocznego Władcy troszkę nas zaskoczyło, ale i uspokoiło. Gotrek po krótkiej wymianie słów odebrał z wnętrza łodzi swoją nagrodę, długi, zawinięty w płótno przedmiot. Po tym Goth przedstawił mu naszą propozycję…

Cóż za ironia… Mimo trzydziestu dni przygotowań, kłótni, okazało się, że Mordrokk chętnie podejmie z nami współpracę przy znajdowaniu kolejnych Amuletów-kluczy. Według niego, pokazaliśmy już jak silną i groźną jesteśmy drużyną, skoro zdobyliśmy już jeden amulet i dalej nosimy go przy sobie, w zdrowiu, poszukując następnych. Powiedział również, że zdradzi nam położenie trzeciego klucza, amuletu wody i do jego poszukiwań przydzieli najemników, którzy mają nam w tym pomóc. Sam nie mógł po niego wyruszyć, bo amulet znajdował się w miejscu, gdzie moc i magia Władcy Mgieł mogłaby być wykryta, a każdy, który ma z nią coś wspólnego, zabity… Trzeci amulet znajduje się na terenie Zaihary, miasta, którym włada Legat Burz, wróg Władcy Mgieł, Ifresh. Ponoć leży na dnie morza, w zatopionej Cytadeli Burz, do której można dostać się tylko za pomocą magii lub modłów kapłańskich. Znajdziemy go łatwo, ponieważ raz do roku w dniu pierwszego lipca, amulet rozbłyska silnym światłem. Do misji tej mamy więc prawie rok, a do współpracy dostaniemy trzech dobrze wyszkolonych najemników Mordrokka. Zgodziliśmy się na te warunki i spokojnie wróciliśmy do pokoju… Kolejnej kłótni o pieniądze i rozliczenie za przedmioty nie będę opisywał, bo na głupotę Gotreka nie ma już środków leczniczych…

Mogłem jeszcze obejrzeć dokładnie broń, jaką wręczył mu Mordrokk w nagrodę, ponoć od Władcy Mgieł, a była nią szabla. Ponoć dokładnie taka o jakiej zawsze marzył i jaką osobiście zaprojektował na Akademii podczas nauk. Dziwny zbieg okoliczności, ale jak ludzie z miasta mawiali, Władca widzi myśli każdego… Szpada nazywała się Alastor, była wykonana z Azurytu, który tak precyzyjnie i kunsztownie mogą wykuć tylko gnomy. Rękojeść wykonana była z kości wojownika Naurodorra, a chroniła posiadacza przed jakąkolwiek formą strachu. O samym legendarnym wojowniku później im opowiedziałem, bo żadne z nich nie miało wiadomości na ten temat. Na samym ostrzu wykute były dwa runy, pierwszy był Wolnym Runem Ochrony, na który Gotrek mógł nałożyć ochronny czar i uaktywnić go w walce, zaś drugi run wykraczał poza moją wiedzę i zapewne poza wiedzę un Nathreka. Długi czas zajmie mu poznanie jego mocy…

Wieczorem Tanako odprawił pożegnalną imprezę, na której było osławione i uwielbiane już przez rodzinę un Nathreków Koło Życia… Wtedy jakoś sumienie Gotreka nie ruszyło… Przy hucznej i dobrej zabawie, nawet Tanako rzucał toporami. Podczas „gry” uśmierciliśmy dwóch niewolników, a trzeciemu Tanako darował życie. Tak pożegnali swojego mistrza i reprezentanta domu Aragonisów, po czym wszyscy udaliśmy się na spoczynek…

Następnego dnia po Gotreka zjawił się Gordall… Pożegnałem go chłodno, z nadzieją, że już się nie zobaczymy…



Kroniki XIV: Kuźnia Dusz (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc czerwiec. Okolice Miasta Mgieł (wschodnia Tragonia).


Kolejne dni minęły dość spokojnie bez kłótliwego, młodszego un Nathreka, podczas których postanowiliśmy ruszyć do Kuźni Dusz, ażeby zdobyć run, o którym wspominał nam Tanako. Plany dalszej podróży zaczęły nam się klarować, a ja snułem już w myślach pracę nad swoim nowym czarem. Goth wspomniał o wampirze, który zabrał im bransoletę, zdobytą we wcześniejszych podróżach, a którą uparcie chce odzyskać i zmierzyć się z krwiopijcą… Mimo moich rad i prób zaniechania tego spotkania, kapłan stwierdził, iż teraz ma siłę i wiarę, żeby stanąć oko w oko z wampirem i odzyskać przedmiot, a jemu samemu dać „nauczkę”… No cóż… Skoro w swej głupocie i megalomanii zginie, ja za nim nie zapłaczę, z drugiej zaś strony, martwy po raz drugi wampir, to dobry przedmiot do moich badań… Adam natomiast prosił nas o zboczenie z kursu i udanie się do Erdoru, gdzie jak przekonywał pracuje alchemik, który może stworzyć dlań lekarstwo na jego przypadłości. Ponoć sam twórca „Kamienia Filozoficznego”, przedmiotu, który ma moc zamiany przedmiotów w złoto…

Po czterech dniach dotarliśmy do wioski pod Górami Sokolimi. Stamtąd już pieszo weszliśmy na szlak prowadzący do Kuźni. Pół dnia drogi zajęło nam dotarcie do jaskini, nad wejściem której widniały symbole tarczy i młota. Sama jaskinia była olbrzymia, na jej środku stał kamienny stół, a całość oświetlona była dziennym światłem wpadającym przez dziurę w sklepieniu jaskini. Z jaskini prowadziły trzy wyjścia, dwa mniejsze po lewej i przeciwnej stronie, a trzecie po środku, dokładnie takie, jak wejście, którym przyszliśmy. Okazało się ono wyjściem z jaskini na ścieżkę, dlatego najpierw postanowiliśmy zbadać dwa pozostałe…

Ruszyliśmy lewą wnęką i już po chwili doszliśmy do schodów, które ślimakiem prowadziły w dół. Z każdym naszym kolejnym krokiem i stopniem zbliżającym nas do celu, czuliśmy potęgujący się smród rozkładających się ciał. Szliśmy długo, co jakiś czas grupa cierpliwie zatrzymywała się czekając, aż złapię oddech, ale wnioskowałem, że zeszliśmy ponad czterdzieści metrów, kiedy dotarliśmy do kamiennej komnaty. Posadzka wyłożona była płytami z symbolami języka krasnoludzkiego, ale po dłuższym zbadaniu wiedziałem już, że jest to język olbrzymów, dawno wymarły i nieużywany. Na końcu komnaty znajdowała się ściana, z wybitą dziurą, przy której leżało martwe, rozkładające się ciało. „Wykrycie Magii” wskazało na jakiś przedmiot znajdujący się przy zwłokach, ale sama komnata, na magiczną nie wyglądała. Ziriel uważnie przeszukała pomieszczenie w celu wykrycia pułapek, po czym powolutku zbliżyliśmy się do denata. Było to ludzkie ciało i już po krótkich oględzinach, stwierdziłem, że gnije tu co najmniej rok, na jego dłoni znalazłem też tatuaż, trójząb i koronę, a magicznym przedmiotem w jego posiadaniu, okazał się krótki miecz, który postanowiliśmy zabrać. Martwemu się już nie przyda… Trup miał wbite w klatkę piersiową pięć malutkich strzałek, które podczas kopania dziury w ścianie, prawdopodobnie musiały wystrzelić w jego stronę i go zabić. Znaleźliśmy też napis w trzech językach znajdujący się na owej ścianie: „Komnata Medytacji”. Nie zastanawialiśmy się nad eksploracją komnaty zza dziury i szybko postanowiliśmy opuścić te podziemie.

Kiedy wróciliśmy byłem już padnięty, ale postanowiliśmy udać się do przeciwnego wejścia, które po podobnie makabrycznym dla mnie zejściu, okazało się być gruzowiskiem. Długo wchodziliśmy na górę, a z każdym stopniem czułem, jak brakuje mi tlenu i spadam w ciemność. W płucach grzmiało i charczało, a suche od ciągłego przełykania gardło, paliło… Widząc jak się męczę drużyna postanowiła przeczekać troszkę, dopóki nie odpocznę i nabiorę sił do dalszej podróży.

Po kilku godzinach byliśmy już w kolejnej jaskini, podobnej do pierwszej, ale bez bocznych wejść, tylko z jednym głównym takim samym wyjściem. Ponieważ było późno postanowiliśmy się przespać i ruszyliśmy rankiem kolejnego dnia dalej. Minęliśmy kolejną bliźniaczą jaskinię, przeszliśmy przez nią jedynym wyjściem i ruszyliśmy dalej. Droga zaprowadziła nas na wzgórze, a tam znajdowała się ostatnia już, identyczna jaskinia jak wcześniejsze. W środku czekał na nas człowiek, z którym ostrożnie, ale grzecznie przywitaliśmy się, a który powiedział o teście i zaprosił po kolei śmiałków, którzy pragnęli zdobyć run…

Pierwszy poszedł Goth, a po kilkudziesięciu minutach za nim Din i Ziriel. Adam mimo wcześniejszych zapowiedzi zrezygnował z próby, a tym samym zdobycia runu. Ja od początku nie byłem zainteresowany runem na broń, ponieważ żadna broń, nafaszerowana runami, jakie by nie były, nigdy nie będzie równać się z potęgą magii nekromanckiej… Długo czekaliśmy na naszych kompanów i kiedy zapadła noc postanowiliśmy przespać się i rankiem ruszać do miasta bez nich. Stwierdziliśmy, że jak przez półtorej dnia nie wrócą, to ich próba nie udała się i już się nie spotkamy…

Rankiem, ku naszemu zaskoczeniu, wyszli z komnaty prób. Zadowoleni, ale poranieni. Test udał się wszystkim i każdy z nich dzierżył broń z runem. Jak sami stwierdzili nie było ich kilka tygodni, bo ponoć tyle trwało wykucie runu na każdej z ich broni, a dla nas minęło zaledwie półtorej dnia… Postanowiliśmy jeszcze odpocząć i po upływie dwóch dni wróciliśmy do Miasta Mgieł, gdzie ku mojemu niemiłemu zaskoczeniu doszło do potyczki słownej…

Próbowałem wywalczyć dla swoich badań czas w Mieście Mgieł, ale ta banda egoistów zdecydowała, że dla mnie nie pozostanie dłużej niźli to konieczne… Czyli zdobyć run i uciekać z Miasta… Dodatkowym powodem ich zwłoki okazała się być tylko Ziriel, która cały tydzień musiała czekać na maść, dla swojej nie w pełni zregenerowanej dłoni. Natomiast moje potrzeby badań odstawili na dalszy, rzekłbym najdalszy, plan… Po niemiłej wymianie zdań postanowiłem przemilczeć ich egoistyczne zachowanie i zająć się przez ten tydzień badaniami nad mieczem zabranym trupowi w Kuźni. Kupiliśmy perłę, a ja podjąłem się mojej pierwszej poważnej identyfikacji. Nie mogłem przyznać się tym nieukom, że nie jest to proste, ponieważ każda identyfikacja, którą przeprowadzę, prowadzi do perfekcyjności i mistrzostwa…

Zbadanym mieczem okazał się być Kieł Trucizny, miecz wykuwany przez członków Kultu Kła Cienia. Dość specyficzny przedmiot i nie wszędzie tolerowany, ze względu na swoje pochodzenie. Wartość przedmiotu dość wysoka, ale sprzedanie go już nie jest łatwą sprawą. Mimo wszystko postanowiliśmy go opchnąć jak najkorzystniej dla nas, ponieważ żadne z nas nie posługuje się krótkimi mieczami. Dalsze dni przebiegły na przygotowaniach do podróży, podczas których poznaliśmy najemników Mordrokka, z którymi przyjdzie spędzić nam najbliższy rok… Bergen, Ivan i Eskelt, wędrowni najemnicy z północy, z Galii.

Podróż do najbliższego miasta, Dirdighen, zajęła nam dwa spokojne tygodnie. Tam przy braku sprzeciwu postanowiłem rozpocząć prace nad swoim pierwszym czarem. Poszukałem laboratorium i zacząłem testy…



Kroniki XV: Erdor i Świątynia Wilka (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc lipiec. Erdor, wschodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Nie bardzo mnie interesowało, co reszta robiła przez trzy tygodnie, za bardzo byłem pochłonięty swoimi pracami. Po tym krótkim czasie ruszyliśmy w stronę Erdoru. Podróż przez Pleśniowe Ziemie przebiegała spokojnie. Minęliśmy Susten, aż dotarliśmy po kilku dniach do Rzeki Mgieł, przez którą musieliśmy przeprawić się barką. Sama przeprawa była żmudna, długa i nudna. Co jakiś czas wtrącałem się tylko w rozmowę kapitana z Dinem. Po dotarciu na drugi brzeg kapitan postanowił zakończyć prace na ten dzień, a sam zaprosił nas w gości na noc. Przyjęliśmy zaproszenie, ale skorzystanie z niego nie było nam dane…

Pod barkę przyjechała kareta z czterema najemnikami, którzy mimo protestów kapitana, uparcie zmuszali go do przeprawy na drugi brzeg. Późna pora i niebezpieczeństwo z tym związane, nie przekonywało natrętów, którzy postanowili siłą wymusić posłuszeństwo u kapitana. Mimo iż nie interesował mnie ów człek, nie spodobało mi się jednak, jak brutalnie traktują go rzezimieszki i stanąłem w jego obronie. Ku mojemu zdziwieniu tylko ja postanowiłem go wesprzeć, a reszta mojej „drużyny” stała i milczała niczym gapie na ulicy podczas bójki na targu… W końcu pod moją groźbą najemnik puścił kapitana, a z karocy wyszedł niski, fircykowy mężczyzna. Myślę, że swoją butą i megalomanią mógłby zabijać, ale na mnie, mimo gróźb i obraz, nie zrobił żadnego wrażenia. Korciło mnie tylko żeby dać mu wycisk, ale musiałem przyznać, że przed wstrętną iluzją i tchórzliwymi urokami jestem bezsilny… A takowym sposobem niejaki Rendez, który okazał się być magiem, posłużył się w stosunku do kapitana, wymuszając na nim przeprawę na drugi brzeg. W ciszy postanowiłem dać sobie spokój, bo jedynym sposobem na zdjęcie tego uroku był nokaut maga, który go rzucił, albo samego kapitana. Każde rozwiązanie prowadziło do bitki, a do tego mimo wszystko nie chciałem dopuścić…

I tak patrzeliśmy jak zaczarowany kapitan zmusza swoich podwładnych do kolejnego morderczego przepływu, a my sami postanowiliśmy dalej rozbić obóz. Oczywiście doszło do kłótni pomiędzy mną a Gothem, głównie z powodu mojego wtrącenia się w tamtą sytuację… Przemądrzały kapłan próbował wyprowadzić mnie z równowagi, poniżając i karcąc za moją ówczesną „bezsilność”, ale usłyszawszy o obrazach Rendeza w jego kierunku zniżył ton i począł jak dziecko się tłumaczyć, że ich nie usłyszał… Niestety zachowanie Gotreka nie wzięło się z powietrza i swoją kłótliwość i arogancję odziedziczył po ojcu, który dodatkowo wywyższa się rangą, jaką posiada w kościele Lorsha… Z tymi zachowaniami też przyjdzie mi się zmierzyć, ale na wszystko znajdzie się pora…

Minęliśmy wioskę Werden i Katir, i podróżując wzdłuż Śpiącego Lasu weszliśmy na szlak w stronę Erdoru. Podróż zapowiadała się spokojnie, ale niestety było to tylko złudzenie… W pewnym momencie zostaliśmy zaskoczeni i zaatakowani przez nielichych przeciwników, ogry… Bestie, jak później się okazało, posłużyły się lunetą, przez co wypatrzyły nas już o wiele wcześniej i przyszykowały zasadzkę. Przyszło nam zmierzyć się z dziesięcioma groźnymi i trudnymi przeciwnikami.

Walka była dość zacięta i dramatyczna. Z początku zaatakowało nas tylko pięć tych bestii. Zanim dobiegły zdążyłem rzucić „Kulą Ognia”, ta jednak nie wyrządziła na stworach większych zniszczeń, a my wiedzieliśmy już, że są bardziej odporne i wytrzymałe. W międzyczasie nasi wojownicy utworzyli bojową formację, Goth i dwóch najemników Mordrokka z przodu, potem Adam i ostatni z ludzi przybocznego Władcy Mgieł, na końcu Ziriel i dzielnie pilnujący mego wątłego ciała Din. Ustawienie poszło sprawnie, a mnie w tym czasie udało się jeszcze uprzedzić atak ogrów i rzucić weń „Pajęczyną”. Czar poskutkował, ale z racji wielkości przeciwników, objął swym działaniem tylko dwójkę z nich. Mimo to do walki stanęło trzech, a pozostali powolutku próbowali przedrzeć się przez nici czaru. Kiedy wydawało się, że od razu otrzymaliśmy przewagę, zza skał wybiegło kolejnych pięć bestii. Walka była długa. Goth i reszta wojów z naszej drużyny dzielnie radzili sobie z nadciągającą falą ogromnych przeciwników. Ja tkałem czary, ale mimo ich mocy, dość skutecznie były odpierane przez wrodzone odporności owej rasy. Tymczasem z boku całego szyku do Ziriel przedostał się jeden maruder i to on sprawił naszej wojowniczce najwięcej kłopotów. Zajęty walką i tkaniem czarów, kątem oka dostrzegłem tylko, w jakie tarapaty wpadła piękna elfka…

W ferworze walki straciła jeden ze swoich śmiercionośnych sztyletów, a drugi zeń połamał się na obronie jej przeciwnika. Musiała więc zwodzić unikami ogra, który usilnie próbował zadać jej śmiertelny cios, skacząc i koziołkując z finezją, jaką tylko widziałem u niej. Postanowiłem pomóc jej, ponieważ najemnicy pod wodzą Gotha powoli, ale skutecznie odzyskiwali przewagę i nie groziło im większe niż Ziriel niebezpieczeństwo. Utkałem „Widmową Dłoń”, w międzyczasie do elfki dobiegł jeden z najemników i Din, później rzuciłem „Wampiryczne Dotknięcie” i jednym tylko ciosem powaliłem desperacko broniącego się ogra. Po walce, jak zwykle, zabraliśmy trupom bardziej wartościowe rzeczy i ruszyliśmy w dalszą drogę…

Kolejnych kilka dni minęło spokojnie. Przeszliśmy bokiem Śpiący Las, aż doszliśmy do Traktu Erdorskiego, który biegł wzdłuż dość niebezpiecznego Lasu Ciernistych Róży i krainy zwanej Złą Trawą. Wiedzieliśmy, że rośliny rosnące w tym lesie, drzewa, kwiaty i krzewy, są bardzo niebezpieczne, ale też na tyle rzadkie i drogocenne, żeby żądni ich alchemicy, opłacali wyprawy w poszukiwaniu tych nietypowych kosztowności… Dziwnym trafem Din został, jako jedyny, pokolony przez jedną z tych roślin, a objawy tego były dość nieprzyjemne, nawet jak się okazało dla tak wytrzymałego wojownika jakim jest. Modlitwy Gotha nie odnosiły skutków, a nogi i palce Dina puchły i pobolewały. Postanowiliśmy poczekać i ewentualnie w mieście znaleźć lekarstwo.

W Erdor Adam od razu udał się do alchemika, Jana z Treoss, o którym wcześniej nam wspominał. My natomiast udaliśmy się do jedynej w mieście świątyni Lorsha, żeby podziękować mu za pomyślne przybycie i opatrzność. Stara świątynia znajdowała się za murami na klifie, do której prowadziła kamienna ścieżka i schody. Budynek z zewnątrz wyglądał staro i na lekko podniszczony. W środku panowała zupełna i niepokojąca cisza. Sala modłów była ciasna na kilkanaście zaledwie osób. Od razu Gothowi nie spodobało się, że w mieście tak zaniedbano jego wiarę i boga… Usiedliśmy, a nasz kapłan udał się za ołtarz, do alkowy, gdzie jak miał nadzieję znajdzie kapłanów Lorsha, piastujących w tej podniszczonej świątyni. Po kilkunastu minutach wrócił w towarzystwie ślepego starca, który usiadł i dołączył do mszy, poprowadzonej przez Gotha. Modliliśmy się w skupieniu, a mnie zaczęło się już nudzić. Myślami odbiegałem do pracowni i czaru, który przyjdzie mi stworzyć, kiedy muzykalnym głosem Goth zakończył nabożeństwo. Stary kapłan rozpłakał się i ku naszemu zaskoczeniu i zdziwieniu wyszedł ze świątyni. Goth poprosił nas o zaczekanie i sam poszedł wysłuchać ślepca…

Przez te kilkanaście minut dokładnie obejrzeliśmy wnętrze świątyni i stwierdziliśmy, że jest niezadbana i zniszczona. Na pewno ma kilkaset lat, a na kamiennej posadzce odkryliśmy zakrzepłe ślady krwi. Całość strasznie nam się nie podobała, a pytania w głowach mnożyły się. Nagle nasze spekulacje i obserwacje zostały przerwane przez Gotha, który wszedł do kaplicy i rozkazał wszystkim wyjść, po czym zapieczętował wejście do świątyni modłami i mocą swego boga. Zapytany o powody i starego kapłana, odparł krótko, że ów ślepiec nie żyje, rzucił się z klifu, a on musi pomścić jego i zbezczeszczoną świątynię… Po czym pędem, nie czekając na nikogo, zaczął schodzić w stronę miasta.

Niestety po tym wydarzeniu moje mniemanie o naszym kapłanie uległo całkowitej zmianie. Goth opętany rządzą zemsty i zabójstw na niewiadomo kogo, przestał racjonalnie się zachowywać i mówić… Z trudem utrzymywałem tempo zejścia, żeby dogonić kapłana i już po chwili dałem sobie spokój. Ziriel i Din, widząc jak ciężko dyszę i cierpię, schodząc też postanowili zaprzestać pościgu za opętanym Gothem… Dotarliśmy do „Zielonego Jaszczura”, gdzie mieliśmy wynajęty pokój, a w nim Goth siedział i zapijał się na umór. W końcu mogliśmy się go wypytać o wydarzenia i jego stan uniesienia…

Jak się okazało stary ślepiec powiedział Gothowi, że świątynia została napadnięta przez niejakiego Randalfa, wyznawcę Richtera Wielkiego, który ponoć ze swoimi poplecznikami wtargnął doń siłą, mordując kapłanów Lorsha i bezczeszcząc jej świętość. Sam stary kapłan próbował ponoć walczyć w obronie świątyni, ale złoczyńcy oślepili go i pozostawili żywego i schańbionego. Czekał długo na kogoś, komu mógłby o tym opowiedzieć i kto mógłby pomścić świątynię i martwych kapłanów. Kiedy tylko natrafił na Gotha przekazał mu tą niesmaczną „prawdę” i rzucił się ze skarpy, odbierając sobie schańbione życie… Niestety bez sprawdzenia informacji Goth uwierzył starcowi na słowo i postanowił dokonać tej zemsty…

Oznajmił nam w pokoju, że ma zamiar z rana wyruszyć do Gerdenburga, miasta gdzie panuje plaga wampiryzmu i ponoć skrywa się owy Randalf, żeby zabić jego i jemu podobnych i zniszczyć wszystko, co będzie miało z nimi styczność… Już wtedy, po tych słowach wiedzieliśmy, że nasz kapłan postradał rozum, a jego zmysłami i rozsądkiem rządzi zemsta i fanatyzm. Wdawanie się w dyskusję z lekko podpitym Gothem nie przynosiło skutku, a odwodzenie go od przyszłego zamiaru tym bardziej. Poczekaliśmy cierpliwie, aż pijany zaśnie i postanowiliśmy wspólnie dowiedzieć się jak najwięcej o tym Randalfie i wydarzeniach w świątyni, ażeby rankiem przemówić mu do resztek rozsądku i przekonać go, żeby zaniechał zemsty i nagłego wyjazdu…

Jeszcze tego samego dnia podzieliliśmy się na grupy i poszliśmy dowiedzieć więcej o tamtych wydarzeniach. Ja udałem się wpierw do alchemika, przy okazji dowiedzieć się o specyficznych i rzadkich białych różach, których Adam potrzebuje do swojego lekarstwa, a które to ponoć ciężko zdobyć. Niestety Jan z Treoss nie był zbytnio rozmowny, kiedy powiedziałem, że Adam poinformował nas o lekarstwie i specyfikacji jego leczenia. Zwyczajnie udawał, że nie wie o czym mówię, tak więc nie zwlekałem dłużej i nie traciłem więcej u niego czasu tylko od razu poszedłem szukać ważnych dla nas informacji. Każdy z nas, z wyjątkiem pijanego Gotha, dowiedział się paru ciekawych informacji, ale na najważniejsze dane przyszło nam poczekać do rana, ponieważ to wówczas mieliśmy umówione spotkanie z pewnym księgarzem, który obiecał poszukać dla nas interesujących wzmianek.

Księgarz opowiedział nam, że osiem lat wcześniej, czyli wtedy, gdy napadnięto na świątynię Lorsha, w mieście miały miejsce dziwne wydarzenia, których konkretnych wyjaśnień do teraz się nie doczekano. Z niewiadomych przyczyn w różnych miejscach miasta znaleziono w sumie dwanaście ciał bez krwi, które mogły być ofiarami wampirów, a w międzyczasie na świątynię napadli niezidentyfikowani sprawcy mordując jej kapłanów, a jednego oślepiając zostawili na pastwę swojego szaleństwa. To był właśnie ten kapłan-starzec, który podczas naszej wizyty rzucił się ze skarpy… Na niebie ponoć pojawiały się „błyski” i dziwne „światła”… Zapytaliśmy o późniejsze śledztwo i księgarz podał nam dwa nazwiska: medyk Jurgen, który wówczas zajmował się badaniem i sekcją zwłok dwunastu ofiar wampiryzmu, i niejaki sierżant Ruki, który prowadził śledztwo napaści i mordu w świątyni…

Te informacje mocno przekonały Gotha, żeby zostać na miejscu i poszukać wyjaśnień, nim wyruszymy do innego miasta i zaczniemy mordować wszystkich, których nasz zaślepiony i chory zemstą kapłan wskaże…



Kroniki XVI: Śledztwo w Erdor I (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc lipiec. Erdor, wschodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Tej nocy miałem dziwny sen… Z początku potraktowałem go „machnięciem ręki”, ale później moje własne odczucia i wewnętrzny niepokój sprawiły, że postanowiłem go odnotować, uwzględniając każdy najmniejszy szczegół… To raczej wizja, przesłanie od samego Wilka, choć sam do końca nie wiem jak mam to rozumieć…

***

Radagast otarł spocone czoło. Spojrzał na rękę, drżącą, wychudzoną, zabrudzoną ziemią i krwią. Jego oddech pozostawiał opary, które już po chwili ulatniały się sprzed oczu. Serce biło mu szybko i nierównomiernie, a kasłanie nie pozwalało się uspokoić. Adrenalina wrzała… Płuca paliły, od ostrego i gorącego powietrza… Spojrzał na bitwę poniżej pagórka, na którym stał. Zobaczył Dina w ostatniej chwili unikającego pchnięcia, którym jego przeciwnik miał zakończyć pojedynek, ale nie zauważył innego, szybko podkradającego się od tyłu…

- Nieeeee!!!! – krzyki nekromanty cichły w zgiełku bitwy. Din też ich nie usłyszał, instynktownie tylko, jakby kierowany przeczuciem, spojrzał w kierunku wrzeszczącego Radagasta, ale już po chwili chwycił się za gardziel bezskutecznie starając się zatamować krwotok… Szyja trysnęła fontanną ciemnej krwi. Dinowi momentalnie pociemniało przed oczami i jedyne co mógł zrobić, to upaść na kolana i umrzeć. Radagast pospiesznie wyciągnął malutką kulkę zbitej siarki, jednocześnie inkantując zaklęcie… Kątem oka widział leżące, martwe ciało Dina, wokół którego momentalnie utworzyła się kałuża krwi.

- UnLahasssaamn, El HizaamTa Ra Inn… - pospiesznie wymawiał słowa zaklęcia, kreśląc jednocześnie skomplikowane figury i znaki w powietrzu. Jego wzrok skupiony był na wojownikach, którzy powalili Dina, a teraz jakby zmęczeni kierowali się na wzgórek, na którym stał. - …smna La Ish Karhaa!!!! – poczuł jak siła całego wszechświata przenika jego ciało, a energia, którą zgromadził wprawia go w euforię. Lubił to uczucie… Powoli, wypuszczając oddech, rozkładał ręce, jak gdyby niósł wielką tacę z owocami, tyle że zamiast niej w powietrzu uformowała się ognista kula… Jej powierzchnia falowała, a płomienie tliły. Przypominała malutkie słońce uchwycone w szczelnie zamkniętej, przezroczystej kuli. Mordercy Dina zbyt późno zorientowali się w zamiarach maga i kiedy ten wypuścił kulę, było już za późno… Płonąca sfera objęła ich ciała, a wysuszone ubrania szybko zajęły się ogniem. Radagast z nienawiścią w oczach patrzał, jak dwa płonące ciała biegały jeszcze przez chwilę, po czym upadły, wijąc się w agonii. Ich krzyki pozostały głuche…

- Szybko Radagaście, musimy mu pomóc! – Ziriel przebiegła obok maga, kierując się w dół zbocza, gdzie bitwa miała swoje epicentrum. Radagast jakby ocucony okrzykami swej zbiegającej przyjaciółki spojrzał w tamtym kierunku. Pośród pożogi i setek ciał, na spalonej ogniem i zalanej krwią ziemi, rozgrywała się bitwa… Nie, to była wojna…

Goth był już ciężko ranny, kiedy dobiegło doń jeszcze dwóch, cieknących krwią wojowników. Starli się z olbrzymim kapłanem, bez żadnego okrzyku, w milczeniu, po którym myśleli, że zaskoczą rosłego i doświadczonego woja.

- Boże wejrzyj na mnie, kiedy stanę u Twego boku…! – Goth wykrzykiwał modlitwę, dzielnie odpierając ataki wrogów. – …Spraw, by moi wrogowie zginęli od mego oręża, a ich śmierć przyniosła mi siłę…!! – Ziriel biegła najszybciej jak mogła. Zręcznie mijała grupy walczących, starając się przy tym nie potknąć o sterty martwych wojowników. Zaczynała już słyszeć wznoszącego modły kapłana i przyspieszyła tempa. Wiedziała, że chorowitemu magowi, o ile w ogóle przybędzie, zajmie to znacznie więcej czasu. Teraz jedyną pomocą dla Gotha była tylko ona. – …Oceń mój bój w Twoim imieniu i daj stanąć przy Twoim tronie…!!! – Okrzyki kapłana były coraz głośniejsze, a siła tych słów wprawiała przeciwników w zastój, przez co Goth zyskiwał na czasie, by szybciej wyprowadzać mordercze uderzenia.

- Tęskniłeś za mną?! – Ziriel pchnęła napastnika od tyłu, zadając mu śmiertelny cios. Goth kątem oka zauważył przyjaciółkę, co wzmocniło jego ducha walki. Odpierając ciosy i atakując stanęli do siebie plecami, chroniąc się wzajemnie. Wokół nich utworzył się krąg zażarcie napierających przeciwników. Ich liczba wydawała się nie mieć końca, a gdy jeden padał martwy, jego miejsce zastępował następny, walcząc jeszcze bardziej zaciekle.

- Gdzie ten przeklęty mag?! – Goth zapytał Ziriel, ale oboje znali odpowiedź… Radagast biegł słaniając się na nogach. Jego serce miało wyskoczyć z klatki piersiowej, a nogi odmawiały posłuszeństwa. Próbował stanąć i odpocząć chwilę, ale wdychane powietrze paliło jego płuca. Krew ciekła mu po twarzy, a rana na czole parzyła. Zrobił krok naprzód, po czym upadł bez sił…

- Jeszcze parę metrów… - szeptał do siebie. - …dasz radę, wstawaj! – chwiejnym krokiem ruszył w kierunku otoczonych przeciwnikami przyjaciół. Resztkami sił majaczył słowa zaklęcia, omackiem szukając w sakiewkach przydatnego składnika. Słaniając się na nogach kreślił znaki, ale twardo podążał w kierunku kręgu przeciwników.

- …sharm AlLiia!!! – Mag zakończył inkantację. – Przywitajcie się ze Światem Umarłych… - uśmiechnął się szyderczo, ale gdy już miał wypuścić śmiertelne zaklęcie poczuł ukłucie w piersi… Zaskoczony i otumaniony spojrzał na bełt i szybko rozpływającą się krew po jego koszuli. Czuł jak siły całkowicie go opuszczają, a świat wokół zaczyna wirować. Gdzieś przed nim Goth wznosił swe modły, a wojowniczka Ziriel dźgała sztyletami napierających przeciwników, ale nie on… Nie Radagast…

- Gdzie teraz jesteś, kiedy Cię potrzebujemy?! – wysapał, jak gdyby do siebie, bo wiedział, że i tak nikt go nie usłyszy. – To nie tak miało się skończyć!!! – jego jęki wzbiły się w powietrze, przeszywając echem całą dolinę. Przed oczami obraz walki zaczął ciemnieć, ale Radagast dostrzegł jeszcze, jak Goth biegnie w jego kierunku i krzyczy coś… Jakieś słowa… Modlitwy… Ale ich znaczenia już nie zrozumiał…. Upadł na ziemię….

Szorstki język lizał jego policzki, a temperatura ciała znacznie się obniżyła. Radagast ocknął się po chwili. Przed nim stał biały zwierz. Z początku mag przestraszył się, lecz po chwili jego oddech się uspokoił, a czarodziej poczuł ulgę i ukojenie… Wielki, długowłosy, śnieżnobiały wilk siedział spokojnie i czekał. Przez chwilę Radagast wpatrywał się weń z zaciekawieniem, ale już po chwili jego uwagę przykuła postać wyłaniająca się z oparów chłodu, tuż zza siedzącego wilka. Nawet do głowy magowi nie przyszło biec dalej z pomocą do swoich przyjaciół, patrzał tylko na olbrzymiego wojownika, który całym swoim majestatem przykuł jego uwagę. Mężczyzna stanął nad nim i uważnie mu się przyglądał. Mag poczuł się jak mały chłopiec, tuż przed karą, wymierzoną przez ojca… Mąż był dobrze umięśniony i potężnie zbudowany. Tors miał nagi, pokryty niezliczonymi, błękitnymi bliznami. Nadgarstki, jak i pas przewinięte były śnieżnobiałym futrem o krótkim włosiu. Jego twarz była dojrzała, a mina groźna. Ale czarodziej nie umiał jej rozpoznać, ani tym bardziej zapamiętać jej rysów. Wiedział tylko, kto przed nim stoi…

- Pamiętaj o mnie, jak ja o Tobie, poprzez Gotha, zawsze pamiętam… - głos tysiąca śnieżnych lawin zagrzmiał w głowie Radagasta. – Idź i staw im czoła, a droga do świetności będzie przed Tobą stać otworem. Dla każdego jest miejsce…!!! – jak ujadanie wilków słowa wyły w skroniach czarodzieja…

Chwilę jeszcze Radagast wpatrywał się w odchodzącego wojownika, miał tyle pytań bez odpowiedzi. Wilk parsknął i też czmychnął za swoim panem… Powietrze ociepliło się znaczniej, a mag dalej siedział na ziemi i tępo wpatrywał się w postać nadbiegającego doń Gotha, która zlała się z odchodzącym Bogiem…

- Nic Ci nie jest?!! – Goth pochwycił wiotkie ciało Radagasta. – Wyjdziesz z tego, On Cię uratuje…!!! – kapłan z przejęciem patrzał we wbity w pierś czarodzieja bełt i krew wypływającą z ust nekromanty. Zaczął wznosić modły…

- Przyszedł do mnie… - mag z trudem wypowiadał słowa. – Lorsh… Przyszedł do mnie… – końca tej modlitwy Radagast już nigdy nie doczekał…

***

Tego ranka udaliśmy się do medyka, do szpitala miejskiego, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o wydarzeniach z przeszłości. Mną cały czas targały uczucia spowodowane snem zeszłej nocy. Nie dawały mi spokoju, może czas bym zwrócił się ku bogu?... Niestety w szpitalu medyk przeprowadzał operację, tak więc umówiliśmy się na późniejszą godzinę, a sami postanowiliśmy nie tracić czasu i szukać sierżanta, który prowadził wtedy śledztwo dotyczące ataku na świątynię Lorsha. W rozmowie z innym wojskowym okazało się, że takowy jest na emeryturze i mieszka za miastem, a za odpowiednią opłatą sierżant Torn miał zebrać dla nas informacje dotyczące jego obecnego pobytu. Wróciliśmy więc do medyka. Okazało się, że pracował on wówczas jako lekarz wojskowy, kiedy doszło do morderstw na mieszkańcach. Ofiarami byli różni, niezwiązani ze sobą ludzie, z różnych miejsc, ale wszyscy z dzielnicy Niskiego Miasta. Poproszony, medyk obiecał na drugi dzień przejrzeć swój dziennik i dać nam znać.

Tego samego dnia Goth udał się jeszcze do świątyni, a my w spokoju oczekiwaliśmy wieczoru. W gospodzie wydawało mi się, że ktoś nas uważnie obserwuje, ale po chwili wyszedł i jak się później okazało już więcej się nie pojawił, więc moje podejrzenia rozmyły się. Wieczorem poszliśmy na posterunek i umówione spotkanie z sierżantem. Torn powiedział nam, że sprawą kapłanów zajmował się Ruki, ale ponoć postradał zmysły i odesłali go na emeryturę. Stało się to kilka lat temu, gdy okazało się, że żona Rukiego nie żyje, a jej rozkładające się i śmierdzące ciało znaleźli sąsiedzi. Zarzucono mu wtedy, że udusił żonę, ale nigdy nie udowodniono winy. W czasie prowadzenia sprawy kapłanów był bardzo agresywny i skory do bójek, więc odsunięto go od sprawy, a akta utajniono. Po sprawie z żoną odesłano go na emeryturę, a on sam bez zmysłów zamieszkał u rodziny za miastem w wiosce Ard. Sierżant Torn powiedział nam jeszcze, że parę tygodni po mordzie w świątyni, do miasta przybył oddział Wilków z Adberheim, którego zadaniem było dojść prawdy o tej tajemniczej napaści, mordach i zbezczeszczeniu świątyni.

Następnego dnia, bez Gotha, który nie wrócił jeszcze ze świątyni, wróciliśmy do medyka. Ten opowiedział nam, że w tamten czas znaleziono dwanaście ciał i to on dokonywał sekcji zwłok. Wszystkie ciała były bez krwi, a na nich znaleziono ślady zębów, jak gdyby sprawcami tych mordów miały być wampiry… Na szczęście dla nas, medyk powiedział, że przy sekcji ostatnich dwóch ciał doszukał się maskarady. Mianowicie według jego wiedzy, rany po ugryzieniach były sztuczne, co oznaczało, że ktoś próbował zwalić robotę na wampiry, a wnioski swe z tych sekcji umieścił w protokole. Niestety nie wiedzieć czemu, raport ten został odrzucony przez jego ówczesnego przełożonego, oficera wojskowego, i wszystko zwalono na działalność wampirów…

Wszyscy się zgodziliśmy, że było to i jest wielce podejrzane, i wygląda na to, że ktoś starał się zatuszować jakieś niewyjaśnione działania. Podobnie jak sprawa sierżanta Rukiego, jego stanu psychiki, niewyjaśnionej śmierci jego żony i wcześniejszej emerytury… Cuchnie z dala padliną…

Zapytałem medyka czy można „podrobić” efekty wampiryzmu i o dziwo okazało się, że tak… Takie pozbawienie krwi może być dokonane za pomocą odpowiedniej aparatury, dość drogiej, i obsługiwanej przez fachowca. Jest to trudne, skomplikowane i czasochłonne, ale możliwe. Wiedzieliśmy, że wszystkie ofiary zginęły w tym samym czasie, więc taka operacja wymagałaby wielu aparatów i fachowców, chyba że tylko te dwie ofiary były ofiarami maskarady. No cóż… Mimo wszystko sprawa była dziwna i moim zdaniem grubymi nićmi szyta…

Wróciliśmy do karczmy, w której czekał już na nas Goth. Miałem ochotę opowiedzieć mu o mojej nocnej projekcji, ale postanowiłem zatrzymać obraz dla siebie, a zapytać o wiarę i religię Lorsha. Sam musiałem uporać się z sensem tego snu i ewentualnym przesłaniem, jakie mi przyniósł… Musiałem sam to przemyśleć…

Tymczasem kapłan opowiedział nam dość ciekawe wydarzenia ze starożytnej historii. Ponoć na ziemiach północnej Tragonii, przed przybyciem tu Zanzibarru, żyła kiedyś półboska istota o wielkiej mocy, której armie siały wielkie zniszczenie. Nazywał się Azuld i był on wielkim wrogiem wyznawców Lorsha. Był synem pradawnego boga Zaltazara, pana zbrodni. Jednak został przez nich zniszczony, jego ciało poćwiartowano, a kawałkami nakarmiono Śnieżne Wilki, potężne istoty, broniące wtenczas świątyń Lorsha. Przez to zyskały one część mocy półboga, a same stały się Wilkami Mrozu, awatarami, istotami znacznie potężniejszymi, które do teraz służą tylko najwyższym kapłanom Lorsha. Jedyną częścią, jaka została po rozćwiartowanym Azuldzie, była jego dłoń, która z czasem stała się relikwią i jak się okazało przechowywana była w świątyni Lorsha w Erdor. Ona też została skradziona podczas napaści na świątynię, a te wiadomości utwierdziły nas tylko w przekonaniu, że napaść na świątynię na tle religijnym, była tylko przykrywką. Prawdopodobnie chodziło o samą relikwię, a śmierć kapłanów i próba zrzucenia winy na wampiry miały być tylko tłem zamazującym prawdziwy charakter tamtej zbrodni…

My też opowiedzieliśmy Gothowi o naszym śledztwie i wspólnie postanowiliśmy, że pójdziemy popytać tutejszych wyznawców Lorsha o ich zdanie na temat tamtych wydarzeń. Nazwiska tych osób Goth zdobył z księgi ze świątyni. Od małego kręgu wiernych dowiedzieliśmy się, że tamtego dnia zamordowano trzech kapłanów, a jednego okaleczono. Był nim owy ślepiec, który po naszej wizycie rzucił się ze skały… Po tym wydarzeniu wierni wysłali list do świątyni Wilka w Adberheim z prośbą o pomoc, stąd oddział Wilków, o którym wcześniej się dowiedzieliśmy. W międzyczasie wiernym i prowadzącym śledztwo udało się dowiedzieć, że sprawcami napaści byli wyznawcy Richitera, tego psa, bo ponoć znaleziono jego symbol w pobliżu świątyni. To także zaprotokołowano w aktach sprawy. Wtedy śledztwo to już prowadził starszy sierżant Perrez, który już z góry założył, że to napaść na tle religijnym… Inni wierni kojarzyli te mordy z morderstwami na dwunastu osobach, jako akcja jakiegoś czarownika, albo faktycznie samych wampirów. Czarodziej, który pomagał wówczas w śledztwie stwierdził, że jeśli byłyby to wampiry, to mogły później chcieć się wzmocnić… Dlatego zabiły dwanaście osób… Strasznie to wszystko zagmatwane…

Później w mieście zjawiły się woje Lorsha i chcieli wejść do katakumb, ale omamieni wersją z wampirami, szybko wyjechali kończąc śledztwo… Tak mijały lata bez wyjaśnień, podczas których do świątyni całkowicie zaprzestano przychodzić, a okaleczony, stary kapłan, został całkowicie sam… Jeden z wiernych, zapytany o Rukiego, powiedział nam, że wtedy był on zastępcą Perreza. Tak więc tego samego dnia postanowiliśmy odwiedzić obłąkanego emeryta.

Pod wieczór byliśmy już we wiosce, a na drugi dzień pod domem Rukiego. Faktycznie okazał się wariatem, a Gotha uznał za swojego porucznika. Bełkotał coś o człowieku krwi, który wyszedł z krwawiącego ołtarza. Zabił kapłanów i wypił ich krew. Adam, który czytał w myślach Rukiego, przerwał tą bezowocną rozmowę. Nasz tajemniczy kompan powiedział nam, że widział obrazy w głowie Rukiego. Widział jak Perrez i Ruki spotkali się z kimś w karczmie „Wesoły Wisielec”, gdzie nieznajomy typ dziękował im za zwalenie wszystkich wydarzeń na wampiry. Ponoć nieznajomy mógł być z wywiadu królewskiego. Mało tego, uczucia i myśli Rukiego zdradziły, że bał się on Perreza, bo ten był zdolny do wyrządzenia krzywdy jemu i jego żonie. Kiedy Adam nam to opowiedział, zaczęliśmy wysnuwać kolejne wnioski i powoli sprawy stawały się dla nas jaśniejsze… Postanowiliśmy odwiedzić innych wyznawców Lorsha i wypytać o Perreza.

Szczęściem w Erdor trafiliśmy na Adriana, strażnika miejskiego, gorliwego i lojalnego wyznawcę Lorsha. Obiecał spotkać się z nami w gospodzie „Pod Spaloną Czarownicą” i opowiedzieć wszystko co wie o Perrezie. Rankiem wziąłem się na odwagę i przełamałem swoje osobiste opory. Poprosiłem Gotha o rozmowę na temat wiary i religii Lorsha. Ten był dość zdziwiony i zaskoczony, mimo to chętnie udzielał mi odpowiedzi i tłumaczył sam sens wiary. Wszystko to dla mnie jest nowe, ale odczucia mówią, że wypełni to moją pustkę, ale czy zostanę zaakceptowany? Czy moja dziedzina i wiedza nie będą kolidować z wiarą w tak charakterystycznego Boga? Czy z czasem nie dojdzie do kolizji pomiędzy moimi skrytymi pragnieniami, a Lorshem, który wskazuje nam drogę? Ponoć dla każdego jest miejsce… Ale czy mag i nekromanta też je może „tam” znaleźć? Dręczący się tymi pytaniami, bez szans na odpowiedzi, postanowiłem wsłuchać się w głos naszego kapłana i znaleźć wewnętrzny spokój…

Około południa poszliśmy do karczmy na umówione spotkanie z Adrianem, który opowiedział nam, że porucznik Perrez często przebywa w gospodzie „Pod Jadłem i Sadłem”, gdzie zapija się do nieprzytomności. W pracy zaś jest skurwysynem, sadystą i oprawcą, który znęca się nad podwładnymi. Można powiedzieć, że opis myśli sierżanta Rukiego pasował do jego profilu… Resztę dnia spędziłem nad swoimi badaniami, Goth wrócił do opuszczonej świątyni, a Ziriel z Dinem poszli na przeszpiegi do „Jadła i Sadła”. Po południu, po powrocie naszego kapłana, dalej zagadnąłem go o prawa wiary w Lorsha i jego przykazania. Z chęcią i nieukrywaną wyższością udzielał mi informacji i swych mądrości. Nie chciałem nawet kłócić się z nim o jego zadufane i aroganckie zachowanie, bo jakoś zacząłem się przyzwyczajać – te typy tak mają…

Później wraz z Dinem poszliśmy do miejscowego nekromanty, gdzie doszliśmy do porozumienia w sprawie sprzedaży magicznego miecza, który był w naszym posiadaniu, i umówiliśmy się za dwa dni. Wieczorem spotkaliśmy się ponownie z Adrianem. Powiedział nam, że Perrez wplątany jest w przestępcze sprawki i intrygi i ponoć ochrania bandytów zwanych Mackami Nocy… Ponoć pobił kiedyś młodzika, który nakrył go na cmentarzu podczas interesu z jakimś magiem, a cały czas ktoś okrada i plądruje tutejsze groby… Mówi się, że niecny porucznik współpracuje też z królewskim wywiadem… Tyle informacji zdobył dla nas Adrian, które ukazały nam prawdziwe oblicze porucznika Perreza i jego mrocznych machlojek. Przekonało to nas, że najwyższy czas dobrać mu się do krtani…

Po spotkaniu z Adrianem Din i Ziriel poszli śledzić Perreza, a ja z Gothem wróciliśmy do karczmy, do naszych duchowych rozmów… Z każdą chwilą moja ciekawość i chęć poznania tej specyficznej i bogatej religii była coraz silniejsza. Słowa Gotha wpływały na mnie kojąco i łechtały moją nieograniczoną ciekawość. Moje myśli powoli układały się w kolejności, bez błądzenia i plątania się. Powiedziałem wtedy sobie, że nadszedł czas, by zwrócić się ku Bogu, bo być może On też będzie miał wpływ na moją magię i naukę o mocy…

Rankiem pierwszy stawiłem się do porannej, wspólnej modlitwy. Wszyscy byli zdziwieni i nawet zaczęli zadawać dziwne pytania. Faktycznie moje relacje do Lorsha i jego wiary uległy raptownym zmianom, ale czy nie powinni się cieszyć? Czy kapłan nie powinien uśmiechnąć się z dumy, że ktoś „dołączył”? No cóż… Przestało mnie to interesować…

Ziriel i Din opowiedzieli o śledztwie i zachowaniach Perreza. Następnie zbadaliśmy okolice karczmy, w której często gościł porucznik i ustaliliśmy plan działania. Jednak tej nocy Perrez się nie zjawił…

Następnego dnia poszedłem do nekromanty zakończyć interesy. Dzięki wspólnym uzgodnieniom i chęciom sklepikarza, sprzedałem mu magiczny miecz, który wspólnie zdobyliśmy z drużyną i w zamian otrzymałem kolejne czary, których treści i moce mają dla mnie znaczną wartość. Nie mogłem się doczekać chwili spokoju, żeby zacząć nad nimi badania i naukę. Tego wieczora zrobiliśmy drugie podejście na Perreza…

Wszyscy zajęliśmy odpowiednie pozycje i już po kilkunastu minutach oczekiwań wpadła Ziriel, a za nią zwabiony, pijany porucznik. Momentalnie utkałem ”Widmową Dłoń”, a na nią nałożyłem ”Dotyk Ghula”. Kiedy nasza wojowniczka minęła mnie, utkałem ”Pajęczynę”, w którą wplotło się dwóch pierwszych towarzyszy Perreza, goniących Ziriel. Kolejna dwójka widząc, że to zaplanowana pułapka, odwróciła się chcąc uciec, ale ich drogę zagrodzili im Din i Adam, rzucając się do ataku. Zaraz na początku, potężnymi ciosami Din i walczący przy mnie Goth powalili po jednym ze znajomych Perreza. Ja swoją Dłoń skierowałem do ataku na Perreza, jednak pod wpływem walki i adrenaliny, oparł się magicznemu paraliżowi, ale otrzymał sporą ranę. Kolejnym jednak atakiem unieruchomiłem porucznika, a już po chwili Ziriel i reszta zaczęli go wiązać. Pozostałe ciała jego martwych towarzyszy wciągnęliśmy do opuszczonego domu, który wcześniej przygotowaliśmy do przesłuchania pojmanego Perreza.

Od przesłuchania zaczął nasz kapłan… Widać było, że porucznik jest ciężko już ranny, a Goth strasznie długo informował go o jego obecnym, jednoznacznym położeniu i dość ciężkiej sytuacji. Troszkę nerwy i zniecierpliwienie dało mi się we znaki i postanowiłem przejąć inicjatywę… Niestety plan się nie udał… Kolejne moje zaklęcie doprowadziło Perreza do stanu ciężkiej agonii i jedyne, co mogliśmy zrobić, to patrzeć jak porucznik umiera. Goth próbował go jeszcze uleczyć, ale bezskutecznie. Resztkami sił umierający porucznik wyszeptał nam dwa słowa: „…Toriel, Wesoły…”, po czym skonał… Adam poinformował nas, że w umyśle umierającego Perreza dojrzał twarz tego Toriela, siedzącego w karczmie „Wesoły Wisielec”, tak więc mieliśmy kolejny trop… Dla pewności poderżnąłem Perrezowi gardło, a nasz drużynowy „rzeźnik” Din dołożył od siebie kilka uderzeń mieczem. Nie bardzo wiem, dlaczego to zrobił, ale podejrzewam, że Din ukrywa jakieś chore zboczenia i swoją własną zgniliznę moralną, która czasami wymyka mu się spod kontroli i wychodzi na jaw…

Cichaczem opuściliśmy dom i wróciliśmy do karczmy. Po porannej mszy Goth zapytał Adriana, jednego z wiernych wyznawców w Erdor, o Toriela i dowiedzieliśmy się, że ponoć jest oficerem tajnych służb królewskich i musimy na niego bardzo uważać.



Kroniki XVII: Śledztwo w Erdor II (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc sierpień. Erdor, wschodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Ustaliliśmy, że Ziriel pójdzie do Adriana i wypyta go o Toriela, a my sami postanowiliśmy poczekać do wieczora, na spotkanie ze strażnikiem. Adrian zjawił się o umówionej godzinie, więc zaczęliśmy go wypytywać. Śmierć Perreza poruszyła miasto, ale straż zwaliła to na bliżej nieokreślone porachunki gangsterskie, i mimo iż może być prowadzone śledztwo, to całkiem prawdopodobne, że nic z tego nie będzie. Zapytaliśmy o Toriela i karczmę „Wesoły Wisielec”. Oberża ta jest miejscem schadzek kontaktów tajnych służb królewskich, prawdopodobnie jest pod ciągłą obserwacją i nie wiadomo nigdy, który z gości to kapuś, czy szpieg, a który zwykły klient. Z wieści z półświatka wiadomo, że na trop Toriela może nakierować nas niejaki Minotaur, gość, który żyje z wymuszeń i prostytucji w dzielnicy Doków… Tego wieczora już więcej od Adriana się nie dowiedzieliśmy, ale umówiliśmy się na następny dzień z nadzieją, że przekaże nam jakieś szersze informacje. Ustaliliśmy, że Din i Adam udadzą się do Wisielca, udając podróżnych, po to, by wyśledzić Toriela i jego codzienne czynności w tej oberży. My natomiast postanowiliśmy poszukać Minotaura i troszkę go przycisnąć…

Kolejna z zapytanych o Minotaura dziwek wskazała nam gospodę „Pod Labiryntem”. Zapytany karczmarz powiedział, żebyśmy poczekali, a na pewno się tutaj zjawi. Kiedy przyszedł, okazało się, że ksywka, pod którą jest znany, jest nie bez znaczenia. Był wielki i obleśny, tak więc Goth postanowił wpierw sam z nim porozmawiać. Po kilku chwilach obserwacji stolika, przy którym siedzieli, Goth i Minotaur wstali i wyszli z karczmy. Przechodząc obok kapłan dał nam do zrozumienia, żebyśmy nie wychodzili za nimi, ale zaraz po ich wyjściu czterech podejrzanych typów, prawdopodobnie ludzi Minotaura, ruszyło za nimi. Długo z Ziriel się nie zastanawialiśmy i też opuściliśmy karczmę. Zaraz po naszym wyjściu wpadł na nas rozwścieczony Minotaur, który wrócił do karczmy. Patrząc za nim, zdziwieni, poczekaliśmy na Gotha. Okazało się, że kapłan niczego się nie dowiedział, a tylko rozdrażnił Minotaura pytaniem o Toriela. Postanowiliśmy z Ziriel zostać i obserwować jegomościa, a Goth wrócił do naszej karczmy.

Po kilkudziesięciu minutach przebywania w zatłoczonej tawernie, Minotaur wezwał młodego chłopca, wręczył mu zapisaną kartkę i odesłał. Ziriel wyszła za nim, a ja pozostałem na obserwacji Minotaura. Mijały godziny, a ja stawałem się coraz słabszy i śpiący. Grubo po dwunastej w nocy postanowiłem wrócić do naszego pokoju. Okazało się, że Ziriel i Goth wychodzą z powrotem, a ja mimo chęci udałem się z nimi. Po drodze wojowniczka powiedziała mi, że zabiła młodzieńca i odzyskała wiadomość, którą miał dostarczyć. Opisany był w niej Goth, który wypytuje o Toriela, a na odwrocie wiadomości zapisane było jedno słowo: „Leirot”, niestety jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, co ono oznacza…

Stanęliśmy na placu obserwując karczmę „Pod Labiryntem”. Przez długi czas tej mroźnej nocy, byliśmy świadkami schadzek kilkunastu marynarzy i ich pijackich wybryków, ale cierpliwie czekaliśmy na „niego”. Kiedy wyszedł z kilkoma kolegami, Ziriel udała się za nimi, a my cierpliwie czekaliśmy na jej powrót. Po czterech godzinach z rezygnacją wróciliśmy do swojego pokoju. O dziwo Ziriel już na nas czekała… Śledziła Minotaura, aż do gospody „Pod Bazyliszkiem”, z której już nie wyszedł. Po kilkudziesięciu męczących minutach rozmowy o ostatnich wydarzeniach i naszym śledztwie zorientowaliśmy się, że wiadomość od Minotaura miała dotrzeć do samego Toriela. Słowo „Leirot” czytane od tyłu dało nam taką odpowiedź. Troszkę źle się stało, że nasza wojowniczka postanowiła ukatrupić kuriera, bo tak wiedzielibyśmy, gdzie nasz „cel” przebywa…

Późnym popołudniem, po ciężkiej nocy, do pokoju przyszli Adam z Dinem. Wyśledzili Toriela i zorientowali się, że przychodzi do gospody „Wesoły Wisielec” odbierać i zostawiać tajne wiadomości, które sprytnie wraz z oberżystą zostawiają na spodach kufli. Długo spiskowaliśmy kolejny plan, którego celem był sam Toriel…

Wieczorem przyszedł Adrian. Poinformował nas o jakimś „Pakcie Przyjaźni” pomiędzy Erdor, a Gerdenburgiem, ale nic z tego nie zdołaliśmy połączyć… Po dziewiątej Ziriel poszła do Wisielca na fikcyjne interesy z Adamem i Dinem, żeby ci pokazali jej jak wygląda Toriel. Tymczasem ja i Goth czekaliśmy na zewnątrz. Po kilkunastu minutach wróciła do nas Ziriel, i cała trójka rozstawiła się na odpowiednich miejscach. Toriel jednak zaskoczył nas i po wyjściu wszedł na konia i powoli odjechał. Byliśmy tak zdezorientowani i rozbici, że nutka paniki przysłoniła nam zdrowy rozsądek. Goth i Ziriel ruszyli za nim biegiem, a ja ledwo dysząc zostałem w tyle. Postanowiłem zaczekać na Dina i Adama, przed Wisielcem. Byłem tak zdyszany, że zapomniałem o magii i moich możliwościach, w tego typu pościgu… Ale cóż, stało się… Kompletnie wykończeni wróciliśmy do karczmy. Tam kapłan i wojowniczka powiedzieli, że Toriel udał się pod jakąś willę, gdzie czekało na niego kilkudziesięciu królewskich żołnierzy. Tam wtargnęli do środka i siłą wyprowadzili jakiegoś mieszczanina. Po tym Toriel udał się do zamku… Po długiej kłótni, której ani mi się nie chce, ani nie mam przyjemności opisywać, ustaliliśmy plan działania, na kolejny wieczór.

Wieczorem ja, Goth i Din zabraliśmy konie i udaliśmy się na miejsce. Adam i Ziriel mieli za zadanie pieszo śledzić Toriela, a my konno za nimi. Wszyscy byliśmy gotowi, kiedy Toriel wyszedł, wsiadł na konia i odjechał. Kilka minut kluczył ulicami, aż w końcu zatrzymał się na końcu jednej z nich, na małym placu, rozświetlonym tylko dwiema latarniami. Konia pozostawił przed budynkiem, a sam wszedł do jednej z kamienic. Wiedzieliśmy, że czasu na zastanawianie nie mamy zbyt wiele, mimo to, jak zwykle zdążyliśmy się mocno pokłócić, o to, co dalej…? Jedni chcieli czaić się na dachach domów, które bynajmniej nie były pustostanami. Inni próbowali przekonać, że włamanie do sklepiku, czy też mieszkania w tej uliczce, którą będzie wracał, pozwoli na zaskoczenie go od tyłu… Jednym słowem kompletny debilizm i nieopanowanie w obliczu braku czasu… W końcu powiedziałem, że najlepszym w tej sytuacji będzie wtargnięcie do środka i improwizacja…

Dalej nie zastanawialiśmy się dłużej i kłótnia szybko ustała. Ziriel zręcznie otwarła zamek, a Goth wtargnął do środka. Wszyscy weszliśmy za nim i zaczęliśmy nasłuchiwać odgłosów w sieni, w której staliśmy. Wcześniej przygotowałem sobie i utkałem dwa czary, które miały pomóc w szybszym ujęciu Toriela. Ziriel wycofała się na koniec uliczki, gdzie zostawiliśmy nasze konie. Adam został w sieni, a nasza trójka powoli ruszyła schodami, którymi poprowadził nas kapłan. Tuż przy samej górze drogę zastąpił nam człowiek, który jak tylko nas zobaczył wbiegł do jednego z pokoi. Tu zaczęła się zabawa, ponieważ jak się okazało, Toriel zwyczajnie przyjechał do jakiejś dziwki z chęcią podupczenia, a my brutalnie przerwaliśmy jego grzeszne zabawy…

Pośpiesznie wbiegliśmy do pokoju za naszym celem. Ten zeskoczył z okna po przeciwnej stronie budynku i rzucił się do ucieczki. Goth niczym wielki, niezgrabny, acz skoczny niedźwiedź wyskoczył za nim. Próbowałem jeszcze zranić uciekającego czarem, ale był już za daleko. Zostaliśmy z Dinem w pokoju, a dziwka wyła i darła się w niebogłosy. Zbiegłem do Adama krzycząc do Dina, żeby ją uciszył, ale ten idiota przeszukiwał rzeczy Toriela, które uciekinier zostawił w pośpiechu, zamiast pieprznąć ladacznicę przez łeb! Szkoda dalszych słów…

Na dole nie było nikogo, więc wybiegłem na placyk. Dopadłem konia Toriela i zacząłem przeszukiwać jego juki. W międzyczasie zbiegł Din ze skradzionymi rzeczami królewskiego szpiega. Niestety dalej wyjąca baba zaczęła budzić ulicę, więc nie zastanawiając się dłużej wycofaliśmy się do czekającej na nas Ziriel. Wsiedliśmy na konie i próbowaliśmy objechać ową ulicę, ale po drodze zaczepił nas patrol, który szukał sprawców włamania. Żeby nie ryzykować więcej wróciliśmy do karczmy.

Po jakimś czasie przyszedł po nas Adam. Powiedział, że wraz z Gothem pojmali Toriela i umieścili w opuszczonym budynku, gdzie kapłan pilnuje go i czeka na nas. Ale problem polegał głównie na przedostaniu się do tego budynku. Adam powiedział, że faktycznie Toriel jest ważną dla króla osobą, bo szuka go po mieście mnóstwo straży. Dlatego wykorzysta swoje zdolności i przeprowadzi nas tam w miarę najbezpieczniej.

Budynek był parterowy, szczelnie zamknięty, gdzie ewentualne światło od środka nie mogło przebić się na zewnątrz. Nasza ofiara siedziała przywiązana do krzesła. Był mocno poobijany, jego niektóre palce obcięte, widać, że nasz kapłan-kat amator nie tracił czasu. Niestety takim torturowaniem pogorszył tylko sytuację, bo Toriel wiedział już, że nie wyjdzie z tego żywy i zwyczajnie pogodził się ze swoim losem, kpiąc z nas i śmiejąc się w żywe oczy. Długo próbowali z Dinem wydobyć z niego cokolwiek, aż w końcu i im puściły nerwy…

Goth zwyczajnie wydarł się na mnie, z pretensjami, że nie posiadam żadnych czarów przydatnych w takich sytuacjach, jakby każdy mag specjalizował się w torturach i przesłuchiwaniu. Jak dzieci zaczęliśmy się kłócić, a ofiara tylko z nas się śmiała, co znacznie pogorszyło naszą małą przewagę… W końcu w nerwach rzuciłem zaklęcie, niestety zbyt pochopnie wylałem z siebie nie do końca zgromadzoną moc, a efekty tego poznaliśmy momentalnie…

Nad nami, w pomieszczeniu zawirowało powietrze, tworząc spirale kłębiących się oparów. Kolory zmieniły się w krwistoczerwone oświetlenie, jakby nad naszymi głowami utworzone niebo, krwawiło poświatą. Ze środka wiru pojawiło się olbrzymie oko, które mrugając wielką powieką wpatrywało się w nas wszystkich. Staliśmy przerażeni i zarazem zdziwieni, trwało to chwilę, ale zrobiło na nas olbrzymie, niepozytywne wrażenie… To oczywiście podsyciło bardziej atmosferę kłótni, lecz po chwili daliśmy sobie spokój. Ostatecznym rozwiązaniem przesłuchania okazał się pomysł Adama…

Zaproponował wykorzystać swoje moce i zdolności telepatii. Jedynym ryzykiem mogła być śmierć przesłuchiwanej ofiary, niezależnie od jego efektu. Zgodnie podjęliśmy ryzyko… Din na znak Adama miał mocno strzaskać mu nadgarstek, żeby wywołany tym ból uaktywnił drzemiące w nim moce. Potem Adam odsuwając się miał wmówić Torielowi, że Din jest jego szefem. Ten zaś miał zadać mu pytania, których odpowiedzi właśnie nas interesowały. Pytań było kilka i mocno wbijaliśmy je do głowy Dinowi, teraz żałuję, że daliśmy kretynowi poprowadzić tak ważne przesłuchanie… Nie ma co opisywać, bo jak to teraz wspominam, to nadal chce mi się śmiać… A wtenczas byłem dodatkowo i zdenerwowany i popłakany ze śmiechu… Nie dowiedzieliśmy się nic, a ofiara w wyniku użycia mocy Adama zmarła. Sam nasz tajemniczy telepata leżał nieprzytomny ze strzaskanym nadgarstkiem. Musieliśmy szybko zatrzeć ślady i wymknąć się z budynku… W mieście aż wrzało od ilości patroli straży poszukującej Toriela.

Odpowiednim czarem spopieliłem twarz Toriela, żeby nikt nie mógł go rozpoznać, natomiast Din i Ziriel mieli wyjść jako ostatni i spalić cały budynek. Adam wsparty na Gocie ruszył do wyjścia, ja zaraz za nimi. Kiedy otwarliśmy drzwi zobaczyliśmy morze krwi, a sami staliśmy na malutkiej wysepce pośrodku pustki. Wokół nas tylko czerwień i krwiste fale uderzające o brzeg… Cofnęliśmy się zaskoczeni i wystraszeni, ale wizja jak przyszła, tak szybko nas opuściła. Powróciła do nas wraz ze sporym osłabieniem jeszcze dwa razy przez następne dwa dni, potem obrazy ustały. O dziwo Ziriel i Din nie doznali tych wizji…

Jedynym logicznym wytłumaczeniem był nieudanie rzucony przeze mnie czar, którego efekty uboczne w ten sposób się objawiły, ale do końca nie byliśmy o tym przekonani… Zdecydowaliśmy, że w pośpiechu opuścimy miasto, niestety bez Adama, który musiał pozostać i zdobyć dla siebie lek, po który specjalnie dla niego tu trafiliśmy. Pożegnaliśmy naszego kompana i szybkim tempem ruszyliśmy w kierunku Gerdenburga…



Kroniki XVIII: Gerdenburg i Kryształ Kyriana (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc wrzesień. Gerdenburg, północne ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Kilka pierwszych dni podróżowaliśmy wzdłuż rzeki Mała Wstęga, przez Przybrzeżne Sady. Czwartego dnia podróży, po intensywnych naukach powiększyłem swoją niemałą już wiedzę o kolejne, ważne zaklęcie. Kiedy dojechaliśmy do krzyżówki, z naprzeciwka spotkaliśmy karawanę wozów kupieckich. Tam rozbiliśmy malutki obóz na krótki posiłek, a kupiec, który dowodził tą karawaną przysiadł się do nas. Przedstawił się jako Hermes z Ligi Lansgardu i po kilku miłych zdaniach opowiedział nam co nieco o mieście, do którego wszyscy zmierzamy.

Dość długo słuchaliśmy niedokładnej historii miasta i plagi wampiryzmu, na skalę, która jest obecnie, ale każda wiadomość satysfakcjonowała nas i dawała rozeznanie w nowym otoczeniu. Ponoć gdzieś w okolicach miasta znajduje się „źródło”, którego istoty umarłe potrzebują do tak licznego istnienia… Zaskoczył nas też wiadomością, iż jednostka monetarna Gerdenburga jest inna, niźli w pozostałych częściach Tragonii, a Dadiany tam wybijane, wzorują się na portrecie obecnego władyki, króla Dadiana II… Zaproponował nam wymianę, strasząc, że tamtejsza straż i kantorki, będą na niekorzyść przeliczać waluty, ale z pewną nieukrywaną nieufnością odmówiłem… Powiedział nam jeszcze o Randalfie, którego nie darzył sympatią, a który odpowiada za chaos, masowe mordy i aresztowania w mieście. Dziwne…, bo według kupca sam Randalf jest prawą ręką króla, który uważany jest za szalonego i niespełna rozumu. Tajne służby ”sześciopalcego” tępią mieszkańców walczących o przeżycie, bo w mieście panuje głód i bieda, a buntownicy, którzy chcą coś lepszego wywalczyć, są mordowani i wsadzani do więzień. Całe miasto jest zastraszone i podzielone, a wokół szerzy się Plaga.

Strasznie podejrzane i dziwne mi się to wydało, bo ze słów kupca wynikło, że Plaga, z powodów zaniedbań politycznych i gospodarczych króla, w stosunku do mieszkańców, wymknęła się spod kontroli. A to bardzo poważne zaniedbanie… Dlatego część ludzi się zbuntowała, a przewodzi im niejaki Mermek Czarodziej, który sprzeciwiając się królowi i jego tyranii trafił na pierwsze miejsce na liście wrogów publicznych. Przy tych słowach Hermes poradził nam, żeby wystrzegać się porucznika Teriora z Dzielnicy Handlowej… Coś czuję, że te miasto nie będzie tak ciekawe, jak nam się wydawało na początku, a problem Plagi będzie mniejszy, niż samych praw miejskich, które tam panują… Po kilkudziesięciu minutach miłej pogawędki Hermes zaproponował wspólną podróż do Gerdenburga, a my przyjęliśmy jego propozycję.

Kiedy wjechaliśmy w tereny górzyste, po dwóch dniach spotkaliśmy szubienice z pierwszymi wisielcami. Napis pod nimi: „Witamy w Gerdenburgu”, nie zachęcał do odwiedzin, a bardziej miał wywołać strach i ostrzeżenie. Po kilku godzinach dalszej podróży, na wzniesieniu zobaczyliśmy pierwszą wieżę, stanowiącą oficjalną granicę państwa-miasta. Takich wież strzegą najbardziej zaufani i zaślepieni strażnicy i żołnierze króla, w przeciwnym wypadku dawno by pouciekali… Porucznik dowodzący strażnicą przetrzepał wozy i dokładnie nas wypytywał. Jego zdaniem ”przybłędy” nie są mile widziane w mieście i dlatego zapytał o posiadanie przez nas ich własnej waluty. Z tej sytuacji, Hermes ręcząc za wszystkich swoim mieszkiem dadianów, uratował nas i wyciągnął z ewentualnych, późniejszych kłopotów. Dalszą drogę do miasta kupiec wzbogacał opowieściami o klanach wampirów, które obecnie panują w Gerdenburgu…

Pierwszym z wymienionych był Klan Rycerzy Arkhasa, potężnego wampira znanego, jako Wielki Buntownik. Mówi się, że był wampirem tzw. drugiej generacji, czyli stworzonym przez samą Imsmanaeil, Boginię Wampirów, pierwszego i jedynego czystego wampira. Historia mówi, że ponoć uśpił ją, bo była wiecznie nienażarta i wciąż chciała krwi. Arkhas chciał w ten sposób powstrzymać jej nienasycony i rosnący apetyt, dlatego nazwany został Buntownikiem, bo sprzeciwił się swej pani. Klan ten liczy kilkaset wampirów, które panoszą się po mieście…

Hermes wymienił też Klan Venga, o którym mało jest wieści, Klan Gostrich, wampirów posiadających tzw. ”dar”, czyli zdolności i moc psioniczną, w której są mistrzami i ostatni klan… Klan Varloków, którego przywódcą jest wyższy wampir Estibald z Zuman. Od razu opowiedziałem swojej kompanii o tym wampirze, bo gdy tylko usłyszałem to imię, przez myśl przeszło mi, że klan ten najbardziej może być odpowiedzialny za Plagę…

Niegdyś Estibald żył w mieście Zuman, na południu Arkanii. Przez swoje łakomstwo doprowadził w mieście do plagi wampiryzmu, przez co tamtejszy władyka, wraz ze swoją armią zrównał miasto z ziemią. Obecnie nie ma po nim śladu, a wampir przeżył kolejne setki lat, a teraz w Gerdenburgu przewodzi własnym klanem. Szaleństwo Estibalda nie zna granic, i pewnikiem przyczyni się w przyszłości do podobnych skutków, ale tym razem w innym mieście…

Zapytany o jakichkolwiek czarodziei w mieście, tudzież handlarzy magicznymi ingrediencjami, Hermes polecił mi jedynego w Dzielnicy Handlowej, niejakiego Lestera Rudego. Po paru dniach tej ciekawej podróży w towarzystwie kupca, zmieniłem o nim zdanie i zyskał u mnie zaufanie. Postanowiliśmy więc wymienić u niego walutę, bo naprawdę zaproponował korzystny kurs. Im bliżej miasta, tym więcej mijaliśmy zniszczonych wiosek i wisielców przy drodze. Atmosfera w powietrzu gęstniała, a my z godziny na godzinę wkraczaliśmy do centrum tego niezdrowego powietrza. Częściej też oglądaliśmy się za siebie i wokoło, przekonani, że zza najbliższych krzaków możemy zostać zaatakowani przez bandę wilkołaków, albo wampirów… Przy jednym z wisielczych słupów wisiało ogłoszenie, mówiące o poszukiwanym przez władze Mermeka, przywódcy ruchu oporu. Nagrodą za żywego było aż 150 dadianów, ale i za martwego też niemało, bo 100 sztuk. Zerwałem je, tak na wszelki wypadek…

Rankiem następnego dnia, po nocy przepełnionej deszczem, śniegiem i ujadającymi wichurami, dotarliśmy do miasta. Przez bramę przepuszczono nas bez mrugnięcia, a strażnicy nawet specjalnie się za nami nie oglądali. Hermes polecił nam gospodę ”Pod Małym Bardem”, natomiast kazał wystrzegać się ”Wesołej Jutrzenki”, która to ponoć jest siedzibą i miejscem spotkań tajnych służb królewskich. Zanim jednak dotarliśmy do Barda, żeby się rozlokować po ciężkiej podróży, Goth miał przeczucie…

Szliśmy prowadzeni przez naszego kapłana, a jego prowadził sam Lorsh. Zatrzymaliśmy się dopiero przed wielką tablicą ogłoszeń, w Dzielnicy Handlowej, na głównym placu przy Ratuszu. Goth zaczął czytać. Ogłoszenie tyczyło się przedmiotu zwanego ”Kryształem Kyriana”, którego ktoś poszukuje, albo jakichkolwiek wieści o nim, za opłatą. Informacji każdy chętny mógł udzielić w ”Jutrzence”, karczmie, przed którą właśnie ostrzegał nas kupiec… Goth uspokoił naszą ciekawość, dotyczącą jego własnego przeczucia i samego przedmiotu. Opowiedział, iż „Kryształ” związany jest z czasami Zanzibarru i samym Shadizzarem, co bardziej wzbudziło moją ciekawość… Dziwnym był fakt, iż ktoś oficjalnie poszukiwał o tym jakichkolwiek wiadomości, a przecież historia Zanzibarru, do teraz jest całkowicie niezbadana i ciężka do zgłębienia. Ponoć sam Shadizzar stworzył ów przedmiot, a zaklęte weń stworzenia były Wilkami Mrozu. Każdy, kto zdołałby je uwolnić, mógłby spróbować je okiełznać, a tym samy zdobyć potężnych sprzymierzeńców. Według Gotha wilki te drzemią w przedmiocie setki lat, a każda próba wypuszczenia ich prawdopodobnie skończyłaby się śmiercią próbującego i totalnym zniszczeniem tych ziem przez rozwścieczone bestie. Wieści o tym bardzo mnie zaskoczyły, bo przecież charakter przedmiotu wskazywał bardziej na znaczenie religijne... W każdym razie ustaliliśmy, że udamy się wpierw na spotkanie z wampirem Mariusem, którego wcześniej poznali Goth, Ziriel i Gotrek. Jednak kapłan postanowił zadecydować za nas wszystkich i zdobyć Kryształ Kyriana. Opętany wizją wypuszczenia wilków i tym samym wstąpienia w objęcia Lorsha, zaczął zachowywać się irracjonalnie i arogancko, przedkładając obecną misję, nad nową poznaną z ogłoszenia. Tłumaczył taką decyzję wizją i znakiem od Lorsha, ale pozostała część drużyny niespecjalnie podzieliła jego przeczucia. W posępnych humorach i w dalszej kłótni udaliśmy się do Barda…

Karczmarz ugościł nas przyjaźnie. Po południu udałem się do czarodzieja na malutkie zakupy, których końcowym efektem była nowa Księga Czarów, o dość specyficznych i przydatnych cechach… Późnym wieczorem poszliśmy do teatru w dzielnicy Handlowej na spotkanie z Mariusem. Miejsce to nosiło nazwę „Pięknego Teatru.” Wpuszczono nas, mimo iż wymagało to zaproszenia. Niestety następny ochroniarz, już w środku budynku, zatrzymał Gotha ze względu na gorszące i drastyczne sceny spektaklu, które w rezultacie mogłyby urazić kapłana, a tego teatr chciał unikać. Zbliżającą się kłótnię przerwała tajemnicza kobieta, która zaskoczyła nas swoją obecnością, prawdę mówiąc do teraz nie wiem skąd się tam wzięła, ale zacząłem podejrzewać…

Zaproponowała rozejm, pod postacią peleryny, którą Goth musiał zakryć symbole Lorsha, z którymi tak otwarcie się obnosił. Kapłan zgodził się, a ta poprowadziła nas dalej. Postanowiłem zza jej pleców rzucić ”Wykrycie Umarłych”, żeby utwierdzić się w swoich podejrzeniach, ale nic nie wykryłem… Sztuka była dość realistyczna, a nawet wydawało mi się przez chwilę, że rozgrywana naprawdę, dlatego ponowiłem czar, znowu bez rezultatu… Kiedy spektakl się skończył, obok nas pojawił się Marius…

Goth zaczął wznosić modlitwę, a wampir bez ogródek powiedział, że jest to obraza dla ich gościnności i ostrzegł przed dalszymi modłami. Mnie też się dostało, ponieważ skądś wiedział, że tkałem w tym teatrze zaklęcia. Przynajmniej potwierdził moje przeczucia i zafascynował ich własną obroną przed moimi czarami wykrycia… Zaczęliśmy rozmawiać… Goth bez ogródek wspomniał o przedmiocie, który wampir im ”zabrał”, ten jednak zbył go kilkoma zdaniami i sam zaproponował nam pracę! Nigdy bym nie przypuszczał, że wampir będzie prosił mnie i moich kompanów o wykonanie jakiegokolwiek zadania, ale zaczynało mnie to coraz bardziej ciekawić. Jednak przerywając Mariusowi, kapłan zapytał o wydarzenia sprzed ośmiu lat, które w rezultacie doprowadziły nas do Gerdenburga. Zapytaliśmy o Randalfa, obecną władzę i sytuację w mieście…

Ponoć „prawa ręka króla” jest doskonałym manipulatorem, a sam władca jest potężnym magiem. Niczego więcej, prócz wcześniejszych, znanych nam faktów, nie dowiedzieliśmy się, a sam Marius zaproponował spotkanie w następnym tygodniu. Dostaliśmy zaproszenia i nocą opuściliśmy teatr. W drodze powrotnej zaczepił nas podejrzany typ, który oferował Diabelskie Zioło, jednak okazało się, że jest to zasadzka na nas urządzona przez zgraje krwiopijców… Szybko wycofaliśmy się i przyspieszyliśmy kroku… Po drodze Goth i Din widzieli, jak postacie biegną po dachach i ścianach budynków, śledząc nas, na szczęście bez większych problemów dotarliśmy do gospody.

Te wydarzenia wzbudziły w nas chęć rozmowy o wampirach, ich naturze i nieśmiertelności… Mimo, iż w wielu kwestiach, bo przecież jestem nekromantą, a Goth kapłanem, nie zgadzaliśmy się, to jednak po części nasz kapłan też miał rację… Malutkiej części… Wampiry to bestie i nieśmiertelne istoty… Bo jak zwykle okazał się zaślepionym ignorantem, który, prócz dziwnych i niezrozumiałych jeszcze dla mnie przykazań i zakazów religii Lorsha, pragnął tylko ich zagłady i porównywał do żywotrupów i szkieletów… Wywołało to u mnie zdziwienie, bo jednak miałem przekonanie, że Goth posiada jakąkolwiek wiedzę na ten temat, ale widać nie we wszystkim jest uczony… Teraz, gdy to piszę, to chciałbym przelać salwę śmiechu na pergamin, ale nie potrafię…

Na szczęście bezpłodną rozmowę przerwały nam odgłosy walk pod oknami gospody. Strażnicy starli się z buntownikami, bo w przypadku starcia z wampirami nie wyszliby z tego żywi… Rankiem zagadnęliśmy oberżystę o ogłoszenie w sprawie Kryształu Kyriana. Ten powiedział, że owo ogłoszenie pojawia się na rynkowych tablicach od około pięciu lat, a danie tam ogłoszenia jest dość drogim przedsięwzięciem. Ponoć ktoś zjawił się w sprawie odpowiedzi na nie, ale zniknął, a jego kompani „szybko wyjechali z miasta”… Według karczmarza zjawili się po nich tajni-królewscy w karczmie ”Strach Na Wróble” i słuch po nich zaginął…

Postanowiliśmy, że skoro tego typu rzeczy mają miejsce w mieście, to najlepiej będzie, jak zaczerpniemy jak najwięcej informacji o nim i jego władykach. Ja i Ziriel postanowiliśmy poszukać wiedzy w Dzielnicy Świątynnej i tam też się udaliśmy. Miałem w planach wstąpienie do dwóch z pięciu świątyń, w celach zdobycia ksiąg o historii miasta i ewentualnie takich, które dla mnie miałyby większe znaczenie. Możliwości były ograniczone, bo w mieście nie było biblioteki, akademii ani szkół, a tylko świątynie i to jeszcze dość zróżnicowanych bóstw… U kapłanów Baurusa, boga krasnoludów Velenarda i w kościele Vergena postanowiliśmy niczego nie szukać, bo pewnie i tak nic byśmy tam nie znaleźli. Została nam świątynia Arianne i Aziela.

Przed progiem świątyni bogini Arianne Ziriel zaproponowała, żebym nie wchodził, ze względu na swój charakter zawodowy i wygląd zewnętrzny, a ja bez zbędnych rozmów posłuchałem i sam udałem się do kapłanów Aziela. Zanim doszedłem wojowniczka zdołała mnie już dogonić. Niestety kapłanki Arianne zachowały się dość egoistycznie, proponując interesującą nas wiedzę, w zamian za wiarę lub też korzyści dla boga, świątyni, które mogłyby wyniknąć z naszych poszukiwań. Dlatego Ziriel dała sobie spokój i pobiegła za mną. U Aziela przeczekaliśmy nabożeństwo, a po nim poszedłem w spokoju zagadnąć jednego z kapłanów. I tu też niczym się nie wyróżnili i podobnie zachowali, jak kapłanki bogini Arianne. W zamian za wiarę wiedza… Jednak podczas rozmowy z nim udało mi się zdobyć pewne bardziej szczegółowe informacje o mieście i Dadianie II…

Został on królem poprzez zabójstwo Dadiana I, swego ojca… Wcześniejszy władca rządził spokojnie, a Plaga za jego panowania nie miała takich rozmiarów i była tępiona i skutecznie ograniczana. Miasto funkcjonowało dobrze, a ludzie nie odczuwali biedy i ucisku, jak dzisiaj… Niestety nikt nie wie dlaczego, ale ostatnie lata jego panowania, zamieniły go w szaleńca, który postanowił zabić całe swoje potomstwo. Przeżyć udało się tylko jednemu synowi, obecnemu królowi, którego matka uratowała od zabójstwa… Kiedy dorósł, postanowił pójść w ślady ojca i przejąć tron… I wówczas poszerzyła się Plaga… Dadian II bowiem zaczął toczyć walkę z konkurentami, żeby umocnić swoją pozycję, a całkowicie zlekceważył wartość „źródła” w mieście i wampiryzm. Kiedy Plaga osiągnęła rozmiary nie do opanowania, władca zamiast próbować ją zmniejszyć, skupił się na mordowaniu i prześladowaniu mieszkańców miasta, którzy zwyczajnie stawali się powoli jej ofiarami… W ten sposób miasto zamieniono w „ruinę”, a społeczeństwo zastraszono i podzielono… Potem Dadian II zaczął sprowadzać do miasta kapłanów różnych religii, aby ci walczyli z Plagą. Więcej kapłan nie powiedział, ale i tak informacje te dały szerszy zakres wiedzy o tym miejscu. Zapytany o plotki, co do czarnoksięstwa króla, nie zaprzeczył…

Wróciliśmy do kompanów, bo było co opowiadać…



Kroniki XIX: Gerdenburg i Twierdza na Skarpie I (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc październik. Gerdenburg, północne ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


W trakcie rozmowy starałem się z całych swoich kiepskich talentów malarskich, odtworzyć miasto i jego okolice. Postanowiłem utrwalić mapę, a później przejść dalej do naszych przygód…

Mapa miasta Gerdenburg (autor: Radagast)


Legenda Mapy:
1. Przedpola. Niegdyś były tu budynki i farmy, teraz tylko ich zgliszcza i jałowa ziemia.
2. Wzgórza Gerdenburg. Pośród nich przewija się szlak prowadzący na Zamek Królewski.
3. Zamek Króla Dadiana II. Forteca, do której można dostać się tylko drogą z miasta. Tyły zamku zapadają się ostrymi klifami do morza.
4. Południowa brama miasta.
5. Wschodnia brama, której szlak prowadzi na Wzgórza do Królewskiego Zamku.
6. Rozległy Port Miasta.
7. Twierdza na Skarpie. Warowania-więzienie, do której można się dostać jedynym, szczelnie strzeżonym traktem lub drogą morską, od strony ostrych klifów.
8. Dzielnica Dolnego Miasta.
9. Dzielnica Handlowa.
10. Dzielnica Świątynna.
11. Dzielnica Utracona. Miejsce pilnie strzeżone i odgrodzone od reszty miasta, w którym panoszą się stwory „Plagi”.
12. Świątynia Natien, a raczej jej resztki - jedyne miejsce poświęcone w dzielnicy Utraconej, zdolne ochronić przed wampirami.
13. Gospoda „Strach na Wróble” i dawny park, który teraz nie posiada żadnego zdrowego drzewa i kwiatu.
14. Gospoda „Pod Małym Bardem”. Przed karczmą był kiedyś rozległy ogród, ale obecnie jest to tylko wyschnięta i zniszczona ziemia. Tam zatrzymaliśmy się na nocleg.
15. Gospoda „Pod Rozbitym Kuflem”.
16. „Piękny Teatr” i zarazem siedziba wampirów z Klanu Mariusa (klan Venga).
17. Gospoda „Wesoła Jutrzenka”.

Po streszczeniu sobie wzajemnie zdobytych informacji o Rumbercie Historyku, który zaginął po przyjeździe do miasta, poszliśmy spać. Niestety sen o wyspie na morzu krwi i ucieczce przed nieokreślonym złem nie minął. Kolejną noc zaliczyliśmy do nieprzespanych… Zagadnąłem Gotha o próbę zdjęcia ewentualnej klątwy, która na nas mogłaby ciążyć, ale ten już próbował i jak się okazało nie poskutkowało… Tak więc zaniepokojona brakiem wiedzy i naszymi snami, drużyna zaczęła mnie wypytywać o możliwości użycia magii z tym związanej. Począłem im wykładać, tłumaczyć jej skomplikowaną, niezrozumiałą i niedostępną dla zwykłych śmiertelników naturę, ale nie sądzę, że choć drobinka tej wiedzy zalęgła im się w rozumach… Wydawali się raczej rozgoryczeni tym, iż nie mam recepty na nasze chore sny…

Rankiem po dość długim wykładzie teorii magii, odbyliśmy dość nieoczekiwaną rozmowę z najemnikami Mordrokka, którzy z nami podróżują. W sumie to o nich zapomniałem… W każdym razie oświadczyli nam, że udadzą się do Adberheim, bo nasze sprawy w mieście trwają zbyt długo. Umówiliśmy się, że spotkamy się już na miejscu w Zaiharze…

Postanowiliśmy spotkać się z Jurandem Bajarzem, którego wcześniej ktoś nazwał kronikarzem, a który ponoć często przesiaduje w karczmie „Pod Rozbitym Kuflem”. Oberżysta od razu nam się nie spodobał. Jego wścibski wzrok lustrował nas do szpiku kości, a my wiedzieliśmy, że może być szpiclem królewskich… Starał się nas wypytywać o wszystko, tym samym grzebiąc wszelką swą nadzieję na zaufane z nami kontakty. Powiedział, że Bajarz powinien być w oberży wieczorem, więc nie tracąc czasu poszliśmy do „Stracha Na Wróble”, popytać o zaginionego historyka…

Po kilku minutach ślęczenia nad kuflami „siekanego” piwa, Goth zagadnął karczmarza o tamte wydarzenia. Kiedy oberżysta usłyszał imię Rumberta, odmówił nam rozmowy, tłumacząc brakiem wolnego czasu i szybko wycofał się w stronę lady. Wiedzieliśmy, że dziad coś ukrywa, a jego wyraz twarzy odsłaniał przerażenie… Taktycznie poczekaliśmy, aż się wyludni i wtedy Goth ponownie zapytał karczmarza. Kapłan jak zwykle nie przebierał w słowach i od razu zagroził gospodarzowi. Przyciśnięty i zdesperowany oberżysta powiedział, że historyk wyszedł i już nie wrócił. Po jego kompanów przyszła straż i ich zabrała, a ludziom kazali mówić, że wszyscy wyjechali… Były to Czarne Mundury – Tajna Gwardia pod wodzą Randalfa. Przycisnęliśmy gospodarza bardziej, aż zaczął stękać i lamentować, ale powiedział, że mogą być trzymani w więzieniu „Na Skarpie”, które leży w północnej części miasta, nad samym morzem. Ponoć historyk raz powiedział, że wie coś o jakimś starożytnym mieście, ale więcej się nie dowiedzieliśmy, bo rozmowę urwało wejście wielkiego jegomościa do karczmy. Niejaki Olek, który wydawał się być znajomym karczmarza. Wyszliśmy dziękując za gościnę i wróciliśmy do pokoju w naszej gospodzie.

Tam zaskoczeni zastaliśmy kawałek kartki wsunięty przez drzwi: „Spotkajmy się na Placu Gwiazd w Dzielnicy Utraconej o północy. Jesteśmy w stanie pomóc sobie wzajemnie. Karmazynowy Książę.” Nie spodobało nam się to… Szybko zszedłem z Ziriel do karczmarza wypytać o osoby kręcące się pod naszymi drzwiami, ale ktokolwiek nam to podrzucił pozostał niezauważonym… Korzystając z zamieszania wywołanego liścikiem poprosiłem Gotha na krótką, acz treściwą rozmowę. Poprosiłem go aby mi towarzyszył w jakiś wieczór do Teatru, bo chciałbym porozmawiać z Mariusem na osobności i o dziwo kapłan się zgodził. Teraz miałem możliwość wypytać i dowiedzieć się paru ciekawych rzeczy…

Zaczęliśmy, jak zwykle, długą debatę na temat naszych dalszych kroków. Karteczka spod drzwi wywołała nie lada zamieszanie w naszych planach i odczuciach w prowadzeniu naszego „śledztwa”… Mimo iż Din był przerażony wizją udania się na spotkanie z nieznajomym w Dzielnicy Utraconej i to jeszcze o północy, wszyscy zdecydowaliśmy się na ten odważny krok. Wcześniej poszliśmy wybadać teren spotkania i drogę, jaką będziemy musieli przebyć w Dzielnicy Utraconej. Stanęliśmy przy zamkniętej bramie do porzuconej i niesławnej dzielnicy. Straż wyraźnie ostrzegła nas, że nie wypuszczą nas z niej dopóki nie wzejdzie słońce, ale powiedzieli nam też gdzie mamy udać się żeby trafić na Plac Gwiazd. Powiedzieli, że blisko niego znajduje się świątynia Natien, po czym otwarli przed nami drzwi…

Na pierwszy rzut oka dzielnica nie różniła się niczym od pozostałej części miasta. Jedynie klimat konspiracji i obserwacji bardziej tu dominował. Ludzie obserwowali nas nie jako nowoprzybyłych, ale z dystansem i ostrożnością, z ukrycia swoich domostw, bezpiecznie zza okien… Na ulicach było pusto, gdzieniegdzie słyszeliśmy pomruki i szurania, ale wydawały się niczym nie różnić od odgłosów słyszanych na codzień… Nawet zdarzyło nam się przejść obok kramów z towarami, ale z metra na metra miasto stawało się większą ruiną i bardziej opustoszałą. Po kilkuset metrach doszliśmy do starego placu z uszkodzonym pomnikiem nagiej kobiety. Może zwrócilibyśmy na piękno tej rzeźby większą uwagę, gdyby nie mroczna cisza i nienaturalny ziąb tego miejsca… Zagadnęliśmy przechodnia o interesujące nas miejsce, po czym udaliśmy się we wskazanym kierunku. Faktycznie doszliśmy do placu i świątyni na nim leżącej. Goth nakazał zostawić klamki i drzwi, stwierdzając, iż jest to miejsce poświęcone i pobłogosławione i nienaruszalność jego jest wskazana. Niestety dalszą eksplorację terenu przerwało nam ogromne zmęczenie spowodowane nieprzespaną, pełną horrorów, nocą. Postanowiliśmy się przespać w karczmie, a wieczorem udać na spotkanie z nieznajomym…

Odpoczynek nie był nam dany… Spaczone, pełne krwi sny, nie pozwalały zmrużyć oczu… Po zmroku, zmęczeni i zmartwieni udaliśmy się w kierunku Dzielnicy Utraconej. Straż przepuściła nas, powtarzając śpiewkę o wschodzie słońca i otwarciu bram… Zaraz za progiem rzuciłem na siebie „Zbroję”. Zapaliliśmy latarnię, która przypadła w noszeniu mnie i ruszyliśmy zbitym szykiem, ostrożnie przez mroczne ulice. Za pierwszym placem na drodze zagrodził nam przejście jegomość. Kucał przed nami i uderzał mieczem o bruk wywołując puste brzęki stali. Wyglądał raczej na opryszka, ale mogłem w tym czasie zareagować szybciej. Niestety zmęczenie osłabia moje tempo myślenia i pozwoliłem przez chwilę na zwykły bieg wydarzeń…

Kapłan odezwał się jako pierwszy prosząc o przepuszczenie nas dalej. Kiedy to nie skutkowało podnieśliśmy ton i zagroziliśmy przemocą… Nagle niespodziewanie postać wstała i zaczęła obracać mieczem, tworząc w powietrzu wirujące ostrza… Unieruchomienie, które chciał na nas rzucić tymi ruchami nie na wszystkich zadziałało, a on widząc swą porażkę rzucił się do ataku… Niezauważenie z tyłu naparło na nas jeszcze czterech napastników, a cała piątka okazała się być wampirami… Ułamek sekund zajęło mi utkanie „Eteralnego Pancerza”, po czym stojąc u boku Dina gotowiśmy byli odeprzeć atak rozwścieczonej czwórki… Widząc dwóch z nich w szyderczym uśmiechu, odsłaniającym wyostrzone kły, którzy biegli w mym kierunku zacząłem wypowiadać inkantację. Słowa „Unieruchomienia…” powstrzymały atak na mnie, ale pozostała dwójka starła się z Dinem… W kolejnych sekundach walki słyszałem jak wojownik jęknął raniony mieczem wampira, ale później do akcji wkroczył nasz olbrzymi kapłan. Goth z przejęciem i powagą odcinał głowy naszym krwiożerczym przeciwnikom. Wpierw zajął się tymi, z którymi męczył się Din, a później dopadli unieruchomionych przeze mnie… Walka jak szybko się zaczęła, tak szybko się skończyła… Jednak Ziriel kazała nam biec do świątyni…

Ze wszystkich stron otoczyły nas wampiry. Biegły za nami po ścianach budynków, dachach i ulicach. Nacierały na nas, próbując powstrzymać przed dotarciem do świątyni… Kilkadziesiąt istot mroku pędziło za naszą krwią, po nasze życie… Kiedy sytuacja wydawała się być desperacka, drzwi świątyni otwarło dwóch ludzi, którzy wołali nas do środka. W środku poczuliśmy się naprawdę bezpieczni, a jęki i walenia z zewnątrz, przestały nas niepokoić. Jeśli jest to jedyne poświęcone miejsce w tej Dzielnicy, to jesteśmy wielkimi szczęściarzami…

Po chwili wyszedł do nas niejaki Olaf, który okazał się być współpracownikiem Księcia… Powiedział, że chcą obalić tutejszą władzę i od razu zagadnął nas o Kryształ Kyriana i ważną (jak to nazwał) osobę, której szukamy. Domyśliłem się, że chodzi o Randafla, z którym „oni” walczą, bo sam król w ich mniemaniu nie żyje, a miastem rządzi i ciemięży ludność właśnie „sześciopalczasty”… Olaf powiedział, że Randalf albo jest potężnym magiem, albo istotą nadprzyrodzoną, który przeprowadza w swym zamczysku „bluźniercze rytuały”, podczas których giną ludzie… Ten człek opowiadał to z takim fanatyzmem w głosie i obłędnym wzrokiem, że aż ciarki pojawiły mi się na skórze. Nie spodobał mi się ani w ułamku, a jego bajanie wzbudzało we mnie obrzydzenie… Niestety tylko we mnie, bo takimi tekstami jak zwykle dał się zwieść nasz zaślepiony i fanatyczny kapłan… Ziriel raczyła się nie wtrącać, gdzieś zatracając zdrowy rozsądek, a Din jak zwykle nie popisywał się inteligencją, z obawą, że go to bardzo zaboli… Tymczasem Olaf omamiał ich z każdym następnym słowem…

Wspomniał o zaginionym historyku i że agent Księcia, który się o tym dowiedział zginął. Zacząłem aż śmiać się w oczy temu łgarzowi, co wywołało ogólne oburzenie ze strony mojej tępej drużyny… Skoro ktoś dowiaduje się o czymś i potem zaraz ginie, jak prymitywnie tłumaczył nam to Olaf, to skąd reszta ich „szajki” o tym wie? „Rozmowa z Nieumarłym”…? Śmieszne i niewiarygodne do rozpuku, dlatego postanowiłem słuchać dalej i podważać te kłamstewka… Opowiadając dalej Olaf wspomniał o Randalfie, który potrzebuje Kryształu do swoich „złych planów”. Zaproponował nam, żebyśmy dostali się do Więzienia Nad Skarpą i uwolnili Rumberta, żeby nawet jak będzie już martwy, to zabrać jego ciało, które mogliby użyć właśnie do kontaktu z jego duszą… Tu moje rozdrażnienie sięgnęło apogeum! Ten zadufany kacap bezczelnie poprosił nas o misję, w której mogliśmy stracić życia, a której „oni” - wielka spiskowa organizacja - nie umieli wykonać latami! Mało tego, nikt nie wydostał się z tej Twierdzy żywy, a agent, który jakimś dziwnym trafem się wydostał, nie żyje!!! I jeszcze żeby było mało, tuż przed wyzionięciem ducha, naszkicował im plany Fortecy, z której nikt nigdy nie uciekł!!! No myślałem, że zamiast śmiać mu się prosto w ten kacapowaty pysk, napluje, a później wypalę tą mordę, ale powoli furia przeobrażała się w bezradność, bo moja drużyna niestety dała się zwieść… „Ślepy” kapłan o fanatycznym spojrzeniu, bezmózgi wojownik Din i Ziriel, w której pokładałem największe nadzieje na zdrowe myślenie… Wszyscy podzielili plany Olafa!

Goth od razu wyostrzył jedyny zmysł, jaki posiada, wzrok. Bo aż oczka mu się zaświeciły na słowa o Krysztale Kyriana, który mógłby zdobyć dla „dobra wspólnej sprawy”… Olaf celnie trafił proponując odzyskanie reliktu i wykorzystanie go przez Gotha, przeciw Randalfowi… Reszta siedziała cicho słuchając demagogii powstańca, który mówił, że Mermek jest postacią fikcyjną. Wymyśloną przez obecną władzę, żeby uświadamiać społeczeństwu, że karą za przeciwstawianie się królowi będzie pościg i ostatecznie śmierć. Kontynuując, swoim nędznym, żałośnie skamlącym głosem Olaf powiedział, że Rumbert kilka dni temu został wtrącony do Więzienia Nad Skarpą. Mają mapkę tego poziomu w twierdzy, bo ich jedyny szpieg uciekł z więzienia, z którego nikomu się to jeszcze nie udało… Mapę narysował z pamięci, na której umieścił dość dużo szczegółów… Naszym zadaniem, jak już pisałem, byłoby dostanie się tam, wydostanie Rumberta, albo tego co z niego zostało i ucieczka… Banał! Zapytałem co chcą zrobić z ewentualnym martwym historykiem, albo jego częścią, a Olaf odpowiedział, że nie jest pewien, ale może uda im się namówić kapłanów Baurusa, do skontaktowania się z jego duszą… Nie przyznałem się, że sam mam takie możliwości, bo całkiem straciłem już zaufanie do tej „rebelii”… Drażniło mnie, że opowiada nam wszystko z takim zapałem, jakbyśmy już na wstępie zgodzili się na to zadanie! Goth może i tak, Din… Szkoda słów… Olaf wspomniał nam o „Korycie” w więzieniu, gdzie wrzucane są ciała, albo ich pozostałości, do „pożarcia”… Nie wiedzą co w nim jest, ale według ich szpiega-uciekiniera, który zaraz po naszkicowaniu szczegółowej mapki twierdzy Nad Skarpą umarł, jest tam coś co pożera te ciała, bestia jakowaś…

Nie mogłem dłużej już tego słuchać. Adrenalina wrzała we mnie mimo naszego zmęczenia i niedawnych, przeżytych wydarzeń. Zapytałem o nasze spotkanie z Księciem i jak zwykle intuicja mnie nie zawiodła. Olaf plątał się w odpowiedzi i starał się jej unikać. Najpierw powiedział, że wszystko załatwiamy z nim, a on z Księciem, później Książę był już dla nas bardzo zajęty, a na końcu, kiedy bardzo naciskałem, okazało się, że Książę wyjechał w pilnych sprawach…! Wnioski narzucają się same… Podobnych, wymijających odpowiedzi udzielał, kiedy pytałem o Randalfa. O to dlaczego tyle lat czekali na nas, żeby go obalić? Czekali na nas, żebyśmy my za nich zdobyli Kryształ Kyriana i wykorzystali go przeciw tyranowi? W końcu czekali na nas, którzy w imię ich obłudnych i fałszywych namówień, chwycą naiwnie przynętę i wykonają za nich brudną robotę!!! Tymi hasłami i brakiem zaufania, naciskaniem i żądaniem odpowiedzi, wzburzyłem Gotha. Ale czego mogłem się po zaślepionym fanatyku spodziewać? Myśl, że może wydostać bestie wilków z Kryształu i zginąć ku chwale Lorsha, wprawiała go w ekstazę i nic rozsądnego nie dochodziło do jego móżdżku…

Kolejna sprawa również nas poróżniła. Poszło o czary i pergaminy, które Olaf miał nam dostarczyć, a które mieliśmy wykorzystać do wtargnięcia do więzienia. Najpierw moja szanowna kompanija miała do mnie pretensje, że ja, czarodziej, nie posiadam zaklęć, które oni wymieniają! Jakbym kramik z czarami prowadził, a szkoły magii kompletnie nie miały dla mnie znaczenia! Ignoranci cholerni!!! Późniejsze słowa, które padły pod moim adresem ze strony naszego tfuuu… kapłana i durnego Dina, głęboko zapadły mi w pamięć… Postanowiłem ich nie umieszczać w kronikach, ale nic nie zostanie zapomniane…

Tymczasem niewdzięcznik Olaf miał nie lada problem zrozumieć, że skoro my wykonujemy najbrudniejszą robotę za tą marną rebelię, to powinni być nam najbardziej w tym pomocni, a nie stroić fochy i tłumaczyć brakiem środków i możliwościami. Nie dziwiłem się, że obalają tutejszą władzę latami, bo z takim podejściem szybciej się zestarzeją, niewdzięcznicy pieprzeni! W każdym razie, szczędząc na atramencie i stronach, końcowym etapem było zorganizowanie dla nas „Pajęczego Chodu”, w postaci pergaminów i dla mnie formuły tego czaru, na wszelki wypadek, gdybyśmy mieli tam utknąć na dłużej, albo co gorsza pogubić ekwipunek… „Przezorny zawsze ubezpieczony.”

Zakończyliśmy długą rozmowę, a przed snem w świątyni umówiliśmy się z Olafem na drugi dzień, na wybrzeżu. Miała tam na nas czekać łódź, która miała nas podrzucić pod Skarpę. Stamtąd, za pomocą czaru, mieliśmy się wdrapać do szczeliny i wejść w głąb więzienia. Ku naszemu zadowoleniu, rankiem obudziliśmy się wyspani i wypoczęci. Żadne z nas nie miało tej nocy krwawych snów. Pierwszym etapem przed wieczornym spotkaniem na wybrzeżu było targowisko i zakupy przed misją. Na targu zaopatrzyliśmy się w linę i haki, następnie Goth zaproponował modły i nabożeństwo przed misją, które miałoby nas duchowo wzmocnić i dać boską opiekę. Chętnie się zgodziłem, tym bardziej, że potrzebowałem wyciszenia i modlitwy dla własnego, duchowego spokoju. Po kilkugodzinnych modłach kapłan pobłogosławił nas i nasz oręż, następnie spakowaliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy i udaliśmy się do portu.

Tam według umowy, przy jednym z pomostów, czekała na nas łódź i dwóch zaufanych wioślarzy. Z dala, poprzez wysokie fale, przebijał się widok Skarpy i Więzienia na jej szczycie. Morska woda uderzała o brzegi skalistych ścian twierdzy, a gdzieś tam czekało na nas wejście, pod które mieliśmy dopłynąć… Wioślarze wręczyli nam pakunek od Olafa, w którym były zwoje z umówionymi zaklęciami. Uśmiechnąłem się pod kapturem na myśl, że dotychczas „niedostępna” forteca, dzisiejszego wieczora stanie przed nami otworem…

W ciszy minęliśmy port i dopłynęliśmy do skał u wybrzeża miasta, pod twierdzą. Pierwsza ruszyła Ziriel z liną, która sama na siebie rzuciła „Pajęczy Chód” z gotowego pergaminu. Następnie ruszył Goth, który krzyknął z góry, że jest mało liny. Nie zastanawiając się wróciłem do łodzi i zabrałem dodatkowy odcinek. Fale trzaskały o skaliste ściany i trzeba było mocno uważać, żeby nie spaść w wirujące wody, bo to zakończyłoby się tylko w jeden sposób… Wraz z Dinem przywiązaliśmy nasze toboły, które po chwili zostały wciągnięte do góry. Później przyszła kolej na wojownika, a na samym końcu wdrapałem się ja, z pomocą liny i siły rąk moich kompanów… Po chwili wszyscy spotkaliśmy się we wnęce, od której dalej mieliśmy się kierować mapką narysowaną przez zbiegłego agenta rebeliantów…

Mapa poziomu więziennego Twierdzy na Skarpie (autor: jeden ze zbiegłych więźniów)

Utkałem „Światło” i ruszyliśmy przed siebie. W końcu po kilku minutach doszliśmy do iluzorycznej ściany. Wiedząc, że to silna iluzja i „Wykrywając Magię”, szybko i z łatwością przełamałem iluzję i swobodnie przeszedłem. Niestety większy problem mieli moi kompani, którzy cały czas odbijali się od ściany. Przeszedłem po raz kolejny tłumacząc sposób, w jaki mają potraktować tą ścianę. Udało mi się wzmocnić ich siłę woli i kolejno swobodnie przechodzili na drugą stronę. Największy problem miał z tym nasz nierozgarnięty wojownik, ale po kilku uderzeniach głową w mur, dał się przekonać, że mimo bólu głowy to tylko iluzja…

Kilkadziesiąt metrów dalej, na podłodze zauważyliśmy plamy krwi, a smród, jaki nas dopadł w tym chodniku stawał się coraz bardziej nieznośny. Doszliśmy do skrzyżowania, gdzie jeden korytarz miał prowadzić do celu, a ten bardziej smrodliwy do „Koryta”. Słyszeliśmy stamtąd dziwne odgłosy szurania i skrobania, a smród rozkładu wprawiał nawet mnie o bóle żołądka. Ruszyliśmy w kierunku cel. Kilka minut później natrafiliśmy na pierwszą wartownię, w której zasiadało dwóch strażników. Ziriel po krótkim zwiadzie poinformowała nas, że mogą mieć w środku system alarmowy. Tak więc zaczęliśmy się zastanawiać w jaki sposób ich unieszkodliwić, bo nie chcieliśmy zostawiać za sobą straż… Sprawy jednak ułożyły się po naszej myśli… Ziriel pogasiła wszystkie pochodnie na korytarzu, a kiedy strażnicy wyszli na zewnątrz, w ciemnościach poderżnęła im gardła… Wciągnęliśmy trupy do środka, a Goth ponownie rozpalił pochodnie na korytarzu i ruszyliśmy schodami dalej.

Kolejnych kilkadziesiąt metrów i druga strażnica. Elfka poszła na zwiad, i już po chwili wiedzieliśmy co nas czeka… Za strażnicą, w której wartowało kolejnych dwóch żołnierzy, ciągnął się korytarz. Miał kilkadziesiąt metrów, a po dwóch jego stronach były cele więzienne. Naszym obecnym zadaniem stała się likwidacja dwóch strażników, tak więc nad tym zaczęliśmy rozprawiać. Zaproponowałem maskaradę, żeby w razie czego nie zwrócić na nas uwagi więźniów, bo sprawy mogłyby się wymknąć spod kontroli… Din i Ziriel mieliby się przebrać za strażników i sprowokować wpuszczenie ich do środka strażnicy. Tak się stało, a nasza szybka i piękna zabójczyni dokończyła sprawę…

Później za ciosem Ziriel przeszła się korytarzem z celami, żeby wybadać dalsze, ewentualne kłopoty, które mogłyby nas spotkać, ale kiedy wróciła… Jeden z więźniów zorientował się, że nie jest strażnikiem i zaczął ją szantażować! Niestety Ziriel straciła głowę… Zwykle bezwzględna, podrzynająca bez mrugnięcia okiem gardła chłopcom-posłańcom wojowniczka, wdała się w dyskusję ze skazańcem i co mało, poddała się jego słabej, zdesperowanej woli… Wróciła do nas i oznajmiła, że więzień zażądał jedzenia! Postanowiliśmy, jak wszystko się skończy, że wydostaniemy go z celi, tak ażeby Ziriel mogła go jeszcze adoptować! Śmieszne i żałosne…



Kroniki XX: Gerdenburg i Twierdza na Skarpie II (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc październik. Gerdenburg, północne ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Jednak wracając do głównego tematu, elfka opisała nam kolejne pomieszczenie. Korytarz, z celami po bokach, kończył się schodami w górę, a na ich końcu były solidne, okute, dębowe drzwi kolejnej strażnicy. Według mapki nam dostarczonej była to strażnica szefa tego poziomu więziennego, a z jej środka Ziriel usłyszała kilka głosów. To dość komplikowało naszą sytuację, tym bardziej, że bez papierów, rejestrów, zapisów więziennych, ciężko by nam było odnaleźć Rumberta wśród dziesiątek więźniów. W każdym razie Goth uparł się, żeby takowe dokumenty odnaleźć… Zaczęliśmy więc kombinować, jak dostać się do środka bez wzniecania dalszego alarmu, bo co za strażnicą się znajdowało, tego już nie byliśmy pewni i mogliśmy tylko wysuwać różne wnioski… Zaproponowałem otwarcie drzwi, w taki sposób, żebym mógł wcześniej przygotowane „Eksplodujące Czaszki” wrzucić do środka i dość boleśnie zaskoczyć znajdujących się tam strażników. Ale po dłuższej rozmowie zrezygnowaliśmy z tego, a kapłan postanowił, jego zdaniem, wykonać lepszy pomysł, czyli tak długo mordować więźniów, aż któryś przyzna się nam, że jest Rumbertem… I zaiste jest to ironia losu, że ta drużyna bardzie woli chore, nieprzemyślane i szalone pomysły, niźli troszkę pomyśleć i wybrać te bardziej zdrowo rozsądkowe… Drugim „fantastycznym” dodatkiem do planu Gotha, było jego „błyskotliwe” stwierdzenie, że jeśli będziemy mordować skazańców, to w końcu strażnicy sami do nas przyjdą i w ten „wspaniały” sposób załatwimy dwie pieczenie przy jednym ogniu… „Genialne”!!! W końcu i na szczęście, po długich rozmowach postanowiliśmy zablokować drzwi strażników, za pomocą szafki i innych ciężkich drzwi, pod takim kontem, aby uniemożliwić im ich otwarcie… Będą mieli nie lada orzech do zgryzienia…

Din i Goth wzięli się za blokadę. Już po chwili wraz z Ziriel byli w celach i zaczęli przesłuchiwać skazańców. Goth dawał im dość stanowczo i bezpośrednio do zrozumienia, że wszelkie oszukaństwo i kłamstwo skończy się ich wcześniejszą egzekucją. Kapłan szedł wzdłuż cel, „obiecując” im wolność w zamian za wieści o historyku, albo jego wskazanie… Prócz szeptów i próśb o broń i wolność, żaden z więźniów nie sprostał zadaniu… Jedyne, czego się dowiedzieliśmy, to fakt, iż Rumbert od 3 dni jest w „Korycie” i całkiem prawdopodobne, że już nie żyje. Goth zaproponował więźniom, aby zabrali nas do Koryta, w zamian za wolność, ale to wywołało tylko wzburzenie skazańców. Jeden z nich zaczepił Dina, a ten bez zastanowienia, odciął mu rękę… Pozostali zrozumieli, że nie jesteśmy tu dla pogawędki i targów, a w konkretnym celu. W końcu, ku naszemu zaskoczeniu, dziadek, skazaniec, postanowił udać się tam z nami i powiedzieć więcej o losach historyka…

Okazało się, iż „biedaczyna” siedział w jednej celi z Rumbertem i faktycznie kilka dni temu zabrali go do Koryta. Idąc w tamtym kierunku, Goth wyszeptał mi, żebym na miejscu rzucił nad dziadem „Światło”, sprawdzimy, co jest w Korycie… Bardzo mi się spodobał plan naszego kapłana… Kiedy doszliśmy do smrodu rozkładu, konsekwentnie skręciliśmy w chodnik prowadzący do celu. Aura śmierci otaczająca to miejsce wzbierała we mnie, a odczucia, które zaczęły mną miotać, sprawiały, że czułem ją na własnej skórze… Setki istnień, które tu zginęły, jakby przenikały moją duszę, a ja zacząłem coraz intensywniej czuć ich wieczne potępienie. Nie powiem, że wprawiło mnie to w zakłopotanie, strach, czy odrazę, ale bardziej w podniecenie i zachętę do dalszych kroków w kierunku centrum tej emanacji… Jedyne, co naprawdę zaczęło mi przeszkadzać to wzmagający się odór trupów i mimo, że miałem już z tym wielokroć do czynienia, tutaj musiałem, jak inni, zasłonić twarz chusteczką… Dziad natomiast podziwiał, jak to nazwał „zapach kurczaka”… Nie będzie mi go żal, gdy będzie dla nas eksplorował Koryto…

Doszliśmy do wielkiego, skalnego pomieszczenia. Goth wzniósł modły, a po chwili przed nami utworzyła się wirująca, z powietrza, kurzu i marasu istota. Rzuciłem nań „Światło”, a kapłan siłą swej woli pokierował swego sługę po olbrzymiej jaskini. Dzięki temu mogliśmy nie ruszając się z miejsca obejrzeć obszar, do którego doszliśmy. Wir dopłynął do olbrzymiej dziury w ziemi, a po drugiej jej stronie znajdowała się wielka i skomplikowana maszyna windowa. Koła zębate, przekładnie i mechanizmy, współgrały z windą na wysięgniku, zawieszonej na żurawiu nad mroczną przepaścią. Postanowiliśmy wpierw sprawdzić głębokość Koryta, dlatego kapłan puścił sługę w dół. Wir zniknął nam z pola widzenia, a światło doń przypisane zawisło kilkadziesiąt metrów pod nami. Niestety dna nie zobaczyliśmy. Nasz wzrok utkwił na wielkim kole wyciągowym i dużej ilości grubej liny, przez nie przepasanej. Wiedzieliśmy już, co dalej trzeba zrobić…

Ziriel jako jedyna umiała obsłużyć maszynerię, tak więc pozostała na górze, a reszta nas, łącznie z dziadem, weszliśmy na pomost, stanowiący windę. Zawiesiłem „Światło” około dwóch metrów poniżej windy, a z Ziriel umówiliśmy się na komendy słowne. Powoli zjeżdżaliśmy w dół. Olbrzymi lej, którym było Koryto, wyżłobiony był raczej naturalnie, ale zastanawiałem się, w jaki sposób. Ściany były gładkie i suche, wody nie było słychać, a sam dół sięgał kilkadziesiąt metrów pod poziom morza… Zawiśliśmy na chwilę, bo na ścianie koryta zauważyliśmy kanał… Wychodził, jak jakiś spływ kanalizacyjny, a zakończony był zakratowanymi drzwiami. Do czego prowadził nie widzieliśmy, bo zwyczajnie było zbyt ciemno i za daleko od windy… Ruszyliśmy dalej w dół… Minęliśmy kolejny taki kanał, a po kilkudziesięciu metrach krzyknęliśmy do naszego operatora o zatrzymanie. Dotarliśmy do dna…

Podłoże stanowiło śluz, resztki zgnitych, rozłożonych ciał, szczątki ubrań i innych materiałów, ogólny gnój… Poczułem ogarniający mnie cień śmierci, uczucie nieskończenie bardziej spotęgowane, niźli te z góry… Wydawało mi się, że właśnie dotarliśmy do legendarnego „źródła”, do samego jego centrum, a możliwości z tym związane, zaczynały zajmować mój umysł… Ostrożnie zeszliśmy z platformy. Jaskinia była szersza na dnie, niż lej, którym tu zjechaliśmy. Z jej boków wychodziło wiele różnego rozmiarów korytarzy. Coś przed nami szurnęło i przemknął gdzieś cień… Skierowaliśmy w tamto miejsce światło, ale odgłosy ucichły. Głowa zaczęła bardziej mi pulsować, a uczucie wszędobylskiej śmierci setek istnień, wzbudzało olbrzymi ból… W pewnym momencie zauważyliśmy ciało, którego twarz była dosłownie pożarta, ale z opisu zewnętrznego pasowało do poszukiwanego przez nas historyka. Potwierdził to dziad, który wydawał się być zafascynowany tym miejscem… Jedyne, co jeszcze pamiętam, to słowa, którymi rozkazałem Dinowi ściąć rękę Rumberta i szybko się stamtąd wynosić…

***

Radagast sięgnął swą kościstą dłonią w kierunku klamki. Jej głownia była odlewem czaszki ze srebra. Drzwi z czarnego drzewa były okute ciężkimi, mithrylowymi płytami, których kompozycje obrazowały wijące się w krwawej orgii martwe ciała. Kunszt i jakość wykonania, nawet nie zaciekawiły Licza, zwyczajnie, jak gdyby nigdy nic, Radagast otwarł drzwi na oścież.

Ciemność wpłynęła do pomieszczenia. Przed nim rozciągał się most stworzony z kości martwych istot. Licz odważnie i z uśmiechem swej kościanej twarzy zrobił pierwszy krok, a później kolejne. Most skrzypiał, a resztki mięsa i krwi, które ociekały z jego budulca bezgłośnie odrywały się opadając w pustkę. Radagast szedł spokojnie przed siebie. Nie miał potrzeby się rozglądać, ponieważ znał swoje królestwo, wiecznie panującą ciemność, mroki i pustkę. Znowu się uśmiechnął. Drżącą z podniecenia dłonią głaskał Morgula. Kij iluzorycznie owijał się o jego kościane palce, a obicia szkieletów tańczyły na jego smukłej strukturze.

Spojrzał przed siebie, a jego puste i ciemne oczodoły zatrzymały się na celu, do którego zmierzał. Był zadowolony ze swojego zamku. Wiele stuleci minęło nim Licz dokończył jego budowę. Wiele istnień oddało swe marne żywoty, by swymi kośćmi przyozdobić jego mury i ściany. Nic nie mogło przerwać panowania Radagasta na tym planie, we własnym królestwie… Nic…

Nagle kolejny, spokojny krok został brutalnie przerwany… Spod mostu wydobyła się szponiasta dłoń. Jej ostro zakończone pazury, mocnym uściskiem zatrzymały kościaną stopę Radagasta. Licz zszokowany zatrzymał się nagle, a jego wściekłe, ogarnięte śmiertelną pustką oczy spojrzały w tamtym kierunku. Natychmiast skierował Morgula w dół, ażeby pozbyć się intruza, raz na zawsze…

***

Ocknąłem się przy maszynie wyciągowej. Leżałem na ziemi, cały w rzygowinach, a członkowie mej drużyny z zaciekawieniem i obawą patrzeli się na mnie… Goth też był w wymiocinach i jak się później okazało, była to moja sprawka… Głowa pękała mi z bólu, a na czole wyczułem guza i prawdopodobnie drobną ranę… Drużyna nie chciała teraz ze mną rozmawiać, powiedzieli tylko, że zostałem opętany i dla bezpieczeństwa nas wszystkich musieli mnie ogłuszyć… Nie chciało mi się wierzyć, ale biorąc pod uwagę moją przedziwną wizję, było to całkiem prawdopodobne. Ze względu na pośpiech postanowiliśmy podarować sobie pogawędki i wydostać się z Twierdzy… Wręczyli mi jeszcze odciętą dłoń Rumberta, po czym szybkim tempem skierowaliśmy swe kroki w kierunku wyjścia…

Późno wróciliśmy do karczmy. Tam wzięliśmy gorącą kąpiel, a w pokoju słuchałem ich relacji z „przegapionych” przeze mnie wydarzeń… Nasz „elokwentny” kapłan podjął opowieść…

Na moją komendę odcięli dłoń historyka i zaczęliśmy się wycofywać. Niestety ja stałem w miejscu i mimo ponagleń patrzałem się tępo w kompanów i nie ruszałem z miejsca. Nagle z moich ust usłyszeli dziesiątki głosów i urywanych rozmów. Głosy, prawdopodobnie dusze, które mnie spętały, powiedziały, że mnie nie wypuszczą, bo należę już do nich… Goth modląc się do Lorsha próbował uwolnić me ciało i rozum od duchów, ale bezskutecznie. Nagle zacząłem tkać zaklęcia, a w obawie przed moją potężną magią, Din zdzielił mnie w głowę… Upadłem… Kiedy mnie pozbierali dalej byłem opętany. Goth zagroził duszom, że zabiera mnie na górę i wtedy głosy zaczęły przemawiać bardziej z sensem. Din, ku mojemu późniejszemu, całkowitemu zaskoczeniu, zapytał o ducha Rumberta… Udało im się nawiązać kontakt ze zmarłym historykiem i podjęli rozmowę. Kiedy ja stałem sztywno i odgrywałem rolę medium, Goth i Din rozmawiali z Rumbertem tłumacząc nasze intencje i cele, i prosząc o wskazówki w sprawie wydarzeń i reliktu. Kiedy duch dowiedział się, że chcemy zniszczyć Randalfa, zaczął współpracować… Opowiedział, że Randalf posiada Dłoń Azulda i potrzebuje dla siebie Kryształu Kyriana. Ponoć chce odprawić rytuał, dzięki któremu przeleje do Kryształu moc Dłoni, przez co spaczy Wilki w nim uwięzione, aby w ostateczności służyły one bogu Zaltazarowi, ojcu Azulda. Goth i Din dowiedzieli się też od martwego historyka, że Kryształ Kyriana znajduje się w Ogonie Diabła, do którego można dotrzeć tylko, gdy posiada się wszystkie Klucze, których obecnie szukamy. Jeden poosiadamy my, drugi Mordrokk, a po trzeci właśnie się udajemy… Jeśli uwolnimy Wilki z Kryształu w komnatach Randalfa, te z zemsty powinny go zabić… Więcej dusza Rumberta nie powiedziała, a oni wymieniając za mnie dziada, wyjechali do góry…

W tym przypadku nie miałem powodu im nie wierzyć. Ktoś o tak dużej mocy magii śmierci jak ja, w samym centrum „źródła”, mógł stać się swoistym medium i to dla bardzo dużej ilości dusz… Ale czy do końca powiedzieli mi prawdę…? W każdym razie utkałem „Konserwację” na dłoń dawnego historyka i zszedłem do gospodarza wykupić słój… Kiedy wróciłem zauważyłem dziwne spojrzenia moich kompanów, jakby śledzili każdy mój ruch, ale jeszcze wtedy nie zwróciłem na to uwagi, bo bardziej pochłonięty byłem nauką nowego czaru, którego formułę łaskawie dostałem od Olafa. Później była już tylko modlitwa i sen… Niestety krwawa wizja ucieczki przez mroczne, ociekające czerwienią jaskinie, uczucie nie bólu, nieogarnionego strachu znowu wróciła i nie pozwoliła nam wypocząć… A to, co przydarzyło mi się w nocy, troszkę mnie zaniepokoiło…

Obudziłem się w środku nocy, zlany potem. Wokół mnie słyszalne było tylko chrapanie moich śpiących towarzyszy. Coś przede mną błysnęło, jakby wyemitowało lekkie światło, jak się okazało wydobywające się z Morgula… Wziąłem laskę w ręce i zobaczyłem, że się zmienia. Jej okucia nie były żelazne, a prawdziwe, jakby ktoś zamienił je na realne kości… Poczułem silną emanację magii śmierci, a już po chwili Margul wrócił do normalności. Wszystko ustało… Rankiem rzuciłem na niego „Wykrycie Magii”, i kij, który wcześniej nie emanował magią, teraz był silnie magiczny… Naszpikowany magią przemian, a za „skorupą” tej magii wyczułem magię nekromancji… Mogłem się tylko domyślać, w trakcie jakiego dziwnego procesu przemian jest w tej chwili Morgul, ale postanowiłem poczekać na jego wyniki i uważnie ten proces obserwować. Domyślałem się skąd w ogóle się to wzięło, ale bez „Identyfikacji” i głębszego badania nie byłem w stanie tego zbadać… Poza tym po owej nieprzespanej nocy, nie mogłem się na niczym skupić…

Tymczasem z miasta wróciła nasza piękna wojowniczka i oznajmiła, że za „niewielką” sumkę pięciu złotych Dadianów, kupimy u Lestera miksturę do przesłuchiwania, która może się przydać na przyszłość… Ktoś zapukał do drzwi i przedstawił się jako Harold Cyrulik… Okazało się, że przyszedł Olaf, w przebraniu, wypytać nas o przebieg misji w twierdzy. Nie zdradziliśmy mu niczego, wymijająco udzielaliśmy tylko ogólnikowych odpowiedzi, bo sprawy znacznie były związane z naszą główną misją. Ale zapewniliśmy go, że będziemy kontynuować walkę z Randalfem i poszukiwania Kryształu, w między czasie „rebelia” musiałaby odkryć możliwość dostania się do zamku króla i zlokalizowania komnat „sześciopalcego”. Na koniec poprosiłem go o nocleg w świątyni, mając nadzieję, że ponownie sny ustaną i spokojnie się wyśpimy. Olaf powiedział nam jeszcze jak skontaktować się z nimi, kiedy wrócimy z powrotem do miasta. Trzeba wyciągnąć luźno wsuniętą cegłę z muru przy wejściu do miasta i strzaskać ją… Poczekać w okolicy, aż zjawi się wysłannik i umówić z nim spotkanie… Po tym Olaf pożegnał się i odszedł…

Cały dzień zgłębiałem wiedzę z pierwszego tomu „Podstaw Alchemii…”. Późnym popołudniem Ziriel i Din poszli do Lestera na zakupy mikstur. Ja czułem coraz większe podniecenie ze względy na zbliżającą się noc i spotkanie z Mariusem. Miałem tyle pytań i próśb, miałem nadzieję, że wampir odpowie choć na część z nich, ale sam fakt spotkania przyprawiał mnie o dreszcze… Nadszedł ten czas… Z Gothem udaliśmy się pod Teatr, a ja zawołałem Mariusa…

Wampir pojawił się znikąd, kompletnie nas zaskakując. Przeprosiłem grzecznie kapłana i podjąłem samodzielną rozmowę z krwiopijcą. Po uprzejmym wstępie przeszedłem do konkretów… Poprosiłem, żeby zdradził mi wiedzę o wampirach i ich naturze. Żeby powiedział o ich stworzeniu, powstaniu, historii, ich możliwościach i wiedzy. Niestety odmówił mi tłumacząc względami bezpieczeństwa i starożytnymi prawami wampirów. Zaś sam zaskoczył mnie zagadując o Morgula… Zapytał czy zdaję sobie sprawę, że laska ma przechodzi przemianę i jest mocno nasycona magią śmierci. Zaproponował mi badania nad nią z wykorzystaniem jego wiedzy i potęgi, jak również przyspieszenie tego procesu przemiany. Poza tym skusił mnie formułą czaru z wyższego kręgu, „Wampirycznym Wiatrem”, którego moc jest znacznie potężniejsza niż jego uboższa wersja, „Wampiryczne Dotknięcie”. Zaoferował też jakąś część wiedzy o historii wampirów, niestety wszystko to za coś…

W zamian poprosił mnie tylko o jedno zadanie. Musiałbym splugawić świątynię Natien w Dzielnicy Utraconej. Tą samą, która wcześniej dała nam schronienie, i która utuliła nas do snu! Wszystkie symbole w świątyni musiałbym zapisać inskrypcją Imsmanaeil, a następnie podpalić ją zimnym ogniem, który w noc zadania byłby mi dostarczony. Tą misję trzeba wykonać tylko o północy! Byłem dość zszokowany, ponieważ zadanie, jakie mi chciał powierzyć wampir, prawdopodobnie poważnie zniszczyłoby stosunki moje i mojej kompani… Musiałem jednak przyznać, że oferta w zamian była kusząca i wartościowa, ale czy aż tak wartościowa, żeby ryzykować własnym życiem, nie mając żadnej pewności, że Marius wywiąże się ze swojej zapłaty? Zapytany dlaczego chcą się posunąć do takich czynów, tłumaczył się rządami klanów i wojną, która wciąż toczy się pomiędzy wampirami… Mało oryginalne wytłumaczenie, dla kogoś kto wcześniej zarzucał mi, że wiedzę, jaką mógłby mi przekazać wykorzystam do walki z wampirami, a sam toczy bratobójcze walki, dążąc do wyniszczenia wielu wampirów… Filozofem i mistrzem konsekwencji to Marius na pewno nie jest… Zapowiedziałem, że głęboko i poważnie zastanowię się nad jego ofertą, a kiedy już się zdecyduję mam przyjechać pod Teatr i wywołać go trzykrotnie po imieniu. Na odchodne powiedział mi jeszcze, że splugawić świątynię może tylko człowiek powiązany z magią śmierci, nekromanta, na przykład ja… Po chwili wampira już nie było, a ja wraz z Gothem udaliśmy się do świątyni na nocleg. Całą drogę rozmyślałem o danym mi zadaniu i muszę przyznać, że gotów byłem zaryzykować… Ale o tym zastanowię się później… Noc w świątyni nam nie pomogła, więc wykluczyliśmy święte miejsca, jako ochronę przed ogarniającym nas obłędem… Zaczęliśmy się poważnie obawiać, jakoby mamy chorobę umysłu, a zwalczyć to nie jest łatwe…

Rankiem wróciliśmy do naszej gospody. Wezwał nas spanikowany karczmarz i zaprowadził do pokoju. Okazało się, że ktoś włamał się i grzebał w naszym ekwipunku. Po dokładnym przeszukaniu rzeczy, stwierdziłem z ulgą, że nic mi nie skradziono. Więc w jakimż to celu włamano się do naszego pokoju? To pytanie do teraz pozostaje bez odpowiedzi…

Wieczorem udaliśmy się na wcześniej umówione spotkanie z wampirem Mariusem. Jednak zjawiliśmy się zbyt wcześnie, dlatego przeczekaliśmy, albo raczej przespaliśmy kilka godzin w pobliskiej karczmie. Zmęczenie dopadło nas w najbardziej nieoczekiwanym miejscu jakim jest gospoda, ale trzeba przyznać, że nam to pomogło… Pokrzepieni, wypoczęci i wyspani poszliśmy na spotkanie. W teatrze poprowadzono nas na balkon, na którym czekał już na nas Marius…

Wampir powiedział, że udzieli nam interesujących nas odpowiedzi w zamian za zadanie… Mieliśmy udać się na wzgórza Gerdenburga, na tereny klanu Varloków. Tam ponoć znajduje się stara kaplica, Tajemne i Starodawne Sanktuarium She-har, miejsce spotkań wampirów. W pobliżu tego miejsca znajduje się też Pazurza Wieża, siedziba samego szalonego Estibalda… Naszym zadaniem byłoby pójść do sanktuarium, tylko nocą, ponieważ za dnia klan śpi, ale ma wiele sług patrolujących te tereny i podmienić pewien przedmiot… Kaplica leży pięć godzin marszu od miasta. Mariusa nalegał, żeby wykonanie tego zadania odbyło się bez ofiar i rozgłosu. Jeśli ktokolwiek złapałby nas, albo w inny sposób skojarzył z wampirami klanu Venga, Marius wyparłby się i nie przyznał do kontaktów z nami. Tłumaczył to dobrem swego klanu i niechęcią do powiększenia już negatywnych stosunków z Varlokami… Znowu poczułem się jak ktoś bez znaczenia, którym bez żadnych uczuć i mrugnięcia okiem, ktoś niejednokrotnie gorszy niż my, podciera sobie tyłek!!! Mimo krzyku, który w nas zbierał, bo kapłanowi też nie podobał się pomysł wplątywania się w wojny klanów wampirów, zgodziliśmy się na zadanie. W końcu wampir obiecał, że sowicie zapłaci nam za wykonanie misji…

Marius kontynuował omawianie szczegółów. Na głównym postumencie sanktuarium są cztery figurki gargulców. Każda z nich różni się wyglądem i symbolizuje cztery strony świata. Jedną z nich, skierowaną na zachód, mielibyśmy podmienić. Oryginał miałby trafić w ręce wampira, a na postumencie mieliśmy zamontować replikę, którą Marius dla nas przygotował. Jeśli ktokolwiek zorientowałby się o podmianie, wampir uznałby misję za nieudaną, dlatego ważnym jest, żebyśmy zrobili to najdyskretniej jak to możliwe. Z początku przez myśl przeszło mi oszukanie samego Mariusa, bo skoro replika jest tak autentycznie skopiowana, to może sam nie zorientowałby się, że ją posiada. Ale zaraz moje naiwne pomysły wampir zanegował… Falsyfikat emanuje identycznymi właściwościami i energią, jak oryginał i z racji tego, że wampir go stworzył, on sam jest też w stanie to wykryć… Same gargulce są magicznymi urządzeniami, które ponoć związane są z klanem Venga i jego historią i dlatego tak bardzo ich potrzebuje…

Zapytany o nasze problemy ze snami zaproponował umówienie spotkania z jednym z członków klanu Gostrich, ale tylko po wykonaniu naszego zadania. Ponoć wampiry z tego klanu mają moc wniknięcia w umysł i dzięki temu mogliby zidentyfikować nasz problem i ewentualnie się go pozbyć… Poprosiliśmy Mariusa o chwilę samotności, żeby uzgodnić nasze działania, a kiedy wampir nas opuścił, Ziriel zaczęła szeptać do Gotha… Oburzyłem się na tajemnice, które mają przed nami i oficjalnie szeptają o tym przy nas! Już wcześniej widziałem jak konspiracyjnie się między sobą namawiają, ale nie zwróciłem im uwagi. Teraz wyprowadziło mnie to z równowagi! Jeśli mają tajemnice, to niech przynajmniej mówią o nich na osobności, a nie w moim towarzystwie! Wkurzony wyszedłem za kotarę, miałem ich dość i tyle…

Kilka minut minęło nim Goth wyszedł po mnie. Zgodziliśmy się na warunki i misję Mariusa, a ten zaproponował spotkanie na następny wieczór. Po kolejnym realistycznym spektaklu w Teatrze wróciliśmy do gospody. Tam Goth przyznał mi się dlaczego tak szeptali… Ponoć Marius telepatycznie skontaktował się z nim, podczas naszych rozmów, i poinformował go, że dalej jestem opętany! Istota, która we mnie drzemie nazwana była przez wampira „Wielkim Zbrodniarzem”… Nie mogłem uwierzyć w żadne z tych łgarstw! Jak śmią mnie oskarżać i konspirować przeciw mnie!? Czym sobie zasłużyłem na takie zniewagi i brak szacunku?! Powiedzieli mi, że odkąd opuściliśmy Koryto, bacznie mnie obserwowali i upewniali się, czy wszystko ze mną w porządku… Zacząłem krzyczeć, że są niewdzięczni i nie mają dla mnie żadnego szacunku, a oni kazali spojrzeć mi na moje dłonie… Powiedzieli, że od „tamtego” czasu nieświadomie drapię się po dłoniach i rzeczywiście sam byłem zdziwiony, że moje ręce są zadrapane…! Tłumaczyłem to zmęczeniem i drapaniem w trakcie snu, a bezczelny kapłan powiedział, że robię to cały czas i nie mogą mi już ufać…!!! Powiedziałem, że jako nekromanta czułbym w sobie tą istotę, ale według Mariusa siedzi ona we mnie uśpiona i ujawni się dopiero podczas Święta Gwiazd, wtedy to można się będzie z nią skontaktować i zapytać czego ode mnie chce… Powiedzieli, że nie mogą mi ufać! Ci żałośni niewdzięcznicy, którym nie raz uratowałem skórę, wyrzekli się mnie! Zdenerwowany wyszedłem z pokoju, nie słuchając śmiesznych tłumaczeń chorego, fanatycznego kapłana… Zszedłem na dół, a jedyną moją myślą było spotkanie z Mariusem i rozmowa na ten temat… Pomyślałem, że może wampir chce nas ze sobą skłócić, wtedy łatwiej by mi było wykonać dla niego misję ze zbezczeszczeniem świątyni? Dlaczego, kiedy rozmawialiśmy sam mi o tym nie powiedział, tylko musiał konspirować z tymi niewdzięcznikami? Ogarnięty złością i tymi myślami, wymknąłem się przez okno w łaźni, przywołałem wierzchowca i pomknąłem ciemną nocą w stronę Pięknego Teatru…



Kroniki XXI: Sanktuarium She-har (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc listopad. Wzgórza Gerdenburg, północne ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Niestety Marius się nie zjawił, więc szybko wróciłem do gospody. Przez okno w łaźni wszedłem do środka i po cichu wszedłem do pokoju. Znowu mieliśmy nieprzespaną noc, i te chore, makabryczne sny… Niewyspani i padnięci zeszliśmy na dół na śniadanie. Nic im nie wspominałem, gdzie byłem i po co, a oni też nie wypytywali… Na dole zobaczyliśmy karczmarza, dość przejętego i bladego, który rozmawiał z trzema oficerami straży królewskiej. Kiedy nas zauważyli, dwóch z nich podeszło i wyjaśniło sprawę… Jeden z przyjaciół karczmarza został w nocy uduszony, a oni wypytują gości i właściciela, szukając poszlak do śledztwa. Porucznik zaczął nam zadawać pytania i przez chwilę przestraszyłem się, że będę jakoś w to wplątany, bo przecież ktoś mógł mnie w nocy widzieć, ale z biegiem rozmowy sprawa całkowicie nas ominęła. Wszyscy zeznaliśmy, że przed dwudziestą trzecią byliśmy w Teatrze na spektaklu, a na potwierdzenie daliśmy zaproszenie, a później poszliśmy do pokoju prosto spać… Podpisaliśmy protokół zeznania i straż wróciła do przepytywania gospodarza. My natomiast bez szans na śniadanie poszliśmy zjeść na miasto.

Po drodze wstąpiliśmy do Lestera, ponieważ mieliśmy zamiar kupić specyfik na głęboki sen, żeby przed dzisiejszą nocą porządnie się wyspać, ale ceny tego sklepikarza, jak zwykle były przesadzone… Śniadanie zjedliśmy w „Starej Szynce” i w końcu dopadł nas tam sen… Wieczorem moi kompani zbudzili mnie w pokoju owej karczmy, bo jak się okazało wszyscy po śniadaniu popadaliśmy ze zmęczenia, więc wzięli dla wszystkich pokój. Zjedliśmy kolację i udaliśmy się na tyły Pięknego Teatru, gdzie mieliśmy spotkać się z Mariusem. Zamiast przywódcy klanu, zastaliśmy jego piękną wspólniczkę Eleonorę. Wampirzyca wręczyła nam mapę, dość starą, na której umieszczony był szlak w kierunku She-har, jak również punkty patroli Varloków i siedziba samego Szalonego Estibalda… Zapytałem i poprosiłem o przetłumaczenie nam inskrypcji w języku wampirów, ale Eleonora nam odmówiła, tłumacząc, że tylko jest posłańcem i nie do niej należy tłumaczenie mapy…! Trochę mnie to wyprowadziło z równowagi, bo wyjaśnione zapiski mogłyby być bardzo pomocne w naszej dzisiejszej podróży, ale zrezygnowałem z nacisku widząc brak zrozumienia i chęci… Kolejną rzeczą jaką nam dała była figurka gargulca. Był to mały, dwudziestocentymetrowy, metalowy posążek, ale przy tym bardzo ciężki. Goth wziął pakunek, po czym pożegnaliśmy się z wampirzycą i zaczęliśmy uważnie studiować mapę. Ponieważ czas naglił, a nie wszyscy wyszli z gospody wyekwipowani do podróży, tak więc umówiliśmy z Ziriel, że spotkamy się za wschodnią bramą, a ta pobiegła do gospody po rzeczy.

Ruszyliśmy brukiem na wschód. Śnieg coraz to mocniej zaczął sypać, a widoczność bardziej nas ograniczała. Nasza wojowniczka szła kilkaset metrów z przodu, starając się wypatrywać szlak, który nas interesował, a przede wszystkim postacie, które mogliśmy, a niekoniecznie chcieliśmy spotkać. Kiedy doszliśmy do krzyżówki i bruk zakręcał na północ w stronę zamku, my ruszyliśmy małą ścieżyną na wschód w kierunku świątyni wampirów. Po kilkuset metrach dotarliśmy na wzgórze. Stamtąd zauważyliśmy nasz szlak, wiodący prosto obok strażnicy za palisadami i wbiegający w wąwóz, pomiędzy dwoma dość stromymi wzgórzami… Postanowiliśmy obejść wzgórza i strażnicę, ponieważ nie mieliśmy pojęcia, w jaki sposób straż na nas zareaguje i czy w ogóle nas wypuszczą z terenów podmiejskich Gerdenburga… Woleliśmy nie ryzykować…

Królewska strażnica strzegąca drogi na Wzgórza Gerdenburg

Goth zmówił modlitwę do Lorsha o wsparcie w tym chłodzie i wysokim śniegu i tak pokrzepieni ruszyliśmy w drogę na około wzgórz. Szliśmy w górę i w dół, ciężką, nieprzebytą trasą, którą wyznaczała nasza wojowniczka. W pewnym momencie poślizgnąłem się i zacząłem zjeżdżać w dół. Poczułem tylko mocne uderzenie w głowę, a zaraz po tym ogarnęła mnie ciemność… Ocknęła mnie Ziriel, która zbiegła w dół zaraz za mną. Głowa pękała mi z bólu, a kiedy rozejrzeliśmy się po tym miejscu, okazało się, że w przeszłości nie tylko ja sturlałem się ze wzgórza… Obok nas leżało martwe, zamarznięte ciało wojownika, którego hełm pęknięty był na pół… Według mojej oceny trup leżał tam już kilka tygodni… Nie zastanawiając się wróciliśmy na szlak powyżej, gdzie czekali na nas Goth z Dinem.

Ziriel w końcu wyprowadziła nas z powrotem do ścieżki na wschód. Była to ścieżka, z której zboczyliśmy, aby ominąć królewską strażnicę. Dalej doszliśmy do pierwszych rozstajów, gdzie ostrożnie zaczęliśmy wypatrywać wampirów, które mogłyby patrolować tamtejszy obszar. Ziriel szukała za pomocą naszej Maski Widzenia w Ciemnościach, a ja za pomocą utkanego „Wykrycia Umarłych”. Był tylko spokój i cisza. Ruszyliśmy dalej… W pewnym momencie ocknąłem się z ostrym bólem ramienia… Goth tak mocno mnie ściskał, że czułem pojawiające się na mym ciele siniaki… Krzyknąłem i wyrwałem się z jego żelaznego uścisku. Okazało się, że duch znowu przejął nade mną kontrolę! Ponoć nazwałem Ziriel „dziwką” i wypytywałem o naszą maskę… Zbrodniarz chciał wiedzieć skąd ją mamy, a gdy Goth zapytał go co chce w zamian za opuszczenie mego ciała, odparł, że wkrótce się dowiemy… Później już tylko czułem ból mego ramienia…

Zaczęliśmy się kłócić, bo Goth jak zwykle, co ostatnio jest jego pasją, zaczął mi grozić, że po wszystkim będziemy musieli „porozmawiać”, tak jakbym ja był winien swego własnego opętania! Zdenerwowałem się, a kiedy chciałem wygarnąć mu, co myślę o jego groźbach i słowach, stało się coś dziwnego… Moja laska zaczęła jarzyć się niebieskim światłem. I nie tylko mój rubin na jej czubku, ale cały kij… Z początku lekko, później coraz jaśniej i intensywniej. Wszyscy patrzeliśmy zdziwieni na Morgula, a cała drużyna na mnie, jakby czekała na odpowiedź… Poczułem obecność nieumarłych, którzy coraz bardziej się do nas zbliżali, ostrzegłem resztę, ale gdy tylko Ziriel założyła maskę, nic nie zobaczyła. Natomiast uczucie we mnie było coraz silniejsze, aż w pewnej chwili wojowniczka nakazała nam paść na ziemię. Posłuchaliśmy jej rozkazu w odpowiednim momencie, bo kolejna chwila zwłoki kosztowałaby nas życie… Obok nas, kilkadziesiąt metrów dalej, przebiegła sfora wampirów, które kierowały się najwyraźniej do miasta. Było ich kilkadziesiąt… Po chwili wszystko ustało, a Morgul przestał świecić… Zacząłem się domyślać, że może moja laska ma moc wyczuwania umarłych…? Ruszyliśmy dalej…

Po jakimś czasie doszliśmy do dwóch postumentów Kotołaków, między którymi przebiegała droga. Minęliśmy je w milczeniu i poszliśmy drogą na wschód. W końcu po kilkudziesięciu minutach przed nami, poniżej wzgórza zobaczyliśmy Sanktuarium… Budowla była naprawdę nietypowa i ja osobiście nigdy wcześniej takiej nie widziałem… Ściany i podstawa były w kształcie trójkątów. Na każdej z pochyłych ścian były dwa pionowo wykute, prostokątne okna. Z trójkątnego wejścia biło jasne, niebieskie światło. Wokół sanktuarium nie było nic, pusto i cicho… Powoli ruszyliśmy w dół zbocza…

She-har, Sanktuarium wampirów

Kiedy zbliżyliśmy się do świątyni, laska znowu zaczęła świecić, ale nikogo wokół nas nie widzieliśmy. Stwierdzenie było krótkie, czekają na nas w środku… Sanktuarium okazało się naprawdę nietuzinkową budowlą. Olbrzymi i wysoki trójkątny gmach, sprawiał wrażenie, jakoby ściany były jednolitą, perfekcyjnie wyrzeźbioną i wyprofilowaną skałą. Jednak z każdym następnym krokiem widzieliśmy malutkie, ale nieuszczerbione łączenia cegieł. Światło dobiegające ze środka jarzyło się coraz mocniej, a ja w progu postanowiłem utkać „Wykrycie Umarłych”, ponieważ nie mogłem zaufać niezbadanym właściwościom mojej laski… Kiedy wnętrze budowli okazało się czyste od istot z planu śmierci, rzuciłem dodatkowo „Wykrycie Magii”, żeby potwierdzić, iż światło i nekromancja dobiega z wnętrza, z głównej kolumny w budynku…

W środku było tylko jedno, wielkie, trójkątne pomieszczenie. Na jego środku znajdował się olbrzymi filar, sięgający do szpicy budowli i spajający na wierzchołku czubki wszystkich trzech, opadających ścian. Filar emanował niebieskawym światłem i magią, którą wcześniej wykryłem. Na ściankach słupa wyrzeźbione były rysy postaci przedstawiających wampiry i prawdopodobnie ich historię. Przeplatała się wśród nich postać kobiety i jak się domyślałem była to Imsmanaeil. Dwanaście metrów od ziemi, na półeczce, na filarze znajdowały się cztery posążki gargulców, a jeden z nich mieliśmy wymienić na tego, którego przynieśliśmy. Na końcu pomieszczenia, w przeciwległej do wejścia ścianie, znajdował się kamienny ołtarz… Płyta jego wsparta była na czterech figurach, które leżały, a przed samym ołtarzem stał pomnik samej bogini wampirów… Ślady zakrzepłej krwi były dość widoczne na kamiennym blacie ołtarza…

Wywiązała się krótka dyskusja, jak dostać się do posążków… Na potwierdzenie swoich słów, jakoby filar był magiczny, ale całkowicie niegroźny, dotknąłem go ręką… Przeszyło mnie zimno kamienia, ale nic poza tym. W końcu ustaliliśmy, że Ziriel wejdzie tam tylko i wyłącznie z posążkiem, ja wzmocnię ją „Zbroją”, Din stanie na warcie przy wejściu, a ja wraz z kapłanem będziemy czuwać nad całą operacją…

Jeszcze podczas naszej rozmowy zdarzyła się rzecz bardzo ciekawa. Filar zaczął się obracać wokół osi, aż w pewnym momencie zatrzymał się… Nie zwróciliśmy wtedy uwagi, na położenie gargulców, ale jak później się okazało nie miało to znaczenia. Innym wydarzeniem był „ruch” ołtarza… Postacie, które go podtrzymywały nagle zaczęły się unosić, jakby wstawały z pozycji siedzących i leżących. Wydawały się, że są żywe, i kiedy działy się te rzeczy postanowiliśmy nie czekać na ich zakończenie, tylko przyspieszyć nasze działania…

Ziriel zręcznie wspięła się na kolumnę i podmieniła odpowiednią figurkę gargulca. Kiedy zeszła, ubrała się w zbroję i jak najszybciej opuściliśmy świątynię. Dopiero po wyjściu zauważyłem, że „przemiana”, która dokonywała się na Morgulu, teraz dobiegła końca… Wcześniej obity i okuty metalowymi, kościopodobnymi blachami, kij bojowy, na którego wierzchołku utwierdzony był mój rubin, teraz wyglądał jak prawdziwe, białe kości, dokładnie ze sobą połączone posrebrzanymi pierścieniami. Na szczycie kija nie było magicznego rubinu, a tylko kościana dłoń z zaciśniętą pięścią. Proces przemiany dobiegł końca i teraz wyczuwałem już tylko silną magię nekromancji, bijącą z Morgula. Postanowiłem, że gdy tylko dostaniemy się do miasta, zacznę go badać i identyfikować… Sam byłem ciekaw właściwości, które posiadł…

Szliśmy długo w zamieci, a pogoda nie ustępowała i coraz to bardziej utrudniała nam powrót. Miałem czas na dłuższe przemyślenia, które kłębiły się w mej głowie. Ostatnimi czasy wydarzenia nabrały szybkiego tempa, a ja starałem się deptać im po piętach… Nie nadążałem za nimi, więc musiałem poukładać sobie w głowie kolejne me kroki związane z tym co mnie spotkało. Najsampierw postanowiłem zidentyfikować laskę, później zająć się badaniami, które odstawiłem kosztem ostatnich wydarzeń, ale jeszcze doszła sprawa wyjaśnienia naszej „choroby” i mojego „opętania”, z którym może też być związana przemiana kija.

Bezpiecznie wróciliśmy do miasta. W gospodzie upewniłem się jeszcze, wypytując karczmarza, czy straż ma już podejrzanego w sprawie morderstwa i czy śledztwo się posunęło, ale jak zwykle nie zawiodłem się na władzy… Poszliśmy spać, ale koszmary nas znalazły… Totalnie zmęczeni wieczorem udaliśmy się na spotkanie z Mariusem. W Teatrze Eleonora zaprowadziła nas do loży, a stamtąd Marius do piwnicznego, okrągłego pomieszczenia. Panowała tam tajemnicza i mroczna atmosfera. Ściany i sufit obłożone były czerwonym aksamitem. Na środku okrągłej komnaty stał stalowy stojak i pięć krzeseł na około niego. Usiedliśmy wokół i zaczęliśmy rozprawiać o zapłacie za udaną i wykonaną misję. Wampir zaproponował odpowiedzi na nasze pytania, albo zapłatę aż 240 złotych dadianów! Kiedy zaczęliśmy o tym dyskutować, postawił klepsydrę, powiedział, że mamy pół godziny na zastanowienie się i wyszedł… Po długich debatach zdecydowaliśmy się na pytania i odpowiedzi, które spisaliśmy i kiedy Marius wrócił, zaczęliśmy je zadawać…

1. Jak dostać się do Randalfa?

- W Więzieniu Nad Skarpą jest tajemna komnata… Jest to świątynia Zaltazara, w której znajduje się „przejście” do Lustrzanej Komnaty gdzieś na Podzamczu, przy świątyni Randalfa. Jego komnaty znajdują się w podziemiach zamku króla. Wampir powiedział jeszcze, że ma on na swoich usługach około tuzina kapłanów tego zapomnianego boga, a za samą Plagę odpowiada właśnie kult owego boga, a nie Źródło… Dość ciekawa teoria, ale moim zdaniem też należałoby ją zbadać…

2. Kim jest Randalf i jaką posiada moc? Czego można się spodziewać po takim przeciwniku?

- Jest on najwyższym kapłanem Zaltazarra. Pojawił się w mieście około dwunastu lat temu i wampiry podejrzewają, że zabił on panującego króla i sam objął tron. Ten, który podaje się za Dadiana II, ponoć jest podstawioną marionetką w rękach kultu. Sam Randalf, według Mariusa, może być bardzo potężny… Wytłumaczył to w taki sposób, że jeśli kult danego boga, ma mniejszą ilość kapłanów, to moc bijąca od niego, rozkłada się po równo na tą właśnie ilość. A tutaj Randalf jest jedynym znanym najwyższym kapłanem, praktycznie „pomostem” pomiędzy wyznawcami, a bóstwem… Odpowiedź nasuwa się tylko taka, iż jest potężny… Kiedy zapytaliśmy wampira o wcześniejsze miejsca pobytu Randalfa, powiedział, że udzieli tej odpowiedzi na sam koniec…

3. Kim był Wielki Zbrodniarz i jaką może teraz posiadać moc?

- Nie wytrzymałem i postanowiłem zadbać też o rozwiązanie swoich problemów… Ponoć tak nazywano kiedyś, kogoś, kto został stracony przez samego Randalfa… Był wojownikiem za życia i największym wrogiem kapłana Zaltazara… Przybył z południa, podobno z samego Paddar. Został stracony miesiąc temu w Gerdenburgu. Zapytałem o pomoc w pozbyciu się go, wypędzeniu ze mnie i Marius podał mi imię pewnej znanej mu osoby. Estibel Biała, kapłanka Baurusa, która obecnie przebywa w Adberheim… Ona mogłaby mi pomóc… Marius dodał jeszcze, że za życia człek ten, Wielki Zbrodniarz, nazywany był Piorunem…

4. Gdzie jest Ręka Azulda?

- Nie wiedzą, ale wyczuwają bijącą z niej moc, która dochodzi z zamku…

5. Czy Randalf przebywa poza zamkiem i w jaki sposób można go zabić?

- Czasami opuszcza zamek i jeśli to robi, to tylko nieoficjalnie i to przy obstawie swoich kapłanów i najbardziej zaufanych ludzi i wojowniczych strażników. Jednak same wizyty poza murami zamku są ponoć naprawdę rzadkie…

W międzyczasie, podczas zadawania pytań i rozmowy z Mariusem, starałem się telepatycznie nawiązać z nim kontakt. Starałem się zadać mu pytania, których treści muszą pozostać tylko między nami, ale niestety bez odzewu i odpowiedzi. Wniosek był jeden, albo wampir mnie zignorował, albo zwyczajnie przeceniłem jego zdolności i założyłem, że będzie posiadał takie moce…

W każdym razie rozmowa dobiegała końca. Mieliśmy już swoje odpowiedzi, ale czułem osobiście zawód i rozczarowanie. Mimo głównej misji, mój „problem” pozostawał niewyjaśniony i jego przyszłe rozwiązanie dalej było pod dużym znakiem zapytania… Marius kończył rozmowę i przed wyjściem rzucił zza pleców dwa słowa: „Zakon Węży”… Wyszedł… Wszyscy zaskoczeni popatrzeliśmy po sobie. Widziałem zmieszane miny Ziriel i Dina i zamyśloną i zmartwioną twarz Gotha… Widać było, że prócz mnie, tylko jemu skojarzyła się jeszcze ta nazwa… Tam właśnie jego syn, Gotrek, udał się na roczne szkolenie… Zaczęliśmy się zastanawiać, co zakon fechmistrzów, orków, miałby wspólnego z Randalfem i naszą główną misją, kiedy do komnaty weszła Eleonora…

W drodze do wyjścia wampirzyca wręczyła nam amulety klanu Venga, jako osobistą protekcję. Amulety miałyby nas ochronić przed wampirami z klanu Gostrich, u których umówiła nas na spotkanie w sprawie naszych koszmarnych snów… W karczmie Ashavi, mieliśmy zagadać gospodarza i tam, może nasz problem ze snami zostałby rozwiązany. Po wizycie mamy zostawić amulety w tamtej gospodzie… Na koniec, ku naszej uciesze, Eleonora wręczyła nam mieszek z monetami, w ramach współpracy i ostrzegła, że pod żadnym pozorem nie możemy się już kręcić pod Teatrem. Przynajmniej przez jakiś czas, żeby ewentualnych „szpiegów” zniechęcić i zmylić trop, który powiązałby nas z klanem…

W karczmie Ashavi, do której poszliśmy niezwłocznie, od razu nas ugoszczono. Wszystko dla mnie było tam „sztuczne i udawane”… Chyba nawet klienci udawali, że żyją… Podeszła do nas wampirzyca i zaproponowała „zabieg”… Wspólnie wyznaczyliśmy Dina, jako królika doświadczalnego, a proces miał polegać na „pewnej dawce krwi”, którą trzeba było „oddać” do „zbadania” naszego problemu… Kiedy my czekaliśmy w gospodzie na Dina, stała się znowu rzecz dziwna. Wspólnie, jak w przypadku snów, doznaliśmy uczucia zawrotów głowy i omamów… Ocknęła nas dopiero wampirzyca, która z zaciekawieniem nas obserwowała. Powiedziała, że analiza krwi Dina wykazała brak jakiegokolwiek konkretnego wyjaśnienia naszego problemu. Nie wie sama, czy to klątwa, czy też choroba, ale sny powtarzają się za każdym razem, gdy śpimy w tym samym miejscu… Możliwe, że naraziliśmy się istocie wyższej, która zwyczajnie nas śledzi i wywiera na nas takie efekty. Dlatego, za każdym razem gdy spaliśmy po raz pierwszy w nowym miejscu, zwyczajnie się wysypialiśmy... Wampirzyca dała nam namiar na pewnego wieszcza, który jej zdaniem mógłby nam pomóc. Człowiek ten ma możliwości i zdolność poruszania się pomiędzy sferami i mógłby ewentualnie namierzyć taką siłę… Nazywa się Astimmor i mieszkał niegdyś na Krwawiącym Bajorze, w Czarnych Wzgórzach, niedaleko Adberheim. Jedyną pomocą od wampirzycy, która była mistrzynią badania umysłu, była sugestia naszym umysłom, że nocne wizje to tylko sny, nie realia, żeby zniwelować efekty tej „klątwy”. Oddaliśmy amulety i wróciliśmy do gospody.

W pokoju podzieliliśmy się złotem, a ja zwyczajnie wyszedłem na spotkanie z Mariusem, gotowy wykonać misję… Wezwałem konia i po jedenastej w nocy pojechałem pod Piękny Teatr. Wzywałem wampira, ale długo nikt się nie zjawiał. Kiedy miałem już odjechać, Marius skoczył na mnie wściekły za ignorowanie jego zakazu spotykania się z nami i kręcenie w pobliżu ich siedziby… Udało mi się jednak uspokoić rozszargane nerwy wampira i przystąpiliśmy do rozmowy. Zapytany powtórnie o moje problemy, niewiele więcej mi powiedział. Zwyczajnie stwierdził, że niewiele więcej wie… Zaproponowałem wykonanie swojej misji i ku mojemu zaskoczeniu Marius odmówił mi… Stwierdził, że posiadając w sobie Pioruna, zbytnio ryzykuję jej powodzeniem, poza tym tego typu akcję muszę przeprowadzić, dopiero za dwa tygodnie, kiedy to księżyc znajdzie się w odpowiednim położeniu. Szkoda, że szanowny wampir nie wspomniał mi o tym wcześniej, przez co teraz sporo ryzykowałem, żeby do niego przybyć!

Musiałem nieźle oszukać moich kompanów, wmawiając im, że z wampirem spotkałem się w celu wyjaśnienia „próby” przywołania Zbrodniarza przeze mnie, i wydaje mi się, że chwycili przynętę. Na zakończenie tematu udałem zmęczenie i poszedłem spać…

Rankiem poszliśmy na zakupy, zaopatrzyć się w jedzenie na podróż do Adberheim i potrzebny ekwipunek. Kiedy opuściliśmy bramy miasta na drodze stanęło nam dwudziestu wojów. Okazało się, że był z nimi Karmazynowy Książę… Przyznał się do przeszukania naszego pokoju i znalezienia dłoni historyka. Wmówił moim kompanom, że go „oszukaliśmy” i nie przyznaliśmy się do posiadania części potrzebnego im ciała… A my zwyczajnie zapomnieliśmy o tej dłoni i dopiero teraz kompanija drągali nam o tym przypomniała… Widząc jak moi kompani płaszczą się przed tą niewdzięczną szują, przejąłem inicjatywę i zacząłem bronić naszego honoru... Zwyczajnie zbeształem Księżulka, że jest niewdzięcznikiem i łajdakiem, który przez lata nieudacznie próbował wykonać coś, co myśmy wykonali przez dobę, a potem był w stanie tylko włamać się do naszego pokoju i jeszcze nas za wszystko obwiniać! Kurwi syn tak mi podniósł ciśnienie, że w nerwach rzuciłem słoik z zakonserwowaną dłonią pod jego śmierdzące stopy… Kiedy huk trzaskanego szkła ucichł, ten zwrócił się, jak jakiś cholerny arystokrata, do największego swego woja o obronę jego urażonej dumy! Stwierdził, że obraziłem go i żąda zadośćuczynienia!!! Ale sam cwany lis nie wyszedł do pojedynku, tylko stanął za plecami niejakiego Melchiora!!!

Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, Goth poczuł się w obowiązku stanąć w mej obronie i wyszedł do pojedynku… Ciężko mi było to zrozumieć, ale kapłan już nieraz pokazał jak bardzo jest nieprzewidywalny i chory na umyśle… Zamiast poprzeć me słowa w obronie naszej misji i honoru, po raz kolejny dał się zwyzywać od psów i złodziei, a później płaszczył się, przepraszając i ostatecznie stając do groźnego pojedynku…!!! Zostawiłem go i pozwoliłem na tą teatralną scenkę… Goth przygotował się, i po kilkudziesięciu minutach starli się na wzgórzu…

Zasady były proste. Poddanie się lub śmierć, wygrany zabiera wszystkie rzeczy przegranego… Mimo, iż Melchior był olbrzymi, a jego broń największa, jaką w życiu widziałem, to pojedynek wygrał nasz kapłan, po dosłownie kilku chwilach… Jednym zamaszystym cięciem powalił osiłka, ku wielkiemu niezadowoleniu Księżulka… Prócz topora i zbroi nie posiadał nic, więc Goth zabrał tylko broń… Mało tego nasz kapłan wyleczył osiłka, prosząc zaskoczonego i urażonego Księciunia o zgodę pomiędzy nami! No szlag by to...!! Raz zabija bez ostrzeżenia, a kiedy indziej płaszczy się przed byle idiotą!!! Jego choroba i fanatyzm sięga chyba głębiej, niż pod tą skorupę twardości i wiary…

Ludzie Księcia poszli sobie i jedyne, o czym powiedziałem drużynie, to fakt, iż broń powalonego Melchiora jest silnie naszpikowana magią inwokacji. Oczywiście znowu Ziriel i Goth chcieli mi prawić kazania, na temat mojego „niestosownego” zachowania i o dziwo Din, po którym nigdy bym się tego nie spodziewał, stanął w mojej obronie, tłumacząc, że miałem rację broniąc nas i nie pozwalając dalej obrażać… Na tym zakończyliśmy bezowocną gadkę i ruszyliśmy przed siebie…

Podróż minęła spokojnie i po jedenastu dniach dotarliśmy do Adberheim. Umówiliśmy się zgodnie, że zanim udamy się do kapłanki i na jakieś bagna, damy sobie jeden dzień wolnego na załatwienie własnych, prywatnych spraw. Pierwsze, co zrobiłem, to wziąłem sobie osobny pokój z dala od reszty. Poszedłem na miasto, a po mej głowie chodziła tylko identyfikacja Morgula… Zlokalizowałem wszystkie sklepy i magów w mieście i dobrze się z ich asortymentem zapoznałem, żeby na przyszłość wiedzieć, gdzie i po co iść… I tak w mieście znalazłem:

1. Magiczne Doskonałości Mistrza Henselta (sprzedaż czarów, składników, przedmiotów magicznych / skup i wymiana przedmiotów magicznych),

2. Sklep Uriella z Ebon (sprzedaż i wymiana czarów, składników, ksiąg naukowych),

3. U Mistrza Cerenta (sprzedaż pergaminów z czarami / wymiana i handel przedmiotami magicznymi),
4. Alchemik Yanker z Adberheim, półelf (sprzedaż eliksirów),
5. Alchemik Qerinn, tesijczyk (sprzedaż eliksirów specjalnych, eliksiry granatopodobne, kwasy, strzały z miksturami wybuchu, trucizny itp.).

Od razu przypadł mi do gustu sklep niejakiego Uriella. Z nim też załatwiłem wymianę czarów i niestety, mimo iż był chętny do współpracy, co rzadko się zdarza, to jego magia nie przekraczała Drugiego Kręgu… Ale formuły, którymi ubiliśmy interes, dobrze wzmocnią mój niemały już „arsenał”… Drugim etapem był zakup perły i w końcu długo oczekiwana „Identyfikacja” mojej przemienionej laski…

Wszystko się udało, ale muszę spróbować ponownie, ponieważ Morgul naszpikowany jest większą ilością magii i czarów, niźli się spodziewałem. Te, które poznałem dotychczas, zachowam dla siebie… Względy zwykłego bezpieczeństwa…



Kroniki XXII: Odpoczynek w Adberheim (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc listopad. Adberheim, stolica Lansgardu (północna Tragonia).


Zadowolony byłem z interesów z Uriellem i udanej identyfikacji Morgula. Nigdy bym nie przypuszczał, że mogę natrafić na tak olbrzymią moc, która zamieszka w mojej lasce. Dotąd zwykły, choć przyozdobiony i mocno okuty kij, stał się dość potężnym przedmiotem magicznym, a w dodatku moim! Czułem, że drzemie w nim jeszcze niezbadana, większa magia, ale na dzień dzisiejszy, dla mnie nieosiągalna. Jak zwykł mawiać mój pierwszy mistrz: „Cierpliwość dla magów to cnota. Czekanie to udręka, ale trzeba z tym żyć….”.

Kolejnego dnia spotkaliśmy się w świątyni Baurusa, żeby zdobyć jakiekolwiek informacje na temat klątwy, która na nas ciążyła. Wiedzieliśmy, że urzęduje w niej pewna kapłanka, niejaka Estibel Biała i faktycznie doszło do spotkania z nią. Wydawało mi się, ze Goth nie był całkiem zadowolony z odwiedzin w tej świątyni, mimo że Baurus jest ojcem Lorsha, a obie religie wiąże mocny sojusz. Tak to już jest, że żaden kapłan nie lubi konkurencji, ale kapłani Baurusa specjalizują się w klątwach i opętaniach, dlatego nasz kapłan nie bardzo miał wybór i musiał udać się po pomoc do tej świątyni.

Na początku kapłanka poprosiła mnie na osobności, ażeby zadać kilka pytań. Wydawało mi się to dziwne i bezpodstawne, ale też chciałem mieć klątwę za sobą. Spokojnie, jak tylko mogłem najszczerzej, odpowiedziałem na pytania. Później wyszła po wszystkich i wspólnie zeszliśmy do komnat, poniżej głównej sali. Tam w podziemnej hali usiedliśmy obok posągu o czterech „twarzach” demonów, a Estibel dała nam do wypicia dziwny wywar, który jej zdaniem powinien pomóc w obrządku. Kiedy kapłanka przyodziała się w rytualne szaty, a płyn, który wypiliśmy powoli nas otumaniał, zaczęła wznosić swe mroczne modły do owego posągu. Obrzęd był dziwny i wyglądał na brutalny, podczas którego kapłanka biczowała się przyzywając demony, sługi Baurusa… Wydawało mi się, że posąg ożył, a demony sięgały po nas swymi szponiastymi łapskami, ale pamiętam to jak przez mgłę… Chciałem tylko, aby szybko proces ten się zakończył…

Po wszystkim kapłanka wyjaśniła nam nasz problem. Demony powiedziały jej, że popełniliśmy straszny czyn i tym samym, niefortunnie, zwróciliśmy na siebie uwagę bożka z panteonu dobra. Zwyczajnie nas za to przeklął, a Estibel niestety nie mogła nam pomóc w usunięciu owej klątwy. Jednak na czas zimy, który spędzimy w mieście, jest w stanie zapewnić nam spokojny sen, póki dziennie będziemy odwiedzać jej świątynię. Jej błogosławieństwo da nam ochronę przed nawiedzaniem w snach przez Nanhezgula, bo tak owa istota się nazywała. Jedynym dla nas ratunkiem, według kapłanki, było udanie się do Wyklętego Lasu i stawienie przed Sadzawką Oblicza, gdzie powinniśmy wezwać bożka, trzykrotnie wypowiadając jego imię. Tam z odrobiną szczęścia jest szansa na poproszenie istoty o cofnięcie klątwy… Wyklęty Las znajduje się w pobliżu Zaihary, więc i tak po drodze do naszego następnego celu. Póki co, tutaj spokojnie i bezpiecznie postanowiliśmy przeczekać zimę. Z posępnymi minami wróciliśmy każdy do swoich zaplanowanych działań…

Moja drużyna postanowiła spędzić najbliższe miesiące na szkoleniach w orężu i takich tam bzdurach, ja natomiast doszedłem do porozumienia ze znajomym magiem i wynająłem laboratorium dla swoich badań, nad którymi pracowałem już długi czas… Pomieszczenie do badań Uriella dawało mi pełen komfort na testowanie napisanych formuł. Dni mijały na modyfikowaniu receptury i doborze odpowiedniego składnika. W tym czasie w ogóle nie widziałem się z drużyną, bo badania całkowicie pochłonęły mój cenny czas. Wieczorami ślęczyłem nad wzmocnieniem działania czaru i jego treścią, a za dnia prowadziłem ryzykowne testy, które co chwilę przynosiły lepsze efekty. Dalej jednak szukałem klucza na zamknięcie procesu tworzenia… W końcu pod koniec pobytu, w okolicach lutego zakończyłem ostatni test! Odniosłem oczekiwany skutek i sukces! Efekt czaru przerósł moje najśmielsze oczekiwania, ale nadal potrzebowałem finalnego przetestowania go w prawdziwych, bojowych warunkach. Czas na to na pewno przyjdzie…

Kiedy dołączyłem pod koniec miesiąca do drużyny okazało się, że nieoczekiwanie odnalazł się i wrócił do nas Gotrek! Nie byłem zbytnio zadowolony, rzekłbym nawet, że byłem mocno zawiedziony i poirytowany jego nagłym powrotem ze szkolenia! Zamiast roku z orkami, on wrócił po połowie tego okresu… Ponoć opowiadał o jakichś problemach i intrygach w owej tajemniczej szkole, ale raz, że zbytnio mnie to nie interesowało, a dwa, że nie chciałem, aby musiał się powtarzać dla mnie w opowieściach… Znowu wówczas byłby w kręgu zainteresowania…

Gdy tylko śniegi opadły, a wiatr zelżał, postanowiliśmy wyruszyć w kierunku Zaihary. Po drodze Goth, nie wyjaśniając dlaczego, chciał przejść przez tajemnicze Lodowe Wybrzeże. Wiedzieliśmy tylko, że mieszkają tam lodowe salamandry i istoty, dla których te środowisko jest domem, ale mimo wszystko ruszyliśmy w tamtym kierunku.



Kroniki XXIII: Lodowe Wybrzeże

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc marzec. Okolice Zaihary, północno-zachodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Podróż do miasta przebiegła dość spokojnie. Cały czas zajęty byłem „dopinaniem na ostatni guzik” swojego czaru. Wiedziałem, że mogę zakończyć go w każdej chwili, ale chciałem, aby czar był potężny i dość nietuzinkowy. Do tego musiałem zwyczajniej dalej dopracowywać jego najmniejsze szczegóły. Tymczasem Din nauczał Ziriel jakichś sztuk wojennych, ale największą moją uwagę przyciągnęło skupienie i milczenie Gotha… Kapłan większość szlaku do Zaihary zwyczajnie się nie odzywał, co przy jego przywódczym charakterze jest nie do pomyślenia! Milczał i wydawało się, że cały czas hmm… kontempluje. Próbowałem, i nie tylko ja, zagadnąć go o jego zamyślenia, ale zbył mnie tylko wzrokiem i zapadł w jeszcze większą tajemniczość…

Miasto było duże i całkowicie różne od wcześniej odwiedzonych, ale najważniejsze, że przybycie do niego przyniosło nam ulgę i wizję dłuższego odpoczynku. Wiedzieliśmy, że musimy dostać się do Sadzawki w Wyklętym Lesie, bo bez ochrony kapłanki Baurusa, bożek w końcu nas odnajdzie i zacznie znowu nawiedzać. Ale chcieliśmy też troszkę odsapnąć. Niestety i to nie było nam dane…

Kapłan jakby odżył po przybyciu do miasta i zaczął być sobą. Nakazał zakupienie prowiantu i wozu, po czym oznajmił, że po krótkich przygotowaniach wyruszamy na ekspedycję do Lodowego Wybrzeża. Nie powiedział w jakim celu, gdzie konkretnie i na jak długo. Zwyczajnie okrzyknął wyjazd z miasta! Wiedzieliśmy, że owa sroga kraina zamieszkiwana jest przez lodowe salamandry, których ogony, rogi, czy jęzory są wysokiej klasy składnikami dla magów, czy alchemików. Dlatego na wozie postanowiliśmy je gromadzić, bo zakładaliśmy, że do takich spotkań na pewno dojdzie, a później sprzedać i zarobić parę monet. Umówiliśmy się nawet z jednym alchemikiem jeszcze w Adberheim, że zakupi od nas członki tych istot, za dość pokaźną cenę. Skuszeni tym argumentem i chęcią zarobku, więcej Gotha nie pytaliśmy o prawdziwy cel tej podróży.

Lód… Połacie ziemi związane jasno-białym kryształem lodu… Wszędzie wisiały różnej wielkości sople, z których, przy tak niskiej temperaturze, nie skapała ani jedna kropla wody. Drogi, dukty i powyginane drzewa, wszystko to było pokryte chropowatym lodem. Resztki budynków, które w innych warunkach podupadłyby doszczętnie, teraz zlodowaciałe, stały mocno wkomponowane w srogi i biały krajobraz. Im bliżej centrum Lodowego Wybrzeża, dawnego miasta Estor, tym więcej było ruin i zakamarków, które niegdyś tworzyły ulice i rzędy domów. Wtedy to właśnie, zanim krainę pokrył wieczny lód, w Estor rozegrała się druzgocąca i niszczycielska bitwa, pomiędzy demonem Kalroniusem, a władcą Zaihary, Ifreshem. Do teraz dziesiątki, a może nawet setki, lodowych posągów żołnierzy obu walczących stron, stało pomiędzy ruinami, zdobiąc teren. Właśnie magia tych dwóch walczących, potężnych istot, doprowadziła to miasto i większość przylegającego doń terenu, do takiego lodowego stanu. Temperatura tutaj była tak niska, że tylko moc Lorsha i modlitwy naszego kapłana, chroniły nas od zamarznięcia…

Kiedy tylko resztki budowli zaczęły przed nami gęstnieć, postanowiliśmy zostawić wóz i dalej iść pieszo. Nie minęło zbyt wiele czasu, kiedy pośród zlodowaciałych domów, zaczęły z dachów i zza ruin wypełzać na nas lodowe salamandry. Od razu ustawiliśmy szyk, ale istoty zaskoczyły nas i nim zaatakowały, wypuściły w naszym kierunku lodowe stożki. Ich oddechy przypominały potężny czar, o którym niegdyś słyszałem. Na szczęście, chronieni magicznymi pancerzami i mocą Lorsha, uchroniliśmy się przed większymi konsekwencjami, a wtedy rozgorzała walka. Po krótkiej chwili, sześć salamander leżało na lodowym trakcie, przy naszych nogach. Odcięliśmy im części ciała, o które prosił alchemik i zapakowaliśmy do toreb.

Kilka kilometrów dalej, dotarliśmy do placyku, który kiedyś mógłby być ryneczkiem. Teraz było to tylko zamarznięte skrzyżowanie dróg, nawet nieprzypominające rynku. Od razu w oczy wpadły nam obfite ślady krwi, których rozmazany szlak ciągnął się pod bramy miasta… Słyszeliśmy w mieście o plotkach, w których mowa była, o karmieniu ludźmi salamandr przez Ifresha, więc teraz mogliśmy w nie spokojnie uwierzyć. Goth twierdził, że najprawdopodobniej dwa dni wcześniej, przybył tu wóz ze świeżą dostawą ludzi. Salamandry musiały ich zabić i zaciągnąć ciała do jaskini, do której podąża nasz kapłan… Owe przypuszczenia potwierdziła Ziriel, która dokładniej przyjrzała się śladom.

Nietrudno było iść dalej, ponieważ szlak mieliśmy pod stopami. Pośród zmarzliny i bieli czerwona krew aż raziła po oczach… Kiedy dotarliśmy do bram, Gotrek utkał „Latanie” i udał się na zwiad. Minęło kilka chwil, gdy młody un Nathrek wrócił i zdał nam relację z obchodu. Zauważył w pobliskiej części miasta, najprawdopodobniej Lodowego Giganta, dzierżącego włócznię, wokół którego gromadziło się wiele salamandr. Kiedy tylko Goth usłyszał o pięciometrowym olbrzymie, od razu zaproponował walkę z nim! Nie mogliśmy uwierzyć własnym uszom! Wariat cisnął się na pewną śmierć, „…w imię Lorsha!”, tylko dlatego, że wcześniej nie udało się to jakiemuś innemu fanatykowi religijnemu! Ponoć owa włócznia właśnie była jego własnością… Wspólnie odpowiedzieliśmy mu, że jak chce, to „droga wolna”, bo my samobójcami nie jesteśmy! Długo jeszcze mruczał pod nosem, że nie rozumiemy jego nauk i wiary w Lorsha, i takie tam… ale kiedy za każdym razem spotykał się z docinkami i dezaprobatą, co do jego wcześniejszego, chorego pomysłu, w końcu zamilkł.

Po kilkunastu minutach dotarliśmy do jaskini. Zeszliśmy po linie, a potem korytarzem. Było bardzo zimno i co chwila Goth musiał chronić nas modlitwą. Niestety cały czas milczał i pytany nie udzielał odpowiedzi. Nie wiedzieliśmy czego szukamy i dokąd zmierzamy, ślepo prowadzeni przez fanatycznego kapłana, który był podejrzanie milczący i jakby nieobecny… Po kilkudziesięciu metrach dotarliśmy przed wejście do większego pomieszczenia, ale dalej Goth, srogim i stanowczym tonem, zabronił nam iść dalej! Tłumaczył, że temperatura w środku komnaty jest tak niska, że tylko siebie jest w stanie przed nią uchronić… Nie pytaliśmy o nic więcej, bo i tak wiedzieliśmy, że nic nam nie powie, więc spokojnie czekaliśmy w progu.

Kiedy wrócił, widać było, że jego twarz rozpromieniała i czegokolwiek szukał w środku pomieszczenia, na pewno to znalazł. Był weselszy, mniej zmartwiony i zamyślony, z wyrazem nadziei i ulgi na twarzy… Dalej nie pytaliśmy, czekając, aż sam zacznie mówić, jednak to nie nastąpiło… W skupieniu, milczeniu i z wielką ostrożnością opuściliśmy jaskinię i wróciliśmy przez zamarznięte miasto do wozu. Załadowaliśmy doń zdobyte szczątki salamandr i spokojnie, zostawiając Lodowe Wybrzeże za plecami, ruszyliśmy w kierunku Wyklętego Lasu. Musieliśmy raz na zawsze zakończyć sprawy z klątwą, którą nałożył na nas Nanhezgul…



Kroniki XXIV: Wyklęty Las i Nanhezgul (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc kwiecień. Okolice Zaihary, północno-zachodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


No i kolejny dzień zacząłby się dobrze, gdyby nie Gotrek i jego chciwe, egoistyczne podejście do co poniektórych członków drużyny. Zjawia się niestety po półroczu, a nie roku, i znowu zaczyna wprowadzać swoje chore, przez nikogo niepopierane filozofie… A było tak spokojnie bez niego… Zaraz na dzień dobry zagadnął mnie o moje czary i zażądał ich formuł dla siebie! Takiej bezczelności i arogancji nie było w drużynie… przez ostatnie pół roku! Stwierdził, że dawał mi czary, a ja niewdzięcznik nie odwdzięczyłem mu się w najmniejszym stopniu! Jak szybko zaczął tą rozmowę, tak szybko ja ją zakończyłem, stwierdzając, że nie jesteśmy sobie nic winni. Musiałem go dość mocno tym wyprowadzić z emocji, bo zaczął (jak to u rodziny un Nathreków bywa) mi grozić, i stwierdził (bezpodstawnie zresztą), że nazwałem go kłamcą i oszustem… Nie miałem zamiaru dłużej brać udziału w jego insynuacjach i zakończyłem dyskusję…

Nie wiem co mnie tknęło później, żeby zaczynać ją w towarzystwie jego ojca-fanatyka, ale tak się stało… Oczywiście Goth poparł swojego zmanierowanego, jedynego, dobrotliwego, bez skazy syneczka i „nakazał” mi podzielić się z nim tymi czarami, które zdobyliśmy w ostatnich misjach i wyprawach. Na szczęście nie tylko ja byłem zdania, że to absurd, bo nawet Din poparł moje stanowisko. Wojownik zręcznie, w odpowiednim momencie wtrącił, że sam Gotrek rozstając się na czas szkolenia z nami, bezczelnie zażądał zapłaty za przedmioty, które nam zostawiał, a które z logicznych i technicznych przyczyn nie były mu już przydatne. Din uważał też, że jeśli Gotrek chce dostać czary, które zdobyliśmy bez niego, to musi za nie uczciwie zapłacić. Moim zdaniem powinno być tak, że jeśli będzie chciał użyć jakiegokolwiek „spłaconego” mu przez nas przedmiotu, powinien oddać nam nasze pieniądze! Żeby sprawiedliwości stała się zadość…

Po burzliwej, ale konkretnej dyskusji, poproszony zakonserwowałem zdobyte części ciał lodowych salamandr i ruszyliśmy w stronę Wyklętego Lasu. Tam, według słów kapłanki Baurusa, Estibel Białej, miał znajdować się Wodospad Cudów, a przy nim Sadzawka Oblicza, przy której powinniśmy trzykrotnie wypowiedzieć imię bóstwa „Nanhezgul” i poprosić je o zdjęcie klątwy, którą nas obarczył. Sama nazwa Lasu wzięła się ponoć z tego, że kiedyś pewien mag zakopał w nim serce demona. Natura i imiona demona i owego maga nie są mi znane, ale podobno to tylko legenda… W każdym razie takie zbezczeszczenie powodowało likantropię u wszystkich, którzy wkraczali do lasu… Dość przerażająca wizja naszej misji, ale to tylko legenda…

Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do przydrożnej gospody na granicy dominium Zaihary, żeby zostawić wóz ze szczątkami salamander. Tam wywiązała się nerwowa dyskusja z karczmarzem, który chciał za wszelką cenę wyciągnąć z nas jak najwięcej pieniędzy za przetrzymanie na tydzień naszego „towaru”. Po ugodzie i najmie ruszyliśmy dalej. Pogoda całkowicie się popsuła utrudniając podróż. Zaczęło padać, a temperatura spadła. Jeśli chodzi o mnie to zima przypomniała mi się po raz kolejny, mimo że wydawało się że idzie już wiosna… Byłem zmuszony do przywołania „Wierzchowca”, a i to nie dawało zbytniej ulgi dla ciała, tylko dla mych obolałych nóg. Kiedy zbliżyliśmy się na skraj lasu, postanowiliśmy rozbić obóz. Wtedy pierwszy raz poczułem umarłych, a Morgul rozjarzył się bladobłękitnym światłem. Skupiłem swą wolę na odczuciu i zahamowaniu światła i już po chwili było pod moją kontrolą. Wyszedłem z namiotu, żeby ostrzec drużynę, ale nagle odczucie ustało. Spokojnie położyłem się spać…

Rankiem ruszyliśmy w dalszą podróż. Szliśmy wzdłuż rzeki Mejis kierowani szczątkową wiedzą naszego kapłana. Miał nadzieję trafić tym szlakiem do Wodospadu. Pogoda doskwierała wszystkim, i kiedy tak rozmyślałem nad słabością mego wątłego ciała, nad siłą mego umysłu i mocy, mój wyczarowany koń stanął dęba. Rwał się i wierzgał i tylko moje umiejętności jeździectwa opanowały jego nerwy, ale nie pozwalały skupić się na lasce, które zaczęła intensywnie świecić. Opanowałem wierzchowca i ostrzegłem drużynę, kiedy nagle coś chwyciło Ziriel za stopę. Z podmokłego terenu, na którym obecnie się zatrzymaliśmy szybko zaczęły wynurzać się umarłe istoty. Zaraz rozpoznałem w nich żywotrupy. Było ich mnóstwo i z każdego kierunku napływały inne, jakby wiedziały, gdzie stoimy i tam się kierowały. Dziesiątki trupów zbliżały się do nas z każdego kierunku. Zbiliśmy się w krąg, broniąc swoich pleców. Atak rozpoczął się bardzo szybko…

Zanim jednak do nas doszły, zdążyłem utkać „Unieruchomienie Nieumarłego”, przez co zatrzymałem w sumie sześciu napastników, tym samym szczelnie torując tymi „posągami” dalszych napierających. Kątem oka widziałem tylko jak Goth siłą swych modłów i amuletu niszczy swoich przeciwników, a pozostała część grupy zwarła się z innymi. W kolejnych sekundach walki wspólnie okrzyknęliśmy, że trzeba się przebić w kierunku Wodospadu, inaczej zginiemy tu. Szybko rzuciłem na siebie „Eteralny Pancerz” i zacząłem spinać konia, manewrując w ustalonym kierunku. Zanim jednak przedarliśmy się oczyściłem drogę „Kulą Ognia”. Słyszałem tylko setki plusków, które wywoływały stopami biegnące w naszym kierunku dziesiątki trupów… Nie oglądając się za siebie biegliśmy w wyznaczonym kierunku. Po kilku kilometrach, mogliśmy odpocząć, a Morgul przestał się w końcu jarzyć. Przez chwilę poczuliśmy się bezpieczni…

Gotrek za pomocą „Latania” wzbił się w powietrze i poleciał na zwiady. Bezpiecznie przeprowadził nas przez zwodnicze bagna, aż w końcu dotarliśmy do skalistego terenu. Poczułem gęsią skórkę na myśl o wspinaczce, w dodatku bez konia. Odesłałem wierzchowca i dalszą drogę przebrnąłem pieszo. Gotrek cały czas latał i obserwował dla nas teren. Kiedy wspięliśmy się naprawdę wysoko, mogliśmy w końcu porządnie odpocząć. Okazało się, że Din odniósł rany podczas walki, więc kapłan zaczął modlić się o jego zdrowie. Gotrek odleciał na zwiad i nie było go dość długo, a ja…

Okazało się bowiem, kiedy młodszy un Nathrek wrócił, że znowu, na skałach, przemówiła przeze mnie istota… Moje zdziwienie nie byłoby większe niż zwykle, gdyby nie fakt, że nie był nią Wielki Zbrodniarz, którego znaliśmy jeszcze jako Piorun. Przedstawiła się jako Legion…! Powiedziała, że posiadam rozkazy i mają się mnie o nie pytać… Po krótkiej dyskusji moi nieszczerzy towarzysze przyznali się jeszcze, że zeszłej nocy, przy ognisku, też byłem spętany… Napisałem przy ognisku dwa słowa: „Totalna Konsekracja”, co w skrócie oznacza Przemianę, a co dla mnie jednak coś znaczyło… Sięgnąłem pamięcią wstecz, do czasów ksiąg i nauki…

Opowiedziałem im o legendach, dawnych opowieściach i zapiskach, w których Totalna Konsekracja często była opisywana… Ponoć potężni magowie mogli za pomocą długiego rytuału, przenieść duszę istot, nie tylko zmarłych, do innego ciała. Wtedy to ofiara ginęła na zawsze, a przejmująca ciało istota zaczęła w nim zwyczajnie zamieszkiwać, przejmując nad nim całkowitą kontrolę. Zacząłem żałować, że nie poszliśmy od razu do demonologa, który prawdopodobnie byłby w stanie mi pomóc, a tylko zwiedzeni chciwością kapłana i reszty drużyny, ruszyliśmy do Lodowego Miasta i później Wodospadu. Zacząłem czuć, że moje życie powoli dobiega końca, a ja zaprzepaszczam szansę na jego przedłużenie… Mimo iż moi kompani mieli inne zdanie, ja przejąłem się tym poważnie i zmartwiłem… Praktycznie od rozmowy na skałach o niczym innym nie myślałem…

Ruszyliśmy dalej, ponieważ Gotrek oznajmił, że znalazł wodospad podczas swego zwiadu. Na drugi dzień, po spokojnej nocy dotarliśmy na miejsce. Wodospad Cudów był wysoki na kilkanaście metrów, dość wąski, a wpadał szumnie do malutkiego stawu. Zwiedzeni, że to jest Sadzawka zaczęliśmy wzywać imię istoty, która zrzuciła na nas klątwę. Bez skutku… Poczęliśmy poszukiwanie Sadzawki, która według opisu kapłanki miała być w pobliżu wodospadu. Kiedy obeszliśmy teren dość szerokim łukiem bezskutecznie szukając sadzawki, utkałem „Lewitację” i postanowiłem obejrzeć co jest na górze wodospadu. Nic… Zaproponowałem, żeby przejść przez ścianę wody, bo być może nie ma tam skały, a ukryte przejście… Goth poprosił Lorsha o wsparcie i stąpając po wodzie przeszedł przez wodospad. Wyszedł po chwili i okazało się, że po raz kolejny moja intuicja się nie myliła…

Korytarzem doszliśmy do małej jaskini, gdzie na jej środku znajdowała się Sadzawka Oblicza. Kapłan trzykrotnie wypowiedział słowo: „Nanhezgul” i już po chwili z jej dna wynurzyła się głowa. Z czarnej jak smoła tafli wody, powstała nijaka istota o białej twarzy, a wargach i włosach czarnych jak woda. Zapytała nas o cel przywoływania jej pana, a kiedy wyjaśniliśmy, z powrotem zanurzyła się w sadzawce. Ta zaczęła przybierać barw, aż jej tafla zmieniła się w obraz, w którym staliśmy nad Torielem, w opuszczonym budynku i znęcaliśmy się nad jego ciałem podczas przesłuchania. Projekcja nie była w żaden sposób przekłamana i obserwując to z „zewnątrz” pojąłem, jak obrzydliwym czynem dla Nanhezgula musiało się to wydać. Obraz przyspieszał, groteskowo pokazując nasze „prace”, ale nie chodziło tu bynajmniej o ośmieszenie, a szybkie zakończenie projekcji. Nie umiałem ukryć uśmiechu na zasłoniętej kapturem twarzy, ale widziałem, jak inni też śmieją się skrycie. Wizja dobiegła końca i już po chwili ponownie z tafli czarnej wody wynurzył się wysłannik Nanhezgula…

Istota stwierdziła, że nie zrozumieliśmy „przesłania”, choć sprawa Toriela była dla mnie zwykłym przesłuchaniem ze szczęśliwym zakończeniem dla oprawców. Chodziło jednak teraz głównie o zdjęcie z nas kłopotliwej klątwy. Nanhezgul jednak dał nam szansę i przekazał posłańcowi swą wolę. Pierwszym trzem osobom, które napotkamy, i które poproszą nas o pomoc, bezinteresownie pomożemy, wtedy to wówczas klątwa zostanie z nas zdjęta… W przeciwnym razie wzmocni się na sile… Nie dyskutowaliśmy z „wyrokiem” i zwyczajnie opuściliśmy Sadzawkę. Korzystając jeszcze z okazji postanowiliśmy wrzucić monetę do Wodospadu Cudów i wypowiedzieć życzenie, które ponoć spełnia się za każdym razem. Życzyłem sobie jednego: „Chciałbym, żeby istoty we mnie nie wyrządziły mi żadnej krzywdy, chciałbym żyć…” Mam nadzieje, że spełni się tylko to jedno moje życzenie…

Rankiem znowu dałem popis opętania, tym razem słysząc własne słowa, wypowiedziane bezwiednie i mimo swej woli. Zwróciłem się do Gotreka: „Ty Gotreku zrobisz selekcję Katet…” Wszystkich łącznie ze mną wmurowało, bo żadne z nas nie miało pojęcia o czym powiedziałem, żadne prócz… Gotrek spojrzał na mnie z niedowierzaniem, bo jak się okazało nie miałem prawa mieć wiedzy o danej selekcji, ponieważ była to ścisła tajemnica Zakonu Węży, w którym młodszy un Nathrek był na półrocznym szkoleniu… Mowa tu była bowiem o rekrutacji, która pozwalała wybrać najlepszego kandydata do Zakonu. Coś jak turniej, który wygrał Gotrek, a który był swojego rodzaju selekcją…

Kiedy doszliśmy do końca skał, a początku podmokłego, bagiennego terenu, Gotrek uraczył nas hojnością i rzucił na wszystkich „Latanie”, skracając i ułatwiając dalszą wędrówkę, podczas której znowu moglibyśmy zostać zaatakowani przez hordy żywotrupów… Po kilkudziesięciu minutach lotu, resztę wędrówki spędziliśmy w siodłach i pieszo. Kiedy podróżowaliśmy dalej, nagle z lasu wyskoczył na nas dziwny, niski i obdarty dzikus… Wyglądał tak nietypowo, że aż przerażająco. Nosił pióropusz i był na wpół nagi, cały umorusany i rozszalały. Zachowywał się jakby właśnie uciekł z hospicjum dla umysłowo chorych i pogoń deptała mu po piętach… Goth nakazał nam szybko milczenie i spokój, bo jak się później okazało ów szaleniec był kapłanem Tuluntusa, boga szaleńców… Nie dziwota, że dziad pierwsze co zrobił, to chwycił mojego wyczarowanego wierzchowca za przyrodzenie… No cóż… Nawet Tuluntuss ma swoich wyznawców… Dziad zniknął i na całe szczęście nie musieliśmy dyskutować z nim o globalnej ekspansji mrocznych elfów na południe, albo o integracji zacofanych ludów podczas wojen i mrocznych dziejów, czy też apokaliptycznych wizjach umierania ze śmiechu, podczas dnia sądu Tuluntusa nad zbyt mało szaloną planetą…

Kolejnego dnia doszliśmy do gospody, z której zabraliśmy wóz z naszym pakunkiem i mimo mojej niechęci i pragnienia pilnego udania się do demonologa, znowu ustąpiliśmy zachciankom i chciwości naszego kapłana... Egoizm w drużynie sięgnął zenitu, ale postarali się bzdurnymi argumentami „wyperswadować” mi, że dzień w te, czy we w te nie ma znaczenia… Wróciliśmy do Lodowej Jaskini, żeby Goth mógł odebrać swoje tajemnicze i magiczne świecidełka… Kapłan otoczył nas ochroną przed zimnem, po czym weszliśmy w Lodowy Las. Widok po raz kolejny zaparł dech w piersiach. Wojny pomiędzy demonem Kalroniusem i władcą Zaihary Ifreshem doprowadziły to miejsce do takiego stanu… Lodowe Wybrzeże całe pokryte było zmarzliną. Temperatura była tam tak niska, że nawet ochrona magii i Lorsha niewiele pomagała…

Kiedy minęliśmy Las, weszliśmy do miasta Estor, którego zlodowaciałe resztki murów, świeciły w blasku słońca. Staraliśmy się unikać salamander i jakiegokolwiek starcia, bo zależało nam na czasie. Mi zależało na czasie… Doszliśmy do Lodowej Jaskini i dalej korytarzem w dół. Do komnaty wszedł tylko nasz kapłan, ponieważ warunki tam panujące były gorzej niż skrajne, a temperatura sprawiała, że wydychało się sople lodu… Wrócił po chwili poważny, ale oczka śmiały mu się z zadowolenia… Widać zyskał to po co przyszedł i spełnił swoje tajemnicze zachcianki… Opuściliśmy to miejsce i czym prędzej Lodową Krainę… Wieczorem dotarliśmy nad brzeg jeziora, gdzie postanowiliśmy się przespać… Życzenia do spełnienia przyszły do nas same i to w najmniej oczekiwanym momencie…

Nie zdążyliśmy się położyć, kiedy nagle do obozu wpadł młodzieniec krzycząc do nas: „Mam Cię Skrzacie Zmieniaczu! Chcę, abyś znalazł dla mnie Naszyjnik Aurelii…!” Młodzieniec zamilkł i patrzał się tępo w nasze rozdziawione ze zdziwienia gęby, po czym opuścił ręce i chciał opuścić nasz obóz… Tknięty naszym przymusem spełniania najdurniejszych życzeń i przysług, od razu go zatrzymałem i zbeształem od stóp do głów! No kto normalny wpada do obozu wędrowców, całkiem obcych ludzi, bierze ich za jakichś bajkowych skrzatów, po czym wykrzykuje życzenia?! No jasna cholera, musieliśmy przez tego idiotę szukać jego amuletu! Jak się później okazało nie było to wcale trudne… Ale i tak miał mnie szlag trafić…!!!

Kiedy już wszyscy ochłonęliśmy i opanowaliśmy negatywne emocje w stosunku do narowistego młodzieńca, ten wyjaśnił nam istotę życzenia i postać skrzata, którego poszukiwał. Okazało się, że przedmiotem jego zachcianki był stary medalion jego babki, który jej mąż schował z innymi przedmiotami i zatopił w tym właśnie jeziorze… Lorein, bo tak zwał się ów młodzian, powiedział, że na tych ziemiach niegdyś żyło wielu Skrzatów Zmieniaczy, istot, które potrafiły przybrać każdą postać, a które, gdy się je złapało, spełniały każde życzenie… Brzmiało to, jak historia z bajki o złotej rybce, ale w końcu nie nam było to oceniać, bo w tym wypadku to my robiliśmy za „złotą rybkę”…

Zanim przystąpiliśmy do poszukiwań, zapytałem miejscowego chłopca o demonologa Astimmora. Powiedział jak mamy do niego trafić, plus dodatkowe, śmieszne i wieśniackie historie, jakim to demonolog jest złym magiem i przeprowadza „zakazane” rytuały… Ale to uszło naszej uwadze, po czym skupiliśmy się na poszukiwaniach amuletu. Kiedy już przekonaliśmy Gotha do nurkowania i „brudzenia” sobie jego „świętobliwych” rączek takim „poniżającym” zadaniem, podjęliśmy odpowiednie środki i zanurzyliśmy się w jeziorze. Ja, Din, Ziriel i Goth, wspierani wolą Lorsha zanurkowaliśmy w poszukiwaniu owej zatopionej skrzyni, a Gotrek wsparty „Lataniem” obserwował z góry i kierował nas na bardziej prawdopodobne miejsca na dnie…

Po półtorej godzinie brodzenia po trudnym dnie jeziora, kiedy to czułem wygasającą już siłę modłów Gotha, natknąłem się na poszukiwaną skrzynię. Znajdowała się na zatopionej łodzi, albo raczej jej wraku, a najdziwniejsze było to, że owa łódka miała strzaskane dno, w taki sposób, jakby coś rozbiło jej deski od spodu… Wezwałem na pomoc Ziriel i Gotha, bo ci najbliżej mnie się wówczas znaleźli i długo nie zastanawiając się zaczęliśmy wyciągać skrzynię na brzeg. Domyślaliśmy się, że coś zamieszkałego w tym jeziorze rozbiło dno łodzi zatapiając ją wraz z pływakiem, dlatego pospiesznie ciągnęliśmy ciężką skrzynię… Nagle coś oślizgłego przepłynęło obok pięknej zabójczyni, to tylko wzmogło naszą desperację i siłę pociągu… Na szczęście bez przeszkód dostaliśmy się z ładunkiem do brzegu i wyszliśmy z jeziora…

Okazało się, że nie tylko mnie zdarza się popełnić błąd podczas czarowania, bo Gotrek w wyniku nieokiełznania mocy „dostał” kocich wąsów, co wprawiło nas wszystkich w dobry, wręcz wesoły humor… Przycisnęliśmy chłopaka na temat zatopionej łodzi, szkieletu dziadka i kufra pełnego przeróżnych przedmiotów. Powiedział, że ponoć dziadek znalazł figurkę, która przyniosła wiele nieszczęść w rodzinie, doprowadzając do różnych wydarzeń. Dlatego dziadek postanowił zatopić ją i resztę podejrzanych przedmiotów na dnie tego jeziora… Dość naciągana historia, ale ważne, że pierwsze życzenie zostało spełnione…

Rzuciłem na skrzynię „Otwarcie”, a zaraz potem „Wykrycie Magii”, na przedmioty w niej leżące. Jedyne, co emanowało magią był zawinięty w płótno posążek przedstawiający znajomą mi istotę… Biło z niego magią cieni i to dość silnie… Już planowałem w myślach jak okiełznam cień i zagłębię wiedzę tej magii, kiedy Goth kategorycznie nakazał zwinięcie go z powrotem i ponowne zatopienie w jeziorze… Widać nasz kapłan zorientował się, co jest grane i stanowczo, pewnie ze strachu i niewiedzy, się temu przeciwstawił… Trudno, ważne, że wiem, gdzie zatopiliśmy skrzynię… Mimo zaproszeń młodzieńca do siebie, odmówiliśmy i ruszyliśmy czym prędzej w stronę Zaihary, a później do demonologa.

Po drodze do miasta, w lesie na gałęzi, znaleźliśmy zawieszony na drzewie bukłak z literką ”S”… Nie byłoby to dziwne, czy podejrzane, ale bukłak emanował silną magią przemian, a piwo w nim cały czas się wylewało, jakby pojemnik był bez dna… I tak fajna zdobycz, cokolwiek to oznacza, więc postanowiliśmy go zabrać. Wieczorem zatrzymaliśmy się w wiosce Tronnheim. Kiedy weszliśmy do gospody znowu zdarzyła się rzecz niespotykana i troszkę dla nas irytująca… Karczmarz na nasz widok zaniemówił, a wtedy wiedziałem już, że ma to coś wspólnego z życzeniem. Jakbyśmy, cholera, byli jakimiś skrzatami…!!!

Wcisnął nam kit, że śniliśmy mu się i mamy dla niego spełnić jego życzenie! Ręce mi opadły i zwyczajnie poddałem się w tej sytuacji. Kompletnie bezbronny i poirytowany wysłuchałem, jak oberżysta śliniąc się z podniecenia, bo w końcu zobaczył zjawę ze snu, opowiadał, jak ukradziono mu głowę niedźwiedzia i mamy ją odzyskać… Ponoć głowa wisiała na ścianie od lat przynosząc mu szczęście i dobrobyt, a od czasu kiedy skradli ją bandziory i zakapiory z wioski, jego piwo cały czas kiśnieje… Podał nam namiary na rabusiów i imię ich herszta, po czym poprosiliśmy, w dług wdzięczności, o strawę i pokój, a nazajutrz byliśmy już w drodze na spotkanie ze złodziejami…

Aber, bo tak oberżysta się nazywał, opowiedział jak to kiedyś Skrzat Zmieniacz (zacząłem faktycznie wątpić czy to aby na pewno bajkowa postać) powiedział mu, że gdy ubije zwierza i zawiesi jego głowę na ścianie, to nigdy nie zabraknie mu dobrego piwa. W przeciwnym wypadku trunek będzie mu kisł. Dziwne warunki skrzacik mu dał, bo słyszeliśmy, że „dobrą wróżką” jest i spełnia życzenia, a nie warunkuje ich… No cóż, jak mus, to mus…

Rankiem kolejnego dnia udaliśmy się w kierunku polany, na której mieliśmy spotkać Teorna i jego złodziejską świtę. Niestety, jak to w bajkach z życzeniami bywa, znowu zostaliśmy zaskoczeni przez „los”… Przy drodze bowiem napotkaliśmy pijanego herszta bandy, który na nasz widok rozdziawił gębę… Wiedziałem już, że jest to „gest”, który nam ostatnio nie sprzyja i teraz też się nie pomyliłem… Teorn oświadczył nam, że śniliśmy mu się i ma do nas prośbę…!!! Stanęliśmy jak wryci, a może załamani… Sam nie wiem, ale po chwili nawet nasz kapłan zrezygnował ze zbędnych rozmów, tylko od razu przeszedł do rzeczy….

Łotr poprosił nas o odzyskanie dla niego pierścienia, który był w posiadaniu karczmarza Abera, a który to przegrał w jakiejś grze… Żeby wszystko zakończyło się szybko i bezboleśnie, bo nasz kapłan i jego syn z nerwów, poirytowani całą sytuacją, zaczęli mu grozić, co stawiało nas w dość ciemnym świetle, jako „rozjemców” kłopotliwej sprawy, poprosiliśmy go o głowę Meara, niedźwiedzia oberżysty, a w zamian obiecaliśmy mu dostarczyć jego zafajdany pierścień… Po kilku godzinach kolejnych argumentacji, odzyskaliśmy pierścień, tym samym zyskując zaufanie i „przyjaźń” karczmarza, a następnie usatysfakcjonowaliśmy Teorna, który również „rzucił nam się w ramiona” w podzięce…

Mimo iż sytuacja była irytująca, a spełnianie życzeń wprawiało mnie w zły nastrój, to czułem po wszystkim satysfakcję i zadowolenie… Ale nie z tego, że dzięki mnie ktoś coś odzyskał, czy poprawiłem mu żywota, tylko dlatego, że pozbyłem się uciążliwej klątwy, i byłem bliżej demonologa…

Udaliśmy się w kierunku Zaihary, a później w planach było odwiedzenie siedziby Astimmora. Oby tylko starczyło mi czasu…



Kroniki XXV: Zaihara i Demonolog I (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc maj. Zaihara, północno-zachodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Pod wieczór dojechaliśmy do miasta. Gospoda „Pod Leśnym Duszkiem”, w której się zatrzymaliśmy leżała na Wzgórzu Zamorskim, jednej z części miasta. Kiedy weszliśmy do środka zobaczyliśmy nie lada zamieszanie, w którym głównym uczestnikiem była banda zapijaczonych krasnoludów… Bijatyka rozgrywająca się na naszych oczach, wprawiła mnie, nie wiem czemu, w dość dobry nastrój. Poprzewracane stoły, zniszczone i popękane ławy, rozbite kufle i rozlane piwo, a przy tym pełne uciechy mordobicie… Jedna strona gospody, ta część klientów stroniąca od bitki, tępo wpatrywała się w jej przebieg, i druga strona, banda krasnoludów i ludzkich ochlajmord, którzy resztkami sił dążyli do zakończenia burdy… Staliśmy przy wejściu cierpliwie, czekając aż krasnale dokończą dzieła, a poszkodowani i przegrani, wyjdą z karczmy. Ku memu zdziwieniu barman był nad wyraz spokojny i nie psioczył o wyrządzonych szkodach, tylko machnięciem ręki potraktował całe zajście i jeszcze pomógł krasnoludom posprzątać cały syf, który po sobie zostawili…

Kiedy doprowadzili karczmę do ponownego użytku, krasnoludy zamówiły trunki dla wszystkich gości… Widać było na pierwszy rzut oka, że są wojownikami i mimo iż nie znam się na orężu, to ciężkie młoty i topory mówiły same za siebie… Na tarczach mieli wymalowane godło słońca i gór, przedzielonych linią, ale żadne z nas z podobnym się wcześniej nie spotkało. Przy stole porozmawialiśmy jeszcze o identyfikacji bukłaka ze skisłym piwem, po czym udaliśmy się na spoczynek.

Rankiem, schodząc na śniadanie, Goth dostał nagle ostrych i mocnych bólów pleców, które zbiły go z nóg i stoczyły ze schodów… Wszyscy zdziwiliśmy się, bo rosły i silny kapłan nigdy nie miał żadnych dolegliwości innych, niż te zdobyte w walce… Poprosiłem o możliwość obejrzenia jego obolałych pleców i zdiagnozowania bólu, ale dość szorstko i nieprzyjemnie cisnął mi w twarz odmowę… Bezczelny i arogancki cham pozostanie nim do końca swoich dni i chyba w końcu przyjdzie mi się z tym pogodzić… Ogólnie postanowiłem zignorować jego duszności i bóle i mieć go zwyczajnie gdzieś…

Po śniadaniu uzgodniliśmy, że Goth pójdzie na jakieś „tajemnicze” spotkanie ze „znajomym”, a reszta pojedzie do siedziby Ligi i wyśle skrzynię ze szczątkami salamander do alchemika w Adberheim, a potem sprzedamy niepotrzebny już wóz. Załatwiliśmy to dość szybko, sprawnie i zgodnie, po czym udaliśmy się na ulicę Złotą do jubilera po perłę do „Identyfikacji” bukłaka. W karczmie, po powrocie, zagadnęliśmy oberżystę o wczorajszą bójkę, bo zaintrygowało nas jego znieczulenie na rozbój w jego karczmie. Karczmarz spokojnie wyjaśnił, że z Topornikami Ferdinanda, bo tak grupa zbrojnych krasnoludów się nazywała, jest tak często, ale mimo to pochwalił ich za uczciwość i każdorazowe zwrócenie kosztów poniesionych szkód… Ponoć ci niscy najemnicy często pracują dla króla i zapuszczają się w swych misjach w najmroczniejsze zakątki krainy, nawet na samych Czarnych Jeźdźców, sługusów Urukairosa… Gospodarz zagaił nas o demonologa, Astimmora, o którym od nas usłyszał… Wskazał nam Wzgórza Męki, na Skałach Rozpaczy, gdzie ów „demoniczny mag” mieszka. Ponoć ten „czarci pomiot” ma jakieś kontakty w „mordowni” o nazwie „Wronie Oko”… Jeśli będzie trzeba właśnie tam się udamy…

Długo jeszcze słuchaliśmy „bajań” gospodarza o Święcie Gwiazd i zbliżającym się Święcie Słońca… Miłe dla miejscowej ludności zabawy, podczas których nabija się na pal najbardziej zwyrodniałych przestępców… No cóż, co kraj to obyczaj… I tak musimy podczas tego święta dostać się do Cytadeli Burz, głęboko zatopionej gdzieś na morzu… Gotrek z Gothem poszli do jubilera na zakupy… Synalek poczuł pełną sakiewkę swego „hojnego dla niego” ojczulka i postanowił popłaszczyć się troszkę i uszczknąć kilka monet dla siebie… Mimo obietnic szybkiego powrotu, raczyli się zjawić po prawie dwóch godzinach, udowadniając przy tym jak „ważne” dla nich jest załatwienie mojej sprawy opętania… Wszędzie czuć hipokryzję i zakłamanie, ale muszę przetrwać ten ciężki i bolesny dla mnie okres… Czuję jak wzbiera we mnie złość i niemoc, bezradność wobec siebie samego, mej „dolegliwości” i tego, że moja pseudo drużyna udaje, że się tym przejmuje… Czuję jak ból trawi me ciało, wnikając w najgłębsze jego zakamarki, po najmniejsze koniuszki, jak trawi mi duszę, powolutku zatracając resztki zdrowego rozsądku i myśli… I najgorsze jest to, że zostałem sam…

Po krótkich przygotowaniach wyjechaliśmy z miasta w kierunku wieży demonologa. Podróż przebiegła dość spokojnie i już koło północy rozbiliśmy obóz, przed wjazdem w las. Nie pamiętam, która była godzina, bo ból przyćmił moje poczucie czasu, w ogóle jakiekolwiek poczucie, z wyjątkiem męki targania mym wątłym ciałem i rozrywania go na strzępy... Ataki, których dostałem późną nocą, były tak bolesne, że po krótkich wstrząsach i konwulsjach straciłem przytomność… Rankiem obudziłem się totalnie wyczerpany, bez sił i chęci do życia… Moja kompanija wpatrywała się we mnie z przerażeniem i zaciekawieniem, ale przerwałem ten cyrk serią krótkich, acz pokaźnych wymiotów… Tego ranka nie miałem nawet siły zjeść śniadania…

A już na pewno nie miałem zamiaru wysłuchiwać wywodów i śmiesznych „przemyśleń” młodego un Nathreka, który ni z gruszki ni z pietruszki uznał, że obecna pora, kondycja i stan co poniektórych członków tej drużyny, wyśmienicie się nadaje do wysłuchania jego bzdurnych wywodów…!!! Gotrek stwierdził, że, jak on to nazwał… „dorósł” do tego, żeby akurat teraz porozmawiać o tym, iż jego zdaniem, jego ukochany ojczulek powinien zostać naszym przywódcą! Ręce mi opadały z braku sił, ale jak usłyszałem tego typu przemowę, to myślałem, że znowu dopadnie mnie agonalny ból…!!! Gotrek mimo zdziwienia pozostałych, nawet samego Gotha, bo wybrał tą rozmowę nie w porę, kontynuował swój śmieszny wywód, tłumacząc, że uważa ojczulka za najbardziej odpowiedzialną osobę, silną duchem i wiarą, nie mylić broń boże z fanatyzmem, by był on naszym przywódcą… Kiedy już powstrzymałem wymioty, które we mnie wzbierały, poprosiłem grzecznie i cierpliwie o przeniesienie tej rozmowy na najbliższą przyszłość, kiedy już mój „problem” zostanie rozwiązany i każdy swobodniej będzie się mógł na ten chory temat wypowiedzieć…

Jak najszybciej podjęliśmy dalszą podróż. Ziriel natrafiła na ślady wozu i czwórki podróżnych, którzy najprawdopodobniej jechali przed nami. Faktycznie po drodze, jakiś czas później minęliśmy w miarę świeże, opuszczone już obozowisko. Następne pół godziny podróży doprowadziły nas do szczątków wozu i czterech trupów… Wóz był cały w strzępach, przepołowiony na pół… Przy nim leżały trzy ciała ludzi i konia… Goth i Gotrek oznajmili nam wówczas, że nocą po moich atakach „padaczki”, kiedy już wszyscy spali, podczas ich warty słychać było z lasu okrzyki i przeciągły ryk… Prawdopodobnie bestia jakowaś napadła tych podróżników i rozszarpała ich ciała na drobne kawałki… Kiedy Gotrek zaczął zdzierać skórę z twarzy trupów, wiedziałem, że poszukuje składnika do jednego z potężniejszych czarów Nekromanckich… Wywołało to oburzenie i obrzydzenie wśród Ziriel i Gotha, którzy potępili ten czyn… Pomyślałem wówczas, jak potraktowałby mnie nasz kapłan, gdybym to ja obdzierał trupy ze skóry, żeby posiąść składnik do czaru, a nie jego synalek…? „Świętoszki” i hipokryci… Obwiniają wszystkich w koło o grzechy i występki, ale boją się konsekwentnie rozliczać z nich samych siebie…!!! W rodzinie ręka rękę myje, jakkolwiek by nie była zepsuta i zdeprawowana…

Ziriel zajęła się w tym czasie tropieniem i natrafiła na czwartego człowieka, który uciekł w las, oraz na olbrzymie ślady podobne do niedźwiedzich… Szybko ruszyliśmy dalej. Pod wieczór, kiedy dojechaliśmy do wzgórza, z lasu wybiegła na nas bestia, rozbijając nasz szyk i całkowicie zaskakując… Szybko spiąłem konia i pogalopowałem na wzgórze, a kiedy byłem już bezpieczny, z dala od bezpośredniego ataku, zacząłem tkać zaklęcia, by choć trochę pomóc mojej walczącej drużynie…

Zobaczyłem jak kilkadziesiąt metrów poniżej kompanija walczy z sowiniedźwiedziem, wytworem chorych eksperymentów, szalonych magów, krzyżówką zwierząt, które wymknęły się spod kontroli… Były stworzone za pomocą magii, ale same w sobie nie były już magiczne. Rozmnażały się i żyły jak wszystkie inne zwierzęta, chociaż ich występowanie jest naprawdę rzadkie. Znane ze swej wysokiej agresji i zażartości, walczyły do końca, bez strachu, do samej śmierci ich, albo ich ofiary. Były dość odporne i wytrzymałe, dlatego spotkanie całej drużyny z tylko jednym z nich było i tak wielkim i niebezpiecznym starciem.

Zobaczyłem jak Goth upada z konia, który pada martwy po szarży bestii. Din i Gotrek zwarli się bezpośrednio, a Ziriel strzelała z kuszy. Słyszałem tylko, jak młody un Nathrek krzyknął: „To coś ma pancerz, lub jakąś tarczę…!”, i wówczas począłem tkać zaklęcie… Walka była długa i naprawdę zacięta. Na przemian atakowałem bestię „Pozbawieniem Sił” i „Błyskawicą”. Gotrek również „Latając” walił „Błyskawicą” w sowiniedźwiedzia. Widziałem tylko jak z sekundy na sekundę siła ataku mojej drużyny słabnie… Din i Ziriel odnieśli bardzo poważne rany, w końcu nasza wojowniczka zaczęła się wycofywać. Goth zaciekle atakował toporem, ale bestia wydawała się być totalnie nie zmęczona i prawie w ogóle nie zraniona… Zacząłem zastanawiać się czy jakiekolwiek me czary odnoszą sukces, czy w tym przypadku magia nas zawodzi, a może zwyczajnie jesteśmy dla niej zbyt słabi…? Jeśli tak, to nasz los już był przesądzony… Na szczęście myliłem się…

W pewnym momencie kapłan olbrzymim cięciem odrąbał bestii przednią łapę, ale ta nie poddając się wpadła tylko w większą furię… Wykorzystaliśmy to co do ułamka sekundy… Gotrek zleciał na ziemię i zaatakował szablą, ja rzuciłem „Błyskawicę”, czując jak olbrzymi ładunek energii leci w kierunku bestii. Oba nasze ataki były przygważdżające, ale śmiertelny cios oddał Goth dobijając stwora… Krótko po wygranej walce zaczęliśmy się leczyć. Kapłan poprosił Lorsha o pomoc, bo Ziriel i Din byli w krytycznym stanie… Goth wyleczył Dina, a ja „Powstrzymałem Krwotok” u Ziriel, u której dalej rany były bardzo ciężkie. Kapłan bez sił uleczył ją za pomocą stworzonego przez siebie pergaminu z modlitwą, a kiedy to w miarę poskutkowało, dostał kolejnego ataku bólu pleców… Kiedy po raz kolejny zaoferowałem mu pomoc, Ziriel nazwała mnie konowałem! Jakbym to ja na lewo i prawo leczył wszystkich kapłańskimi modłami i nie potrafił w inny sposób nikomu pomóc! Ale przekonają się, kiedy skończy im się „korytko leczenia”, bo ich kapłan straci moc, albo padnie podczas walki… Zobaczymy wtedy, kto będzie miał odpowiednie predyspozycje, umiejętności, wiedzę i moce, żeby pomóc tym niewdzięcznym skunksom! Skala zakłamania, niewdzięczności i zepsucia, sięga zenitu w tej drużynie…

Ruszyliśmy dalej, gdzie rozbiliśmy obóz i na szczęście noc minęła spokojnie. Koło południa następnego dnia, dotarliśmy na Wzgórze, gdzie obchodzi się Święto Gwiazd i Święto Słońca. Na jego szczycie stało tuzin pali, z powbijanymi na nich truchłami ludzkich szczątków i ciał… Zewsząd dochodził do nas smród rozkładu, fekalii i zapach skrzepłej krwi. Kilkaset metrów poniżej, wśród skalistych brzegów i ostrego klifu, zobaczyliśmy wysoką wieżę demonologa, cel naszej podróży. Opuściliśmy szybko „pogniłe” wzgórze i zeszliśmy na plażę. Goth ostrzegł nas o niebezpieczeństwie, które tu wyczuwa, ale mimo to ostrożnie zjechaliśmy przed skaliste brzegi wód.

Niestety po krótkim rozejrzeniu się po okolicy, okazało się, że żeby dostać się do wieży moglibyśmy użyć tylko łodzi, a i tak byłoby to ryzykowne, bo silne i wysokie fale, niechybnie sprowadziłyby nas na skały i roztrzaskały… Postanowiliśmy, że Gotrek rzuci na mnie i siebie „Latanie” i tylko we dwoje udamy się do wieży. Reszta będzie na nas czekać na plaży, a w razie jakiejkolwiek pomocy, Goth poprosi boga o wsparcie i „dojdzie” do nas po wodzie…

Kiedy zbliżyliśmy się na odległość około stu metrów od wieży, zza niej wyłoniła się przeźroczysta, praktycznie niewidzialna, latająca istota, wyglądem i posturą podobna do węża, jaszczurki lub smoka… Zaczęła krążyć wokół wieży i ostro piszczeć, jak gdyby chciała nas odstraszyć… Ledwo utrzymaliśmy lot, uderzenie siłą tych dźwięków, ale nie przestraszeni ruszyliśmy dalej. Nie wiedzieliśmy czy to cokolwiek da, mimo to cały czas krzyczeliśmy z całego gardła, że przybywamy w pokoju i prosimy o pomoc… Nic się nie działo, więc Gotrek postanowił wrócić na brzeg po lunetę i wówczas zauważył, że przy wieży za skałami czai się zakapturzona postać z wycelowaną w nas kuszą… Kiedy tylko zbliżyliśmy się, postać wystrzeliła w nas bełt, na szczęście niecelnie, ale latający wokół wieży stwór ruszył w naszym kierunku. Leciał szybko, zbliżając się, ale gdy tylko znaleźliśmy się dalej od wieży, jaszczur zawrócił… Powtórzyliśmy taką akcję jeszcze parę razy, ale w końcu załamany, zrezygnowany i bez pomysłów, dałem za wygraną…

Rozbiliśmy obóz na plaży, a nasza sytuacja nie wyglądała zbyt ciekawie… Byliśmy o resztkach jedzenia, bo sama podróż tutaj zajęła nam więcej niż przewidzieliśmy, zrezygnowani, zdenerwowani i bez pomysłów, co dalej… Do tego zebrały się jeszcze nerwy, moje załamanie, brak sił i ogólny „niesmak” drużyny, co do sytuacji, w której przeze mnie wszyscy się znaleźli… Wybuchła poważna, chyba dotąd najpoważniejsza, kłótnia pomiędzy mną, Gothem i Gotrekiem… Zarzucono mi brak planu działania, bezradność i nie przewidzenie takiej sytuacji…!!! Zbesztano mnie za pustkę w głowie, załamanie i ogólnie opętanie, jakbym sam się o to prosił…!!! Wytknięto mi brak poparcia dla wodzostwa Gotha i jego setek „wspaniałych” pomysłów i „umiejętności” rozwiązania każdej sytuacji i problemu…! Nie wytrzymałem i wulkan emocji wezbrał we mnie wylewając lawę setek epitetów i zdań karcących un Nathreków za ich zakłamanie i hipokryzję! Wygarnąłem Gothowi co o nim myślę i co myślę o jego synalku „mącicielu”! Jak bawią się czyimś kosztem, póki nie dotyczy to ich bezpośrednio, jak rozkazują i wydają polecenia, z myślą, że ich decyzje są jedyne i niepodważalne, a innych się nie liczą! I w końcu wykrzyczałem o ich megalomanii. O tym, że kiedy coś się komuś nie uda, jest przez nich wyszydzany i pogardzany, a ich porażki i potknięcia, zawsze muszą pozostać nie komentowane, a broń boże krytykowane…!!!

Milczeli jakiś czas, „zbici z tropu”, to oznaczało, że mój wybuch gniewu i desperacja dała im się we znaki… Załamany, niezadowolony z siebie, za szczerość i gniew opuściłem obóz… Nazbierałem drwa i rozpaliłem ognisko… Ręce mi drżały, kiedy czerpałem moc z ognia, wypełniając nią swoje zużyte i wyczerpane ciało… W końcu bez resztek sił położyłem się spać, zapominając o niebezpieczeństwie ze strony podstępnego i nienawistnego Gotreka, albo chęci zemsty ze strony jego „dotkniętego” ojczulka, „wrażliwego na obelgi w jego kierunku” kapłana… Usnąłem od razu…

Nie wiem ile spałem, ale w środku nocy obudziła mnie Ziriel i Din. Ucięliśmy sobie krótką rozmowę o tym co zaszło i jak to bardzo pozbawiłem szacunku naszego kapłana, przecież on, biedak, na to nie zasługuje… Nie tłumaczyłem się wcale, potwierdziłem tylko swe słowa, zatracając w swoim cierpieniu jakiekolwiek uczucia szacunku do un Nathreków i ich występków… Jeśli ktoś gardzi innymi, nie bacząc na ich uczucia, to jakim prawem żąda szacunku wobec siebie?! Prawo boskie zostawiam kapłanom, a nie normalnym, mniej fanatycznym istotom…

Rankiem bez słowa ruszyliśmy w stronę miasta. Wspólnie wszyscy postanowiliśmy wrócić i udać się na spotkanie z wysłannikiem demonologa w gospodzie, o której wcześniej nam mówiono… Szkoda tylko, że jak się wtedy o tym dowiedzieliśmy, nasz szacowny Goth to zakwestionował i machnięciem ręki zwyczajnie olał… Ciekawe czy jako nasz „przywódca” też by tak zrobił, czy zwyczajnie z zemsty, bo sprawa go nie dotyczy, wywarł na reszcie taki nacisk…?? Ja nie mam siły przebicia, bo cokolwiek powiem jest zawsze kwestionowane i degradowane przez un Nathreków…. Nie było Gotreka „Mąciciela”, było lepiej i Din i Ziriel potwierdzili me słowa zeszłej nocy, kiedy rozmawialiśmy o tej kłótni… Szkoda tylko, że nie mają cywilnej odwagi czasami się im przeciwstawić… Tchórze…

Do miasta dotarliśmy dość szybko i zaraz udaliśmy się do owej gospody „Wronie Oko”. Ku naszemu zdziwieniu nie była to żadna melina i mordownia, jak nas informował nasz gospodarz. Zagadnąłem oberżystę na osobności o Astimmora… Ten powiedział, że co trzy dni do karczmy zjawia się jego pomocnik, po jedzenie i z nim należałoby się zmówić. Sam demonolog nie lubi niezapowiedzianych gości, czego już zdążyliśmy doświadczyć. Jutro właśnie przybywa sługa, więc postanowiliśmy tu jutro wrócić. Tymczasem udaliśmy się do gospody „Czarny Tulipan”, gdzie mieliśmy się spotkać z szefem siatki Mordrokka, Taurusem w sprawie zdobycia kolejnego klucza w Cytadeli Burz.

Tam zaczepił Gotha jakiś nieznajomy z głupiutkim tekstem o kapłanie, na którego już długo czeka i jego umierającym bracie, któremu Goth ma udzielić ostatniej spowiedzi… Oczywiście od razu nam to podpadło, bo i gra aktorska jegomościa była na niskim poziomie, więc wszyscy udaliśmy się za nieznajomym. Przedstawił się jako Jander i wprowadził nas w tajniki jego kiepskiej maskarady…

Okazało się, że agenci Ifresha rozbili całą siatkę Mordrokka w mieście… Tych, którzy przeżyli obławę umieszczono w obozach pracy, a Taurusa w najcięższym i najbardziej strzeżonym. Niedobitki natomiast utworzyły nową siedzibę z nowym szefem siatki, do którego właśnie nas prowadził… „Szpital Dwóch Sióstr” był zwykłym szpitalem, który prowadziła pani Natalia von Eik. Obok niego był sąsiadujący dom, w którym była nowa siedziba siatki. Przybytek dla biedoty również był prowadzony przez panią Natalię, która poprowadziła nas do naszego pokoju… Po chwili zjawił się Jander i zeszliśmy do kuchni, w której czekał już na nas Bjorg Stolarz, nowy szef siatki Mordrokka w mieście… Wyglądało to jak totalnie zawalona maskarada i bardzo podejrzanie, ale weszliśmy w tą „grę”, czekając na rozwój wydarzeń…

Stolarz zaczął opowiadać o wydarzeniach w mieście. Podzielił się z nami obawami, co do zdrady w szeregach siatki, gdzie podczas akcji Czerwonych Salamander, agentów Ifresha, wszyscy zostali złapani i zdemaskowani… Najemnicy, z którymi wcześniej podróżowaliśmy, a mieliśmy się tu spotkać, ponoć są w naszym zasięgu i zawsze możemy się z nimi zobaczyć, ale póki co pozostają w ukryciu. Zaczęliśmy wypytywać o Cytadelę Burz i naszą misję, nie zdradzając przy tym żadnych szczegółów, ale Bjorg nic nie wiedział… Kluczył w odpowiedziach i robił głupie miny… Stwierdził, że zwyczajnie nie został wprowadzony w tajniki tej misji, bo nią zajmował się właśnie Taurus… Zapytaliśmy czy Mordrokk jest świadomy tej sytuacji, po czym Stolarz oznajmił, że posłali posłańca z wieściami, ale dotarcie tam zajmie mu tygodnie… Tłumaczył nam, kiedy wpatrywaliśmy się w niego jak w idiotę, że tylko Taurus znał sposoby szybszej komunikacji z Mordrokkiem i tylko pojmany, dawny szef siatki zna koordynaty zatopionej Cytadeli…

Znowu sytuacja, jak w Gerdenbergu, kiedy to myśmy mieli wszystko załatwić i dowiedzieć się wszystkiego, za otępiałych i zidiocianych „przywódców” pseudo organizacji, walczących o „wolność”…!! Znowu stek pustych, nic nieznaczących i niewnoszących odpowiedzi, z których tylko nam pozostało coś wywnioskować, bo banda durniów nie potrafiła sobie dać z tym rady…!! Znowu, jak na bohaterską drużynę przystało, pozostało nam wziąć sprawy we własne ręce, żeby, kiedy je rozwiążemy i zakończymy, zatuszować nieudolność tych organizacji i ich przywództwa…

Taurusa zamknięto w najbardziej strzeżonym i najcięższym obozie pracy, Orkan Kazar. Wydobywa się tam piaskowiec, a on sam jest tam już prawie od miesiąca! A ci kretyni czekają na nas…!!! Obóz leży przy rzece, skąd jest transportowany do miasteczka Itzen, a następnie spławiany rzeką do Zaihary lub Adberheim. Nakazaliśmy mu zdobyć, niech się w końcu wezmą do jakiejkolwiek roboty, jak najwięcej informacji o obozie i sposobach kontaktu Taurusa z Mordrokkiem. Umówiliśmy się na spotkanie za tydzień…

Na „do widzenia” zapytałem jeszcze o Astimmora, a Bjorg potwierdził tylko bajki o niebezpiecznym demonologu i jego krwawych rytuałach… Powiedział, że po jedzenie do „Wroniego Oka” przychodzi jego sługa, półolbrzym… Kander Khan, bo tak się nazywa ów półolbrzym, jest dość niebezpieczny i Stolarz ostrzegł nas przed nim… Bjorg powiedział nam jeszcze, że za sowiniedźwiedzia może udać nam się zdobyć nagrodę, ale o niej musimy porozmawiać z porucznikiem straży miejskiej odpowiedzialnego za tamten rejon… Po rozmowie wróciliśmy do gospody na należny nam odpoczynek…



Kroniki XXVI: Zaihara i Demonolog II (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc maj. Zaihara, północno-zachodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Z samego rana udałem się do „Wroniego Oka”, ażeby w samotności i spokoju poczekać na półolbrzyma. Po kilku godzinach czekania w ciszy, do karczmy przyszli Goth i Din. Dosiedli się do mnie i nagle niespodziewanie Goth zagadał do karczmarza, wypytując o niejakiego kapitana Mardoka. Podobno ów człek zna jakieś opowieści o Cytadeli Burz… Czas nam się dłużył, więc postanowiliśmy zagrać w kości. Był to mój największy błąd tego dnia, bo zwyczajnie ograli mnie do „gołych stóp”… Kiedy zastała nas pora obiadowa, do oberży przyszła Ziriel. W ciszy zjedliśmy obiad i czekaliśmy dalej…

Mardok okazał się podstarzałym marynarzem, o siwych włosach i długim, niezbadanym zaroście. Wyglądał na około sześćdziesiąt lat, szedł lekko chwiejnym krokiem, z wygasłą, ale zadbaną fajką. Dosiadł się do nas, a my gościnnie zamówiliśmy dla niego piwo. Poznał też hojność naszej, ponoć ubogiej, elfki, która to, ku mojemu zdziwieniu, postawiła starcowi obiad… Później jak się okazało była ona święcie przekonana, że wszyscy za niego zapłacimy! Grubo się pomyliła…

Mardok zaczął opowiadać o swoich wyprawach i najważniejszej, interesującej nas, Cytadeli Burz… Kilkadziesiąt minut zajęło nam wysłuchiwanie jego pustych i bzdurnych, pewnikiem zmyślonych, opowiastek, zanim zaczął mówić o Cytadeli. Na wstępie dziad ostrzegł nas, że niebezpiecznym jest rozmawianie o niej, bo Ifresh i jego szpiedzy są wszędzie i sam pan miasta tego nie pochwala…

Ponoć tysiąc lat wcześniej Cytadelę wybudowały olbrzymy, które po upływie półwiecza opuściły jej mury, a sama Cytadela zniszczała i zatonęła. Ale sto lat temu, doszło do wielkiej bitwy morskiej, w której Cytadela wzięła udział… Ludzie opowiadają, że miotała błyskawicami, niszcząc całe miasta, a tylko sam Ifresh potrafił poruszać nią pod wodą… Ojciec marynarza, Jaliosz, służył niegdyś w armii Ifresha na statku Czarna Kotwica. Było to siedemdziesiąt lat wstecz. Jego flota popłynęła do walki na terytorium Legata Burz Stratosa, w okolice wyspy Tangrel (będącej przyczółkiem wojsk Urukairosa). Tam statki gotowały się do bitwy, kiedy nagle coś wynurzyło się z wody… Jakaś budowla… Wówczas było lato, a nad flotyllami rozpętała się wichura i zaczął padać grad! Statki zostały zniszczone, wyspa i armia Urukairosa również. Kiedy flota Ifresha wracała do swego portu, rozgniewany za zniszczenie jednej ze swych wysp Stratos posłał za nią armadę. Stratos ścigał flotę Ifresha aż do Zatoki Zaihary, gdzie doszło do wielkiej bitwy między oboma flotami. Podczas walki znowu pojawiła się Cytadela, aby po tej bitwie zapaść się bez śladu, po dziś dzień…

Za kolejną sztukę złota marynarz zdradził nam sekret lokalizacji Cytadeli. Według niego budowla znajdowała się przy jednej z wysp, która wtenczas nazywana była Wyspą 8, a teraz nosi ona numer czterdziesty czwarty… Jest to numeracja wysp wokół Zaihary stosowana przez kartografów. Więcej informacji od dobrze już pijanego marynarza nie udało nam się zebrać, a kiedy starzec nas opuścił, do karczmy wszedł półolbrzym…

Udałem się z Gothem, wyjaśnić mu moją sprawę i chęć poradzenia się u jego pana demonologa. Po krótkiej rozmowie półolbrzym, który zwał się Kander Khan, nakazał przyjść tutaj za dwa dni, a będzie miał dla nas odpowiedź. Wróciliśmy do gospody, gdzie kolejne dni spędziłem nad Księgami Alchemii. W międzyczasie Gotrek i Ziriel udali się do biblioteki, która jak się okazało zawierała sporo dzieł, ale mocno ocenzurowanych i wychwalających Ifresha, więc z niczym ciekawym nie wrócili. Nocą Gotrek postanowił zidentyfikować Bukłak, więc od rana mieliśmy dzień pełen wrażeń…

Okazało się iż przedmiot ten jest dość silnie nasączony magią i równie ciekawy, jeśli chodzi o jego moce i zastosowanie. Kiedy z bukłaku wlejesz ciesz do wody, zamienia się ona w piwo, a kiedy zrobisz tą czynność odwrotnie, wlewając z bukłaku do piwa, to trunek kiśnie na dobre… Wpadliśmy na genialny pomysł, ażeby sprawdzić to na innych cieczach i zanotować efekty:

Ciecz Efekt
Woda Zamieniła się w piwo.
Wino Zamieniło się w przeźroczysty płyn o słodkawym smaku, który później postanowiliśmy zbadać u alchemika.
Wódka Zamieniła się w czysty spirytus.
Mleko Zamieniło się w płyn wodopodobny, po czym zaczął śmierdzieć i wyparował gazem, pozostawiając owy smród w pokoju. O mało nie zwymiotowaliśmy…
Oliwa Zrobiła się zielona i zaczęła dymić, po czym ciecz zaczęła roztapiać wszystko, niczym silny kwas.
Miód W nic się nie zamienił.
Miód pitny Zmienił się na czerwono, przybierając barwę buraków. Ziriel po długiej namowie odważyła się spróbować, a efektem były lekko ścierpłe usta i język… Din nalał buraczaną ciecz na palec, a ten mu zesztywniał – tą ciecz też postanowiliśmy zabrać do alchemika.
Herbata Zmieniła się w rzadką, białą i śmierdzącą ciecz. Dina nie trzeba było namawiać do kolejnych poświęceń, więc wypił głąb, po czym stwierdził, że kręci mu się w głowie, a sam jest lekko „oszołomiony”. Ta ciecz też poszła do alchemika.
Ocet Zamienił się w czarną, gęstą ciecz. Bez zapachu i chłodną w dotyku. Po raz kolejny nasz dzielny, acz głupi wojownik zakosztował, ale stwierdził jeno smak gorzko-kwaśny, niczym grejpfrut. Ciecz poszła również do alchemika.

Kiedy tak bawiliśmy się w testerów i eksperymentatorów, do głowy przyszedł mi inny pomysł: „…a może by tak przetestować te ciecze na jakimś żebraku?” Ku mojemu zaskoczeniu drużyna z uśmiechem i pełną aprobatą przyjęła takie rozwiązanie… Jednak po krótszej, acz intensywnej dyspucie zmieniliśmy zdanie i wysłaliśmy Dina na zakupy…

Wojownik wrócił po kilkudziesięciu minutach z nowymi składnikami do testów. Przyniósł spirytus, owoce, a nawet kota i kilka myszek… Skoro nie z żebrakiem, to ze zwierzętami… Wróciliśmy do naszej, jak się później okazało, niebezpiecznej zabawy…
- Słona Woda zamieniła się w kryształ lodu, po czym rozsadziła kufel;
- Mocz Dina (tego nie należy komentować, ni opisywać, więc tylko formalnie wymieniam…) - na szczęście nic się nie stało…

Tego dnia wykończyliśmy magię bukłaku, więc postanowiliśmy cztery interesujące nas substancje zanieść do alchemika. Później poszliśmy na spotkanie z półolbrzymem. Istota mocno mnie zaskoczyła, acz pozytywnie, bo demonolog zgodził się na spotkanie ze mną, ale jeszcze tego samego dnia… Postanowiliśmy, że wraz z un Nathrekami udam się za półolbrzymem, a Ziriel i Din zostaną w mieście. Warunkiem było pozostawienie wszelkiej formy magii w karczmie, wliczając w to Morgula, składniki i nasze księgi. Z oporem, ale zgodziliśmy się, w końcu nie my tu stawialiśmy warunki…

Tempo podróży było tak szybkie, że niejednokrotnie musiałem resztkami sił, przywoływać „Wierzchowca”. Pogoda nam nie sprzyjała, i kiedy nocą dotarliśmy do Wzgórza Męki, mocno już padało. Przemoczeni obeszliśmy to ciekawe miejsce i udaliśmy się w kierunku plaży. Wieża demonologa nocą majaczyła zielonkawą poświatą, tworząc wrażenie strachu i przerażenia. Doszliśmy do łodzi, gdzie półolbrzym ostrzegł nas przed używaniem jakiejkolwiek magii, jeśli chcielibyśmy opuścić wieżę żywi… Mimo mocno wzburzonych fal istota bezpiecznie dopłynęła z nami do wieży…

Ciemny i cichy przedsionek powitał nas kręconymi schodami w górę. Na drugim piętrze weszliśmy do przyciemnionej komnaty. Tam, plecami do nas, stał człek wpatrzony w rozszalałą wichurę nad Wzgórzem. Był dość skromnie przyodziany, w ciemno czerwone szaty. Jego pomarszczona twarz zdradzała sędziwy wiek, a on sam spojrzał na nas i zaprosił do okna, przy którym stał. Wskazał Wzgórze Męki wyraźnie zafascynowany widokiem, gdzie widać było mgłę, która lekko unosiła się nad nim, ale gdzieś dostrzegłem też jakoby cienie tańczyły przy palach…

Zwrócił się do nas, a ja przedstawiłem siebie i swoich kompanów, po czym wyjaśniłem swój „problem”, zręcznie unikając szczegółów. Nagle poświatę na zewnątrz rozświetliła błyskawica, a mnie jakoby dopadła przerażająca wizja wielkiej istoty z olbrzymimi mackami, która stała za plecami Astimmora… Zrobiłem krok do tyłu poważnie zlękniony, a demonolog, jakby bawił się mym strachem. Uspokoił mnie jego głos, który zaproponował hipnozę, w celu porozumienia się z duszą Pioruna, który mnie opętał… Półolbrzym przyniósł krzesła i inne, nieznane mi materiały. Usiadłem, patrząc jak Astimmor przyodziewa szaty wyhaftowane różnymi wzorami i znakami, których znaczenia nie rozumiałem i nie znałem… Pamiętam jedno, atmosferę, która zaczęła mnie przytłaczać i przerażać. Kiedy założył na dłonie rękawice, ostatni element stroju, skropił mnie cieczą. Siedziałem sparaliżowany strachem, a po chwili moje zmysły zaczęły ode mnie odchodzić. Pamiętam jeszcze jak zakładał na mnie czarny szal i powoli zawijał go wokół mojej szyi. Powoli ciemniało mi przed oczami…

***

Radagast spojrzał na swoje dłonie. Były blade i trzęsły się niemiłosiernie. Komnata, w której stał była w kamieniu, a zeń prowadziły dwoje dębowych, okutych drzwi. Przy jednych z nich stał młody, zmęczony mag, a przy drugich jakiś człek na wpół przyodziany… Z początku Radi nie zwrócił nań uwagi, zajęty kołataniem mosiężną klamką, ale kiedy zmęczony i zrezygnowany zaprzestał, spojrzał na męża. Człowiek ten był wysoki i potężnie zbudowany. Każdy jego krok wprawiał wyrobione mięśnie w stan pełnego napięcia, gdzie można było zauważyć sprężone żyły, w których biła krew. Radagast przez chwilę uważnie obserwował mężczyznę kroczącego tam i z powrotem po komnacie. Jego świadomość zaczynała zdawać sobie sprawę z sytuacji i miejsca, w którym się znajdował.

Mag wiedział, pamiętał zapaść, że jest teraz pod wpływem hipnozy i zdał sobie sprawę, że tylko dwa wyjścia prowadzą do jej zakończenia. Olbrzymie, okute drzwi, z których jedne na pewno są zamknięte, a przy drugich stał teraz zły duch Pioruna… Radi patrzał, jak postać niebezpiecznego wojownika rozmawia z kimś, lub czymś zza judasza w drzwiach. Wsłuchiwał się w język i tonację głosów, ale ani jednego, ani drugiego nie był w stanie rozpoznać. Piorun zakończył rozmowę, po czym wrócił do krążenia po kamiennej komnacie. Radagast rozpoznał zniecierpliwienie i złość po minie wojownika i sam przez chwilę zastanawiał się, jak przebiegła hipnoza…? A może coś poszło nie tak i mag został uwięziony wraz z Piorunem we własnym ciele, bez możliwości jego kontroli? Dłużej nie mógł stać i się zastanawiać… Powoli, mijając wojownika podszedł do drzwi naprzeciwko…

Ostrożnie odsunął judasza i spojrzał przez zakratowane okienko. Z początku ciemność… Po chwili ujrzał kilkadziesiąt ciał, bezładnie idących w kierunku drzwi. Wiedział, czym są te ciała, ale nie zdawał sobie sprawy, co robią za tymi drzwiami. Szybko odsunął się od judasza, w ostatniej chwili wyrywając się od szponów jednego z trupów. Był tak przerażony, że nawet nie zauważył, jak drzwi zaczęły dudnić i giąć się od uderzeń martwych dusz… Po chwili z mocno okutych, dębowych drzwi nie zostało już nic, prócz strzaskanego drwa i odłamków…

Radagast z przerażeniem i bezradnością patrzył jak horda rozwścieczonych żywotrupów ruszyła w jego kierunku. Piorun wykrzykiwał coś w nieznanym języku, a młody czarodziej próbując ratować resztki swojej świadomości rzucił się w kierunku drzwi za sobą. Nie pamiętał już, że wcześniej nie mógł ich otworzyć, teraz chciał uciec. Nim zdołał zrobić krok w tył, najbliżej znajdujący się trup chwycił go za rękę i pociągnął do gromady nieumarłych. Radi szarpał się, ale bezskutecznie, w duchu przeklinając swoje słabe, wątłe ciało, wyniszczone chorobą i magią… Pazurzasta, pogniła i na wpół rozłożona łapa, rozpłatała przedramię czarodzieja, wywołując agonalny ból…

Radagast upadł na kolana i więcej już nic nie poczuł. Słyszał tylko sapanie nad uchem, kiedy trup wgryzł mu się w krtań rozszarpując aortę… Poczuł ciepło od własnej krwi… Zamknął oczy…

***

Ocknąłem się i zdałem sobie sprawę, że jestem ciągnięty. Gotrek wraz z ojcem nieśli mnie po schodach w dół wieży. Na wpół przytomny zapytałem, co ze mną, czy mogę porozmawiać z Astimmorem, ale stanowczo mi odmówiono, a un Nathrekowie tłumaczyli, że wszystko mi powiedzą… Na łódce, w drodze na piaszczysty brzeg, Goth opowiedział mi przebieg mojej hipnozy i ewentualne możliwości, jakie mi pozostały…

Okazało się, że siedzi we mnie kilkadziesiąt dusz, a nie tylko Piorun, a przewodzi nimi właśnie on, z którym sam Astimmor sobie nie poradzi. Jeśli spróbowałby siłą go wypędzić, to dusza wojownika mnie zabije, a poza tym demonolog stwierdził, że jest ona na tyle potężna i silna, że mogłaby to zrobić w każdej chwili… Piorun zażądał Rytuału Całkowitej Konsekracji i do tego czasu, obiecał pozostawić mnie w spokoju. Kiedy słuchałem tych relacji, poczułem się jakbym miał nad głową katowski topór. Rytuał może być przeprowadzony tylko pierwszego dnia miesiąca Lipca, właśnie wtedy, kiedy mieliśmy udać się do zatopionej Cytadeli Burz, w Święto Słońca… Wszystko się komplikuje za sprawą mojego opętania. Zacząłem poważnie żałować, że zjechałem wtedy windą do Źródła…

Demonolog oznajmił, że zna pewnego urzędnika wysokiego rangą, który może wskazać nam więźnia, który nadawałby się na „pojemnik” do Rytuału. Sam koszt tego procesu będzie nas kosztował 200 zC, chyba, że Goth w zamian zgodziłby się pobłogosławić pewien przedmiot, nad którym pracuje teraz Astimmor, a do którego potrzebuje właśnie kapłańskich mocy boga wojny… Poczułem jak pętla na szyi coraz bardziej mi się zaciska i teraz muszę wybłagać tego zadufanego w sobie aroganta, żeby mi pomógł, bo uzbieranie takiego majątku jest zwyczajnie niemożliwe…

Astimmor dodał, że najlepiej by było, jakbyśmy poznali prawdziwe imię duszy, która jest we mnie, bo samo „Piorun” nic nam nie daje… Słuchałem wszystkiego w milczeniu, ale moje załamanie było na tyle widoczne wśród ciemnego nieba i blasku gwiazd, że patrząc na mnie Gotrek powiedział tylko jedno, ale jakże trafne zdanie: „Jesteś w dupie…” Bezpiecznie półolbrzym wysadził nas na brzegu, a my czym prędzej wróciliśmy do miasta. W karczmie przekazaliśmy wszelkie wieści Dinowi i Ziriel, którzy też nie byli zadowoleni, ale bynajmniej się nie przejęli. W końcu to mój, a nie ich problem…

Tymczasem Ziriel i Din opowiedzieli nam o właściwościach cieczy, które oddaliśmy do identyfikacji. I tak:
- Wino staje się eliksirem leczącym lekkie rany;
- Miód pitny jest substancją paraliżującą przy dawce 100 ml / 100 kg, a podwójna zabija;
- Herbata przyśpiesza ruchy i ma właściwości narkotyczne, a po skończeniu działaniu osłabia organizm;
- Ocet staje się odtrutką na wszelkiego rodzaju zatrucia i ukąszenia;

Bogatsi o taką wiedzę poszliśmy na spotkanie do „Szpitala Dwóch Sióstr”. Troszkę dowiedzieliśmy się o samym obozie i pobliskim miasteczku. Orkan Kazar jest największym i najcięższym obozem pracy w Lansgardzie. Od ponad czterdziestu lat wydobywa się tam piaskowiec. Obok leży miasteczko Itzen. Bjorg ma tam swojego człowieka, który nam pomoże w inwigilacji obozu i znalezieniu samego Taurusa. Arsten, bo tak ów agent ma na imię, podaje się w miasteczku za kupca Maurycjusza, i takiego imienia mamy dlań używać. Zapytałem Stolarza o sposoby komunikacji Taurusa z Mordrokkiem, a ten stwierdził, że komunikowali się magicznie i podejrzewa, że Taurus był magiem…! „Podejrzewa”…!!! Brak mi słów, bo przez siedem dni niczego się nie dowiedzieli, też mi siatka agentów…

Rankiem postanowiliśmy kontynuować „zabawę” z bukłakiem, ponieważ jego moc się zregenerowała. Niestety, jak pisałem wcześniej, owe eksperymenty musiały w końcu skończyć się tragicznie… Ale po kolei…
- Sok jabłkowy zrobił się gęsty, gorzki i śmierdzący;
- Sok gruszkowy zmienił zapach i smak na rumiankowy, ale innego działania nie znaleźliśmy;

Postanowiliśmy iść krok naprzód, więc Gotrek skręcił kotu kark i poderżnął gardło, żeby upuścić krwi… Kiedy dolaliśmy cieczy z bukłaka do kociej krwi z początku nic się nie działo, a po chwili kubek pękł i krew wsiąkła w drewno stołu. Momentalnie ku naszemu zaskoczeniu stół zamienił się w drewnopodobnego potwora! Wyrosły mu nogi i paszcza z zębiskami, i mimo groteskowego wyglądu, jego rozmiary uległy powiększeniu, a on sam nas zaatakował!

Wycofałem się do tyłu na bezpieczną odległość od monstra, a pozostali próbowali porąbać go na drzazgi. Nie zastanawiając się, instynktownie utkałem „Płomienie Agannazara” i skierowałem wiązkę w cel. Momentalnie zajął się płomieniami i ruszył na mnie. Gotrek sprawnie i szybko odciął mu odnóże, a monstrum upadło, niestety zajmując płomieniami cały pokój…! Zaczęliśmy go gasić, a ja zbiegłem na dół do gospodarza po wodę i pomoc. Zaskoczony był niemiłosiernie, kiedy „poinformowałem” go, że zaraz jego cały dobytek i majątek życia może stanąć w płomieniach, jak nie ruszy dupska! Szybko ocknął się z zadumy i chyba zrozumiał, w jakiej jesteśmy sytuacji. Udało nam się ugasić pożar, nie wypuszczając płomieni poza nasz pokój… Niestety gospodarz nie był „zadowolony”… ale po krótkiej, acz burzliwej rozmowie i naszemu nieudacznemu tłumaczeniu, udało nam się zapłacić za szkody i nie wylatywać z karczmy… Sytuacja mimo powagi była dość groteskowa i nawet teraz, jak ją wspominam, śmiać mi się chce…

Nie wszystkim jednak było do śmiechu. Nasz pechowy wojownik znowu skończył z poważnymi obrażeniami… Szybko rzuciłem nań „Powstrzymanie Krwotoku”, a stan Dina powoli zaczął się stabilizować. Okazało się, że w walce doznał otwartego złamania prawej ręki! Nie wiem jak on to robi, ale zawsze, zawsze, kończy walki z najgorszymi obrażeniami, a niejednokrotnie Goth, a czasami ja, ratowaliśmy go od śmierci…! Z takim pechem, człek może wyjść na trakt i nie zauważyć jadącej furmanki… Katastrofa…

Medyk operował kilka godzin, na szczęście dla Dina z powodzeniem. Ręki nie stracił, a kości dało się nastawić i poskładać. Na nieszczęście rekonwalescencja będzie trwała kilka miesięcy, a i tak pełne odzyskanie sprawności w ręce stoi pod znakiem zapytania. Troszkę przykra sprawa, bo wyklucza to przydatność Dina jako wojownika w naszej drużynie… I osłabia nasz skład… Chociaż z drugiej strony…

Wróciliśmy do karczmy. Tam czekał już na nas oberżysta z nietęgą miną… Jeszcze raz podjęliśmy próby przeprosin i udobruchaliśmy go, do tego stopnia, że zgodził się na zamianę pokoju… Szybko przenieśliśmy ocalałe rzeczy i poszliśmy spać, po długim i emocjonującym dniu…



Kroniki XXVII: Obóz Orkan Kazar (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc maj. Okolice Zaihary, północno-zachodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Na drugi dzień wraz z Gothem udaliśmy się do Eleniasza, do Departamentu Ludności, do Urzędu Wojny. Był to urzędnik, którego polecił nam Astimmor w celu znalezienia „pojemnika” dla Pioruna. Po drodze wziąłem się na odwagę i zagadnąłem Gotha o pomoc dla mnie, jak również rozwinąłem rozmowę, w celu wyjaśnienia wielu dotychczasowych nieporozumień i kłótni… Chciałem w miły sposób załagodzić dość nerwowe ostatnio stosunki pomiędzy nami, ale też wyjaśnić kapłanowi mój złożony tok myślenia, niektóre poglądy i patrzenie na świat… Rozmowa zajęła nam całą drogę i po obu stronach wyczuć można było wzajemne wsparcie, jak i zrozumienie, cierpliwość i chęć pomocy… Moje nadzieje z każdym kolejnym dialogiem wzrastały, a humor ulegał poprawie. Myślę, że obu nam przydała się ta rozmowa i chyba obaj byliśmy zadowoleni z jej przebiegu, jak i zakończenia.

Troszkę czasu i wymiany zdań zajęło nam dostanie się do Eleniasza. W końcu trafiliśmy do tłustego urzędnika, którego jedynym chyba zajęciem w biurze było solidne obżeranie się… Za złotego centara, obiecał nam znaleźć kilku „klientów”, których budowa zewnętrzna, jak i profesja, czy umiejętności, odpowiadałyby opisom moim i Gotreka. Ja kierowałem się wyglądem, który udało mi się zobaczyć podczas hipnozy, a Gotrek opowiedział nam jak dobrze wyszkolonym powinien być „pojemnik” dla mnie, albo raczej dla Pioruna. Te opisy dokładnie z Gothem przedstawiliśmy Eleniaszowi, który do następnego dnia miał podać kilku zgodnych kandydatów.

Wieczorem wszyscy spotkaliśmy się w karczmie. Gotrek powiedział, że naprawa Bukłaka będzie nas kosztować, a sama jego moc znacznie się pogorszy… Kolejny dzień poświęciłem Alchemii, a wieczorem poszedłem z kapłanem do tłustego urzędnika. Nie zdziwiliśmy się zastając go żrącego przy biurku, które bardziej zaczynało przypominać świńskie koryto, niźli miejsce pracy państwowego urzędnika. Podał nam cztery nazwiska:

1. Leoniden – zawodowy zabójca, osadzony w Lochu Portowym, 210 cm wzrostu na 150 kg wagi;
2. Bauhar Czarny – fechmistrz hrabiego Gortrata, który został skazany za zabicie oficera, ale szybko wyłgał się i wrócił do swego pana na służbę. 180 cm wzrostu i 70 kg wagi;
3. Kenzen Ishito – Tesijczyk, umierający na gangrenę w Szpitalu Miłosierdzia;
4. Uthe Lax – pirat zamaribski, który zabił kilku żołnierzy króla i dostał dożywocie w Orkan Kazar. 190 cm wzrostu na 90 kg wagi.

Od razu rzuciło nam się czwarte nazwisko, bo przecież moglibyśmy „zwędzić” dwie pieczenie na raz. Zaczęliśmy delikatnie wypytywać tłuściocha o obóz Orkan Kazar i panujące tam warunki. Powiedział, że stale znajduje się tam pięć brygad skazańców. Piąta i ostatnia jest najstarszą, znajdują się w niej ci, co odsiadują najdłużej, a pierwsza jest najmłodszą, do niej trafiają najwcześniej skazani. Uthe jest teraz w drugiej brygadzie, gdzie przypuszczaliśmy, że prawdopodobnie jest też Taurus… Eleniasz powiedział nam, że jakieś trzy lata temu kilku więźniom udało się uciec z obozu i od tego czasu wszyscy są skuwani w pary i to jeszcze losowe… Każdy z więźniów jest znakowany, wypalanym piętnem na czole… To bardzo utrudnia nasze zadanie, ale podziękowaliśmy tłuściochowi i wrócili do karczmy.

Rano postanowiliśmy przyspieszyć sprawy i udać się do miasteczka Itzen, które leży przy obozie, a w którym czekać miał na nas informator Bjorga Stolarza. Po kilku dniach spokojnej podróży dotarliśmy na miejsce. Zatrzymaliśmy się w gospodzie „Pod Małą Wisienką”, w chwili, kiedy oberżysta usiłował zawiesić szyld przed wejściem. Nasza niezłomna i dobrotliwa Ziriel pomogła niezdarnemu gospodarzowi, zdobywając w ten sposób zaufanie i baryłkę piwa dla nas. Zagadnęliśmy o kupca Maurycjusza i jak się okazało informator miał pokój obok naszego… Wykupiliśmy pobyt na kilka dni, a ja w między czasie zaciekawiony podszedłem do tablicy ogłoszeń… Jedno zwróciło naszą szczególną uwagę… „Komendant obozu, Adrian Hogel, potrzebuje woźniców do pracy przy transporcie wydobywanego piaskowca.” Od gospodarza dowiedzieliśmy się, że ponoć panuje tam jakaś zaraza i Orkan Kazar cierpi na brak pracowników z zewnątrz. Resztę dnia spędziliśmy w gospodzie grając w kości i relaksując się. Ostatecznie udało mi się wszystkich ograć, powiększając swoją pustą dotychczas sakiewkę.

Wieczorem udaliśmy się do pokoju obok na spotkanie z „kupcem”… Na wstępie okazał się bardziej kompetentnym spiskowcem, niźli ci, których dotychczas widzieliśmy. Zwyzywał Bjorga od idiotów i pionków, ale później przystąpił do opisywania obozu…

***

Od jakiegoś czasy obserwuje obóz i okolicę z bezpiecznych miejsc przez lunetę. Wykonał nawet dość dokładny szkic. W obozie przebywa około 250 skazańców, którzy przydzieleni są do pięciu baraków, po pięć brygad podzielonych po 50 więźniów każda. Taurus znajduje się prawdopodobnie w pierwszej brygadzie, ale jako jeden z ostatnich, więc z drugiej strony może już być w drugiej brygadzie. W obozie jest około 30 strażników, nadzorców więzienia… Komendantem jest niejaki Adrian Hogel, okryty niesławą i niechęcią Ifresha, za romanse i dziwkarską przeszłość… W samym obozie jest kilkadziesiąt budynków. Baraki, wychodki, plac apelowy, blokhauz, baraki nadzorców i wieże obserwacyjne. Wszystko ogrodzone dość wysoką, drewnianą palisadą. Pracują tam też inżynierowie krasnoludzcy i inni, jako obsługa obozu. W klatkach trzymane są psy, które zawsze prowadzone są na smyczach i pilnują kajdaniarzy. Sam nasz cel – Taurus – jest w obozie około trzech tygodni. Zawsze gładko się golił, więc teraz nie będzie specjalnie mocno zarośnięty. Same wykopaliska wyglądają już inaczej. Od przeszło 40 lat wydobywa się stamtąd piaskowiec, w bardzo ciężkich warunkach. Eksploatacje polegają na wierceniu, nabijaniu kołkami i późniejszym rozsadzaniu danego materiału. Później wydobyte odłamki transportuje się wozem do obozu. Ostatnio, jak wspomniał „kupiec”, do wydobycia używa się ładunków alchemicznych, ponoć eksperymentalnych, które są niebezpieczne i mocno wybuchowe… Przez to wypadki na miejscu wykopalisk wzrosły… Kiedy materiał trafi już do obozu, tam przez kamieniarzy jest obrabiany i przygotowywany do wywozu do miasta…

Dzień pracy kajdaniarza zaczyna się o świcie od pobudki i porannego apelu, podczas którego wszyscy są liczeni. Jest to stała, codzienna procedura. Potem jest wydawany posiłek i pobierane są narzędzia. Więźniowie są skuwani w pary, kajdanami u stóp, a następnie w obstawie psów i około dwudziestu strażników, prowadzeni na miejsce wykopalisk. Praca trwa nieprzerwanie do południa. Potem następuje półgodzinna przerwa na posiłek wydawany przez kuchnię polową znajdującą się na miejscu, obok pobliskiego strumienia Morheb. Następnie ładowane są bloki na wozy, a jakieś dwie godziny przed zmierzchem kajdaniarze wracają do obozu. Przed bramą są liczeni i zdają narzędzia. W samym obozie mają czas na „toaletę”, a później już tylko na sen.

Pochówki więźniów odbywają się w trakcie robót, zresztą w tym czasie najwięcej ich ginie, głównie z przyczyn eksperymentalnych wybuchów. Ciała martwych wrzucane są do Trupiej Jamy, wielkiej i głębokiej jaskini na terenie wykopalisk. Wykopaliska nocą są opustoszałe, a sam obóz ma zawarte bramy. Nikt nie jest w stanie dojść do płotu obozu nocą, bo raz, że co pół godziny jest obchód z psami, a dwa, że naokoło rozmieszczone są wysokie i dające mocne światło latarnie, a wieżyce są obstawione. W ciągu dnia zaś w obozie jest mało osób, a strażników jest zaledwie kilku. Około dwóch jest na wieżach, dwóch przy bramie od strony miasta, a jeden swobodnie przechadza się po obozie. Pozostała dwudziestka piątka wraz z psami idą pilnować skazańców podczas robót.

Budynki pokryte są strzechą, mało które dachówką. Większość jest drewniana, a kilka ważniejszych murowana. Osobom postronnym za dnia nie można zbliżyć się do kamieniołomów, a woźnice wjeżdżają pod załadunek, nie dalej.

Mapa okolicy wokół obozu pracy Orkan Kazar

***

Więcej informacji Maurycjusz-Arsten już nie miał, a naszym zdaniem to było i tak dużo. Teraz reszta zależała już od naszego działania. Z nietęgimi minami wróciliśmy do pokoju obok, gdzie bardzo długo ustalaliśmy plan dalszych naszych poczynań…

Ustaliliśmy, że tej nocy Gotrek poleci na zwiad nad obóz i zinfiltruje okolice. Użyje do tego celu Maski Widzenia w Ciemnościach. Pogoda nam sprzyjała i wieczorem zrobiło się pochmurnie. Kiedy młody un Nathrek poleciał, ja z Gothem udaliśmy się drugiej karczmy w mieście, aby znaleźć najemników Mordrokka, którzy mieli tu na nas czekać. Około dziesiątej wieczorem znaleźliśmy ich w gospodzie „Pod Gwiazdą i Księżycem”. Tam spokojnie kapłan wyjaśnił im naszą sytuację i to, czego już zdążyliśmy się dowiedzieć, a po wszystkim wróciliśmy do karczmy.

Gotrek wrócił nad ranem budząc nas wszystkich. Opisał dokładnie noc w obozie, łącznie z nakreśleniem mapki z rozstawieniem budynków i prawdopodobną ich przynależnością.

Mapa obozu pracy Orkan Kazar

Długo i burznie rozmawialiśmy, starając się wypytać Gotreka o najdrobniejsze szczegóły i w końcu postanowiliśmy, że dalej będziemy obserwować obóz. Gotrek tej nocy miał się jeszcze udać do kamieniołomów, pozostać tam i za dnia zaobserwować prace więźniów i strażników. My pod wieczór następnego dnia poszliśmy jeszcze do „kupca”, żeby wypytać go o sposób, w jaki mamy rozpoznać skazańca-Taurusa. Dowiedzieliśmy się, że „Biały Żagiel” i „Mordrokk”, to dwa hasła, na które powinien zareagować i je rozpoznać. Kiedy mieliśmy już wychodzić, Maurycjusz nagle przypomniał sobie o prawdopodobnej inspekcji Ognistej Salamandry, która według daty miała być kolejnego dnia…!!! No znowu ciśnienie mi się podniosło, że o tak ważnym wydarzeniu mówi nam się tak późno! Ale teraz było już za późno… Wizyta maga bojowego na usługach Ifresha, jakim są Ogniste Salamandry, z pełną obstawą ciężkich i dobrze wyszkolonych zbrojnych, troszkę nam skomplikowała jutrzejszy rekonesans… Po długim debatowaniu postanowiliśmy, że Gotrek i tak poleci, aby z rana przyjrzeć się pracy w kamieniołomach…

Nocą już młody un Nathrek poleciał do kamieniołomów, a my rankiem wstaliśmy i zeszliśmy do jadalni na śniadanie. Ciężko nam było uwierzyć, kiedy w progu karczmy ujrzeliśmy Dina, szeroko uśmiechniętego, dość żałośnie wyglądającego z ręką na temblaku… „Błyskotliwy” i „mądry” wojownik postanowił „nie rzucać” się w oczy i przyjechać do nas, ażeby, jak to nazwał, „zabić nudę i oferować swoją pomoc”… Mnie już dawno przeszła chęć komentowania jego poczynań, więc i teraz nie będę tego robił. W pokoju opowiedzieliśmy mu wszystko czego sami się dowiedzieliśmy i wdrożyliśmy kalekę w plan działania. Po godzinie dziesiątej rano, gospodarz poinformował nas, że do miasta zjechała inspekcja i w obstawie zbrojnych udali się do obozu. Był z nimi Lord i oficer Ognistych Salamandr i dziesięciu zbrojnych.

Po obiedzie zawitał do nas Gotrek. Zaobserwował prace na wykopaliskach i dokładnie nam przekazał swoje spostrzeżenia. Według niego więźniowie pracują parami, skuci u nóg metrowym łańcuchem. Nie pracują barakami, tylko pary kajdaniarzy są rzucane do różnych, losowych prac. Jest 25 strażników na miejscu, a co drugi z nich ma kuszę. Pięć psów, stale pilnuje skazańców. W warsztacie i kuchni polowej pracują gnomy, albo krasnoludy, Gotrekowi ciężko było dojrzeć… Koło godziny dwunastej w południe skazańcy idą na posiłek do kuchni polowej. Cały czas pilnowani są przez strażników, którzy posiłkują się swoimi, oddzielnymi racjami. Po posiłku wracają do pracy… Jednak Gotrekowi obserwację przerwała dziś inspekcja, więc prace skazańców skończyły się i wszyscy szybko wrócili do obozu… Wcześniej un Nathrek wspomniał jeszcze o eksperymentalnych wybuchach przeprowadzanych na terenie kamieniołomu. Wybuch ten zabił jednego ze skazańców. Ciało zabitego, dwóch innych więźniów w obstawie strażników, zaniosło do Trupiej Jamy i tam wrzuciło… Jedyną jeszcze informacją było to, że więźniowie dochodzą z obozu do wykopalisk w kolumnach, po dwie osoby w rzędzie.

Zaczęliśmy „burzę mózgów”, intensywnie zastanawiając się nad planem. Nie obyło się bez kłótni pomiędzy ojcem i synem, gdzie jeden drugiemu wypominał sarkazm i cynizm, brak powagi i przede wszystkim brak szacunku…!!! Muszę nieskrycie przyznać, że odrobinę podsycałem sytuację, nie mogąc przy tym nacieszyć się ich stanem totalnej frustracji i później furii… Ubaw po pachy. Jaki ojciec, taki syn… Kłótnia zakończyła się, kiedy Goth, wysokiej rangi kapłan Lorsha, oznajmił, że ma nas i cały ten plan „w dupie” i obraził się… Poważna decyzja…

W każdym razie bez Gotha ustaliliśmy, że jeden z najemników Mordokka pójdzie jeszcze tego dnia, do obozu i tam postara nająć się do pracy, jako woźnica. A my, odpowiednio podzieleni na role, dalej będziemy obserwować wykopaliska, żeby utwierdzić się w dokładnych działaniach strażników i kajdaniarzy. Poszedłem poinformować o tym najemników, ale te buce mnie zlekceważyły mówiąc, że bez wyraźnego polecenia Gotha nie zrobią nic! Ahh, ależ byłem wściekły…! Przekazałem to naszemu kapłanowi, po czym ustaliliśmy, że tej nocy ja, Ziriel i Goth udamy się w okolice kamieniołomów, aby obserwować pracę więźniów za dnia, a Goth nakaże jednemu z najemników udać się po pracę do obozu. Załatwiłem prowiant dla naszej trójki, a kapłan poszedł przekazać „bucom” plan…

Nocą wymknęliśmy się z oberży. Wyszliśmy za miasto, na pastwiska i łąkami ruszyliśmy w kierunku Borowego Lasu. Stamtąd, wzdłuż linii brzegowej lasu, szliśmy w stronę rzeki na południe. Goth z Ziriel na zmianę nosili Maskę Widzenia w Ciemnościach, kiedy to nagle elfka poinformowała nas, że ktoś może nas obserwować z koron drzew… Przykucnęliśmy i w ciszy zaczęliśmy obserwować wskazane drzewa. Goth poprosił mnie o ochronę dla Ziriel, więc utkałem dla niej „Eteralny Pancerz”, po czym kapłan dał jej Maskę i poprosił o zwiad. Szybkimi i zręcznymi ruchami wspięła się na drzewo. Chwilkę czekaliśmy w ciemnościach, nasłuchując. Po kilku minutach zjawiła się Ziriel i oznajmiła, że ów „ktoś” siedzi na drzewie i prawdopodobnie obserwuje obóz Orkan Kazar. Utkałem „Zbroję” i skierowałem siłę czaru na Gotha, który po chwili podkradł się pod drzewo jegomościa. Widziałem jak wznosi modły do Lorsha, a po chwili mógł już chodzić w powietrzu, więc zakradł się za „podglądacza” i z zaskoczenia obezwładnił go… Chwilę przesłuchiwał, ale ani ja, ani elfka nie mogliśmy nic widzieć i dobrze słyszeć, więc tylko domyślaliśmy się…

Kapłan po chwili zawołał nas, tak więc oboje udaliśmy się pod odpowiednie drzewo. Ziriel wspięła się po nim, a ja za pomocą „Lewitacji” uniosłem na odpowiednią wysokość. Na górze Goth trzymał skrępowanego Jorga, bo tak ów nieudacznik nam się przedstawił, ale prócz tego zbytnio rozmownym nie chciał być. Zeszliśmy na dół, w głąb lasu i tam zaczęliśmy go przesłuchiwać… Teraz miałem okazję dokładnie mu się przyjrzeć i ocenić. Mężczyzna miał około trzydziestki, wyglądał na banitę i takim też był, dodatkowo brak ogłady i ogólna głupota wyzierała z każdego milimetra jego ciała… Wydawało mu się, że to on kontroluje sytuację i aż się uśmiałem, kiedy zaczął nas zastraszać i grozić, tłumacząc, jak to jego szef Gordan nas wybatoży… Kiedy daliśmy mu do zrozumienia, że jest w wielkim błędzie i źle, o jakieś 180 stopni, ocenił swoją marną sytuację, zaczął treściwiej i szybciej odpowiadać na nasze pytania…

Przysłał go niejaki Gordan Korbacz, herszt banitów z tej strony lasu, którzy zwą się nad wyraz oryginalnie, Dzikusy… Kazał mu obserwować obóz i kiedy złapaliśmy go na śnie („obserwacji”), myślał, że jesteśmy ludźmi od Johana Drwala, herszta banitów z Zielonego Lasu, naprzeciwko… Troszkę to skomplikowane mi się wydawało, ale oceniając inteligencję Jorga, całość była przejrzysta, jak szkło… W każdym razie Gordan chciał odbić jednego ze skazańców, który był jednym z członków tej „zacnej” bandy leśnych ludzi… Poprosiłem Gotha i Ziriel na bok, żeby podzielić się z nimi pewnym pomysłem…

Wymyśliliśmy, żeby wykorzystać tą sytuację na naszą korzyść, a mianowicie wesprzeć się bandą banitów, żeby łatwiej i w miarę bezboleśnie odbić naszych skazańców… Wyczarowałem „Wierzchowca”, po to by Ziriel udała się szybko do miasta po Gotreka, Dina i trzech najemników. Po jakimś czasie zjawiła się cała ekipa. Dina posłaliśmy na obserwację kamieniołomów, a cała nasza reszta, wraz z opornym Jorgiem, udała się na spotkanie z banitami i ich hersztem Gordanem… Prowadzeni podpowiedziami banity szliśmy wzdłuż rzeki, na południe, do kamieniołomów. Doszliśmy na wzgórza za wykopaliskami i tam opuściła nas Ziriel, ponieważ jej zadaniem było śledzenie Jorga, gdy tylko go wypuścimy. Goth starał się wytłumaczyć zastraszonemu banicie nasze zamiary i wspólne intencje i mieliśmy tylko nadzieję, że charyzma kapłana nie ujdzie z wiatrem…

Na wzgórzach wypuściliśmy banitę, który wsparty moim „Światłem” uciekł w stronę swojego obozu. Liczyliśmy na to, iż przekaże kompanom o naszym wspólnym celu i wzajemnej pomocy. Czekaliśmy cierpliwie, aż w końcu koło piątej nad ranem wróciła Ziriel i oznajmiła, że w naszym kierunku idzie 15 zbrojnych. Kiedy doszli kilkadziesiąt metrów od nas, szybko rozstawiliśmy się na strategicznych pozycjach na wzgórzach, po czym Gotrek zawołał: „Negocjujemy, czy walczymy…?!!!” Banici w dalszym ciągu podchodzili wzgórza z zamiarem dania nam nauczki. Chwilę później Goth skinął na mnie. Nie zastanawiałem się w ogóle i rzuciłem w kierunku grupki banitów „Ognistą Kulę”, żeby dać oprychom do zrozumienia, że z byle kim nie zadzierają… Musiałem zrobić na nich niemałe wrażenie, bo Gordan odzyskał zdolność mowy, ale nie była to mowa powitalna, tylko dalej groźnie brzmiące pogróżki rzucane zza jednego z głazów, za którym się ukrył. Krzyknąłem w jego kierunku, żeby solidnie się zastanowił, bo jednak straci wszystko, atakując, a tak może jeszcze zyskać sojuszników… Sekundy mijały, po czym doszliśmy do porozumienia i na warunkach Gordana, Goth jako nasz „herszt” wyszedł do wspólnych negocjacji, które odbyły się w połowie drogi, pomiędzy naszymi grupami…

Czekaliśmy cierpliwie w milczeniu, aż w końcu udało się kapłanowi namówić banitów do rozmów. Po chwili cała banda ruszyła w naszym kierunku. Goth ostrzegł nas jeszcze, aby baczyć na słowa, bo można łatwo wpaść w konflikt, który u takich ludzi rozwiązywany jest tylko w jeden sposób… Gordan Korbacz okazał się wielkim i potężnym mężem. Krótko ścięty, nieogolony i mocno owłosiony, stwarzał wrażenie bestii niedźwiedzio-podobnej, którą matki zwykły straszyć nieposłuszne dzieci… W zbroi łuskowej i z wielkim, dwuręcznym korbaczem łatwo mu przyszło zostać hersztem tej śmiesznej i żałosnej bandy… Prócz tego potwornego wyglądu okazał się typowym głąbem i imbecylem, prostakiem, który batożyłby każdego, kto ośmieliłby mu się sprzeciwić…

Okazało się, że pomysły na dotarcie do obozu i wydostanie z niego swego towarzysza miał niewiele głębsze, a o samym Orkan Kazar i wykopaliskach nie wiedział nic… Podejrzewam, że podobnie jak o swoich rodzicach… Z minuty na minutę rozmowa o „ataku” stawała się coraz bardziej groteskowa, a Gordan co chwila wysnuwał plany „oswobodzenia” i „przejęcia” wszystkich kajdaniarzy do swojej bandy… Dodatkowo twardo upierał się, żebyśmy to my poszli „na pierwszy ogień”, a oni z pewnością by nam pomogli i z dala ostrzelali wrogów… Zacząłem zastanawiać się, czy nie popełniłem błędu, podsuwając pomysł o połączeniu sił. W końcu wśród bzdurnych i idiotycznych propozycji i pomysłów herszta doszło do kłótni. To było nie uniknione, ale konsekwencje tego mogły okazać się bardzo złe… Herszt nakazał Gothowi ukarać nas za pyskowanie i nie słuchanie „przywódców”, co jeszcze bardziej podniosło nam ciśnienie!

Chwilowo zakończyliśmy rozmowy, żeby kłótnię wyjaśnić pomiędzy sobą. Okazało się, że Goth wyjaśnił hersztowi podczas ich rozmów, że jest naszym hersztem i wodzem i wszyscy jesteśmy mu podporządkowani i go słuchamy. Dlatego Gordan wzburzył się, że którykolwiek z nas zabiera głos, kiedy on wciska naszemu kapłanowi plan najazdu na Orkan Kazar, który był chyba najgłupszym planem ataku w historii! Brakowało mi słów i w złości na Gotha na usta cisnęły mi się tylko przekleństwa, ale te powstrzymałem… Niestety Gotrek nie umiał się opanować i „swobodnie” wypowiadał zdania, na temat „negocjacji” Gotha i Gordana w naszym imieniu i wspólnej sprawie. Niejednokrotnie dał do zrozumienia ojcu, że ten zawiódł nas, stawiając się jako nasz herszt i tak kiepsko walcząc o wspólny plan… Ale w końcu złość w nas zelżała, bo teraz musieliśmy wytłumaczyć ten wewnętrzny konflikt Gordanowi, ażeby ten nie uznał nas za nic nie wartych, a samego Gotha za niewiarygodnego…

Wróciliśmy do banitów, gdzie Goth szybko przedstawił „błyskotliwy” i nieprzemyślany plan ataku na kamieniołom. Mieliśmy zaatakować już następnego poranka, więc została nam tylko doba na przygotowania. Po rozmowie udaliśmy się w milczeniu do Dina, gdzie jeszcze przed przybyciem kajdaniarzy do pracy, mogliśmy w spokoju omówić dalsze działania…

Rankiem zauważyliśmy poruszenie z obozu. Pogoda nam nie dopisała, bo pochmurne niebo i chłodny wiatr, dawały się we znaki, ale mimo to postanowiliśmy twardo obserwować kamieniołomy. Uważnie obserwowaliśmy, jak więźniowie się gromadzą i ustawiają w kolumny, gotowi do wymarszu, kiedy nagle nasze skupienie przerwał Gotrek zapytaniem do swego ojca. Pytał o niejakiego Vargasa, czym zadziwił Gotha i chyba zakłopotał. Gotrek tłumaczył, że od pewnego czasu ma przedziwne sny i wizje i podejrzewa, że sam Lorsh do niego przemawia…

Ponoć kiedyś Goth, co wynikało z opowieści wizji Gotreka, poświęcił syna Lorshowi… Nie rozumiałem o czym rozmawiali i czego dotyczyła ta gra słów, ale postanowiłem opowieść Gotreka przelać do swoich pamiętników. Z wizji Gotreka wynikało, że wzywał on owego Vargasa do boju. Widział bitwy o starożytne królestwo, które czeka na jakiegoś proroka… Totalnie chaotyczne i mało dla mnie zrozumiałe. Widział straszliwe walki orków, elfów i wojowników Lorsha. Nie rozpoznawał krain, gdzie miały one miejsce. Słyszał głosy, które potwierdzały Vargasowi o gotowości Legionów, które czekają na niego. Głosy pytały Gotreka, czy jest gotowy na „poświęcenie” poniesienia sztandaru do boju. Gotrek wspomniał coś o Górze Piorunów, która czeka na niego… W końcu po takiej plątaninie i strzępach opowieści, Goth się odezwał z wyjaśnieniami.

Vargas był wspaniałym wojem, który żył w czasach istnienia Zanzibarru. Władał ziemiami, które teraz należą do Królestwa Arkanii. Bardzo mocno przestrzegał przykazań Lorsha i tego oczekiwał od mieszkańców swoich ziem. Vargas prowadził ciągłe wojny z zachodnimi granicami Zanzibarru, a jego główna armia, zwana była Legionem Kelimdaru. Legion Vargasa posiadał swój sztandar, podarowany ponoć przez samego Lorsha, a legenda mówiła, że tak długo, jak chorąży Legionu dzierżyć będzie owy sztandar, tak długo Legion Kelimdaru będzie odnosić zwycięstwa i pozostanie niezwyciężony. Mówi się, że Vargas wszedł w pakt z krasnoludami z Zachodu i zamierzał stworzyć wielki sojusz z niskim ludem, aby rzucić światu wyzwanie i poprowadzić największą w dziejach krucjatę przeciw niewiernym. Plany te pokrzyżowała Bitwa na Ziemiach Klęski, które armia Vargasa przemierzała podczas kolejnej jego kampanii wojennej. Vargas planował z zaskoczenia zaatakować Dolinę Arkent, która należała do Zanzibarru, dlatego wybrał wędrówkę przez tą straszną krainę. Niestety wielki wojownik musiał zostać zdradzony, ponieważ pewnej nocy to armia Vargasa została zaskoczona i napadnięta. Nieoczekiwany najazd rozbił szeregi Legionu, a dowódca armii wroga skradł Sztandar Legiony. Legiony poszły w rozsypkę w czasie tej bitwy, a opowieść nie precyzuje co się stało z Vargasem. W kolejnych latach słuch o Vargasie zanikał i jego wielkie wizje przepadły, ponieważ potomkowie wojownika i kapłani nie byli skorzy do kontynuowania radykalnych pomysłów wodza i jego kolejnych krucjat przeciw niewiernym.

Oderwaliśmy się od zadumy i historycznych opowieści Gotha, bo do kamieniołomów zaczęły zbliżać się kolumny więźniów. Uważnie obserwowaliśmy ich kolejne poczynania i przydział zadań i na bieżąco staraliśmy się wprowadzać poprawki do wcześniej ustalonego planu. W międzyczasie doszło do sprzeczki i późniejszej bójki pomiędzy dwoma skazańcami, która zakończyła się śmiercią jednego z nich. Widać było, że strażnicy świetnie się bawią przy takich okazjach i ani myślą przerywać takiej rozrywki. Martwego wrzucono do Trupiej Jamy. Potem był posiłek, a po południu byliśmy świadkami próby ucieczki jednego ze skazańców… Puszczono za nim psy, a widok rozszarpywanego żywcem człeka, nie był zbytnio przyjemny…

Cały czas rozmawialiśmy o jutrzejszym ataku i w końcu zdrowy rozsądek wziął górę. Postanowiliśmy przełożyć akcję na później i poinformować o tym tego wieczoru banitów i ich głupiego herszta. Przecież w ogóle nie mieliśmy przygotowanego planu ucieczki, ubrań, koni i drogi ewakuacji… Kompletnie nic… a mimo to Goth umówił się na atak kolejnego poranka… Na szczęście pod wpływem naszych argumentów przyznał nam rację i zmienił zdanie.

Wieczorem udaliśmy się do obozu banitów. Z uwagi na to, iż ostatnio pokłóciliśmy się przy Gordanie, wtrącając się w negocjacje Gotha, tym razem wszyscy milczeliśmy, dając możliwość naszemu „hersztowi” na popis kunsztu negocjacji… Banici nie byli zadowoleni z przymusowego opóźnienia ataku, a kapłan zamiast wyjaśnić prawdziwą przyczynę zwłoki, zaczął kłamać coś o Ognistej Salamandrze i jej przybyciu, plątać się w wyjaśnieniach, do tego stopnia, że nawet upośledzony Gordan się połapał… Dziwiłem się strasznie, nie mogąc uwierzyć w to co robił i mówił Goth, ale konsekwentnie milczałem, pozwalając na totalną klapę tych negocjacji. „Gwoździem do trumny” głupich wyjaśnień kapłana, była nasza propozycja rozmieszczenia ludzi podczas ataku. Hersztowi nie spodobały się te zmiany i zaczął podniesionym tonem odpierać argumenty i propozycje Gotha. W końcu poszło o szybkość biegu wojownika z górki i skończyło się na poważnej już kłótni, do której dołączyła się Ziriel i Gotrek. Instynktownie wyszukałem składnik do czaru…

Wymiana zdań była krótka, bo wściekły Gordan wyzwał Ziriel na pojedynek i żadne argumenty i uspokojenie sytuacji nie pomagały. Niestety cymbał zamachnął się na naszą wojowniczkę i nie zdążył nawet wykrzyknąć słowa, kiedy ta, sztyletem rozpłatała mu krtań! Tyle, jeśli chodzi o udane, kapłańskie negocjacje… Momentalnie utkałem „Ciernie” i rzuciłem na grupkę zaskoczonych całym zajściem banitów, którzy znajdowali się tuż przed najemnikami. Zaraz potem wywiązała się walka, ale przewaga, jaką mieli banici, ku ich niezadowoleniu, szybko malała… Nie miałem czasu rozglądać się i oceniać sytuację, bo zostałem zaatakowany i tylko dzięki szybszej reakcji uniknąłem śmiertelnego cięcia. Rzuciłem na siebie „Eteralny Pancerz”, a zaraz potem zza drzew wystrzelono we mnie z kuszy! Muszę przyznać, że gdyby nie wprawa i coraz większe doświadczenie w walce i jej rozgrywaniu, pewnikiem nie ochroniłbym się czarem, a wtedy walka dla mnie byłaby zakończona. Na szczęście cały czas się uczę, bo nauka to klucz do potęgi. Bełt, mimo iż utkwił w mym ciele, nie wyrządził większych ran. Przynajmniej dalej mogłem szybko reagować i brać udział w walce. Gotrek widząc, że odpieram jednocześnie ataki w zwarciu i stanowię swojego rodzaju tarczę dla strzelców, postanowił pomóc mi i ściągnął najbliższego przeciwnika na siebie. Szybko się z nim uporał odrąbując mu głowę, a ja mogłem rozprawić się z tchórzem zza drzew. Wyciągnąłem składnik i zanim przeciwnik zdążył załadować kolejną strzałę, wypuściłem „Błyskawicę” w jego kierunku. Siła uderzenia była tak duża, że odrzuciła jego martwe ciało na kilka metrów. Teraz miałem chwilkę, żeby ocenić naszą sytuację i od razu zwróciłem się do walczącego Bergena. To właśnie ten najemnik odpierał ataki banitów, którym udało się już wydostać z moich cierni, a którzy walczyli teraz stojąc pomiędzy nimi, a Bergenem. Krzyknąłem do wojownika, żeby zepchnął ich na obszar mego niszczycielskiego czaru i po kilku udanych atakach, gnijące ciernie dokończyły sprawę… Walka dobiegła końca i ze wszystkich piętnastu banitów, tylko jeden zdołał nam uciec, reszta leżała martwa u naszych stóp.

Pogratulowaliśmy Gothowi udanych negocjacji i zaczęliśmy zbierać łupy z martwych banitów. Każdy srebrnik się przyda… Późnym wieczorem wróciliśmy do pokoju, gdzie zaczęliśmy, nie wiem, który to już raz, układać plan ataku od nowa… Ustaliliśmy w końcu, że przeprowadzimy go nocą, ale najpierw poświęcimy kilka dni na inwigilację obozu z wewnątrz i do tego miał przydać się jeden z najemników pracujących tam jako woźnica.

Rankiem Ziriel podzieliła zabrane łupy i wszyscy wzięliśmy się do pracy. Przy śniadaniu gospodarz opowiedział nam usłyszane od flisaków wieści ze świata. Ponoć krasnoludy z królestwa Rokh, zeszły z gór i ruszyły na wojnę ku zachodowi. Elfy z Tragonii opuściły Leredeon, gdzie też zaczyna być „ciepło” i może dojść do jakiegoś ruszenia. Gotrek ruszył swoją wyobraźnią i zaczął kojarzyć owe wydarzenia ze swoimi „boskimi” wizjami, ale nie znalazł u nas zainteresowania… Goth udał się do najemników, przekazać im plan i zachęcić do podjęcia pracy jako woźnica w Orkan Kazar. Ziriel starała się sprzedać zdjętą Gordanowi zbroję, ale w tej małej mieścinie jedynym rzemieślnikiem okazał się kowal… Ja udałem się na cmentarz w poszukiwaniu składnika do swojego czaru. Din jak zwykle nie robił nic, a Gotrek, jeśli coś robił, to zwyczajnie się do tego nie przyznał…

Wieczorem wrócił Ivan, tropiciel i jeden z najemników, który znalazł odpowiednie miejsce na przygotowanie ucieczki i przejściowego obozu, a Eskeltowi udało zatrudnić się jako woźnica i pracę miał zacząć następnego dni… Póki co, wszystko szło jak po maśle. I kto by pomyślał…



Kroniki XXVIII: Alarm w Orkan Kazar (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc czerwiec. Okolice Zaihary, północno-zachodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Zanim poszliśmy spać przedstawiłem im kolejny pomysł na atak. Zrobiłem to bardziej ze względu na lojalność wobec Gotha, a bardziej wbrew swoim zamiarom i dążeniom… W każdym razie przyznałem im się, że jestem na tyle potężnym magiem, iż potrafię „Animować Martwych”, czyli przywracać do nie-życia martwe ciała… Dzięki temu moglibyśmy powołać za pomocą mej magii kilku wcześniej zabitych banitów, których truchła pewnie teraz rozrywane są przez żerujące w lasach zwierzęta. I tak jak myślałem wywołałem oburzenie i zniesmaczenie tym pomysłem, albo raczej mymi możliwościami, u naszego świętobliwego kompana… Od razu Goth zbeształ mnie za takie pomysły, dezaprobując je, a później nawet, w moim osobistym odczuciu, zagroził, że mu się to nie podoba i wszelkie „próby” takiej magii będą przez niego tępione! Powiedział, że ingerowanie w dusze zmarłych jest sprzeczne z przykazaniami i religią Lorsha… No cóż, wyjaśniłem mu tylko jak płytkie i ograniczone jest jego pojęcie natury magii i tego czaru, jak również spraw życia i śmierci, których widać kompletnie nie rozumie… Ja zwyczajnie na tym zakończyłem rozmowę, ale u Gotreka wywołało to wręcz frustrację.

Syn był tak zdziwiony zmianą nastawienia na te sprawy u ojca, że zaczęła się pomiędzy nimi kłótnia… Miło było posłuchać jak to Gotrek argumentuje morderstwa i znęcanie się nad ludźmi, których niejednokrotnie dopuścił się kapłan, a teraz nagle według niego sprzecznym by było skorzystać z pomocy trupów… Przynajmniej z ich strony nie groziłaby zdrada, albo niesubordynacja… W każdym razie Goth, mimo iż nie miał racji, twardo upierał się przy swojej wcześniejszej decyzji, popartej zwyczajnym brakiem wiedzy. W końcu poszliśmy spać.

Rankiem ustaliliśmy, że ja i Gotrek wrócimy na miejsce wczorajszej walki i zdobędziemy potrzebne nam składniki… Din i Ziriel mieli za zadanie iść z Ivanem na miejsce, które znalazł i skoordynować trasę ucieczki i ewentualnie wprowadzić zmiany. Goth poszedł na spotkanie z kupcem Maurycjuszem, zaznajomić go z naszą obecną sytuacją. Tak więc wziąłem zapasowe ubranie, ponieważ „zbieranie” interesujących nas składników wiązało się solidnym ubrudzeniem od krwi… Pożyczyliśmy od Gotha siekierkę i ruszyliśmy za miasto.

Na miejscu zastaliśmy tylko sześć, a nie czternaście ciał… Wokół było pełno krwi i to nie tej po naszej bitwie, więc domyślaliśmy się, że sprawcą tego są zwierzęta i żeby uniknąć z nimi kontaktu wziąłem się do „pracy”, a Gotrek pilnował otoczenia. Minuty dłużyły się, kiedy odcinałem trupom głowy i garbowałem ich czaszki ze skóry… Używałem wszystkich swoich sił do tak ciężkiej pracy, a później wszelkich umiejętności i wiedzy z dziedziny anatomii i medycyny, żeby uzyskać praktycznie czyste czaszki, bez zbędnych wnętrzności. Dodatkowo udało mi się wygarbować skóry z twarzy, ponieważ były to główne składniki do czaru, jaki posiadał Gotrek, a nad jakim wkrótce zacznę prace… Dobrze, że byliśmy sami i nie zostaliśmy zauważeni, bo w każdym cywilizowanym zakątku tego kontynentu, takie „czyny” od razu karane są śmiercią. Podobna kara czeka niestety tych magów, którzy właśnie posiadają tego typu czary nekromanckie, ale tu wychodzi tylko i wyłącznie niewiedza i strach przed magią tych niewyuczonych ludzi, którzy tworzą takie prawa…

Ostatecznie mieliśmy już pięć czaszek i nad szóstą właśnie pracowałem, kiedy postanowiliśmy wrzucić te już „zrobione” na dwa dni do mrowiska, ażeby wygłodniałe owady zajęły się „polerką”… Kiedy Gotrek wrócił z mrowiska zobaczyłem, że jest ranny i była to rana cięta, na pewno nie spowodowana przez tutejsze zwierzęta. Okazało się, że znowu Piorun przejął kontrolę nad moim ciałem i zaatakowałem mojego kompana… Nie mogłem uwierzyć, kiedy mówił mi o tym i przyznał, że nawet moje ciało, kierowane duchem zmarłego wojownika, totalnie górowało zdolnościami i umiejętnościami nad Gotrekiem! Mocno go raniłem i gdyby nie celowa bierność Gotreka i typowa defensywa w walce, to mógłby mnie zabić, a tak wziął mnie, albo raczej Pioruna na przetrzymanie i zwyczajnie poczekał, aż moje wątłe ciało, padnie ze zmęczenia… Teraz już wiedziałem, dlaczego te sześć czaszek tak mnie wyczerpały do cna. Postanowiliśmy zakończyć na pięciu czaszkach już wrzuconych w mrowisko i szybko udałem się myć do pobliskiego strumyka. Cały czas czułem bystry i czujny wzrok Gotreka na swoich plecach, ale zwyczajnie nie mogłem i nie chciałem mu się dziwić, ani go za to winić. Sam też nie czułem się winny, bo tak naprawdę niczego z tego co mi opowiedział i się wydarzyło nie pamiętałem…

Gotrek wyczarował „Wierzchowca” i czym prędzej wróciliśmy do karczmy. Jak tylko znalazłem się w pokoju padłem na łóżko totalnie wyczerpany… Ocknąłem się w momencie kiedy wszyscy siedzieli i rozmawiali, a Gotrek chwalił się swoim nowym czarem obronnym „Kamienna Skóra”. Opisywał im korzyści z mocy tego czaru, jednocześnie starając się ich naciągnąć na wspólne koszta zakupu składnika do tego zaklęcia. Stwierdził, że skoro mamy kilka dni na inwigilację obozu, to on udałby się do Zaihary po owy składnik. Ja nie skorzystałem z oferty, ale poprosiłem o zakup kilku zestawów do przepisywania czarów. Rankiem wyruszył…

Tymczasem posępne miny pozostałych członków drużyny nie wróżyły nic dobrego, ale wiedziałem, czego teraz będzie dotyczyć rozmowa… Kiedy ja spałem, Gotrek zwyczajnie opowiedział im co zaszło w lesie. Ziriel musiała poważnie wystraszyć się „moich” umiejętności szermierczych, bo stwierdziła, że mam przeprowadzić się do osobnego pokoju! Uśmiechnąłem się tylko na tą tchórzowską propozycję i bez słowa wyszedłem z pokoju. Z gospodarzem załatwiłem przeniesienie i czułem tylko, jak elfka zaczyna się obawiać „ataków” wątłego czarodzieja… Ich tłumaczeń i usprawiedliwień tej decyzji też nie słuchałem, bo zwyczajnie nie lubię żałosnego skamlenia i strachliwego argumentowania…

Później poszliśmy porozmawiać z Eskeltem o jego pracy woźnicy w Orkan Kazar. Opowiedział, że na terenie obozu za dnia zostaje komendant, który praktycznie cały czas siedzi w kantynie i pije. Poza nim zostaje pięciu lub sześciu strażników. Dwóch lub trzech zawsze stoi na straży przy bramie prowadzącej do miasta, jeden jest na wieżyczce i jeden swobodnie kręci się po obozie. Ogólnie panuje tam spokój i raczej nie spodziewają się ataku.

Kolejnego dnia udałem się po czaszki i skóry dla Gotreka. Pozostałe trzy dni oczekiwania na powrót maga spędziliśmy na planie ataku, jak również poświęcałem się pilniej nauce alchemii. Czułem, że niedługo opanuję tą wiedzę i znacznie poprawi to moje umiejętności. Po tych czterech dniach wrócił Gotrek. Powiedział nam, że elfy z Leredeonu wszczęły powstanie i król wysłał tam wojska… Jednak nie mieliśmy czasu zastanawiać się nad wydarzeniami z głębi kraju, tylko wzięliśmy się za układanie planu. Wyszło nam całkiem nieźle…

Ustaliliśmy, że Eskelt, który z obozu wyruszy z wydobytym kamieniem do miasta, w drodze powrotnej do Obozu zabierze nas. Na wozie dość szerokim, bo przystosowanym do przewozu wielkich odłamków skalnych, skryjemy się za płachtą i poczekamy, aż strażnicy z obozu zatrzymają wjeżdżającego do środka woźnicę. W tym czasie Ziriel i Gotrek z wcześniej rzuconym czarem „Latania” wzbiją się w powietrze i zajmą się strażnikiem na wieży, jak również obserwacją terenu i znalezieniem patrolu. My tymczasem zaatakujemy straż bramy, a jednego ze strażników ja mam za zadanie sparaliżować, bo będzie nam potrzebny… To samo zrobimy z komendantem. Kiedy pozbędziemy się strażników i psów, zostanie nam dwóch zakładników i tu Gotek ma za zadanie za pomocą „Sugestii” zachęcić ich do dalszej współpracy… Komendant wyda rozkaz na piśmie, wydania z kamieniołomów podanych przez nas więźniów – Taurusa i Laxa, i trzech innych, żeby nie było podejrzeń. A schwytany strażnik, grzecznie wręczy ten rozkaz i przetransportuje ich do obozu. Kiedy dotrą na miejsce zabijemy wszystkich, prócz naszych celów, a ja rozmieszczę po obozie „Eksplodujące Czaszki”. Będą one w miejscach, gdzie wcześniej drużyna wyleje oliwę i wszystko, co łatwopalne, ażeby, kiedy obóz wróci z prac w kamieniołomach, zrobić im „niespodziankę”… Po rozmieszczeniu ich w odpowiednich miejscach mieliśmy udać się do prowizorycznego obozu w lesie, który wcześniej przygotowali Ivan, Din i Ziriel. Tam miałby czekać na nas Din z końmi, ciuchami i sprzętem do ucieczki. Stamtąd mieliśmy drogą okrężną wrócić na szlak do Zaihary i ruszyć do miasta…

Wieczorem spotkaliśmy się poza miastem z najemnikami i wtajemniczyliśmy ich w owy plan. Rzuciłem na Eskelta „Zbroję”, bo jako jedyny, będąc woźnicą, nie będzie miał na sobie żadnego pancerza podczas akcji. Rankiem wyprowadziliśmy się z miasta z jedzeniem i wszystkimi rzeczami i udaliśmy się na jedną noc do „obozu” w lesie. Przez dwa dni obozowaliśmy w lesie, aż w końcu trzeciego dnia o świcie udaliśmy się za miasto, na pola zbóż, przy drodze pomiędzy Itzen, a Orkan Kazar. Tam czekaliśmy na wóz Eskelta…

Nad ranem najemnik minął nas bezwiednie, w drodze do pracy do obozu. Cierpliwie, przyczajeni w polu, czekaliśmy, aż wozem z urobkiem Eskelt będzie jechał już z miasta. Kiedy koło jedenastej w południe nasz woźnica jechał do Itzen. Poczułem wtedy znajomy przypływ adrenaliny. Minuty mijały szybciej i w końcu ujrzeliśmy powoli jadący, pusty już wóz w kierunku Orkan Kazar. Usłyszałem jak Gotrek tka zaklęcia „Latania” na siebie i Ziriel, zgodnie z umówionym planem. Szybko wskoczyliśmy na wóz i przykryliśmy płachtą. Kazałem Eskeltowi chrząknąć, w momencie, kiedy będziemy już przy strażnikach, aby wtedy utkać dwa czary. Jechaliśmy kilkanaście minut w milczeniu i lekko podnieceni, aż w końcu usłyszałem charakterystyczny dla mnie znak od powożącego najemnika i zacząłem rzucać „Widmową Dłoń”. Wóz zatrzymał się, a spod płachty słyszeliśmy głosy trzech strażników. Utkałem „Dotyk Ghula” i nałożyłem czar na lewitującą obok mnie dłoń…

W tym momencie zerwaliśmy płachtę, a Eskelt krzykiem wskazał nam jednego ze strażników, którego mieliśmy wziąć żywcem. Gotrek i Ziriel szybko wzbili się w powietrze i od tego czasu nie miałem już z nimi kontaktu. Najemnicy i Goth rzucili się na trzech strażników przy wozie. Ja momentalnie wypuściłem Dłoń w kierunku „celu”, od razu go paraliżując, a tym samym oszczędzając czas reszcie na zbędną walkę… Po krótkiej walce Eskelt został ze sparaliżowanym strażnikiem, a ja, Goth i Bergen wbiegliśmy na teren obozu, od razu kierując się do kantyny.

W środku zastaliśmy trzech mundurowych. Byli totalnie zaskoczeni naszym widokiem, a jeden z nich zaczął krzyczeć, abyśmy się przedstawili! Goth zapytał o komendanta, a gdy ten się przyznał, momentalnie go sparaliżowałem… Pozostali widząc nasz atak, rzucili się do broni. Nie zdołali nic zdziałać, bo naparcie kapłana i najemnika, szybko zakończyło ich żywoty. Usłyszeliśmy zza pleców kroki… Okazało się, że ze schodów w przedsionku, które bezmyślnie ominęliśmy, zbiegła niska i krępa postać. Prawdopodobnie był to krasnolud, za którym szybko wybiegliśmy na zewnątrz…

Widzieliśmy tylko kątem oka jak wbiega do Blokhauzu. Próbowałem jeszcze wysłać za nim Dłoń, ale ta chybiła celu. Krasnolud zabarykadował się w komnacie i mimo próśb i gróźb, nie chciał wyjść. Mało tego zastraszył nas, że wysadzi siebie i obóz w powietrze, jak spróbujemy wedrzeć się do niego siłą. Podejrzewałem, że krasnal blefuje, ale żadne z nas nie chciało zaryzykować jego kłamstwa. W końcu zostałem go troszkę popilnować, a reszta poszła przeszukać obóz. W międzyczasie Ziriel zabiła pozostałe psy, ktoś dopadł ostatniego strażnika ukrywającego się w magazynie z narzędziami, a potem udaliśmy się do pokoju komendanta poszukać spisu więźniów…

W końcu udało nam się znaleźć Uthe Laxa i Taurusa, a listę uzupełniliśmy jeszcze o trzech innych losowo wybranych. Wpierw poszliśmy do ocalałego strażnika, a „Sugestia” Gotreka przeszła nasze najśmielsze oczekiwania… Mag przekonał go, żeby pojechał po pięciu podanych na liście więźniów, a ocali siebie i komendanta, jednak do tego wszystkiego dalej potrzebował on pisemnej zgody szefa. Komendant również łatwo poddał się działaniu tego czaru i w ten sposób Gotrek zyskał wręcz „sojuszników”. Łatwo dostaliśmy zgodę o wydanie więźniów i mogliśmy wysłać po nich chętnego już strażnika. Kiedy ten pojechał, Gotrek próbował jeszcze za pomocą przychylnego komendanta wywabić krasnoluda, ale okazał się być nieugięty, nieufny i uparty jak każdy krasnolud i nic nie wskóraliśmy. Udało się jednak przekonać zarządcę obozu, aby wydał nam pieniądze, które trzymał w obozie na wypłaty dla załogi… Ubawiłem się po pachy, kiedy słyszałem, jak z pełną powagą komendant oświadcza Gotrekowi, że zawsze chciał mieć takiego syna… Tymczasem reszta drużyny, przeszukiwała obóz za oliwą i latarniami…

W końcu przyleciała Ziriel i ostrzegła nas o zbliżających się dwóch strażnikach i pięciu więźniach. Postawiliśmy na środku obozu „zaprzyjaźnionego” komendanta, a wszyscy skryliśmy się, aby gdy tylko wjadą, chwycić ich w pułapkę. Kiedy wjechali, od razu zabiliśmy strażników, włącznie z niepotrzebnym już komendantem. Kajdaniarze patrzeli na nas zdziwieni i przestraszeni, a ja zacząłem wypytywać o ich imiona. Udało nam się zidentyfikować Taurusa, a kiedy doszedłem do Uthe, wielkiego i groźnego pirata, ten uderzył głową w moją twarz. Padłem nieprzytomny…

Kiedy się ocknąłem, pirat był już ogłuszony i skrępowany, a ja miałem złamany nos! W furii i złości rzuciłem „Wampiryczne Dotknięcie”, z chęcią zakończenia jego marnego żywota, ale w ostatniej chwili opamiętał mnie Gotrek. Złość i czar skierowałem na innego kajdaniarza, uśmiercając go, a tym samym lecząc siebie… Kiedy troszkę się opamiętałem i wyładowałem, zabiliśmy pozostałych więźniów…

Kiedy zaczęliśmy wypytywać Taurusa o pewne, tylko nam, wiadome sprawy, okazało się, że ma on niepokojące „kłopoty” z pamięcią, ale tym postanowiliśmy martwić się później. Zacząłem przygotowywać „Eksplodujące Czaszki”, bo oliwa i materiały łatwopalne były już porozrzucane po budynkach, które mieliśmy podpalić. W międzyczasie musieliśmy zabić jakiegoś woźnicę, bo pechowiec akurat przyjechał z materiałem z kamieniołomów do obozu… Kiedy skończyłem z czaszkami, a nasyciłem magią aż sześć sztuk, wszyscy opuścili obóz, a ja ostrożnie rozmieściłem moje wybuchowe pułapki...

Po kilkunastu minutach byliśmy już w drodze do lasu i obozu, w którym czekał na nas Din. Związany pirat leżał na „Dysku Tensera”, który wyczarował Gotrek, żebyśmy nie tracili tempa, a on sam celowo nie opóźniał marszu. Doszliśmy do lasu, a dalej prowadził nas Ivan, wcześniej upatrzoną ścieżką. Próbowaliśmy w międzyczasie dogadać się z piratem, ale jak się okazało obcokrajowiec nie znał naszego języka, więc Gotrek spróbował porozumieć się z nim za pomocą magii. „Rozumienie Języków” pomogło i młody un Nathrek wyjaśnił Uthe, że nie zrobimy mu krzywdy, pod warunkiem, że nie będzie więcej sprawiał kłopotów i będzie szedł spokojnie. Ten się zgodził, więc spętaliśmy go wokół szyi jak psa i ciągnęliśmy za sobą.

Po zmroku i kilku godzinach wędrówki doszliśmy do Dina. Najpierw zajęliśmy się czyszczeniem i doprowadzeniem więźniów do ładu, a później Ziriel zajęła się ich charakteryzacją. Głównie skupiła się na znamieniu na czole obu skazańców, bo jeśli ktokolwiek by ich z tym przyuważył, od razu skojarzyłby ich z Orkan Kazar. Na koniec daliśmy kajdaniarzom niedawno zakupione ubrania i byliśmy już gotowi do drogi…

Przywołaliśmy z Gotrekiem po dwa wierzchowce, ponieważ nie każdy z nas miał swojego konia i ruszyliśmy w drogę. Uthe mimo swojej obietnicy i tak został przywiązany do siodła, ale przez resztę podróży nie sprawiał żadnych kłopotów. Po pięciu godzinach wjechaliśmy na główny szlak do Zaihary. Za nami zobaczyliśmy wielką łunę pożaru, jaki ogarnął całe Itzen i doszło do nas, że wybuchy i pułapki wyzwoliły chęć ucieczki więźniów, a kolejnym ich celem ataku stało się miasteczko… Cieszyłem się, bo cały ten pomysł był mój i wygląda na to, że wyczułem intencje i pragnienia kajdaniarzy, którzy zwyczajnie dostali szansę na wolność. Wątpię by cieszyli się nią długo, ale zamieszanie, jakie wywołaliśmy, da nam wiele czasu i praktycznie brak podejrzeń, co do naszego pobytu w miasteczku… A sam Ifresh dostanie czerwonej gorączki, kiedy dowie się, że jego więźniowie i dochód z piaskowca, jak również pobliskie miasteczko, poszło z dymem…

Rankiem ruszyliśmy w dalszą drogę i postanowiliśmy w jej trakcie wypytać Taurusa o wiele interesujących nas spraw… Niestety jego „amnezja” i „głupkowatość” potwierdziły się i wzmogły nasze obawy, co do zakończenia misji z Cytadelą. Chłopina musiał podczas przesłuchań stracić pamięć, albo był ofiarą jej wymazania… Goth spróbował zdjąć klątwę, ale to również nie przyniosło żadnego skutku. W końcu poddaliśmy się i liczyliśmy, że gdy dojedziemy z nim do Bjorga, to ten coś zaradzi…

Przed miastem postanowiliśmy się podzielić na dwie grupy, z której jedna pojedzie z Taurusem do „Dwóch Sióstr”, a druga ze mną i Uthe, do demonologa. Mieliśmy się spotkać po kilku dniach, w Zaiharze…



Kroniki XXIX: Prawdziwi szpiedzy (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc czerwiec. Zaihara, północno-zachodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


W drodze do wieży Astimmora rozbiliśmy obóz. Tej nocy z okolic Wzgórza widać było słup zielonego światła, który wcześniej już widzieliśmy. Odgłosy, które słyszeliśmy w lesie przypominały ostre piski i ryki sowiniedźwiedzia, ale przecież zabiliśmy bestię… Czyżby demonolog sprowadził kolejną, a może jest ich więcej w tych lasach? Nie zwlekaliśmy długo i nad ranem byliśmy już w drodze do wieży Astimmora.

Kiedy dojechaliśmy na plażę postanowiliśmy zaczekać na półolbrzyma, który prędzej czy później zjawiłby się tutaj. Kander Khan niedługo po naszym przybyciu wrócił z miasta z zapasami. Zdziwiony był naszym obozem na plaży i mimo wyjaśnień i celów naszej niespodziewanej wizyty, stanowczo odmówił nam spotkania z jego panem. Powiedział, że znamy termin rytuału i tylko wtedy będzie sposobność na wejście do wieży. Z posępnymi minami wróciliśmy do miasta, gdzie czekali już na nas nasi kompani.

Powiedzieli nam, że zaraz po tym jak się rozdzieliliśmy, ich grupa została „nawiedzona” przez jednorożca i leśne duszki, które zesłały im wizję naszej śmierci. Miał tego dokonać sowiniedźwiedź, ale z uwagi na odległość nas dzielącą, nie puścili się za nami z ostrzeżeniem… Typowe…

Zawieźliśmy Taurusa do Bjorga, z nadzieją na pomoc w naprawie jego stanu psychicznego i przywrócenia pamięci. Ten zaaplikował mu serum prawdy, ale nic to nie dało, a tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, jak bezsilny w takich sytuacjach jest obecny szef siatki… Nocą postanowiliśmy dla własnego i Taurusa bezpieczeństwa wystawić warty. Mimo, iż Biorg się schlał jak prosię, to jednak zaufanie do niego i jego świty było zerowe. Coś tu naprawdę śmierdziało…

Mieliśmy przeczucie i wartujący Goth zauważył w korytarzu zamaskowaną postać, która wyraźnie dała znak, żebyśmy za nią poszli. Minęliśmy kuchnię, gdzie leżał pijany Stolarz i zeszliśmy do jego komnaty sypialnej. W niej za kominkiem okazało się być ukryte przejście, gdzie ku naszemu zdumieniu, w tajnej kamiennej komnacie czekały na nas zamaskowane postacie… Dwie osoby, których twarze ukryte były za białymi maskami, nie przedstawiły się, a trzeci powiedział, że na imię ma Kratos. To on opowiadał i wyjaśniał nam całą maskaradę…

Od dłuższego czasu wiedzieli, że podwójni agenci są w ich szeregach i pracują dla Ifresha. Wiedzieli, że chcą doprowadzić do upadku i zdemaskowania siatki Mordrokka, dlatego postanowili zadziałać jako pierwsi. Specjalnie, za pomocą Cienistego Węża z Baelr, wymazali pamięć Taurusowi, któremu pozostawili jednak cząstkę wiedzy na temat organizacji, dlatego, żeby celowo schwytany i przesłuchiwany wsypał wybranych, mało ważnych agentów. W końcu Oni mogliby wówczas odświeżyć szeregi siatki, a samego Taurusa odbić w odpowiednim czasie… Wiedzieli, że nieporadność, głupota i naiwność Bjorga, pozwoli im dalej z ukrycia kierować siatką Mordrokka, tak, żeby niedoszły jej przywódca był tego nieświadom… Kiedy Kratos opowiadał nam to wszystko, powoli wracało nasze zaufanie do całego tego przedstawienia, i powoli wszystko układało się w logiczną całość…

Po wszystkim trójka w maskach ponownie wyciągnęła Cienistego Węża i przystawiła do głowy Taurusa. Ten po kilku chwilach odpadł od jego płatu, a uwolniony szef siatki odzyskał skradzioną przez stworzenie pamięć. W końcu mogliśmy wypytać go o Cytadelę i jej położenie, jak również sposób, jakim mamy się tam dostać.

Taurus znał dokładne koordynaty pradawnej budowli olbrzymów. Znał również kapitana ze statkiem i załogą, który popłynie z nami w tamte, niebezpieczne wody. Cytadela znajduje się ponoć na skraju Otchłani, głębi morskiej, której dno i środowisko nigdy nie było poznane i chyba nigdy nie będzie. Niepokojącymi informacjami było to, że prawdopodobnie Cytadela wolno osuwa się, pchana prądami morskimi, w czeluście Otchłani i jest to chyba ostatni rok, w którym będzie ona jeszcze dla nas dostępna i osiągalna… Można ją zauważyć w ciemnościach głębin tylko w Święto Słońca, bo specyficzne światła biją od jej zatopionych wież. Taurus wpadł jeszcze na inny, równie ciekawy pomysł… Według niego mieliśmy sfingować własną śmierć, żeby podwójni agenci na usługach Ifresha, zostali skutecznie przekonani, że ewentualne zagrożenie z naszej strony minęło. Ten krok miał całkowicie uciąć ewentualną możliwość skojarzenia nas z ostatnimi wydarzeniami w Orkan Kazar i w Zaiharze. Kratos i reszta organizacji już wcześniej przygotowali sobowtóra Taurusa i tej nocy zanieśliśmy jego zwłoki, ze wbitym weń sztyletem, do osobnej komnaty, żeby rankiem móc swobodnie zełgać Bjorgowi, że został on zamordowany… Dzięki temu Bjorg zostanie oficjalnie szefem organizacji, myśląc, że Taurusa zamordowali ludzie Ifresha, a ludzie Ifresha będą myśleć, że to ludzie Bjorga wykończyli Taurusa lub do gry włączyła się inna grupa. Zadowoleni i podnieceni, rozwojem akcji, poszliśmy spać…



Wicher wieje...

Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc czerwiec. Lansgard (północna Tragonia).


– Kapitanie Tandred, rozkazy z Miasta są jasne: zabrania się przemieszczać oddziały w rejon walk, mamy czekać.
– Panie, są setki rannych i zabitych. Wsie splądrowane, drogi niebezpieczne, jakże to tak? Jutro ma przybyć oddział Lorda Zaiosa, który udzieli nam wsparcia, możemy ich zmiażdżyć w ciągu tygodnia…
– Kapitanie, chyba nie wyraziłem się jasno. Będziemy, kurwa mać, czekać tu tak długo, dopóki nie otrzymam rozkazu natarcia. Proszę zamknąć teraz swoją jadaczkę i odmaszerować. Jeśli dowiem się, że choć jedno słowo wyszło z tej rozmowy to osobiście założę panu stryczek na kark.

Generał Gabor Młodszy, z rodziny de Deborr, w rozmowie z Kapitanem Tandredem po wybuchu Powstania Artegasa w Orkan Kazar. Dwa dni później Kapitan został powieszony jako zdrajca.


– Zaklinam się na Cztery Potęgi Akadii, że wszyscy winni tej zbrodni zostaną przykładnie ukarani! Wszyscy przywódcy tej haniebnej rebelii skończą na Wzgórzu Męki w Święto Słońca najpóźniej roku następnego!! Dlatego też w imieniu Króla zwołałem Posiedzenie Lordów, aby w trybie pilnym podnieść Podatek Wojenny. Wszyscy jesteśmy rozsądni i zdajemy sobie sprawę, że fundusze dzięki temu uzyskane wzmocnią Legion Królewski, który strzeże wewnętrznych ziem prowincji. Nasza pozytywna decyzja pozwoli ludności poczuć się znów bezpiecznie i zapewni wszystkim spokój na długie lata, a naszemu wspaniałemu miastu dominację w regionie. Wiem, że w tamtym roku podnieśliśmy podymne i zaostrzyliśmy zasady poboru wybranieckiego, ale zastanówcie się tylko, któż, jeśli nie nasz ukochany Król, ochroni naszą własność i okryje nasze czyny chwałą?! Król ma nadzieję, że postąpicie właściwie dla dobra naszego kraju, który jest w potrzebie.
Książę Yargald z Merk, Kanclerz Koronny Zaihary – reakcja na zamieszki w południowych prowincjach.


– Ależ pierdolnik!
Dowodzący Kompanią Karną Vighen, Wicehrabia Leon Eknart, widząc zgliszcza Itzen i Orkan Kazar - wypowiedź nieoficjalna.



daimonuss



Kroniki XXX: Dom Opieki Armeniasza (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc czerwiec. Zaihara, północno-zachodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Rankiem do pokoju wpadł Bjorg. Był spanikowany i totalnie przerażony, z krzykiem poinformował nas, że znalazł martwego Taurusa w innym pokoju i nakazał nam biec tam za nim. Udając zdziwienie i lęk pobiegliśmy. Zaczął krzykiem wypytywać jak to się stało i dlaczego był w innym pokoju, na to nie mogliśmy mu pozwolić! Krótko zbesztaliśmy go za wczorajsze pijaństwo, po czym wyjaśniliśmy mu, że to częściowo przez Bjorga nieodpowiedzialność i swawolę Taurus znalazł się sam w innym pokoju… Bo przecież on sam wlewał ochoczo w niego przeróżne mikstury, który zwyczajnie spowodowały wymioty, ogłupienie i ataki szału u Taurusa! Później nie był w stanie nam z nim pomóc, bo rzygał pijany po kątach, więc postanowiliśmy usadzić Taurusa samego w innej komnacie. Bjorg tak jak się wydarł wcześniej na nas, tak teraz zamilczał jak głaz… Szybko spakowaliśmy się, tłumacząc idiocie, że jesteśmy tu spaleni i udaliśmy się do wcześniej najętej kamienicy.

Tam nie mogłem oprzeć się pokusie dokuczenia Ziriel, która jak gdyby nigdy nic, nagle bez zająknięcia zamieszkała ze mną w pokoju! Troszkę ją zdenerwowałem tym „prztyczkiem w nochal”, ale jej tendencja do niekonsekwencji zaczęła mnie już drażnić! Później Goth zaproponował mi wspólny spacer po mieście… Okazało się, że nasz kapłan chciał spotkać się z półolbrzymem, ażeby ten umówił nas na „zapłatę”, za pomoc dla mnie. W myślach chciałem żeby stało się to w innym terminie, niźli moje egzorcyzmy. W karczmie dowiedzieliśmy się, że dzisiejszego wieczora u gospodarza zjawi się pomocnik demonologa po zapasy.

Wróciliśmy więc do pokoju, gdzie przez resztę dnia zgłębiałem tajniki alchemii. Wcześniej przygotowałem listę składników, w razie gdyby zjawił się u nas człowiek od Stolarza. Umówiliśmy się z Bjorgiem, że podamy mu potrzebne rzeczy, które musiałby załatwić, do porozumienia się z „martwym” Taurusem, żeby wypytać jego ducha o informacje, po które tu przyjechaliśmy. Oczywiście nałgałem ile się dało i prosiłem o co bardziej kosztowne rzeczy, ale z góry nie robiłem sobie nadziei, na to, że nasz tępy przywódca podziemia cokolwiek załatwi…

Wieczorem wraz z Gothem poszedłem na spotkanie z półolbrzymem. Udało nam się z nim spotkać, lecz zanim zaczęliśmy mówić pomocnik sam przekazał nam bezdyskusyjne instrukcje od Astimmora… Mam być wraz z kapłanem pierwszego lipca, około trzech godzin przed świtem, na plaży pod wieżą. Jak wcześniej, nie wolno nam wnosić i używać wszelakiej magii na terenie siedziby demonologa. Sam rytuał odbędzie się o świcie i potrwa około trzech godzin, jeśli wszystko dobrze pójdzie. W międzyczasie Goth miał pobłogosławić broń demonologa. Żaden inny termin i pora nie wchodziła w grę… Troszkę miny nam zrzedły, ale w milczeniu, cierpliwie słuchaliśmy dalszych instrukcji. Ja sam trzy dni wcześniej muszę pościć, żyć tylko na samej wodzie, jak również nie wolno mi było używać przez ten czas wszelakiej magii! Po tym półolbrzym szybko zakończył rozmowę, a my z zaniepokojonymi minami wróciliśmy do kamienicy.

Kiedy dyskutowaliśmy o zgraniu wszystkiego w czasie, zawitał do nas Mikul, posłaniec Bjorga. Dałem mu listę składników, śmiejąc się pod nosem, a ten z przejęciem i powagą słuchał naszych wyjaśnień, co do potrzeb na niej zawartych… Kiedy wyszedł, wróciliśmy do rozmowy. W końcu do drzwi zapukał podejrzany jegomość, jak sam powiedział, od Pana ”T”… Daliśmy mu konkretną listę realnych składników i potrzebnych rzeczy, po czym umówiliśmy się na „znak” z ich strony. Minęły dwa dni nauki nad alchemią i nowym czarem, podczas których nic specjalnego się nie wydarzyło.

Pod wieczór dnia trzeciego zawitał do nas wysłannik Taurusa, który bez słowa wyjaśnienia nakazał nam się spakować i opuścić kamienicę. Za nim weszło kilka osób, które niosły martwe ciała, które miałyby nas „zastąpić”, po czym zaczęli je charakteryzować na nasze podobieństwo. W międzyczasie odezwał się agent z wyjaśnieniami, że Bjorg faktycznie stwierdził, że jesteśmy agentami Ifresha, więc wysłał ludzi, żeby nas zamordowali. Ci tak zwani jego ludzie, zwyczajnie podwójni agenci, na usługach Taurusa, którzy teraz podkładają ciała i fingują naszą śmierć. Bjorg zwyczajnie pomyśli, że wykonali robotę, a Ifresh, że jako agenci Mordokka zostaliśmy wyeliminowani, przez resztki siatki, którą rozbił i jakoby kontroluje… Proste…

Wszyscy, łącznie z uprowadzonym przez nas Uthe Laxem, weszliśmy do powozu czekającego na zewnątrz. Nie wiem gdzie i ile jechaliśmy przez miasto, ale nawet strażnicy wzięli łapówki, byleby tylko nie zaglądać do środka wozu. W końcu jak się okazało dojechaliśmy do nabrzeża, skąd zakapturzona postać przeprowadziła nas pomostami do wiosłowej łodzi, w której czekali pozostali agenci Taurusa. Wszystko odbywało się w milczeniu, bez pytań i odpowiedzi, a w powietrzu, prócz bryzy morskiej, czuć było zapach konspiracji…

Płynęliśmy około godziny na wschód. Nasza podróż skończyła się w zatoczce, z której w blasku księżyca można było dojrzeć schody, zza piaszczystej plaży, a na ich szczycie jakiś budynek. Wszystko w środku pomieszczenia było eleganckie i bogate. Widać było przepych i na samą myśl o wygodach w takim apartamencie, zachciało mi się spać… Łóżka z baldachimami przyciągały i zachęcały do snu, szafki i meble, żłobione i rzeźbione, namawiały do rozgoszczenia się, wszystko było idealne… Pirata postanowiliśmy wystawić na taras, przy schodach, którymi się tu wspięliśmy. Odór moczu i fekali, który bił od niego, psuł nam klimat apartamentu i wypoczynku… Gotrek pozostał, by go pilnować.

Rankiem zbudziliśmy się wypoczęci i dopiero wówczas mogliśmy obejrzeć cały dom i jego imponujące i bogate wnętrze. Na tarasie czekał już na nas bogato i suto zastawiony stół, przy nim Eskelt, a obok przy schodach związany, śmierdzący i brudny pirat. Kiedy delektowaliśmy się śniadaniem, zawitał do nas Niziołek, który jak się okazało, był odpowiedzialny za takie miłe powitanie. Przedstawił się jako Zedan Bigan, asystent pana tego domu, Armeniasza. Zapoznał nas z owym miejscem i troszkę wprowadził w temat…

Przybytek ten, to „Dom Odnowy Umysłu”, gdzie pomaga się bogatym odnaleźć po traumatycznych przeżyciach i problemach umysłowych… Takie sanatorium dla ludzi potrzebujących odpoczynku i wyciszenia. Czyli można by rzec, że po części dom wariatów… My natomiast, jak opowiedział Zedan, jesteśmy karhańskimi najemnikami i po jednej z kampanii w służbie Legatów Burz, nasz kapitan przysłał nas tu na odpoczynek… No cóż naciągana historia, ale spodobała nam się i nikt nie powinien mieć podejrzeń, co do naszych prawdziwych tożsamości. Jeśli chodzi o przykrywkę dla naszego więźnia, to Niziołek zaproponował, że jakoby doznał on głębokiego szoku, po mordach i widokach, z którymi miał do czynienia podczas wojen, a teraz zatracił rozum i zdolność racjonalnego porozumiewania się. Zedan osobiście prowadzi nad nim eksperymentalną terapię, ale na ten czas, dla dobra wszystkich, Uthe musi pozostać zakneblowany i związany… Takich wersji mieliśmy się trzymać dla samego Armeniasza, jak również innych kuracjuszy, którzy ewentualnie mogliby pytać.

Kiedy rozmowa się skończyła, a my byliśmy już syci, zeszliśmy kamiennymi schodami w dół, żeby Uthe mógł się w końcu umyć i ubrać w czyste ubrania. Potem, wraz z Gotrekiem i Ziriel, poszliśmy plażą kierowani dziwnymi odgłosami stukania, jakby ktoś coś budował… Okazało się, że kilkadziesiąt metrów dalej, na plaży, była postawiona wysoka palisada, która z czterech jej stron miała na celu zatajenie czegoś, co było w środku, a skąd dobiegały owe odgłosy. W jednej ze ścian palisady znajdowały się drzwi, które jak tylko się zbliżyliśmy, otwarł lekko zaskoczony gnom…

Mogłem się już tylko domyślać co ci szaleni pseudonaukowcy i budowniczy tam montują, i czy za chwilkę nie wysadzą nas i połowy zatoki w powietrze… Gnomy, bo było dwóch braci, konspiracyjnie, przed naszymi ciekawskimi spojrzeniami, wyszły na zewnątrz, pilnując, żeby nic, co jest w środku nie wymknęło się dla naszych oczu. Bracia Quard i Querd, po krótkiej rozmowie, wyjaśnili, że budują tam „3HK” i że za tydzień zapraszają nas na pokaz tego czegoś. No cóż, zaciekawieni i zachęceni, postanowiliśmy wrócić tu w wyznaczonym terminie i dobrze się bawić, bo z rozmowy wynikło tylko tyle, że będzie ubaw po pachy…

Później do naszego apartamentu przyszedł sam Armeniasz, którego musieliśmy okłamywać, bo jak się okazało znał kapitana, pod którego rozkazami rzekomo walczyliśmy. Niziołek Zedan dostarczył Armeniaszowi fikcyjny list od naszego „kapitana”, który prosił o dobrą opiekę nad swoimi najlepszymi ludźmi, którzy doznali uszczerbku na wojnie, czyli nami. Następnie właściciel domu opieki opowiedział nam o swoim obserwatorium i zaprosił na obserwację sklepienia niebieskiego, bo jak mówił zajmuje się astronomią, a to bardzo poważna nauka… Szkoda słów na dziadka, bo zachowywał się nie jak właściciel tego sanatorium, a jak pacjent, który się w nim leczy…

Przez trzy kolejne dni pilnie uczyłem się pływać pod czujnym okiem Gotreka, Dina i Gotha. I to nie tylko ja, bo Ziriel i Bergen również. Mimo iż zejście pod wodę do Cytadeli miało się odbyć za pomocą magii i modlitw, to jednak ryzyko z tym związane zmuszało nas do nauki pływania. Czwartego dnia zszedł do nas krasnolud, niejaki Drum, który był tam od miesiąca. Opowiedział, że był członkiem drużyny, która brała udział w kampanii przeciwko Lordowi Keth i w zdobyciu samej Włóczni Przeznaczenia, potężnego artefaktu, który mógł zabić Upadłego Rycerza…

Zadumę nad dawnymi dziejami przerwał propozycją gry w kości, z której członkowie mojej drużyny byli zadowoleni. Zadziwiło mnie z jaką precyzją i dokładnością krasnolud ogrywa moich kompanów, więc postanowiłem „Wykryć Magię” i jak się okazało obszar, w którym przebywaliśmy uniemożliwiał mi połączenie się z mocą. Byliśmy w Obszarze Cichej Magii. Żaden czar, ani moc magicznego przedmiotu nie miała tu siły, wszystko było tłumione, albo naturalnie, albo magicznie… W każdym razie wiedziałem już, że wraz z Gotrekiem, jesteśmy tu bezsilni w kwestii magii. I tak krasnolud dobrą grą ogołocił całą drużynę…

Kolejnego dnia załatwiliśmy sobie kilkadziesiąt pustych bukłaków, żeby wypróbować z nimi zanurzanie i nurkowanie. Ja dalej zgłębiałem technikę pływania, a pod wieczór zaczęliśmy zastanawiać się nad obroną, atakiem i w ogóle możliwościami walki pod wodą… Była to jak zwykle kłótnia i jak zwykle, co ostatnio często się zdarza, pomiędzy un Nathrekami, z czego jak zwykle miałem niezły ubaw…

Kolejnego dnia Ziriel uparła się na spacer wzdłuż wschodniej plaży. W końcu po kilkuset metrach uciążliwego zapadania się w piasek, doszliśmy do skalnej iglicy, wysokiej na jakieś 40 metrów. Na jej szczycie dostrzegliśmy jakieś błyski, które naszym zdaniem nie powinny się pojawiać na zwyczajnych skałach… Z uwagi na to, iż magia dalej tam nie działała, Goth wsparty mocą Lorsha wszedł po powietrzu na szczyt iglicy. Minęło kilkanaście minut, kiedy zniknął nam z oczu, po czym wrócił i powiedział, że znalazł gniazdo ptaków, a w nim różne świecidełka. Powiedział też, że dalej w skałach dojrzał szczelinę i ciemny, skalny korytarz, z którego biło światełko, ale bez pochodni nie odważył się wejść to sprawdzić. Ruszyliśmy dalej wzdłuż plaży…

Dwa kilometry od sanatorium, bo mniej więcej tyle przeszliśmy, Strefa Cichej Magii wygasła. Dalej były już tylko bardzo przerośnięte drzewa i olbrzymi las, więc postanowiliśmy wrócić. Goth i Ziriel chcieli spenetrować wcześniej zauważoną grotę, a ja z Gotrekiem wróciliśmy do apartamentu. Kiedy po kilku godzinach siedzieliśmy już na tarasie, kapłan powiedział, że natrafili na korytarz, a na jego końcu, na salę ze sprzętem kowalskim… Dziwne, bo kto ukrywałby kuźnię, w uskokach skalnych, bez dostępu z brzegu…??? Napisy na ścianie w kuźni były w języku krasnoludzkim, więc postanowiliśmy zbadać to dokładniej, ale już kolejnego dnia…



Kroniki XXXI: Całkowita Konsekracja (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc czerwiec. Zaihara, północno-zachodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Wróciliśmy tam z zamiarem przepisania krasnoludzkich inskrypcji, które później Gotrek, poza Strefą Cichej Magii, miałby za pomocą czarów przetłumaczyć. Goth pokazał nam jeszcze wielki kamień, Topaz, który znalazł na szczycie iglicy, gdzie wcześniej się wspiął. Kiedy doszliśmy na miejsce kapłan pomodlił się do Lorsha o „Chodzenie po Powietrzu” dla nas, po czym wspięliśmy się do tajemniczej jaskini. Przez szczelinę, korytarzem dostaliśmy się do niedużego pomieszczenia, na którego środku stało sporej wielkości kowadło. Wszędzie poustawiane były narzędzia kowalskie, ale mimo tajemniczej lokacji tej komnaty, panował tu porządek. Na ścianach wyryte była krasnoludzkie runy, a w jednym miejscu napis jarzył się błękitnym światłem. Dokładnie odpisałem ciąg znaków, po czym kierowany czystą ciekawością utkałem „Wykrycie Magii”… Ku mojemu zdumieniu czar zadziałał, a jego efekt podpowiadał mi, że panuje tu silna magia przemian, czułem to zewsząd…

Kiedy podzieliłem się informacjami z Gothem i Ziriel, postanowiliśmy wrócić po Gotreka, który mógłby w tym pomieszczeniu utkać „Rozumienie Języków” i odczytać runy wyryte na ścianach. Błękitny napis brzmiał dokładnie tak: „Przekuj swą broń, a mocą KOWALA zostanie natchniona…” Po krótkiej rozmowie postanowiliśmy zapytać o to znajomego krasnoluda Druma. Niestety krasnal nie bardzo nam pomógł, ponieważ jego osobiste tłumaczenie owego tekstu brzmiało identycznie, jak nasze. Mimo tego wiedziony ciekawością począł nas wypytywać o źródło runów. Z początku nie mieliśmy chęci dzielić się z nim naszym odkryciem i komnatą, tym bardziej, że był dla nas całkowicie obcą osobą, a wiedza ta mogła przecież przynieść nam spore korzyści. Jednak w późniejszym etapie rozmowy, okazało się, iż zna on się na kowalstwie i mógłby nas tego nauczyć, dlatego postanowiliśmy podzielić się z nim naszym odkryciem. W zamian miał nam przekuć bronie…

W drodze do skalistej iglicy Drum opowiadał nam o swoich wyprawach i wojnie z Lordem Keth. Jeśli faktycznie nie bajał nas, to zaiste był dzielnym i doświadczonym poszukiwaczem przygód, a sam zaś zacząłem przypuszczać, iż jest zdrów, a tylko pewna chęć odpoczynku doprowadziła go do tego miejsca. Na miejscu Goth zaczął prosić Lorsha o moc chodzenia w powietrzu i ku naszemu zdziwieniu obdarował nią tylko siebie i Druma! Po jaką cholerę szliśmy wszyscy, skoro kapłan po raz kolejny postąpił tak chaotycznie i nieprzemyślanie?! Zdenerwowani tym posunięciem nie mieliśmy innego wyjścia, jak cierpliwie czekać na ich powrót.

Kiedy wrócili okazało się, że sam krasnolud nie może nam przekuć osobiście broni, a musimy zrobić to sami. Jego zdaniem mógłby narazić się przodkom i swojemu bóstwu, a tego ryzyka nie chciał podjąć. W zamian zaoferował się jako nauczyciel owego rzemiosła i zaproponował szkolenie. To troszkę skomplikowało sprawy, ale po krótkiej rozmowie drużyna postanowiła sprostać temu wyzwaniu. Zachęceni tajemniczością komnaty i możliwością przekucia swych broni na lepsze, uzgodnili, że dwa miesiące szkolenia w niczym nie przeszkodzi naszej misji, ani jej nie opóźni… Ja zwyczajnie nie byłem zainteresowany, bo i też nie miałem zamiaru brudzić sobie rąk, ani uczyć się tak bezużytecznych umiejętności. Za to postanowiłem sobie, że gdy tylko moi kompani zaczną szkolenie, ja udam się do Gerdenburga na umówione spotkanie z Mariusem…

Moi kompani uzgodnili, że Drum wyruszy za kilka dni po narzędzia i poszuka odpowiedniej kuźni w okolicy Zaihary na szkolenie, a w międzyczasie pouczy ich już troszkę teorii. Rankiem następnego dnia poszliśmy do szalonych gnomów budowniczych, obejrzeć tajemnicze 3HK. Długo bracia trzymali nas w napięciu, aż w końcu jednym ruchem ręki opuścili drewniany płot. Naszym oczom ukazał się metalowy obiekt, w kształcie tuby, dość dziwnie wyglądający… Ciężko to opisać, bo i samemu patrząc na ten twór, miałem setki pomysłów na jego zastosowanie, ale pierwsza moja myśl skierowana była ku wodzie, albo i też jej głębinach. I jak się później okazało owa konstrukcja miała służyć do podróży pod taflą wody…

Gnomy niczym nie skrępowane, nawet naszymi rozdziawionymi i uśmiechniętymi gębami, przystąpiły do pierwszych testów. Z początku zaczepili do kadłuba cztery rury, do których później zaczęli wrzucać bliżej nieokreślone rzeczy. Trwało to kilka godzin, podczas których naprawdę entuzjazm nam opadł i zaczęliśmy się nudzić. Na szczęście gnomy wynagrodziły nam sowicie nasze oczekiwania… Kiedy skoczyli zapychać rury, weszli po drabince na pokład, odpalili pochodnie i podpalili, to co do nich napchali… Mogłem się tylko domyślać, co się zaraz stanie, ale ku mojemu zdumieniu fajerwerki były, ale bez ofiar. Jedynie materiał z rur wybuchł odrzucając 3HK z brzegu na wodę. Staliśmy wpatrzeni w tańczące z radości gnomy, na pokładzie 3HK, unoszącego się na wodzie kilkadziesiąt metrów od brzegu. Ale jak to zwykle bywa przy gnomich wynalazkach, szczęście z powodzenia ich stworzenia nie trwa długo…

„Statek” powolutku ściągany był przez prądy i fale ku stromym i ostrym skałom zatoczki. Gnomy miast zacząć temu przeciwdziałać, kłóciły się, a gdy już skończyli, ich twór uderzył w skały i osiadł na mieliźnie, bez szans na dalszy ruch. Nie widziałem, żeby na jego pokładzie były jakiekolwiek wiosła i żagle, toteż z coraz większym zaciekawieniem obserwowałem rozwój sytuacji. Nagle z głównej rury wydobył się czarny dym, a po nim huk i trzask… Resztki 3HK powoli tonęły w zatoczce, a gnomy rzuciły się do wody. Mieli niezwykłe, acz dziwne, kamizelki, które pozwoliły im utrzymać się na powierzchni, dlatego czas dopłynięcia do brzegu poświęcili na gratulowaniu sobie sukcesu! Nigdy nie zrozumiem tej szalonej rasy…

Zapytani o stroje do pływania, przedstawili z dumą kolejny ich udany tym razem projekt, „Zbroja Wodna” A02. Udało nam się ich przekonać o wybudowanie dla nas takich kamizelek, z dodatkowymi poprawkami, które umożliwiłyby nurkowanie, swobodne opadanie na dno i wynurzanie się. W zamian za to wyłowiliśmy im z zatopionego wraku 3HK, YC12 – jądro pieca… Gnomy wyjaśniły nam, że piec, którego użyli przy budowie 3HK, oparty jest na projekcie pieca grzewczo-kopalnianego Ka-510, który wykorzystywany jest w kopalniach Krateru Yish w Dominium. Piec Kae-103b w okręcie 3HK to oczywiście zminimalizowana wersja tego ogromnego kopalnianego pieca…

Po południu zawitał do nas wysłannik od Taurusa, z którym uzgodniliśmy dotarcie do łodzi, zaopatrzenie w sprzęt itp. Przed końcem czerwca czekał nas jeszcze rejs próbny, podczas którego mieliśmy wypróbować gnomie kamizelki, sposób nurkowania i techniki poruszania się pod wodą, żeby w trakcie podróży do Cytadeli nie było niespodzianek.

Rankiem przyszły gnomy ze „sprawdzaczem”, kolejnym dziwnym urządzeniem, dzięki któremu mieli zmierzyć naszą wagę i dobrać odpowiednią ilość materiałów dla każdej kamizelki. Po południu poszliśmy do obserwatorium Armeniasza, który z radością zaprosił nas do środka. Pełno rozmaitych rzeczy i urządzeń walało się w środku, a naszą uwagę przykuł olbrzymi teleskop, Tuleja Hubertusa. Dzięki niej można było obserwować gwiazdy, sklepienie, a nawet słońce, co bardzo mnie zdumiało. Z zaciekawieniem słuchałem opowieści astronoma, o jego badaniach i o tym, co ostatnio odczytał z gwiazd. Powiedział, że według Krwawego Sola wszystko wskazuje na to, iż za niedługo wybuchnie chaos i wojny… Ciężko było dać temu wiarę, tym bardziej, że Armieniasz stwarzał wrażenie raczej kogoś chorego na umyśle, niźli roztropnego i poważnego badacza. Mimo to słuchałem dalej, jak mówił o własnych obliczeniach, z których wynika, że w Święto Słońca, w okolicach Zaihary wydarzy się wielkie zło… Hmm… Nic w tym nadzwyczajnego, zważając na to, iż wtedy to właśnie Ifresh nabije na pal kilkudziesięciu ludzi, ku uciesze zebranych mieszkańców… Ot, takie świętowanie…

Armeniasz pokazał nam jeszcze „Stacjonarną Lunetę”, własny wynalazek, który zbliża dokładnie obiekty. Obraz z niej widoczny jest w lustrze obok lunety, tak genialnego i wymyślnego urządzenia jeszcze nie widziałem! Mimo swej dziwnej i obłąkańczej osobowości, tym wynalazkiem wywarł na mnie olbrzymie wrażenie. Luneta skierowana była na zrujnowaną budowlę na wybrzeżu w zaiharskim lesie, gdzie według astrologa tryska z niej nocą zielonkawe światło. Niestety podczas tych prezentacji coś w lunecie strzeliło i jeden z kryształów pękł. Ponoć gnomy Qerd i Qard mają załatwić mu zastępcze kryształy, z lepszego materiału. Pozwolił nam jeszcze obejrzeć słońce przez Tuleję, a później zaprosił za obserwatorium, gdzie pokazał podobne urządzenie do 3HK, ale wybudowane przez krasnoludów i o innym przeznaczeniu… Arm-ate służyło do wystrzeliwania w powietrze specjalnych substancji, które powodują rozbłyski na niebie. Takie fajerwerki na olbrzymią skalę… Umówiłem się z nim na nocne obserwacje gwiazd, po czym wróciliśmy do apartamentu.

Wieczór u Armeniasza minął spokojnie, a sam, prócz obserwacji konstelacji Wilka i Żaby, nie dowiedziałem się niczego więcej od astronoma. Kolejne dni spędziłem na nauce i odpoczynku, a po tygodniu wrócił do nas Drum. Krasnolud dogadał się z jakimś kowalem z Tronnheim, który zgodził się odstąpić kuźnię na czas ich szkolenia. Krasnolud miał tam wyruszyć wcześniej i w ramach zapłaty będzie pomagał kowalowi w pracy i cierpliwie czekał na nasze przybycie. Kilka dni później dostaliśmy wodne zbroje, które zmodyfikowane, pozwalały na nurkowanie i pływanie pod wodą. Szybko przetestowaliśmy je w zatoczce i z zadowoleniem stwierdziliśmy, że A02 wyśmienicie nadają się do naszej misji.

Nadszedł dzień próbnego rejsu i testów na otwartym morzu. Jedynie Eskelt pozostał w ośrodku, żeby przypilnować Rudego. Kiedy dotarliśmy na statek, na jego pokładzie przywitał nas kapitan Eryk von Berhold. Powiedział nam, że w okolicach Otchłani mogą spotkać nas trzy niebezpieczeństwa:

1. Rafy koralowe i ostre jak brzytwy skały podmorskie;
2. Eriz-Shad, królowa widmowych statków. Niegdyś człowiek, ale za złe czyny demony zabrały ją do Otchłani. Teraz w tamtych okolicach ma swoją piracką armadę, a ponoć widma są nieśmiertelne;
3. Rasa Kuo-ta, morskich istot, ludzi-ryb. Pomieszanie humanoidów z rybami, którzy żyją w głębinach Otchłani. Nawet schodzą na ląd, żeby palić, zabijać i niszczyć. Można rozpoznać ich po silnym, rybim zapachu, a na ich usługach są nawet rekiny.

Były to nieciekawe wiadomości, ale specjalnie nie mieliśmy wyjścia. Dopłynęliśmy do miejsca ćwiczeń, po czym ubraliśmy się w A02. Utkałem „Światło” i zeszliśmy po drabince do wody. Wcześniej Gotrek obwiązał wszystkich liną i ustaliliśmy kolejność formacji: Goth – Din – Bergen – Ja – Ziriel – Gotrek – Eskelt – Ivan. Eskelta nie było wtedy z nami, ale postanowiliśmy ustawić go już do naszego szyku. Goth rzucił na wszystkich „Oddychanie pod Wodą” i zaczęliśmy się zanurzać. Około dwudziestu minut nurkowaliśmy do dna, po czym kapłan obdarował wszystkich „Chodzeniem po Wodzie”. Po tej Modlitwie już po chwili byliśmy na powierzchni, stąpając lekko po tafli wody. Doszliśmy do statku i powtórzyliśmy ćwiczenia jeszcze kilka razy. Kiedy dopięliśmy wszystko na ostatni guzik i zgraliśmy ruchy pod wodą, postanowiliśmy wrócić do ośrodka.

Dwa dni później dostaliśmy już komplet wszystkich wodnych zbroi i spotkaliśmy się z wysłannikiem Taurusa. Przyniósł ze sobą mapy morskie, na których dokładnie ustaliliśmy miejsce, gdzie ja, Goth i Gotrek dołączymy do załogi statku, którym popłyniemy nad Otchłań. Pozostała część drużyny będzie już na nas czekać na statku. W końcu nadeszła pora rozstania z drużyną i spotkania z demonologiem. Byłem tym bardzo przejęty i zdenerwowany. O mały włos, a nie dostosowałbym się do reguł, które Astimmor wyznaczył przed rytuałem. W końcu wyruszyliśmy…

28 dnia rankiem wraz z Gothem, Gotrekiem i Rudym wyruszyliśmy w kierunku wieży. Od tego momentu musiałem pościć w sprawach jedzenia i magii, jak również wszystkie swoje przedmioty magiczne pozostawiłem pod opieką Ziriel, która miała zabrać je na pokład statku. Kolejnego dnia byliśmy już na miejscu. Tego popołudnia zaczęli zjeżdżać się już gapie i świętujący Święto Słońca. Nawet kilku próbowało zagadać do nas i prosić do wspólnego posiłku, ale krótko i szorstko wybijaliśmy im to z głowy. Staraliśmy się nie rzucać w oczy, ani też spoufalać z przybyłymi, żeby nie wzbudzać zaciekawienia i podejrzeń. Z minuty na minutę słabłem bez jedzenia, tylko o samej wodzie. Nerwy też dawały mi się we znaki, a co jeśli się nie uda? Zginę? Będę opętanym Radagastem, który po opuszczeniu wieży zacznie zabijać gołymi rękoma? Takie pytania pogłębiały tylko moją frustrację, ale musiałem wytrwać i znaleźć w sobie siłę…

Następnego dnia na plaży i w okolicach Wzgórza przybyłych na Święto było już prawie setka. Rodzin, handlarzy ze swoimi kramikami, ludzi, którzy jakby nie wiedzieli, że będzie się tu nabijać skazańców na pal i patrzeć jak konają w mękach i kałużach własnej krwi i wymiocin… Nie, żeby mnie to przerażało, ale bardziej dziwiło… Bo w końcu nie często widzi się „takich” mieszkańców miasta…

Około godziny dziesiątej wieczorem, Goth i Gotrek ukryli pomiędzy skałami w wodzie swój oręż. Według umowy z demonologiem, nie wolno nam było wnieść do wieży żadnej boni i magii. Koło pierwszej po północy podpłynął po nas półolbrzym i wraz z nim udaliśmy się do Astimmora. Czekał na nas w tym samym pomieszczeniu co wcześniej i na powitanie nakazał obmyć nam swe dłonie… Dziwne, ale nie oponowałem. Czułem, że wisi nade mną katowski topór i jakiekolwiek pogorszenie sytuacji może tylko przechylić szalę na moją niekorzyść. Postanowiłem być potulnym, jak baranek… Mnie demonolog nakazał się położyć na wielkim, kamiennym stole, ołtarzu, który stał na środku ciemnego pomieszczenia. Skuto mi ręce i nogi, i to samo zrobili z Uthe Laxem. Nie zastanawiałem się wtedy, jak przestraszony i zdezorientowany musiał być pirat, ale teraz z czasem mogę sobie to tylko wyobrazić. Nie mam żadnych wyrzutów sumienia, bo „słabszy ginie…”, ale wówczas musiał on przeżywać koszmar… Tymczasem skuci leżeliśmy obok siebie, a Astimmor dał znać półolbrzymowi, po czym ten uruchomił jakiś mechanizm. Nad nami, dokładnie nad „ołtarzem” otwarło się sklepienie i światło gwiazd rozświetliło nasze unieruchomione ciała. Usłyszałem jeszcze głos demonologa, który szeptał do mnie: „…zaśnij…”.

***

Domyślałem się, że to, co działo się ze mną później, odbywało się tylko w mojej głowie, podświadomie to czułem… Jednak autentyczność i prawdziwość tych wydarzeń nakazywały mi wierzyć, że wszystko to jest prawdziwe i jakiekolwiek zlekceważenie tego skończy się moją śmiercią…

Nagle ocknąłem się pośrodku czarnej pustki. Wokół nie było widać niczego, a jedynie ciemną, jak smoła przestrzeń. Rozejrzałem się ostrożnie, aż moje białe oczy zatrzymały się na pochodni oddalonej ode mnie kilka metrów i człowieka z workiem na głowie, który stał nieruchomo, jak słup… Podbiegłem do niego nie przejmując się tym, że nie widzę podłoża, jakoś wiedziałem, że jest ono pod moimi stopami. Człowiek ten stał nie reagując na moje wołania i zapytania. Próbowałem ściągnąć worek z jego głowy, ale ani siłą, ani magią nie mogłem nic zaradzić, podejrzewałem tylko, że ów mąż to Piorun, dusza, która we mnie siedzi i intuicja podpowiadała mi, że nie mogę go tu pozostawić. Zewsząd zaczęły dochodzić do nas głosy:

„Z Północy, z Południa,
Z Zachodu, ze Wschodu
Wzywam Was, Bogowie z Zewnątrz.
Przybądźcie do mnie, Przeklęte Legiony.
Mascarionie, ojcze ludzi, boże bogów
Spójrz na Swoje dzieci.
Dzisiejszej nocy oddają Ci swą duszę!”

Zbliżały się z każdej strony, a wśród wersów, które rozumiałem, dało się słyszeć wrzaski, sapania, wycia i ujadanie… Tylko nieumarli wydobywają z siebie takie odgłosy, a z sekundy na sekundę, były one coraz bliżej! Gdzieś w oddali, z czarnej pustki, zamajaczyło do mnie malutkie światełko, jakby przejście, wyjście z tego „obszaru”. Nie zastanawiałem się dłużej, tylko chwyciłem Fahira za rękę i pognaliśmy w tamtym kierunku. Legion dosłownie deptał nam po piętach, coś chwyciło mnie za rękę, ale szybkim machnięciem zdołałem się uwolnić. Czułem ich gnijące ciała i nieświeże oddechy na swoich plecach, to potęgowało tylko moje siły na dalszy bieg i jak najszybsze opuszczenie tego miejsca. Wiedziałem, że trupy są tuż za nami, więc szybko utkałem zaklęcie, odwróciłem się i wypuściłem przed siebie „Kulę Ognia”. Osiągnąłem swój cel, jakim było spowolnienie pościgu za nami. W końcu udało nam się dobiec do dziwnie pulsującej komnaty. Moje zdziwienie było jeszcze większe, kiedy tam wbiegliśmy…

Byli tam wszyscy moi kompani! Stali jak słupy z rozdziawionymi ze zdziwienia gębami, a kiedy wpadliśmy dosłownie na nich ich szok tylko się pogłębił. Nie wiedzieli, skąd się tu wzięli i mimo moich szybkich tłumaczeń, co do tego dziwnego miejsca i tego, co nas goni, ich zaskoczenie tylko narastało. Nie było jednak czasu na dalsze dysputy, bo i oni usłyszeli w końcu zbliżające się zastępy trupów, które, jak im pokrótce wyjaśniłem, nie były przyjazne… Puściliśmy się dalej korytarzem, do światła przed nami, aż w końcu dotarliśmy do kolejnej komnaty…

Głosy Legionu nagle ucichły, a przed nami stały cztery zgniłe, rozkładające się ciała… Żywotrupy, prócz naturalnego stanu rozkładu, były zmutowane i zmasakrowane, a największy z nich przypominał nam wyglądem dawnego kapitana Perreza, którego kiedyś torturowaliśmy w Erdor, a wszystko dla niego skończyło się śmiercią. Trupy momentalnie ruszyły do ataku. Szybko utworzyliśmy szyk i zaczęła się zacięta walka. Żywotrup Perrez wypowiadał słowa, z których wynikało, że zostaniemy „tu” z nimi na wieki, ale jak się szybko okazało, grubo się pomylił. Padł od ciosów i więcej już nawet nie jęknął… Znowu usłyszeliśmy zbliżający się zewsząd Legion i czym prędzej pobiegliśmy dalej… Światła migające w ciemnościach, jakby wskazywały nam drogę, którą musimy przebyć…

Dobiegliśmy do jaskini, która dokładnie przypominała Koryto z Twierdzy na Skarpie, miejsce, gdzie wszystko się zaczęło. Przy machinie wyciągowej stała elfka, podobna do naszej Ziriel, tyle że martwa… Wskazała windę i dno Koryta. Długo nie staliśmy w miejscu i już po chwili truposz opuszczał nas na dół. Dno dokładnie przypominało tamto sprzed kilku miesięcy naszej podróży, gdzie zostałem opętany. Trupy, bród i zgnilizna tarzały nam się pod stopami. Larwy, które żywiły się tymi „rarytasami” sunęły po podłożu, czekając tylko na okazję, żeby nas sparaliżować. Gotrek wyczarował „Dysk Tensera” i w miarę bezpiecznie przebyliśmy na nim ten spaczony obszar. Dotarliśmy do kolejnej komnaty…

Widok wielkiego rycerza w pełnej zbroi płytowej kompletnie nas zaskoczył. Spod przyłbicy jarzyły się ogniste ślepia. Patrzał się na nas i nie chciał przepuścić, torując nam drogę do drzwi i dalszej części mojej „wędrówki”. Bez zastanowienia zaatakowaliśmy go. Okazało się, że martwy rycerz odporny jest na działanie magii, skutecznie ją rozpraszając. W jego obecności nawet nasz kapłan nie potrafił się pomodlić. Niestety takie osłabienie odbiło się na walce i przechyliło szalę na rycerza. Goth od potężnego ciosu otrzymał śmiertelne cięcie przez tors i padł martwy. Ten widok na szczęście wzmógł w nas adrenalinę i chęć przeżycia, bo szanse na zwycięstwo powoli malały. Kilka minut męczyliśmy się z ciężkozbrojnym rycerzem, aż w końcu Gotrek skutecznie pomścił śmierć swojego ojca… Z ciała umarłego rycerza wzięliśmy klucz do drzwi, a młody un Nathrek wyczarował dla ciała kapłana magiczny dysk… W milczeniu przekroczyliśmy próg drzwi…

Wkroczyliśmy na olbrzymi ciemny obszar. Przed nami stał duży kamienny stół, do którego prowadziły schody z czterech jego stron. Na kamiennym blacie leżało ciało Ute Laxa. W tym momencie ciało Fahira, którego cały czas prowadziłem ruszyło w tamtym kierunku. Piorun położył się obok Rudego i wówczas usłyszeliśmy głos, prawdopodobnie Astimmora: „Nie pozwólcie, aby umarli dostali się do ołtarza, dopóki proces pojednania się nie skończy!!!” W tym momencie oba leżące obok siebie ciała zaczęły się jakby łączyć i rozrywać jednocześnie, tworząc ruchomą mozaikę, splatających się ciał…

Usłyszeliśmy odgłosy nieumarłych, którzy szybko zaczęli się zbliżać z każdego kierunku w stronę schodów. Były to szkielety z cienistymi mieczami, na nasze szczęście nie w dużych ilościach. Szybko rozstawiliśmy się po każdej z czterech stron i zaczęliśmy bronić ołtarza przed nadciągającymi falami nieumarłych. Grupy za każdym podejściem były liczniejsze i potężniejsze, zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle jest możliwe, żebyśmy w nieokreślonym czasie dłużej stawiali zaciekły opór przed tak licznymi przeciwnikami. Co chwila wypuszczałem w ich kierunku czary bojowe na przemian z „Unieruchomieniem…”, a gdy tylko któryś z atakujących stawał, zajmowałem się przeciwnikami od moich pobliskich kompanów. Pojedynki były zaciekłe, a fal atakujących nas trupów nie było końca. W końcu zaczęło brakować mi potencjału magicznego, więc wsparłem się mocą Morgula. Kątem oka zauważyłem tylko, jak Ziriel i Din padają martwi od ciosów szkieletów. Wiedziałem, że gdy tylko trupy dotrą po schodach do ołtarza, rytuał się nie skończy, a ja przepłacę to ciałem i duszą…

Szybkim gestem i wypowiedzianymi słowami unieruchomiłem nadciągającą w moim kierunku falę szkieletów. Nie zastanawiając się długo, odwróciłem się do tych, którzy powalili moich przyjaciół, a którzy byli już na ostatnich stopniach. Udało mi się po chwili ich unieruchomić, ale nie mogłem już zauważyć, cięcia cienistym mieczem zza moich pleców. Padając na kamienne schody, jak przez mgłę widziałem, resztkami sił, zaciekle broniącego się Gotreka… Końca tej masakry nie doczekałem…

***

Ocknąłem się na stole u demonologa. Obrazy w mojej głowie jeszcze długo mydliły mi wzrok i widok sprzed oczu. Czułem się jakby mnie godzinami łamano kołem, a w gardle paliło od braku śliny… Konałem z bólu i zmęczenia, jakby wydarzenia, których przed chwilą doświadczyłem odbyły się naprawdę. Astimmor siedział zmęczony na swoim krześle, a obok siedzieli Goth i Gotrek i o dziwo nic im nie było! Kapłan jakby nigdy nic, patrzał z uwagą na mnie i lustrował wzrokiem. Żył i miał się dobrze, a przecież widziałem, jak pada martwy od potężnego cięcia! Widziałem jego wnętrzności, które powolutku wypływały z rany zadanej od miecza! Świat wokół nagle zawirował, a w głowie pękło tysiące myśli i obrazów. Usłyszałem tylko szept demonologa, który skierowany był do mnie: „…jesteś wolny!”. Na krótką chwilę znowu straciłem przytomność…



Kroniki XXXII: Cytadela Burz (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc lipiec. Zaihara, północno-zachodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Ocknąłem się totalnie wyczerpany, ale według Astimmora – wolny! Dusza Fahira, Pioruna, czy jak też „demon” ów się zwał pozostała w Uthe, który leżał obok mnie nieprzytomny. Chcieliśmy porozmawiać z nowym ciałem Fahira, ale demonolog stanowczo odmówił i powiedział, że jak tylko będzie miał pewność, co do niego, to wypuści go z wieży, a wtedy spotkamy go w karczmie w mieście. Gotrek poprosił tylko Astimmora, aby ten przekazał „Uthe” wiadomość o rytuale ze szkoły, w której się uczył, mając nadzieję, że po tym Fahir rozpozna go, jako dawnego ucznia. My natomiast zostaliśmy odprowadzeni przez półolbrzyma na brzeg, gdzie w bezpiecznym miejscu Gotrek utkał „Latanie”, po czym ruszyliśmy nad morze, na miejsce spotkania ze statkiem.

Myślę, że źle bym zrobił, jeśli we własnych pamiętnikach nie wspomniałbym jeszcze o dziwnym i zaskakującym zachowaniu naszego kapłana… Mianowicie Goth, kiedy rytuał dobiegł końca, wyszeptał do mnie, że jeśli tylko zechce, to możemy tu i teraz zabić Uthe, czyli nowego Pioruna! Totalnie mnie zaskoczył i poprzez swoje własne zmęczenie, nie dotarło to do mnie od razu. Chwilę leżałem zdębiały, ale już minuty później odmówiłem tej nieodpowiedzialnej propozycji. Głupim byłoby w domu Astimmora zabijać jego „gościa”, ale podczas lotu uzgodniliśmy, że jak tylko tak zdecydujemy, to mamy wzajemne poparcie…

Szybko dolecieliśmy do statku, który wyraźnie na nas czekał. Słychać było rozkazy kapitana Eryka von Berholda, które echem rozchodziły się po pokładzie Morskiego Pazura. Zapytani przez Ziriel i Dina opowiedzieliśmy przebieg rytuału z dwóch punktów widzenia, po czym zszedłem pod pokład, żeby zregenerować siły. Koło czternastej dopłynęliśmy do granic Otchłani. Kapitan poinstruował nas o dalszych kilkudziesięciu metrach, które musimy sami przepłynąć, bo skały i silne prądy są tu niebezpieczne dla statku. Uzgodniliśmy, że będą na nas czekać trzy pełne dni i do tego czasu mamy wypłynąć na powierzchnię. Rzeczy osobiste i najcenniejsze dla nas zostawiliśmy w kajucie samego kapitana, a wzięliśmy ze sobą tylko najbardziej przydatne. Założyliśmy gnomie kombinezony, przywiązaliśmy harpuny, a ja swojego Morgula, do pasów i związaliśmy się liną. Z Gotrekiem utkaliśmy „Światło”, a Goth wymodlił dla nas „Oddychanie Wodą”, po czym zeszliśmy z pokładu.

Płynęliśmy powoli, lekko zanurzając się w kierunku północnym. Mijały minuty, a my zagłębialiśmy się w ciemności podwodnego świata. Gdzieniegdzie mijały nas nieśmiało ławice przeróżnych ryb i innych morskich stworzeń. Ciemności Otchłani totalnie nas ogarnęły, a głębinowe wodorosty zaczęły utrudniać zanurzanie. W końcu po półtorej godziny dotarliśmy do dna i ruszyliśmy w kierunku Uskoku, a później znowu w dół. Po jakimś czasie w ciemnościach dostrzegliśmy mgliste światło, jakiś malutki jasny punkt, w kierunku którego się zwróciliśmy. Po kilkuset metrach zobaczyliśmy kulę białego światła, które wydobywało się z iglicy podwodnej wieży. Byliśmy na miejscu, a legendarna Cytadela Burz stała majestatycznie, zanurzona w głębinach, na skraju Otchłani, tuż przed nami…

Dopłynęliśmy do wieży, ale światło biło tak mocno, że oślepiało nas nawet w takich ciemnościach. Din przejął od Gotha naszą Maskę, po czym pod przewodnictwem naszego wojownika, zaczęliśmy spływać w dół, wkoło iglicy. Nagle Din zauważył coś i ruchem ręki nakazał szybko spłynąć w dół… Kiedy byliśmy niżej nagle z ciemności wypłynęły i otoczyły nas humanoidalne, rybiopodobne istoty z harpunami. To były Kuo-ta, przed którymi ostrzegał nas kapitan. Szybkim ruchem odciąłem się od reszty, żeby nie zaplątać się w linę, po czym przyjąłem taktykę obronną. Mimo, iż jako jedyny nie miałem harpuna, a bronią mą zawsze był i będzie Morgul, postanowiłem walczyć kijem. Obok mnie Goth powalił jednego i podpłynął bliżej, ażeby dać mi ochronę. Bestie walczyły niewprawnie i wolno, mimo iż było to ich naturalne środowisko, jednak ryzyko zwabienia innych było dla nas zbyt wielkie. Krew rybich istot i ich opadające zwłoki, mogły tylko przyciągnąć inne w większej ilości, więc, jak tylko rozprawiliśmy się z tymi, szybko spłynęliśmy w dół.

Dotarliśmy do dziury w murze, która dla nas stanowiła wejście do Cytadeli. Niestety poczuliśmy smród ryb i od razu wiedzieliśmy, że tutaj gniazdo mają Kuo-ta. Nie mieliśmy wyjścia jak przedrzeć się przez te mroczne i zalane pomieszczenia, bo czas modlitwy Gotha powoli się kończył. Na czele płynął Din w Masce i prowadził nas przez mroki najniższych poziomów Cytadeli. Widziałem tylko zarysy kamiennych kolumn i ociosanych bloków granitu. Gdzieś wisiały pomosty, jakieś śmigła i wały, możliwe, że stanowiły część jakiegoś mechanizmu, ale tego nigdy się nie dowiedzieliśmy… Pomieszczenia były olbrzymie, bo po osiem metrów wysokości, w sam raz pasowały do wielkości ich twórców – olbrzymów.

W pewnej chwili Din wyrwał się do przodu na zwiady. Przypłynął po kilkunastu minutach i gestem nakazał nam zgasić „Światła”. W zupełnych ciemnościach czułem tylko jak wojownik pływa wokół nas i wręcza nam linę, po czym jakby instynktownie płynęliśmy za naciągiem sznura. Mijały minuty, a ja czułem jak zaczyna brakować mi tchu… Modlitwa dobiegała końca, więc zapobiegliwie chwyciłem za jeden z bukłaków napełnionych powietrzem, żeby w razie potrzeby móc skorzystać z jego zawartości. W końcu podpłynęliśmy pod fosforyzujący mech, spomiędzy którego majaczyły zarysy olbrzymiego włazu. Wszyscy zaparliśmy się i otwarli okrągłe, metalowe drzwi w suficie, ale ciśnienie wody było tak duże, że wyparła nas do góry, do niezalanej komnaty. Niestety woda wlewała się w tak szybkim tempie, że prawie zalało pomieszczenie, nim zdołaliśmy zamknąć właz w podłodze.

Cytadela Burz, poziom pierwszy (autor: Radagast)

[1] Wypłynęliśmy nad poziom wody i zaczerpnęliśmy powietrza. Modlitwa całkowicie przestała już działać, a my byliśmy teraz w praktycznie zalanym pomieszczeniu. Komnata była kulista i prócz włazu w podłodze, z którego się tu dostaliśmy, na ścianach, w każdym kierunku, były jeszcze cztery inne włazy. Ściany zdawały się być stalowe, albo z innego, nieznanego nam metalu. W pomieszczeniu biło łagodne, kolorowe światło i wydobywało się z kamieni, które wtopione były w stalowe ściany. Jednak najgorszym odkryciem okazała się być panująca tu strefa Cichej Magii! Miałem tylko nadzieję, że w tym jedynym pomieszczeniu…, w przeciwnym wypadku, w razie niebezpieczeństwa, potrzeby, będziemy pozbawieni wszelkiej magii…

Zaproponowałem otwarcie pozostałych włazów, żeby wyrównać poziom wody. Goth postanowił wcześniej, na wszelki wypadek, obdarzyć nas jeszcze raz „Oddychaniem Wodą”, ale po krótkiej modlitwie stwierdził, że czuje tu obecność innego, nieznanego mu bóstwa i nie wie, jakie będą skutki jego modłów. Mimo to podjął ryzyko i obyło się bez przykrych niespodzianek. Otwarliśmy pierwszy właz, a prąd wody porwał nas ze sobą. Korytarz się zalał, a my zamknęliśmy za sobą właz. Otwarliśmy następny przed nami. Woda zalała kolejne pomieszczenie, ale jej poziom nie przekroczył naszych kostek…

[2] Pomieszczenie, do którego weszliśmy musiało być kiedyś olbrzymią jadalnią. Na środku stał wielki, kamienny i długi stół. Po obu jego stronach stały duże, metalowe krzesła. Cztery posągi rycerzy w zbrojach płytowych dopełniało imponującego wyglądu tej komnaty. Postanowiliśmy zostawić tu wodne zbroje i przygotować się do poszukiwania amuletu. Mimo iż dalej nie można tu było tkać zaklęć, postanowiłem wziąć ze sobą składniki. Goth tymczasem zaryzykował uleczenie Dina i Ziriel, którzy ucierpieli w pojedynku z Kuo-ta, natomiast Ivana opatrzyłem ja. Kolejny korytarz i następne pomieszczenie…

[3] Komnata była okrągła o kopulastym suficie. Na jej środku stał posążek jakiegoś bożka z marmuru, a pod nim i pod przeciwległą ścianą były działające fontanny… Tryskały, tworząc spektakl wodnego tańca. Wzdłuż jednej ze ścian wisiała donica, z przeróżną roślinnością, a całe pomieszczenie było w kaflach. Obok jednej z fontann stały metalowe, zdobione, okrągłe schody, prowadzące w górę na kilka metrów, do włazu w suficie i zapewne kolejnego poziomu Cytadeli. Prócz tego na jednej ze ścian był inny właz. Nagle światła zgasły i usłyszałem ryk…! Zrobił się półmrok, a my w ostatniej chwili, zobaczyliśmy jak z jednej z fontann wychyla się obrzydliwa i wielka macka, owija się wokół Eskelta i porywa do wody sadzawki… Bergen ze strachu wybiegł zza właz, którym tu przyszliśmy, a Gotrek postanowił powoli założyć Maskę… Okazało się, że w pomieszczeniu tym było pełno półmaterialnych, wijących się macek, które dla naszych oczu były niewidoczne! Szybko wycofaliśmy się do jadalni, zamknęliśmy za sobą właz i teraz z większą ostrożnością, ruszyliśmy do kolejnej komnaty…

[4] Następne pomieszczenie wyglądało jak typowa kuchnia. Piece, resztki skrzyń i zapasów, patelnie, garnki i panujący odór stęchlizny. Pomieszczenie bez przejścia, więc wróciliśmy do kolejnych włazów w jadalni…

[5] Komnata ta była bardzo rozległa, prostokątna, z jedną śluzą na bocznej ścianie. Na całej długości pomieszczenia były metalowe sarkofagi, które postawione były w pionie. Miały około trzech i pół metra wysokości i wyglądały jak trumny… Przy każdej z nich stały metalowe, wielkie skrzynie, kufry, które jak się później okazało były puste. Same stojące sarkofagi mogły być miejscem noclegu pradawnej rasy olbrzymów, a szybki położone na wysokości ich głów, ukazywały tylko ciemność panującą z ich wnętrza. Na ścianach pomieszczenia wyryte były rysunki wielkich bitew, które przedstawiały olbrzymy walczące z wielkimi gadami, istotami, które mogłem poznać tylko z legend i zapisków, beholderami i innymi tajemniczymi stworzeniami. Zaczęliśmy przeszukiwać skrzynie i otwierać wszystkie sarkofagi w celu odnalezienia amuletu. Niestety były puste. Opuściliśmy to pomieszczenie, przez jedyny właz w bocznej ścianie…

[6] To pomieszczenie było okrągłe i stwarzało wrażenie przejściowej komnaty… W każdym kierunku na ścianie były w sumie cztery włazy, a pośrodku kręte w górę schody na wyższy poziom. Postanowiliśmy jednak zbadać ten poziom do końca…

[7] Dotarliśmy do trójkątnego pomieszczenia, wysokiego na około sześć metrów. Z pozostałych dwóch ścian wychodziły dwa włazy. Na podłodze wyrysowane były trzy okręgi, które na siebie nachodziły. Na środku każdego z okręgów stał jakoby tron, wszystkie odwrócone do siebie oparciami. Trony miały obręcze na nadgarstki, jakby celem tego było przytrzymanie siłą siedzącego… Zaś z foteli i siedzisk wychodziły różne rury, które kończyły się w podłodze. Wszędzie na „tronach” wyrysowane były runy, których znaczenie i sens znajome były tylko znawcom języka olbrzymów. Postanowiliśmy niczego nie ruszać, bo pomieszczenie wyglądało dziwnie i „niesympatycznie”… Znaczenie tych foteli i wychodzących z nich rur, też dawało do myślenia…

[8] W komnacie prócz schodów w górę i włazu na suficie nie było nic, więc otwarliśmy kolejną śluzę w ścianie…

[9] Pomieszczenie było ogromne, jak „sypialnia” olbrzymów. Zewsząd dobiegało dudnienie i stukanie, jakby gdzieś w pobliżu pracował duży mechanizm. Pełno tu było rur, kołowrotów i wszelakich urządzeń, których pochodzenia, bez znajomości inżynierii i języka olbrzymów, nie byliśmy w stanie rozpracować. Były tu kule, których konstrukcja pozwalała świecić… Stały wielkie lustra z czarnego metalu, w złotych oprawach, do których boków podpięte były wężyki i rury… Były tu tłoki, pompy i pracujące, kręcące się koła zębate. Wszystko to robiło olbrzymie wrażenie, a pomieszczenie wydawało się być „napędem” całej Cytadeli… Na ścianach olbrzymie okna ukazywało mrok i pustkę Otchłani i głębin morskich. Nie wiedzieliśmy za co się tu zabrać, bo całość powalała nas na kolana i przytłaczała geniuszem i wykonaniem… Tutaj poczułem się robakiem, który mógłby tylko pomarzyć o takiej wiedzy… Wróciliśmy do jadalni, żeby wypuścić wodę z pierwszej komnaty. Kiedy zostaliśmy zalani, popłynęliśmy aby otworzyć kolejną śluzę…

[10] Pomieszczenie było całe zalane. Widzieliśmy dwa włazy i gigantyczną dziurę w ścianie. Tutaj Cytadela musiała nadziać się na podwodne, ostre skały i w ten sposób zalało tę część budowli. Wróciliśmy do pomieszczenia przy „sypialni”, skąd schodami do góry weszliśmy ostrożnie na wyższy poziom Cytadeli…

Cytadela Burz, poziom drugi (autor: Radagast)

[11] Komnata była duża. Na jej bokach było pięć śluz, a na środku, w pewnej odległości od siebie, schody, te z dołu, którymi przyszliśmy, a które dalej prowadziły na kolejne piętro. Instynktownie wybraliśmy jedną ze śluz na ścianie…

[12] Mniejsza komnata o kamiennej posadzce. Na jej końcu stały trzy wielkie posągi. Komnata wyłożona była czerwonymi kamieniami, które dawały nikłe światło. Przed każdym z posągów były klęczniki. Wyglądało to na jakieś pomieszczenie modlitewne. Same posągi były z białego marmuru, wysokie na jakieś trzy metry. Pierwszy z nich przedstawiał męża z dwuręcznym toporem, w zbroi. Drugi, kobietę w koronie, z berłem w dłoni, a trzeci, osobę w płaszczu z buławą w dłoni, jakby się modliła… Posągi były idealnie wyrzeźbione i mimo, iż się na tym nie znam, dało się to zauważyć. Ich broń okazała się być ze szczerego złota, a jej wielkość wskazywała na to, iż warta była majątek. Mieliśmy bogactwo w zasięgu ręki, ale dla nas było ono nieosiągalne… Posągi przedstawiały pradawnych bogów. Askariona, uważanego za opiekuna uzdrowicieli i stwórcę świata. Później zmienił on dogmaty na opiekuna zabójców i złoczyńców i odtąd znany był, jako Maskarion. Bóg bogów, którego imię przewijało mi się podczas mojego rytuału…! Dziwny zbieg okoliczności i troszkę niepokojący… Drugi posąg przedstawiał Akadię, boginię żywiołów, burz, wichru, którą ponoć wyznaje sam Ifresh… Trzecim posągiem okazała się być postać Sheini, bogini snów. Kiedy Goth powiedział, że źle się tu czuje, postanowiliśmy opuścić komnatę dawnych bogów. Po przerwie na odpoczynek i posiłek wróciliśmy do dalszej eksploracji…

[13] Komnata była długa, z jedną śluzą na bocznej ścianie. Na podłodze wyłożony był stary i wypłowiały dywan, a na samym końcu pomieszczenia stały dwa wysokie posągi, przedstawiające tesijskich żołnierzy, w odpowiednim dla ich kultury oporządzeniu. Kiedy tylko weszliśmy na środek, znacznie zbliżając się do kamiennych postaci, posągi ożyły i ruszyły do ataku. Wiedziałem już, że są to golemy, magicznie uformowane istoty, strażnicy, których tworzy się z różnych materiałów, a za pomocą czarów „ożywia”. Spróbowaliśmy kulki „Zamiany kamienia w błoto”, ale nie zadziałały… Zwyczajnie golemy te, jak się później okazało, były uformowane z gliny. Na całe szczęście stwory te szybko pokonaliśmy i przeszliśmy przez boczny właz do następnego pomieszczenia…

[14] Komnata była bardzo podobna do wcześniejszej, ale wyróżniał ją piękny i nowiutki dywan, o czerwonym zabarwieniu. Na ścianach wysiały ozdobne gobeliny, a całe pomieszczenie całkowicie kontrastowało ze wcześniej zwiedzonym. Z komnaty wychodziły dwie śluzy, a przy każdej para glinianych golemów. Postanowiliśmy na razie wstrzymać się z dalszymi krokami, dopóki nie dowiem się czegoś o ich strukturze i zaczarowaniu. Wróciłem więc do powalonych dwóch stworów i szczegółowo zacząłem je badać. Odkryłem kilka run nałożonych na nich, i wiedziałem na pewno, że oba zostały stworzone przez jednego twórcę, kilkadziesiąt lat temu…!! Skojarzyliśmy je od razu z samym Ifreshem, bo według nas jedynie on miałby moc i możliwość na odwiedzanie Cytadeli w tamtym okresie, jak i później… Postanowiliśmy zniszczyć cztery golemy, więc przybraliśmy odpowiednią taktykę… Din i Ziriel mieli za zadanie ściągnąć uwagę golemów, reszta miała zaatakować, jak już tamci zwiążą walką istoty z gliny. Wydawałoby się to trudne, ale szybko poradziliśmy sobie z golemami. Weszliśmy przez boczną, następną śluzę…

[15] Podobnej budowy pomieszczenie, jednak ciemne, z całkowicie różniącym się „wyposażeniem”. Jeden właz zamieszczony na bocznej ścianie, identycznie, jak w poprzedniej komnacie z czterema golemami. Przy śluzie, obok nas, stał posąg z ciemnej stali, wmurowany w kamienną podłogę i zwrócony na przeciwległą ścianę. Było tam też przejście, magiczna bariera, portal o niebieskiej poświacie… Ostrzegłem drużynę, kojarząc fakty z golemami i pięknymi, niezniszczonymi komnatami, że może to być przejście bezpośrednio do komnat Ifresha… W końcu nie sądzę, żeby tak potężna istota, dostawała się do Cytadeli za pomocą takich „sztuczek i urządzeń”, jak my… Przy portalu, na ścianie inskrypcje, w trzech językach, krasnoludów, olbrzymów i elfów, a na podłodze dziwny wzór: „I + XI = X”. Ziriel przetłumaczyła napisy ze ściany: „Przejdziesz dalej, gdy Kerhel ujrzy równość”. Nijak nie trzymało się to kupy, ani praw matematyki, więc postanowiliśmy przyjrzeć się wszystkiemu z bliska…

Kiedy tylko weszliśmy na środek komnaty, usłyszeliśmy potężny huk i oszklone wnęki, znajdujące się tuż pod sufitem, runęły na nas. Nie mieliśmy nawet czasu opatrzyć ran po deszczu szklanych odłamków, bo z owych wnęk wyleciały istoty, które momentalnie rzuciły się do ataku! Były to kamienne gargulce, przeciwnicy, z którymi jeszcze nie walczyliśmy, a o których ma wiedza była naprawdę minimalna… Ledwo przeżyłem po upadku odłamków, a teraz przyszło mi, krwawiąc mocno, bronić się resztkami sił przed tymi istotami! Jedyne, co przyszło mi wtedy do głowy, to skorzystanie z magii Morgula, ponieważ nasza moc zwyczajnie, dalej nie działała. Skierowałem laskę i utkałem „Pomniejsze Drążenie…”, czar wyszedł i nagle poczułem, jak siła wysysana z istot, przechodzi na mnie, lecząc moje rany! Drugi i trzeci raz, całkowicie lecząc się od otrzymanych obrażeń, tym samym zabijając gargulca. Kątem oka widziałem, jak pada Ivan z rozszarpaną krtanią, zalewając się krwią… Nic nie mogliśmy zrobić…

Wszystko trwało jeszcze kilka minut, w końcu udało nam się odeprzeć atak i powalić wszystkie gargulce. W całym pojedynku odnieśliśmy wszyscy różne rany, ale życie stracił tylko Ivan i ku naszemu całkowitemu zaskoczeniu, Bergen na widok martwego najemnika totalnie się rozkleił…! Wyszedł załamany z pomieszczenia, niosąc ciało Ivana… Staliśmy zdziwieni i osłupiali nie wiedząc, co powiedzieć, czy się śmiać, czy „popłakać”, jak nasz najemnik…? Postanowiliśmy jednak nie tracić głów i zająć się misją.

W końcu po długich przemyśleniach i wielu kombinacjach Gotrek, jako jedyny, znalazł rozwiązanie dla inskrypcji i równania… Ułożył strzaskane lustra w ten sposób, aby odbijały równanie z podłogi, co w rezultacie dało prawdę matematyczną: „X = IX + I”. Poświata portalu zgasła, a my mogliśmy wejść przez tajemnicze „drzwi”. Goth tymczasem posłał Ziriel za Bergenem, ale dla bezpieczeństwa nakazał jej być ostrożną i sprawdzić, cóż nasz załamany najemnik porabia. Po chwili wróciła i powiedziała, że Bergen z martwym Ivanem poszedł schodami na jeszcze wyższy poziom! Bardzo nam się to nie spodobało i zaczęliśmy wątpić w intencje Bergena, więc poszliśmy za nim.

Właz był otwarty, a schody prowadziły wysoko w górę, mijając po drodze jeszcze jedną klatkę schodową. W końcu doszliśmy do najwyższego pomieszczenia, z oszkloną kopułą. Na środku komnaty leżał olbrzymi sarkofag, mocno przypominający zdobioną, metalową trumnę… Bergen stał nad nim i popłakiwał… Zapytany, powiedział, że włożył ciało Ivana do środka, ponieważ należy mu się godny pochówek, a tu jest najlepsze do tego miejsce… Dziwne, skąd wiedział o tej właśnie komnacie? W jaki sposób otwarł tak ciężką płytę, bo myśmy nie dali rady…?? Coś w naszym najemniku zaczęło nam nie pasować, nie mówił nam wszystkiego i miał widać wiele tajemnic… Od tego momentu stracił moje całkowite zaufanie i zacząłem uważniej mu się przyglądać.

[16] Wróciliśmy wszyscy do komnaty z otwartym przejściem, przez które ostrożnie przeszliśmy. Pomieszczenie było trójkątne, wyłożone kostką, ze schodami w górę. Znowu minęliśmy klatkę schodową i dalej szliśmy w górę. Kiedy doszliśmy do włazu w suficie, po jego otwarciu, oślepiło nas ostre, jasne światło, więc postanowiliśmy poczekać do końca Święta Słońca, aż blask zblednie. Zeszliśmy do komnaty z inskrypcjami i tam otwarliśmy boczną, jedyną zamkniętą jeszcze śluzę…

[17] Pomieszczenie już na wejściu wyglądało jak tropikalny las. Drzewa, liczne i gęste krzewy, jak również nieznane nam gatunki roślin, wzbudziły w nas niepewność, więc postanowiliśmy zwyczajnie nie pchać się do środka…

[18] Komnata wyłożona była puszystym dywanem, na którym stał zdobiony stojak, a na nim lustro ze złotymi ramami. Wyglądało podobnie, jak te z „maszynowni”, ale gabarytowo mniejsze. Przed lustrem stał malutki stojak, a na nim błyszcząca się na niebiesko kula… Była idealna, piękna i pociągająca… Nagle przebłysk na powierzchni lustra, innego pomieszczenia, jakby lustro było swego rodzaju „komunikatorem”… Wzdrygnęliśmy się, bo nie byliśmy pewni, czy ktoś lub coś z przeciwnej strony na nas nie patrzy, czy nie jesteśmy obserwowani…? Ostrożnie podszedłem do kuli… Po krótszym badaniu wiedziałem już, czym jest ów przedmiot. Okazało się, że kula jest olbrzymim „generatorem” antymagii, ona zamieniała ten olbrzymi obszar na teren Cichej Magii!

O tak potężnym przedmiocie, mogłem tylko pomarzyć, a tutaj miałem go w zasięgu ręki! Gdyby tak wykorzystać jego moc i zwrócić przeciwko naszym wrogom, przeciwko Władcy Mgieł i Mordrokkowi, moglibyśmy raz na zawsze skończyć ich władania! Niestety w podnieceniu i wielkiej euforii wygadałem się z tymi myślami przed Bergenem, który to nagle zrozumiał, jaki jest nasz cel, a nie była nim na pewno współpraca… Najemnik spojrzał na nas przerażony i cofnął się o kilka kroków. Szybko poprawiłem swoje „klepnięcie jęzorem”, „swoiste przejęzyczenie”, ale woj nie dawał już wiary… Goth próbował poprawić i złagodzić atmosferę i sytuację, ale Bergen miał już minę trupa, zaskoczonego, który tuż przed śmiercią, zdziwił się, że zabił go „członek rodziny”… My też już wiedzieliśmy, że najemnik nie wróci żywy z tej wyprawy, nie może wrócić…

[19] Komnata była podobna do szeregu ostatnich z golemami. Tu też na środku stał gliniany posąg tesijskiego żołnierza. Taktyka podobna, Din i Ziriel zajmują go walką, a reszta naciera za nimi. Niestety nie zauważyliśmy, że w pomieszczeniu są dwa inne golemy, dość dobrze ustawione po rogach komnaty… One również zaatakowały nasze dwie „przynęty” i zaczęła się walka. Kiedy wojownicy powalili pierwszego golema, zapytałem stojącego ze mną z tyłu Bergena, dlaczegóż im nie pomaga i w tej chwili najemnik z obłędem w oczach rzucił się na mnie…!

Nie wiem czy totalnie zwariował, czy też wiedział, że i tak zginie i chciał ze sobą zabrać jednego z nas, ale wybrał pozornie tylko tego „najsłabszego”… Zanim wyprowadził pierwsze cięcie utkałem z Morgula „Pozbawienie sił”. Przez ułamek sekundy widziałem skrzywiony grymas na jego twarzy, a później zmarszczki, których momentalnie mu przybyło. Wiedziałem, że zaklęcie odniosło oczekiwany skutek, a tym samym opóźniło jego reakcje i zaskoczyło go na tyle, żebym mógł ponownie je rzucić. Wykorzystałem tą chwilę, znowu celnie… Bergen ugiął się na nogach, a jego ciało, wychudłe i pomarszczone, nie przypominało już dawnego najemnika. Resztkami sił, w akcie ostatniej desperacji, wojownik rzucił się do ucieczki, ale nie mogłem na to pozwolić, w przeciwnym razie skryłby się gdzieś i mógłby narobić nam kłopotów… Wycelowałem zaklęcie w jego plecy… Truchło pozbawione sił, wyssane do cna, głucho upadło na podłogę. Podszedłem tylko, żeby się upewnić. Bergena nie było już wśród nas…

W międzyczasie moi towarzysze pokonali pozostałe golemy. W krótkim opisie wyjaśniłem im moje zajście z najemnikiem, po czym weszliśmy do komnaty. Na ścianach widać było runy w języku olbrzymów, a po bokach pomieszczenia śluzy. Nad każdą widniał rysunek, Słońca i Księżyca. W jednej ze ścian usadzone były białe kamienie, diamenty! Po dłuższych oględzinach Ziriel zauważyła przy nich runy… Zacząłem je dokładniej badać i w końcu wywnioskowałem, że magia w nich zawarta łączy tę komnatę z esencją żywiołu ziemi. Mijały minuty, a ja czułem jak Morgul wysysa ze mnie siły, żeby zregenerować zużytą moc. Przez dłuższy czas udawało mi się to kontrolować, ale później stopniowo przestawałem opierać się żarłoczności mej broni i pozwoliłem na „czerpanie” ze mnie…

W pewnym momencie do komnaty wszedł Din, którego w międzyczasie wysłaliśmy na dół po jedzenie, i powiedział, że Ivan żyje i siedzi w pomieszczeniu ze schodami w obu kierunkach! Nie chcieliśmy uwierzyć. Całkiem niedawno zginął w walce z gargulcami, a później został zamknięty w dziwnym sarkofagu! Targani ciekawością wróciliśmy tam [11], Ziriel stała już oparta o wrota śluzy, a na jednych schodach faktycznie siedział Ivan! Głowę opartą miał na zakrwawionych dłoniach, ale po ranach nie było ani jednego śladu! Po krótkiej rozmowie wiedzieliśmy, że coś jest nie tak… Nic nie pamiętał, zachowywał się „nieobecnie”, a dodatkowo oświadczył, że słyszy głos Eskelta, który go przywołuje…!! Ziriel na te słowa wspomniała, że słyszała odgłos zamykania i otwierania śluz z dolnych pomieszczeń… Przecież nikogo za nami nie było. Czyżby Eskelt żył? A może ktoś lub coś zwyczajnie grasowało po Cytadeli. Czyli nie bylibyśmy sami…?

W pewnym momencie, jakby czytając w naszych myślach, Gotrek zdzielił szablą Ivana, powtórnie go zabijając. Nie wiedzieliśmy, na jakich „zasadach” przywrócono go do życia i kto lub co było za to odpowiedzialne, ani jaki skutek wywarło to na Ivanie, więc zwyczajnie nie chcieliśmy ryzykować. Krótka rozmowa zadecydowała, że trzeba sprawdzić owe podejrzane odgłosy z dołu. Kiedy zeszliśmy, nagle właz prowadzący do jadalni [2], zaczął powoli się odkręcać! Aby uniknąć zalania wodą, wróciliśmy na górę. Jednak coś było na dole, śluza sama nie mogła się odkręcać…! Ciarki przeszły po mym ciele. Stwierdziliśmy, że wracamy do pomieszczenia z ostrym światłem [16] i może będziemy mogli już do niego wejść…

Wracając przez kolejne pomieszczenia znowu musieliśmy zmierzyć się z golemami, ponieważ okazało się, że zwyczajnie się odbudowują po kilku godzinach! W końcu po kilku krótkich walkach dotarliśmy do pomieszczenia z gargulcami [15]. Te na szczęście leżały martwe, a lustra i zdjęta bariera były takie, jak je pozostawiliśmy… Jednak na wszelki wypadek Din i Gotrek pozostali w tej komnacie, a ja, Ziriel i Goth weszliśmy do góry. Kiedy otwarliśmy śluzę, w pomieszczeniu było już tylko lekkie światło, więc powoli weszliśmy do góry…

[16] Komnata była duża, w kształcie kopuły, której kopulaste ściany łączyły się na szczycie pomieszczenia i były oszklone. Siedem gigantycznych okien stanowiło ściany i sufit pomieszczenia. Praktycznie całe pomieszczenie było, jak wieża widokowa, z tym że jedynym, co mogliśmy zobaczyć była mroczna, podmorska Otchłań. Po lewej stronie komnaty stała metalowa tuba, długa i szeroka na kilka metrów i przypominała okrągły sarkofag, do którego prowadziły schodki. Na środku pomieszczenia było siedem dźwigni, a po drugiej jego stronie kamienny stół i cztery krzesła. Ten widok przyciągnął nas do reszty, ponieważ nad stołem wisiała niebieska sfera, kula energii, w której środku lewitował poszukiwany przez nas srebrny amulet! Dalej były jeszcze stojące sarkofagi, ale im zwyczajnie się już nie przyglądaliśmy.

Poleciłem Ziriel spojrzeć przez Maskę, bo być może coś ukrywa się przed naszym wzrokiem, ale jedyne, co nasza elfka zobaczyła, to zarysy olbrzymiego stwora, który swoimi mackami zaczynał otaczać Cytadelę! Prawdopodobnie wcześniej widział go Din, kiedy tu podpływaliśmy… Ziriel weszła po schodkach do metalowej tuby i stwierdziła, że w środku są kolejne dźwignie i kołowroty, a całość wyglądała jak pomieszczenie sterujące…

Podjąłem się zbadania płomienistej sfery, co jak się okazało, bez użycia magii, skończyło się moim poparzeniem… Ręka została raniona wyładowaniem, a rzucona weń srebrna moneta, została zdezintegrowana… Na krzesłach przy stole, wyryte były kolejno symbole: smoka, lwa, gryfa i jednorożca. Zawołaliśmy Gotreka i całą czwórką usiedliśmy na krzesłach. Ku naszemu zaskoczeniu kula przygasła! Tak więc po krótkich próbach doszliśmy do wniosku, że waga i wielkość siedzących ma znaczenie, więc zaryzykowaliśmy obecność Dina i zaczęliśmy kombinować dalej… Niestety po wielu próbach i kombinacjach sfera przygasała, ale nie gasła całkowicie, a rzucona przeze mnie moneta była już tylko przypalana.

W końcu Gotrek pchany intuicją wziął Amulet Ziemi od Gotha i zbliżył go do sfery… Ta znikła całkowicie i mogliśmy zabrać drugi amulet, po który właśnie tu przybyliśmy! Coś walnęło w kopułę, Cytadela aż się zatrzęsła. Wziąłem od Ziriel Maskę i spojrzałem w głębię Otchłani… Ujrzałem „Istotę”, od razu rozpoznałem jej wygląd, wielkość i emanację siły i energii… To był Cień! Prawdziwy Cień, mityczny wręcz stwór, stworzony przez samych bogów! Istota pradawna i wieczna! Ta akurat przybrała postać wielkiego, podwodnego stwora z olbrzymimi mackami…

Kiedy im to powiedziałem, czym prędzej postanowiliśmy uciec z Cytadeli. Po drodze wróciliśmy tylko do komnaty z diamentami [19], bo uzgodniliśmy, że jakiekolwiek bogactwo musimy ze sobą zabrać. Kiedy nasi zręczni szubrawcy, Din i Ziriel wydłubywali z powodzeniem diamenty, ja czułem, jak Morgul całkowicie wysysa ze mnie siły, samemu się regenerując… Kiedy skończyli, nagle z dziur po nich zaczął bardzo szybko sypać się piasek. Jego ilość rosła tak szybko, że wybiegliśmy z komnaty i zamknęliśmy za sobą śluzę. Coś uderzyło we właz ze środka pomieszczenia i w tym momencie skojarzyłem, dlaczego diamenty związane są z żywiołem ziemi, wysypujący się piasek i walenie we właz… Jeszcze sekunda, a musielibyśmy walczyć z żywiołakiem ziemi, a nie są to łatwi przeciwnicy…

Mimo iż mocno nalegałem, żebyśmy kontynuowali eksplorację Cytadeli, moja kompanija uznała, że czas „wycofać” się na powierzchnię. Wróciliśmy więc do oszklonej komnaty [16], gdzie wywnioskowaliśmy, że dźwignie w podłodze otwierają szyby z kopuły. Goth pomodlił się dla nas o „Oddychanie Wodą”, a Ziriel zaczęła ciągnąc wajchy… Kiedy woda przez otwierane okna zaczęła wlewać się do środka, kapłan wznosił modły o „Chodzenie po Wodzie” dla nas… W ułamku sekundy pomieszczenie zalało się całe, a modlitwa Gotha wyparła nas na powierzchnię. Dzięki mocom Lorsha po raz kolejny nie zabiło nas zabójcze ciśnienie na tej głębokości.

Przez gapiostwo i pośpiech zapomniałem przymocować Morgula i zwyczajnie po drodze go straciłem! Na szczęście chodząc po powierzchni wody, za pomocą „Wykrycia Magii” udało mi się go odzyskać. Nie wiem, co bym zrobił, bez mej laski… Powoli szliśmy w kierunku statku, uzgadniając działania, w razie gdyby kapitan okazał się być zdrajcą, a siatka Mordrokka próbowałaby zabrać nam amulet… Mimo, iż przywitano nas wycelowanymi kuszami, na ich szczęście była to tylko przezorność. Po kilku godzinach podróży byliśmy już w Sanatorium Armeniasza.

Poszliśmy spać. W nocy obudził nas Niziołek i jak się okazało spaliśmy już drugą dobę… Czułem jak siły do mnie wróciły, a moc się zregenerowała. Umówiliśmy spotkanie z agentem od Taurusa i uzgodniliśmy, że za trzy dni ja, Goth i Gotrek, wracamy do Zaihary, żeby spotkać się z Adamem i Fahirem… Spotkanie z agentem było krótkie i mimo jego prób wypytania się nas o wszystko, zbyliśmy go i powiedzieliśmy to, co naszym zdaniem powinien wiedzieć. Czyli niewiele…

Rankiem wyruszyliśmy do miasta, podzieleni na dwie osobne grupy. Ucharakteryzowani przez Ziriel, staraliśmy się nie rzucać w oczy, w końcu uważani byliśmy za martwych dla „pewnych” ludzi. Niestety na placu targowym, przy tablicy ogłoszeń okazało się, że Adam nie zostawił nam żadnej notatki… Trudno, dalszą część misji musimy dalej odbyć bez niego…

Poszliśmy więc we trójkę do „Wroniego Oka” na spotkanie z Fahirem. Długo czekaliśmy na kogokolwiek, aż w końcu pokazał się dawny Uthe. Na znak rozpoznania Gotrek wyciągnął doń rękę, gdzie wytatuowany miał symbol zakonu, po czym podjęliśmy rozmowę. Niestety ku naszemu zdziwieniu Fahir zachowywał się jak gdyby nigdy nic się nie stało i fakt, że poprzez nas, przeze mnie, otrzymał nowe ciało i szansę na dalsze życie, nic nie znaczył…!! Nawet Gotrek, ignorowany i nierozpoznany przez dawnego mistrza, był nieco rozczarowany i zdenerwowany. Zwyczajnie niewdzięcznik nie pałał chęcią współpracy! W końcu po kilku zdaniach przekonania buraka, że mimo poglądów i innych spraw, cel rozprawienia się z Randalfem, jest naszym wspólnym, porozmawiał z nami. Powiedział nam więc, że w najbliższym czasie wraca do Gerdenburga i tam na miejscu ma zamiar dokładniej zaplanować zamach na sześciopalcego. Stwierdził jednak, że potrwa to około półtorej roku! Umówiliśmy się na pozostawienie wieści od Uthe Laxa w „Czarnej Oberży”. W ten sposób dojdzie do spotkania pomiędzy nami. Po tej nerwowej rozmowie opuściliśmy Zaiharę…

Nasz szlak prowadził do wioski Tronnheim, w której czekał na nas Drum i gdzie moi kompani mieli podjąć się szkolenia w kowalstwie. Ja miałem już inne plany, ważniejsze i chciałem tylko, aby wszystko poszło po mojej myśli…



Rozdział zapieczętowany magią...



Kroniki XXXIV: Wielki Targ i Śmierć Gotreka (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc październik. Adberheim, centralne ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Spotkałem ich w Ognistej Salamandrze, po całym dniu szukania. Miasto było totalnie przeludnione, przez Wielki Targ, który corocznie się tu odbywał. Kramików, straganów, sklepów i przeróżnych handlarzy było wszędzie i nadmiar. Gospody pękały w szwach, od przyjezdnych gości i stałych klientów, aż zacząłem się martwić, że zwyczajnie nie znajdę noclegu. Kiedy natrafiłem w końcu na swoją kompanię, okazało się, że są ulokowani w tej gospodzie, a ja zwyczajnie dostałem do nich „dosiadkę”. Jedynie Goth i Gotrek korzystali z przywilejów i mieszkali w świątyni Lorsha, rozkoszując się darmowym pobytem… A ceny na Wielkim Targu skoczyły w górę…

Pokrótce opowiedziałem im, dlaczego zmieniłem swe plany, co przeczytali w moim liście, a oni zwyczajnie chwycili przynętę. Dobrą wymówką zmyliłem ich tok myślenia i cieszyłem się, że tak gładko mi poszło. Goth próbował na własną rękę dowiadywać się o sprawach embarga i osobiście potwierdzić moje relacje, co bardziej wpłynęło na moje „szczere” wyjaśnienia. Tymczasem oni wyjaśnili mi o specjalnym obrzędzie poświęcenia pierścieni, które Goth wcześniej zostawił w Lodowej Jaskini, a o których raczył, jak zwykle zresztą, wspomnieć dopiero niedawno. Msza w tej sprawie odbyła się parę dni temu i kapłan zasmucony był moją nieobecnością, tym bardziej, że cały czas byłem w mieście. Wyjaśniłem mu jednak, że jak zwykle nic nie mówił, a moje plany zmieniły się z dnia na dzień, więc nie celowym było opuszczenie tak zacnej ceremonii…

Oddali mi pieniądze za sprzedane kamienie i części salamandr, a ja w końcu mogłem pozbyć się długów u kapłana i u Dina. Ku mojemu niezadowoleniu i zaskoczeniu, okazało się, że musimy tkwić w mieście do końca Targu, ponieważ moi towarzysze zapisali się na liczne turnieje, a w jednym doszli już do finałów, które to odbywają się w dniu zakończenia prawie miesięcznej imprezy. Siedziałem i słuchałem ich opowieści o rozgrywających się tu pojedynkach, a uwagę moich oczu przykuły ich nowe, nietanie, rzeczy. Ukradkiem utkałem „Wykrycie Magii” i rozejrzałem się po drużynie… Goth miał nową pełną zbroję płytową, z której głęboko biła magia przemian. Ziriel zbroję z gadzich łusek i magiczny szal, a Din inne elementy, drogie i też umagicznione… Skąd u nich tyle pieniędzy i jakież to bogactwa posiedli, że mają na sobie tak drogie rzeczy? Mnie nie stać na czar, a oni szastają wkoło złotem…!!! Zazdrość we mnie zebrała, a pogłębiła się jeszcze, kiedy powiedzieli, że z kilku ich turniejów, za każdą wygraną płacą kilka sztuk złota! Przegryzłem wargi i siedziałem w milczeniu. Me myśli powędrowały na plan negatywnej energii, który czułem w sobie, prawie namacalnie…

Kolejnego dnia poszliśmy na turniej walki na drewniane miecze. Udział w nim brali Gotrek, Ziriel i Din. Siedziałem i patrzyłem, jak moja drużyna kolejno wygrywa swoje pojedynki, przechodząc do następnych etapów. Pomiędzy rundami turnieju poszedłem na zakupy. To pierwszy mój dzień na Targu, a ja już się nudziłem, postanowiłem więc uzupełnić magiczne składniki… Kiedy wróciłem na turniej do kolejnej walki stawał Gotrek. Była krótka, ale wyniku nie przewidzieli chyba nawet doświadczeni sędziowie… Mimo iż wiadomym było o zwycięstwie młodego un Nathreka, nikt nie przypuszczał, że w „ferworze” walki zabije on swojego przeciwnika drewnianym mieczem! Od tego momentu, dzięki moim kompanom, turniej stał się chyba najkrwawszym w historii Wielkich Targów… Ale o tym później…

Następnego dnia poprosiłem Gotha o pobłogosławienie skór do mego czaru, a ten zaproponował wspólną mszę w świątyni! Nie chciałem tego robić, ale nie mogłem się zdradzić, więc wziąłem się na odwagę i poszedłem z drużyną. Na obrządku było zaledwie kilka osób, a sam prowadzący kapłan, jakby znudzony był odprawianiem ceremonii. Później dla niepoznaki, złożyłem kilka srebrników na ofiarę i wraz z naszym kapłanem pomodliłem się o błogosławieństwo… Bałem się, że nagle walnie we mnie grom, albo dostanę zawału, albo piętna zaczną ogromnie boleć, ale nic takiego się nie stało… Odetchnąłem z ulgą…

Nazajutrz odebrałem oszlifowany pięknie Brylant i udałem się w odosobnienie poza miasto. Proces tchnienia w kamień magii zakończył się powodzeniem i dopiero późnym wieczorem wróciłem do miasta. Rankiem oddałem jubilerowi Morgula i Magiczny Brylant, aby wedle umowy połączył kościaną dłoń laski z kamieniem, piękną siateczką z bardzo drogiego i wytrzymałego agapitu. Później na cały dzień wróciłem na turniej walki wręcz, w którym udział brał tylko Din. Mijały dni, podczas których, prócz odebrania gotowego Morgula, kilku drobnych zakupów i przeglądnięcia całego Targu, kompletnie się nudziłem. Patrzałem jak moi kompani zarabiają złoto w swoich pojedynkach, a ja zwyczajnie nie miałem ochoty nawet na naukę. Górę nade mną wzięło znudzenie…

Ciekawszym wydarzeniem był turniej w piciu alkoholów, na który zapisali się Goth i Din! Tego drugiego nawet rozumiałem, bo specjalnie po nim lepszych rzeczy się nie spodziewałem, ale kapłan mnie zszokował… Potem, gdy po kilku kolejkach padł rzygając na siebie, nawet Gotrekowi zrobiło się wstyd… Din zajął nielubiane przez zawodników czwarte miejsce, ale praktycznie zapił dwóch krasnoludów. Pozostałych dwóch miało „mało” i to oni wygrali, a trzeci był o włosek lepszy od Dina, można by rzec, o jeden rzyg… Utkałem dla nieprzytomnego Dina „Lewitację” i wróciliśmy do gospody.

Mijały kolejne, nudne dni, aż w końcu doczekaliśmy się 21 października, dnia finałów wszystkich turniejów. Wpierw z rana udaliśmy się na Zapasy w Błocie, żeby kibicować Ziriel, Gothowi i Dinowi. Pierwej odpadli Goth, a zaraz za nim Din, i ku naszemu zdziwieniu do półfinału dostała się Ziriel. Niestety ledwie przeżyła swój pojedynek i nieprzytomną znieśli ją z areny. Po krótkich oględzinach dopuściłem ją do kapłańskiego leczenia i mogła uczestniczyć w innych turniejach…

Kolejnym konkursem był pojedynek na pięści, w którym brał udział tylko Din i naprawdę miał duże szanse. Walki były zaciekłe i wyrównane, ale nasz kompan po ciężkich trudach dostał się do finału. Jednak na tą rundę przyszło nam zaczekać, ponieważ przed tym odbyły się finały w Walkach na Drewniane Miecze. Tych pojedynków i zakończenia nikt nie zapomni, a my na pewno…

Nasza trójka, Din, Ziriel i Gotrek, walczyła dzielnie. Liczby ofiar śmiertelnych niestety z pojedynku na pojedynek rosły, a cały turniej stawał się brutalniejszy i krwawszy. Głównymi sprawcami byliśmy właśnie my, to znaczy oni… Ludzie aż dziwili się, nie wspominając o coraz to bardziej przestraszonych współzawodnikach, że drewnianym mieczem można komuś zrobić krzywdę, a co dopiero wbić go w czyjąś głowę, tors, czy przebić nadgarstek… Tak właśnie kończyły się pojedynki z naszymi kompanami. Istna rzeźnia…

Do ćwierćfinałów dostali się już nieliczni, i tylko najlepsi i najwytrwalsi. I tu zaczęła już opuszczać naszych kompanów dobra passa… Ziriel ledwie przeżyła swój pojedynek, kończąc z rozległym rozcięciem na skroni, prawie tracąc oko. Jej stan był makabrycznie ciężki, a rekonwalescencja będzie długa. Sam nie wiem, czy w ogóle będzie widzieć na to oko… Do półfinału zaś dostali się Din i Gotrek i największy pech, a może nie, chciał, że stanęli naprzeciw siebie… Przebiegu i zakończenia tej walki nikt nie był w stanie przewidzieć…

Idioci zamiast się umówić, na rozwój walki i rozplanować pojedynek – tak czy siak, jeden z nich i tak dostałby się do finału, a wygraną z turnieju mogliby się podzielić… - z furią rzucili się na siebie… Nie można było zauważyć, że walczą tak zaciekle, bo obaj dobrze sobie radzili, a pojedynek był wyrównany. Jednak ferwor walki, furia i chyba główna nagroda, znowu przejęły górę… Din tak bardzo zapragnął wygrać i zgarnąć kasę i przedmioty tylko dla siebie, że jego słynna już chciwość i zachłanność, przejęły nad nim kontrolę. Stracił wszelkie hamulce, jakby walczył ze śmiertelnym wrogiem, a jego „ciosy i uderzenia” drewnianym mieczem, były coraz to ostrzejsze… Cios… Widziałem tylko zdziwienie Gotreka i szok wszystkich wkoło… W końcu każdy zdążył nas poznać, albo przynajmniej zauważył, że jesteśmy jedną kompaniją. Młody un Nathrek padł na podłogę! Przez sekundę staliśmy jak wryci. Din w swej nieopisanej głupocie i furii, wbił mu w krtań swój miecz! Krew tryskała strumieniami, a Gotrek wykrwawiał się na oczach wszystkich. Zbiegliśmy najszybciej do niego, a Goth zaczął drżącym i zapłakanym głosem wołać do Lorsha. Próbował go leczyć, ale było zbyt późno… Wydaje mi się, że jego syn, a nasz kompan, umarł zaraz po ciosie i nic nie moglibyśmy z tym zrobić… Din spanikowany przepraszał i lamentował, ale odbijało się to od nas echem, a w szczególności nie docierało do kapłana… Byłem ciekaw reakcji Gotha, ale zajęty był tylko synem i chyba to dla Dina dobrze. Wzięliśmy jego ciało i czym prędzej opuścili zawody, które zresztą przerwano, bo „finalista” Din pobiegł za nami…

Nawet nie wiem kiedy wbiegliśmy do świątyni Lorsha. Ale tam też kapłani nie mogli nam pomóc. W pewnej chwili z cienia, zza jednego z filarów, usłyszeliśmy głos: „Mój Pan może mu pomóc Gocie. Jest na tyle potężny, że może przywrócić go do życia.” Zwróciliśmy się w kierunku zamaskowanej postaci. Mimo pytań, ta nie odpowiadała, więc kapłan nie wytrzymał i chwytając go oburącz uniósł nad ziemię. Zrzuciłem jej kaptur i ukazała nam się wychudła, zniszczona i pomarszczona twarz sześćdziesięciolatka. Skądś nas znał, ale sam nie udzielał odpowiedzi. Widzieliśmy, że Gothem targają wątpliwości i gotów jest skorzystać z tej dziwnej i podejrzanej propozycji. Przede wszystkim sprzeciwiłby się woli Lorsha, a to w przypadku wysokiego kapłana, oznaczałoby poważny „grzech”… Nie mogłem pozwolić sobie na niedomówienia i wyjaśniłem im, z czym związane jest takie „wskrzeszanie”, czy „przywracanie do życia” przez nie-kapłanów. Nie chciałem, żeby Goth dał teraz ponieść się emocjom, a później wielce żałować swego czynu, lub też żywić do mnie pretensje… Kapłan uspokoił emocje i odmówił, pozostając w świątyni z zamordowanym synem. Próbowałem śledzić starca, ale ten zwyczajnie rozpłynął mi się w tłumie…

Długo jeszcze klęczeliśmy nad zakrwawionym ciałem Gotreka, a ja cały czas rozmyślałem co będzie z Dinem, drużyną i co przyniesie nam kolejny, mroczny dzień…



Kroniki XXXV: Echa Orkan Kazar (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc październik. Adberheim, centralne ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Nie dałem rady tyle czasu siedzieć nad zwłokami Gotreka, więc złożyłem mu hołd i wyszedłem na zewnątrz. Zapytałem świątynnych strażników, czy aby nie zauważyli tajemniczego jegomościa, który wyszedł niedawno, ale nic nie rzuciło im się w oczy… W końcu wyszedł tylko Din, a po krótkiej wymianie zdań, zdołałem go namówić na dalszy udział w finałach. Nasz niedoszły morderca tak się wystraszył, że chciał zrezygnować z szansy na wygraną! Z rozmowy wywnioskowałem tylko jedno – Din nie bał się finałów, a tego, że odniesie tak ciężkie rany, że może skończyć się to dla niego źle, a Goth pewnikiem go nie uleczy…!!! Zaśmiałem się pod kapturem, starając nie dać mu tego do zrozumienia. Hipokryzja i fałszywe wyrzuty sumienia, jakie okazywał po „wypadku” z Gotrekiem, aż „paliły” me uszy! Chciałem dać mu nauczkę, za dwulicowość i niekonsekwencje, za brak szacunku do śmierci, za płytkość okazywanych, udawanych uczuć… Ale przyjdzie na niego czas… Na każdego w końcu przychodzi…

Dotarliśmy na arenę bokserską, gdzie hucznie widownia okrzyknęła Dina mordercą. Widać nie tylko ja odniosłem wrażenie, że nasz woj wolał zabić kompana, aby tylko wygrać parę sztuk złota. Walka była krótka, ale zacięta… Din mocno dostał po gębie i ledwo uszedł przytomny z ringu. Był w bardzo ciężkim stanie, więc pomyślałem, że może hmm… zakończyć jego żałosny, nic nie znaczący żywot… Z drugiej zaś strony może pozwolić losowi biec własnym torem, i czekać cierpliwie na dalsze wydarzenia? To będzie znacznie ciekawsze…

Podbijając temperaturę i ciesząc się jego rosnącą frustracją, strachem i żałością, udało mi się namówić go na konfrontację z naszym kapłanem… Zresztą prędzej, czy później będzie musiał z nim „porozmawiać” o morderstwie jego syna, a naszego kompana. Wróciliśmy więc do świątyni, gdzie Dina zostawiliśmy z Gothem sam na sam. W drodze do gospody Ziriel zagadnęła mnie na temat owego wydarzenia i mojego zdania, sama zaś, z uwagi na jej ówczesną nieobecność, nie miała żadnej znaczącej opinii. W końcu do pokoju wszedł Din. Rozmowa z Gothem została przełożona, ale wojownik był nad wyraz rozchmurzony… Powiedział, że ostatni finał, na walki drewnianym mieczem, oddał walkowerem – śmierć Gotreka poszła na marne, a jego morderca stchórzył na sam koniec…

Rankiem poszliśmy na mszę i nabożeństwo żałobne, ale jak się okazało zostało ono przeniesione na wieczór i to na zaproszenie Gotha. Z samym kapłanem nie mieliśmy okazji się zobaczyć, więc cały dzień poświęciliśmy na własne sprawy. Mnie udało się dokonać transakcji z czarami, więc znowu będę mógł podjąć naukę nowego, przydatnego czaru „Przyśpieszenia Ruchów”. Wieczorem poszliśmy na pogrzeb, na plac świątynny. Zwłoki Gotreka w zdobionych szatach leżały na stosie. Straż honorowa stała na około, oddając hołd zmarłemu. Obok stali Goth, kapłan Teopold, wyższy rangą w hierarchii kościoła Białego Wilka, i dwóch młodszych świątobliwych. Kiedy modły i pieśni ucichły, Goth wziął pochodnię i powoli zbliżył do stosu… Zanim opuścił ją na ciało syna, spojrzał przenikliwie, bez uczuć na Dina, po czym podpalił stos… Wzrok kapłana był nie do odgadnięcia, ale nie nazwałbym go przyjaznym… Po wszystkim podszedłem do samotnie stojącego kapłana i złożyłem mu szczere kondolencje.

Kolejnego dnia rano, kiedy jedliśmy śniadanie, przyszedł Goth z całym swoim ekwipunkiem. Powiedział, że sprawy się mocno skomplikowały i zamiast wyruszyć z miasta tego popołudnia, zostaliśmy zmuszeni w nim mieszkać jeszcze jakiś czas… Kapłan powiedział, że wszystko wyjaśni, ale musimy wyjść poza mury miasta… Domyśliłem się, że Goth obawia się podsłuchu, śledzenia magicznego, więc z czystej ciekawości przystałem na propozycję. Kiedy dotarliśmy do lasu, w dość odosobnione miejsce, Goth zaczął wyjaśniać.

Powiedział, że wczoraj wieczorem przyszedł do niego kapłan, szef wywiadu świątyni Lorsha, i oświadczył mu, że „odnalazł się ostatni ocalały” z wydarzeń z Itzen i Orkan Kazar…! Nazwali go „informatorem”, który wie o tamtejszych wydarzeniach i zna odpowiedzialnych za wstrzymanie dostaw piaskowca do Adberheim. Szef wywiadu oświadczył Gothowi, że nasza kompanija dokładnie pasuje do tego, żeby udać się na spotkanie z tajemniczym, ocalałym informatorem, bo świątynia Lorsha w Adberheim chciałaby go przesłuchać…!!! Niestety nie jest nam to na rękę, bo jeśli kapłani dowiedzieliby się o tym, iż to my za to odpowiadamy, mogliby zwyczajnie nas zabić! Nawet co do Gotha nie mieliby skrupułów, żeby „ukarać” go za to, iż przez jego i nasze działania, budowa nowej świątyni w mieście została wstrzymana, ponieważ budulec z Orkan Kazar przestał być dostarczany… Wszystko mocno się skomplikowało. Z jednej strony nie możemy zabić „informatora”, bo zawiedlibyśmy świątynię, z drugiej nie możemy dopuścić, żeby owa postać trafiła w ręce kapłanów, bo faktycznie mogłaby poświadczyć przeciwko nam i dostarczyć „jakieś” dowody… Byliśmy w wielkiej kropce, przez duże „K”! Informator zażądał spotkania z wysłannikami świątyni za ponad miesiąc, w wiosce górniczej zwącej się Ernes, sześć dni drogi od Adberheim… Dodatkowo za przekazane „ciekawostki” mieliby mu zapłacić 100 złotych centarów! Znowu coś tu bardzo nie pasowało i nie kleiło się w logiczną całość… Dlaczego za ponad miesiąc? Czy owym „informatorem” nie będzie czasem pozostawiony przy życiu krasnolud z obozu? Mimo, iż pozostawiłem tam wiele śmiertelnych, magicznych pułapek, jakimś cudem ten inżynier mógł przeżyć… Czy Świątynia Białego Wilka nie wpuszcza nas w pułapkę, intrygę polityczną pomiędzy konkurującymi ze sobą świątyniami? Jeśli tak, nie cofnęliby się nawet przed skrytobójstwem i „cichym” pozbyciem się nas… Nie mogliśmy na to odpowiedzieć, a jedyne, co nam pozostało, to przystanie na propozycję kapłanów z Adberheim. Nie mogliśmy wzbudzać żadnych skojarzeń i podejrzeń. Później będziemy zastanawiać się, co dalej…

Z posępnymi minami wróciliśmy do miasta. W gospodzie zamieniliśmy pokoje i dopłaciliśmy za kolejne tygodnie pobytu. Przy obiedzie Goth pokazał nam tajemniczy list, który informator przysłał do świątyni:


Do jego Eskelecji Gorana
ze Świątyni Białego Wilka

Szanowni Kapłani. Na wstempie chciałbym zaznaczyć że nie jestem waszym wyznawcą i ze waszą świątynią
wspólnego nie mam nic. Jednak wiadomym mi jes że świątynie waszą oraz miasto w którym ona stoi czyli
adberheim dotknęły wielkie kłopoty i problemy. Zasłyszałem że, adberheim ma poważne, problemy z
piaskowcem zaiharskim który to jes, jak wiadomo podstawowym, budulcem do stawiania murów i kamiennych
budowli. Miasto a takrze wasza świątynia uzależniona jes od tegoż kamienia jak ryba od wody, że pozwolem
sobie tak przyrównać. Pewnie się zastanawiacie szanowni kapłani, po co taki człek jak ja pisze taki oto list.
Otóż już wyjaśniam. Kamienia brakuje bo jak wieści was doszły największy obóz wydobywczy tego surowca w
lansgardzie został zamknienty – no może to źle powiedziane, bo został spalony strażnicy zabici a miasto co żyło
z obróbki też spalone. Jednakowoż mylicie się wszyscy myśląc że jes to jedynie powstanie przeciw królowi
ifreszowi. I tu szanowni kapłani dochodzimy do płenty: otóż to jam jest człekiem który zna jedynom prawdę.
Wtenczas byłem jednym z załogi orkan kazar – nie powiem wam jednakowoż kim żem tam był, czy
strażnikiem czy też może jakomś osobom do pomocy. To by mogło mnie ujawnić abo coś zdradzić czego nie
chcę. Powiem jednak że do obozu wtargnęli zamachowcy i pozabijali strażników którzy tam stacjonowali.
Odbyło się to w dzień, kiedy więźniowie byli w kamieniołomie. Było ich kilku i musieli działać na jakieś zlecenie
– to pewne. Wiedzcie żem widział twarze kilku z nich i coś jeszcze – coś co jest straszliwie charyktarystyczne i
łatwo ich rozpoznać. Wiem szanowni kapłani że świątynia i forteca czterech pazurów na wzgórzu łez była w
waszych planach i że te łotry straszliwe pokżyżowały te plany. Tak mi się uwidziało że na pewno łotry te
powinny zawisnąć, bo mi też krzywdy narobiły, o mało co żem życie wyniosł stamtond. Dlatego też wydać bym
chciał tych nędzników waszej ręce sprawiedliwości – jako że zawsze wielki szacunek czułem do rozgula, pana
na śnieżnych wzgórzach i tego który żadnej bitwy nie przegrywa.
No i dlatego ten oto list do was, żeby sprawiedliwości stało się zadość. Pewnikiem władze miasta
waszego też szukajom rozwiązania tego problemu, ale nikt nie wpadnie na trop tych łotrów bez mojej pomocy.
Na koniec wiedzcie że widział żem osobiście tych zamachowców i opiszę wszystko dokładnie jak trzeba
będzie – tamten upalny dzień i tych sprawców. Pomyślałem sobie jednak że za tą usługę wezmę mały datek
aby żyło mi się lepiej w przyszłości. Dlatego też jeśliście zainteresowani to zapraszam na Starą Polanę w Ernes,
ale dopiro czydziestego listopada. Tam wszystko opowiem i na honor się klnę że nie pożałujecie inwestycji. Ale
jak nie przyjdziecie to wiedzcie że nigdy się nie dowiedzie co i jak, a wszystko powiem innym zainteresowanym.
Ufam w waszą uczciwość i szanuj ę i chcem żeby i mnie uszanowano.
Oto moje zasady: czydziesty listopad, w samo południe na Starej Polanie. Żeby mi nie przyszło tam wiecej niż
pięciu od was, bo nosa nie wyściubię i tyle z tego będzie. A ci co przyjdą niech będą uczciwi i godnie
reprezentują świątynię – bez broni mi tam przyjdźcie i żadnych sztuczek, bo ja wiedzieć musicie sam też tam
nie będę.No i nie zapomnijcie zabrać setki złociutkich centarków dla waszego sługi uniżonego. W takim razie
kończył będę i pozdrowić jestem zobligowany waszom kapłańską kastę i wszystkich arcykapłanów, a także
każdego wilka i jego waleczny klan.



W pokoju zagadnąłem kapłana o rzeczy Gotreka i jego księgi zaklęć. O dziwo kapłan zgodził się odstąpić mi wszystkie te bogactwa i wiedzę, której jego syn był w posiadaniu. Dał mi jego księgi i formuły zaklęć, składniki i inne specyfiki magiczne! Byłem w raju! Od razy wziąłem się do przeglądania i identyfikowania czarów… Do późna wertowałem zwoje z formułami kilku potężnych zaklęć, których Gotrek nie zdążył się nawet nauczyć. Teraz ja miałem niepowtarzalną na to okazję i postanowiłem jej nie zaprzepaścić.

Rano mieliśmy niespodziewaną i dziwną wizytę… Din miał… Odwiedził nas jego niedoszły przeciwnik z finału turnieju na drewniane miecze, który Din oddał walkowerem. Widać dyshonor dopiekł jegomościowi i ten postanowił wyzwać Dina na pojedynek. Zaproponował walkę poza miastem, na śmierć i życie, a wygrany zabrałby rzeczy poległego. Dodatkowo nasz woj otrzymałby 150 centarów w złocie! Owa drużyna, której przewodził właśnie nie usatysfakcjonowany zwycięzca walkowerem, będzie w mieście jeszcze przez trzy dni i do tego czasu Din mógłby przyjąć propozycję. Ja osobiście uznałem to jako groźbę i propozycję nie do odrzucenia, tym bardziej, że drużyna Czarnego Sztandaru, wtargnęła tu siłą, a ich mag dusił „Kokonem” karczmarza… Ziriel wspomniała później, że Vezir Amoun, bo tak zwał się wyzywający, był zabójcą i bardzo dobrym wojownikiem. Był bratem „potężnego” maga Amona Amouna z Lupis, który słynie z wyrabiania rzadkich przedmiotów magicznych. Okazało się, że w pamięci Gotha, podczas jego wędrówek, ów mag zasłynął ze zbezczeszczenia kapliczki Natien… No cóż… Jeśli Din się odważy, to pójdziemy wraz z nim i jeśli wygra, dopilnujemy, żeby owa drużyna nie narobiła głupot. W innym przypadku postaramy się sami o nasz bezpieczny powrót z ich pojedynku…

Resztę dnia, do później nocy przeglądałem pierwszą księgę z zaklęciami Gotreka. Jedyne, co znalazłem, to kilka zaklęć z Pierwszego Kręgu, ale i te chętnie posiądę. Tymczasem moi kompani zbierali informacje o wiosce, do której mieliśmy udać się na spotkanie za ponad miesiąc…



Kroniki XXXVI: Między młotem a kowadłem (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc listopad. Adberheim i okolice, centralne ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Kolejnego dnia podjąłem się pracy nad drugą księgą Gotreka. Niestety, mimo iż zajęło mi to cały dzień, czary do połowy w niej zawarte niczym mnie nie zaskoczyły, a większość posiadałem… Resztę musiałem zbadać następnego dnia. Tymczasem moja kompania załatwiła transport, w postaci wozu z podwójnym dnem, ażeby nasz nietuzinkowy ekwipunek zbytnio nie rzucał się w oczy. Wozem z końmi pociągowymi mieliśmy się udać do wioski Ernes i tam pod przykrywką zakupu węgla, rozejrzeć się po okolicy i przygotować plan działania przed spotkaniem z informatorem. Ziriel i Goth załatwili sobie ze Świątyni Białego Wilka zwykłe zbroje skórzane, aby wyglądać jak typowi najemnicy. Din miał być kupcem…, a ja pomocnikiem i człekiem od zwierząt… W końcu ktoś musiał je przywoływać…

Wieczorem spotkaliśmy się w pokoju. Niestety nasz kapłan przyniósł ze sobą kolejne, złe wiadomości. Okazało się, że wraz z nami ma wyruszyć Lady Anatel Undel, córka samego Gorana Silnorękiego, trzecia kapłanka Lorsha na ten region i na równi w hierarchii z Gothem! Sam Goran jest Okiem Lorsha, drugim kapłanem w drabinie politycznej świątyni Lorsha, wyżej od niego jest już tylko najwyższy kapłan tej religii, ale jego siedziba jest w Heborze. Ta wieść wbiła nas w podłogę! Sytuacja dla nas coraz bardziej się komplikowała i stawała się ryzykowniejsza…

Słychać było po tonie kapłana, kiedy przekazywał nam te złe informacje, że nie żywi do niej sympatii, a wręcz nią gardzi i jest zły, że jakakolwiek kobieta mogłaby zostać tak wysokim kapłanem! Głos mu aż kipiał… To dobrze, bo jeśli doszłoby do czegokolwiek, myślę, że Goth stanie raczej po naszej stronie… Źle ją opisał i scharakteryzował, więc podczas naszej wspólnej podróży, będzie pewnikiem bardzo ciekawie…

Kolejnego dnia przy śniadaniu Ziriel wysunęła swój pomysł na zasadzkę na informatora. Ja, albo ona, zaczai się blisko owej polany, tuż przed spotkaniem. Później zwyczajnie za pomocą magii, bełtów, zabijemy kapusia… Wcześniej wyjedziemy i sprawdzimy teren pod zasadzkę, wrócimy i domówimy plan, a później jedno z nas zostanie do samego końca i w ostatniej chwili za pomocą magii przeniesie się na miejsce spotkania… Mogłoby się to udać, jeśli zdołałbym się w krótkim czasie nauczyć „Teleportacji”, wtedy to ja byłbym zamachowcem… W innym przypadku trzeba będzie omówić kolejny plan.

Po południu skończyłem drugą i ostatnią księgę Gotreka i zawiedziony jej ubogim wnętrzem, wziąłem się za studiowanie „Teleportacji”. Wspomniałem im o pewnym rzadkim ziele Yin, które mogliby dla mnie zakupić, a które znacznie przyspiesza naukę czarów. Na szczęście było u miejskiego alchemika, więc je zakupiliśmy. Jednak z uwagi na moją nagłą podróż z Ziriel, nie mogłem teraz zacząć nauki na ziołowych naparach, bo podczas zimowych podróży nauka jest zwyczajnie niemożliwa.

Następnego dnia rano, wraz z elfką, wyruszyliśmy do Ernes. Przez całą podróż czarowałem „Wierzchowce”, żeby przyspieszyć drogę. Dzięki temu skróciliśmy ją do czterech dni. Niestety zima, zawieje i śnieżyce, jak również znienawidzony przeze mnie mróz, dały mi się we znaki. Do miasta trafiłem ciężko chory i na resztkach sił… Jak przez mgłę pamiętam, że tego dnia zatrzymaliśmy się w „Karczmie pod Halabardą”. Samo miasteczko też utkwiło mi w pamięci, bo zwyczajnie coś takiego widziałem pierwszy raz w życiu…

Na środku miasteczka zamiast przysłowiowego i tradycyjnego ryneczku, stał stary, podniszczony, okopcony i brudny budynek. Z niego, nad naszymi głowami wychodziły olbrzymie stalowe rury, który swoją wysoką temperaturą topiły spadający na nie śnieg. Okazało się później, że jest to najważniejszy, mimo swego „jestestwa”, budynek w mieście! Kotłownia, która za pomocą wydobywanego węgla, podczas jego spalania, wytwarza gorące powietrze. Następnie jest ono przepuszczane czterema rurami, do pozostałym budynków w mieście… W ten sposób ogrzewa się ich wnętrza! Niestety te innowacyjne i genialne rozwiązanie inżynieryjne miało swoje minusy… Wszędzie w mieście roznosiła się sadza i pył węglowy, przez co budynki były szarawe i brudne. Śnieg na ulicach mieszał się osadem z kotłowni, rozwiewany przez wiatr, tworząc błotną chlapę. Ogólnie miasto nie przyciągało swoim „urokiem”…

Kiedy upadłem na łóżko, czując tylko pieczenie i rzężenie w płucach, Ziriel od razu pobiegła do medyka. Wiedziałem, że przyjazd tu wiele mnie kosztował, i żałowałem, że się na to zgodziłem… Leki, które przyniosła elfka, troszkę złagodziły mój ból i objawy, dlatego do końca dnia przyjazdu i całą noc postanowiłem się kurować. Kolejnego dnia, kiedy okazało się, że moje zdrowie specjalnie się nie poprawiło, uzgodniliśmy, że Ziriel zrobi obchód i dowie się paru przydatnych rzeczy, a ja dalej, ostatecznie do jutra, będę się leczył.

Drugiego dnia rano poczułem się znacznie lepiej, więc postanowiłem udać się z Ziriel na ową polanę, a stamtąd prosto do Adberheim. Ponoć Stara Polana była niegdyś miejscem kultu i obrzędów druidów, którzy trzysta lat temu oddawali cześć swoim „bożkom”. Przewodził nimi centaur, ale według tutejszych mieszkańców, były to zwykłe bajania jakiegoś pustelnika, mieszkającego w okolicy. Opuściliśmy więc karczmę i poszli do sklepu. Tam zakupiłem cieplejszą odzież, po czym ścieżką za kopalnią poszliśmy na polanę. Wyglądała zwyczajnie… Okrągła, a na jej środku wielki, dwudziestometrowy dąb. Minusem było rzadkie zalesienie wokół Starej Polany i zwyczajne schowanie się wśród drzew było raczej niemożliwe. Ośnieżony las otaczał ją i ciągnął się w promieniu dobrych kilkudziesięciu metrów. Z jednej tylko strony widać było zza drzew wzgórze, ale wspinaczka na nie w takich warunkach, też nie byłaby łatwa… Ogólnie plan dokładnie trzeba będzie przemyśleć w Adberheim, z resztą drużyny.

Kilka dni później byliśmy z powrotem w mieście. Znowu podróż dała mi się we znaki, więc Din wezwał medyka. Nie chciałem iść do kapłanek Arianne, ponieważ bałem się „zdemaskowania”, a sam Goth i kapłani Lorsha nie mają mocy od boga, żeby leczyć ciężkie choroby. Medyk na osobności mnie zbadał i osłuchał, po czym stwierdził, że jeszcze dzień podróży, a stanąłbym u boku samego Razina… Zwyczajne leczenie takiego przewlekłego i ostrego przeziębienia trwałoby kilka tygodni, a na to nie mieliśmy czasu… Zaproponował więc metodę niekonwencjonalną, pewien specyfik, który po trzech dniach powinien postawić mnie na nogi. Jednak jak to zwykle bywa, takie metody mają też minusy… Istnieje małe prawdopodobieństwo, że po jego stosowaniu, skutkiem ubocznym może być mocna senność, przez kilka dni! Trudno, musieliśmy zaryzykować…

Kiedy ja przygotowywałem pierwszą porcję medykamentu, Ziriel zaczęła opowiadać naszym kompanom podróż, pobyt i specyfikację terenu, miasteczka Ernes i samej Polany. Oby wszystko poszło po naszej myśli…

Kolejnego dnia mój stan zdrowia w ogóle się nie poprawiał… Zacząłem wątpić, że specyfik, który dał mi medyk postawi mnie na nogi. Cały dzień spędziłem w łóżku, w ogrzewanym przez kominek pokoju, co jakiś czas wtrącając się w planowania mojej drużyny, odnośnie akcji na polanie… Trzeciego poranka nadzieja na polepszenie wróciła. Poczułem się znacznie lepiej, a kaszel i gorączka zelżały. Podjąłem więc naukę „Teleportacji”, używając przy tym odpowiedniego zioła, które pozwoliłoby mi przyspieszyć ten proces.

W międzyczasie, widząc moją poprawę, drużyna zaczęła się przygotowywać do wyjazdu. Goth wedle obietnicy stworzył dla mnie dwie modlitwy „Ochrony przed Zimnem”, które miałem nadzieję na mnie zadziałają… Ustaliliśmy wspólnie, że 29 dnia miesiąca, przed zmrokiem, pojawię się w Ernes za murem kopalni, przy czerwonym słupie, przy ścieżce na polanę. Wszyscy, łącznie ze mną, liczyli, że zdążę nauczyć się czaru i opanować jego możliwości do tego czasu. W przypadku, kiedy opóźniłoby się to, miałem pojawić się przed południem, na polanie lub nad nią, na samą akcję i działać według ustalonego planu. Jeśli dalej nie udałoby mi się nauczyć czaru na czas, to zwyczajnie nie wziąłbym udziału w zaplanowanym zamachu, a moja kompanija musiałaby sporo improwizować, żeby nasza misja się powiodła…

Tego samego dnia Din i Goth zrobili dla mnie zakupy, żebym zwyczajnie nie marnował cennych godzin. Kupili mi biały strój zimowy, z szalem, czapką i butami, żebym mógł wtopić się w zaśnieżony teren. Dodatkowo zaopatrzyłem się w wielką sakwę ziół na przeziębienie, żeby wzmocnić się na zimę i całkowicie pozbyć choroby z organizmu.

Trzynastego dnia miesiąca, wczesnym rankiem, moja drużyna spotkała się przed gospodą z ową kapłanką i wyruszyli do górniczej osady. Poczułem ulgę i większą swobodę, wszystko czego teraz potrzebowałem do spokojnej nauki. Wrzuciłem drwa do kominka i przysunąłem bliżej stół i krzesło. Rozgrzałem palce, wziąłem kilka głębokich wdechów, sycąc płuca ciepłym powietrzem, po czym wziąłem się do pilnej i nieustającej pracy nad „Teleportacją”… Dni mijały szybko, zbyt szybko, ale czułem z każdym dniem, że jestem coraz bliżej… Termin spotkania się zbliżał…

29 dnia, po południu z wielką dumą i zadowoleniem stwierdziłem, że całkowicie opanowałem skomplikowaną formułę i naturę tego potężnego czaru! Na zewnątrz szalała śnieżyca, a ciemność powoli opanowywała porę krótkiego dnia… Nie miałem dużo czasu, a chciałem, przed „wyruszeniem” do Ernes, wypróbować czar. Utkałem „Lewitację”, po czym, korzystając z mocy mego brylantu, powoli, ale stanowczo wypowiedziałem słowa aktywujące „Teleportację”… Pojawiłem się dokładnie tam, gdzie chciałem, kilka metrów dalej w pokoju, na ziemi. Jednak efekt uboczny zaklęcia ugodził mnie niczym nóż wbity w serce! Osunąłem się na łóżko ciężko dysząc, czułem jak moja siła i wytrzymałość spadły, a organizm domagał się odpoczynku. Postanowiłem zaczerpnąć tchu i mimo późnej już godziny, przeczekać, aż me siły się zregenerują.

Koło dziewiętnastej, z nadzieją, że moja kompania dalej na mnie czeka, przygotowałem się do „podróży”. Wypowiedziałem słowa modlitwy od Gotha, aż poczułem palenie w klatce piersiowej… Na szczęście zadziałała i po chwili ciepło ogarnęło moje ciało. Wziąłem Morgula i utkałem czar. Jak przez mgłę widziałem mijające mnie drogi, drzewa i podróżnych. Śnieżyca i zasypane trakty nie przeszkadzały mi w „podróży”. Świat wokół wirował, a ja poruszałem się z tak ogromną prędkością, że nie byłem w stanie zapamiętać więcej szczegółów, tylko ogólne wizje. Po chwili widziałem tylko czerwony słup, który zbliżał się szybko, a kiedy miałem uderzyć w niego z całym impetem, zatrzymał się gwałtownie. Poczułem płatki śniegu na twarzy, skrzypienie pod butami i mdłości…

Kiedy dochodziłem do siebie, powstrzymując wymioty, zza pleców usłyszałem swoje imię. Ziriel stała w ciemnościach, nie odczuwając zimna, wyraźnie zadowolona z mojej obecności. Pokrótce wyjaśniłem jej, jak bardzo czar osłabia mój organizm, dopóki nie opanuję go lepiej. Dodatkowo powiedziałem, że nie pojawię się w powietrzu nad polaną ze względu na warunki pogodowe, które tu panują, a które będą dla mnie zagadką. Ustaliliśmy więc, że pojawię się w pewnym miejscu na obrzeżach polany i zacznę ofensywę, gdy tylko zidentyfikuję grupę szantażystów. Jeśli tylko poczuję się zagrożony, albo ranny, momentalnie przenoszę się do Adberheim. Ziriel też streściła mi ich plan działania w dniu spotkania z informatorem, kiedy to mają zamiar przyjść wcześniej i zapobiec ewentualnej zasadzce na nich. Później normalnie mają iść na spotkanie i działać… Domówiliśmy szczegóły i spotkanie tutaj dzień po akcji, po czym „wróciłem” do pokoju w Adberheim. Jutro ważny dzień, a przede mną jeszcze tyle pracy…

Wróciłem do pokoju koło dwudziestej. Byłem totalnie wyczerpany, a przecież musiałem przygotować się do jutrzejszej akcji. Postanowiłem wpierw zregenerować swój potencjał magiczny, używając do tego mocy drzemiącej w tlącym się kominku, a następnie zszedłem do karczmarza. Zamówiłem u niego pobudkę na szóstą rano, kłamiąc, że mam wiele spraw do załatwienia, między innymi wizytę u medyka Jana… Gospodarz bowiem był wielce zmartwiony moją kiepską dyspozycją i stanem zdrowia, więc usilnie utwierdzałem go w przekonaniu, że dalej kuruję się z owej choroby, która niedawno mnie dopadła. Poszedłem spać, a rankiem zbudził mnie syn karczmarza. Zamówiłem śniadanie i około siódmej wziąłem się za naukę „Teleportacji”, wpisując ją do Matrycy. Niestety, mimo dobrego planu, zabrakło mi dosłownie pół godziny i zdołałem około jedenastej wpisać do Matrycy czar tylko jeden, a nie jak planowałem, dwa razy… Trudno… Wziąłem się do dalszego przygotowywania, ale w głębi ducha czułem presję zbliżającej się dwunastej godziny i akcji z nią związanej. Przebrałem się w białe, wcześniej zakupione ciuchy, dokładnie zapiąłem wokół bioder pas ze składnikami i zacząłem modlić się do Lorsha, o „Ochronę Przed Zimnem”. Kiedy poczułem delikatne mrowienie i ciepło na ciele, utkałem „Eteralny Pancerz” nakładając go na siebie i „Lewitację”, tak na wszelki wypadek. Dokładnie zamknąłem okna i drzwi swojego pokoju, po czym kucnąłem na jego środku i wypowiedziałem słowa aktywujące „Teleportację”

Pojawiłem się w wysokiej zaspie śniegu. Momentalnie chwyciłem się drzewa, żeby nie upaść na zmarzniętą ziemię. Po chwili zmęczenie ustąpiło, a bóle przeszły, więc mogłem otworzyć oczy i dokładnie się rozejrzeć. Niestety tego dnia, na polanie i wokół jej, szalała zamieć śnieżna, która całkowicie utrudniała przeprowadzenie akcji… Wiatr szalał, wijąc w powietrzu chmurami śniegu, które znacznie ograniczały widoczność, a ich szum całkowicie zagłuszał inne odgłosy. Zmrużyłem oczy, wysilając się, żeby dojrzeć cokolwiek, ale zza kilku drzew nie mogłem nawet dopatrzeć się wielkiego dębu na środku polany. Postanowiłem powoli brnąć przez zaspy, w kierunku ścieżki prowadzącej z polany do miasteczka, kiedy nagle za sobą usłyszałem ciche wołanie. Miałem już odpalić „Błyskawicę” na czającą się za mną osobę, ale w ostatniej chwili dojrzałem w niej Ziriel.

Elfka podeszła szybko i powiedziała, że ścieżką na polanę idzie Goth, Din i kapłanka, natomiast lasem, praktycznie blisko nas, a z naprzeciwka, idzie sześciu krasnoludów. Po tym pobiegła za mnie w stronę ścieżki. Nie miałem dużo czasu, bo krasnoludy mogły być już naprawdę blisko, więc szybko postanowiłem skrócić dystans do nich i zakraść się polaną w kierunku dębu. Kiedy byłem około dwudziestu metrów od drzewa i widziałem jego szary zarys, zatrzymałem się i zacząłem z każdej strony wypatrywać kogokolwiek. Za mną powinni być moi kompani w towarzystwie kapłanki, a przede mną powinienem dojrzeć krasnoludów. Cierpliwie czekałem, ściskając w ręku kuleczki zbitej siarki…

W pewnej chwili za sobą dojrzałem wielką posturę Gotha, więc odczołgałem się dalej, żeby widzieć tylko jego niewyraźny zarys. Nagle kilkanaście metrów przede mną zobaczyłem trzech krasnoludów, którzy obok mnie, powoli szli w kierunku kapłana. Musieli dojrzeć go dopiero później, bo zawrócili i zawołali swoich pozostałych towarzyszy. Wiedziałem, że teraz, kiedy są całą szóstką, zbici w kupę, jest najodpowiedniejszy moment na atak. Wypowiedziałem słowa zaklęcia, znacznie je wzmacniając, po czym wypuściłem z rąk „Kulę ognia” w ich kierunku. Usłyszałem jęki i krzyki bólu i nie zastanawiając się dłużej zacząłem tkać kolejną kulę…

Niestety w połowie zaklęcia zmuszony byłem do przerwania, bo mój atak był widziany przez moich towarzyszy i kapłanka z nimi podróżująca rzuciła się z mieczem w moim kierunku… „Mag zdrajca!” – te słowa grzmiały z mojej lewej strony. Wiedziałem, że jeśli tu pozostanę, szarżująca kapłanka mnie dopadnie. Skoncentrowałem się na zamieci i uniosłem w powietrze na kilka metrów, na bezpieczną wysokość. Obok świsnął bełt… Towarzysze, zaskoczeni moim zachowaniem i idealną ochroną przed jakimkolwiek atakiem, dali mi chwilę na rozeznanie się w całym zamieszaniu, które sam wywołałem.

Goth i Din zachowali się według planu i kiedy ja zaatakowałem krasnoludy, oni zaraz po tym rzucili się na nich szarżą. Doszło do starcia… Tymczasem kapłanka i Ziriel zajęły się mną, i widząc, że uniosłem się w powietrze, sięgnęły po kusze. To dało mi czas na kolejną „Kulę ognia”, którą wypuściłem w walczącą grupę zbrojnych. Miałem nadzieję, że czarem nie skrzywdzę moich towarzyszy, a jedynie dobiję, już wcześniej zranione krasnoludy. Znowu krzyki bólu, jednak bez ofiar… „Zabić zamachowca!” - widziałem jeszcze, jak kapłanka podnosi ciężką kuszę, w moim kierunku, kiedy skończyłem tkać zaklęcie „Teleportacji”. Szkoda, że nie mogłem zobaczyć jej wściekłej miny, gdy wypuszczony we mnie bełt, przeleciał w powietrzu i zniknął w zamieci. Szkoda, że nie mogłem usłyszeć siarczystych przekleństw, którymi tuszowała swoją bezsilność, wobec tak potężnego przeciwnika… Spokojnie pojawiłem się w pokoju…

Jeszcze tego samego dnia, po sowitym odpoczynku, spaliłem białe ubranie i w spokoju douczyłem się czarów. Pod wieczór, kolejnego dnia, za pomocą „Teleportacji” spotkałem się z Ziriel pod umówionym słupem. Elfka powiedziała mi, że Goth tak rozegrał scenę po akcji, że całą winę za niepowodzenie spotkania zwalił na kapłankę i jej nieudolność. Ponoć była tak wściekła moim zamachem i śmiercią wszystkich krasnoludów, że jeszcze tego samego dnia wyruszyli z Gothem do Adberheim. Kapłanka postanowiła przysłać tam kapłanów Baurusa, aby przywołali dusze zmarłych krasnoludów i wypytali je o to co miał przekazać nam krasnolud. Dodatkowo chciała przysłać do Ernes maga, aby wyśledził zamachowca, czyli mnie, za pomocą śladu jaki zostawia czar teleportacyjny. Ziriel wyraźnie była zmartwiona tymi krokami i powiedziała mi o tym, gdy spotkaliśmy się w Ernes dzień po akcji na Starej Polanie. Uspokoiłem ją, tłumacząc, że wyśledzenie mnie, będzie trudne nawet dla potężnego maga, o ile takowego w ogóle znajdą. Ponieważ od mojej teleportacji minie co najmniej dwa tygodnie, więc magiczne ślady mogą się do tej pory zatrzeć. Po drugie powiedziałem elfce, że znam potężny i bardzo niezawodny sposób, aby uniemożliwić kapłanom Baurusa jakikolwiek kontakt z umarłymi krasnoludami… Czym prędzej udaliśmy się na polanę, a Ziriel wskazała mi miejsce, gdzie leżeli zabici…

Kiedy na moją prośbę elfka oddaliła się na ścieżkę, zacząłem tkać zaklęcie… „Animacja Martwego” jest jednym z czarów, o którym być może wiedzą tylko moi kompani. I tak, dla mojego dobra, powinno zostać. Jest zakazanym zaklęciem, zarówno pod względami moralnymi, prawnymi, jak również wśród wszelakich wiar i religii. Jego forma i potęga zwyczajnie jest niezrozumiana i niedoceniana, a ludzie boją się efektu jaki jego moc niesie ze sobą… Dlatego prawo „cywilizowanych” krain zabrania jego posiadania, co dopiero używania, a często nawet karą za to jest śmierć! Przez to zwyczajnie muszę być bardzo ostrożny i chronić swą wiedzę i potęgę przed tak prymitywnymi i zabobonnymi prawami! Przykładem niewiedzy i nieznajomości magii nekromanckiej, przez prymitywów tworzących te bzdurne zasady, jest choćby jedna z przydatnych cech tego zaklęcia – właśnie w celu chociażby zapobiegnięcia porozmawiania z umarłym…

Stałem nad kupą śniegu, czując, jak przepełnia mnie magia śmierci… Kątem oka widziałem Ziriel, która mimo mojego przyjacielskiego ostrzeżenia, nie mogła oderwać oczu od potęgi mego zaklęcia. Nagle poczułem pod stopami poruszenie i już po chwili sześć leżących tam ciał krasnoludów, powstało z martwych dzięki mej potędze! Me „dzieła”, me „dzieci”, stanęły wokół mnie, a ja mogłem jeszcze przez chwilę obserwować, jak czar zmienia ich oblicza w krwiożercze i głodne rozlewu krwi żywotrupy! Moc mego czaru łączyła ich rozczłonkowane kończyny, a ich twarze przybierały demoniczny, bestialski wygląd. Palce wydłużyły się, a pazury zaostrzyły, tworząc morderczą broń. Kiedy tylko najpotężniejszy z nich zauważył Ziriel, przygotował swe zmutowane ciało do skoku…

„Stój!”, krzyknąłem, a cała szóstka skupiła uwagę na swym twórcy i panie. Na mnie! „Zakopiecie się w tym śniegu, dokładnie tam, gdzie stoicie!”, powoli dobierałem słowa, żeby prymitywne trupy, mogły zrozumieć moje rozkazy. „Będziecie w nim tkwić, dopóki ktokolwiek, poza mną, nie zbliży się do was, a wtedy momentalnie zaatakujecie!”, żywotrupy zawyły, po czym zaczęły drążyć dziury pod sobą. „Macie zabić i rozszarpać na strzępy każdego, poza mną, który zbliży się do was!”, znowu jeden z nich spojrzał z nienawiścią na elfkę, która ze strachu załadowała kuszę… Szybko go powstrzymałem, a Ziriel nakazałem się oddalić bardziej. Kiedy nieumarłe krasnoludy praktycznie zatopiły się w śniegu, pod dębem, uśmiechnąłem się i powoli podszedłem do Ziriel. Elfka była przerażona zarówno moją magią, jak i jej efektami i przyznała, że tylko nasza sytuacja powstrzymała ją, od powstrzymania mnie… Nie bardzo wiem, w jaki sposób chciałaby mnie powstrzymać, ani jak konkretnie miałem tłumaczyć sobie jej słowa, więc zwyczajnie uśmiechnąłem się i zignorowałem te zdania, szydząc w duchu z jej strachu przed nekromancją…

W połowie drogi powrotnej ze Starej Polany, znowu poczułem, jak pogoda daje mi się we znaki. Nie miałem zamiaru po raz kolejny narażać się na chorobę, więc postanowiłem od razu „przenieść” się do pokoju w Adberheim. Następnego dnia, wypoczęty i w pewnym sensie spełniony, wziąłem się do zaległej pracy nad czarami ś.p. Gotreka… Po sześciu dniach zjawił się u mnie Goth i udając, że nic nie wiem, pokrótce, bez szczegółów, streścił mi wydarzenia z Ernes. Potem minęło kilka kolejnych dni, które spędziłem nad nauką nowych czarów, podczas których z Ernes wróciła Ziriel z Dinem. Dziesiątego grudnia, z rana, w obstawie zbrojnych ze świątyni Białego Wilka, opuściliśmy miasto. Naszym celem było Miasto Mgieł i spotkanie z Mordokkiem, a po drodze Dirdighen.

Co dzień przywoływałem „Wierzchowca”, do ciągnięcia sani, które zakupili moi kompani, i co dzień siedząc na nich wygodnie, uczyłem się nowych czarów. Przez półtorej tygodnia, do rozstajów przy Dzikich Polach, nie wspominaliśmy o wydarzeniach w Ernes, ponieważ do tego czasu towarzyszyli nam żołnierze Wilka. Kiedy już zawrócili, wszyscy podjęliśmy rozmowę o akcji i zamachu. Każdy był zadowolony z jej przebiegu i końcowego efektu, który po ciężkiej pracy, osiągnęliśmy szybko i bez problemów. Pewnej nocy, kiedy Goth wartował, a ja nie spałem, kończąc naukę, kapłan zagadnął mnie z niepokojem o mój stosunek do Lorsha… Nie przypuszczałem, że do tego dojdzie, ale nie dałem po sobie poznać, że troszkę mnie to zaniepokoiło… Goth opowiedział, że poczuł u mnie „zachwianie” w wierze i jeśli ostatnio wydarzyło się u mnie cokolwiek, co miałoby wpływ na wiarę w Lorsha i jego nauczanie, to powinienem mu o tym powiedzieć! Zapewnił mnie przy tym, że zawsze w razie pytań i wątpliwości powinienem z nim porozmawiać… Postanowiłem skorzystać z naiwności kapłana i „przyznałem” się do „Animacji…” krasnoludów i zastawionej przeze mnie pułapki! Powiedziałem, że może tym zaniepokoiłem boga i zapewniłem Gotha, że prócz tego wszystko jest po staremu i nic się nie zmieniło, dalej jestem szczerym i zatwardziałym wyznawcą… Rozmowa skończyła się i wydawało mi się, że moje zapewnienia odniosły skutek. Poszedłem spać, a w głowie kotłowały mi się różne myśli… Muszę zacząć się „zabezpieczać”, tak na wszelki wypadek…

Ostatni tydzień grudnia i Święto Gwiazd spędziliśmy w podróży, pod gołym niebem. Tej nocy było dość tajemniczo, zadziwiająco jasno na nieboskłonie i inaczej, niźli co roku… Drugiego stycznia dotarliśmy do małej osady Katir, gdzie w końcu spędziliśmy normalną noc i troszkę odpoczęliśmy od siodeł i uciążliwej, zimowej pogody. Kilka dni później, po uzupełnieniu prowiantu, ruszyliśmy dalej, a po tygodniu dotarliśmy do promu i zamarzniętej Rzeki Mgieł. Wtedy to właśnie po raz drugi w mym życiu nie okiełznałem mocy we mnie drzemiącej…!

Chciałem pomóc nam w przeprawie przez lód, żeby nie ryzykować jego załamaniem, więc postanowiłem utkać „Lewitację” na ciężkie sanie i zwyczajnie je pchać w powietrzu. Niestety czar nie udał się, a moc zebrana do jego rzucenia sprawiła, że „pękła mi głowa” z bólu i straciłem świadomość! Ocknąłem się na wozie, ciągniętym przez starego konia i jak się okazało minęło dziesięć dni! Przez ten czas zachowywałem się ponoć, jakbym cofnął się w rozwoju do czasów niemowlęcych, nawet nie panowałem nad swoją fizjologią!!! No cóż… Moc czasami płata figle, a dojście do perfekcji i bez omyłkowej, wielkiej potęgi zajmuje długie lata. Ja cały czas się uczę… W każdym razie, czułem na sobie smród i pragnąłem być już w mieście. Po kilku dniach, przed nami wyrosło Dirdighen, miasto, w którym na pewno spędzimy kilka dni na odpoczynku…



Kroniki XXXVII: Nowy Towarzysz (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc styczeń. Dirdighen, środkowa Tragonia.


22 stycznia, kilka godzin przed wjazdem do miasta, zrobiliśmy sobie krótką przerwę na posiłek i odpoczynek. W pewnej chwili zauważyliśmy, jak nasza pociągowa szkapa, zwana Ośką, podeszła do obrzeży lasu i zaczęła kopytami rozgrzebywać zamarzniętą ziemię. Było to na tyle dziwne, że nie zachowywała się, jakby czegoś się bała, tylko raczej jak piesek, który wyczuł zakopaną kość… Oczywiście Din podchwycił temat i zaczął mamrotać coś o zakopanym skarbie, co u reszty z nas wywołało salwy śmiechu, ale mimo to zaczął pomagać szkapie kopać!

Nagle wojownik zawołał wszystkich i ku naszemu zdziwieniu okazało się, że dokopali się do desek. Te, po dalszym grzebaniu w zamarzniętej ziemi, ukazały nam, że są częścią wieka od skrzyni… Po chwili wiedzieliśmy już, że pod naszymi butami leży niechlujnie zbita i dosyć krótka trumna… Kiedy Din zerwał deski, w środku zobaczyliśmy leżące, ludzkie zwłoki! Ciało nie miało głowy i nóg, a jego ręce były skrępowane z tyłu. Było mocno skostniałe od ujemnej temperatury i prawdopodobnie długiego pobytu pod ziemią. Obok zwłok leżała karta do gry. Utkałem „Wykrycie Magii” i ostrożnie zlustrowałem skrzynię i jej zawartość. Kiedy okazało się bezpiecznie, podniosłem kartę… Na jej koszulce namalowana była figurka Błazna…

Pokazałem ją drużynie i wspólnie uznaliśmy, że mord wygląda najpewniej na porachunki światka przestępczego i dalsze doszukiwanie się czegokolwiek w zwłokach jest bezsensowne. Niestety elfce i Dinowi to nie wystarczało i po chwili wytargali resztki ciała ze skrzyni! Zauważyłem na dnie napis: „Złodziej!”, który tym bardziej potwierdził moje przypuszczenia, co do bandyckich porachunków. Wrzucili zwłoki z powrotem i zakopali trumnę. Denat pewnikiem okradł nie tego kogo trzeba było i bardzo śmiertelnie się na tym przejechał…

Minęła godzina, po której dotarliśmy do wcześniej już odwiedzanej gospody „Pod Starym Świerkiem” w Dirdighen. Było już późne popołudnie, więc postanowiłem wziąć gorącą kąpiel i powolutku kontynuować naukę czarów, które mi pozostały z księgi Gotreka. Goth udał się do świątyni, żeby zdać relację o naszych postępach swoim zwierzchnikom, a Ziriel i Din odpoczywali w pokoju ze smakiem sącząc alkohol. Minęło kilka godzin, kiedy do pokoju wrócił kapłan…

Wszyscy wpatrywaliśmy się nie w niego, lecz w jego tajemniczego towarzysza, który za nim wszedł do naszego pokoju. Był elfem, co wywołało dość dziwne, żenujące i nieoczekiwane reakcje „hormonalne” u Ziriel…! Nasza kompanka mrugała swoimi oczętami, prawie „śliniąc się” na widok przybysza, a jej uradowana twarzyczka, zwykle z poważnej i groźnej miny, zamieniła się w łagodną i zaczerwienioną… Widać ten elfi samiec, musiał być nielada przystojniakiem, skoro Ziriel aż „zawrzała” na jego widok… Dałbym głowę, że słyszałem nawet pomruki, jak u kota…

Elf stał w milczeniu uważnie przyglądając się reszcie, kiedy jego wzrok zdołał już oderwać się od Ziriel. Był dosyć niski, nawet jak na swoją rasę. Ubrany w skórę i zimowe ciuchy, biodra przewiązane miał dwoma pasami. Na jednym wisiały przeróżne sakwy i składniki, a na drugim sztylety, bogato zdobione. Wiedziałem, że para się magią, a do tego pewnikiem walczy wręcz. Przedstawił się jako Nandin z rodu la Pass, a jego akcent nie pochodził z Tragonii, tylko z południa kontynentu… Strasznie byłem ciekaw, gdzie Goth go znalazł…

Kapłan w tej samej chwili, jakby czytając w moich myślach, zaczął wyjaśniać. Powiedział, że obecny przywódca Świątyni Kłów w Dirdighen, Maximus, poprosił go o włączenie owego Nandina do drużyny! Aż mi szczęka opadła, kiedy nam to oznajmił, ale cierpliwie czekaliśmy na szczegółowe wyjaśnienia. Okazało się, że elf na zlecenie świątyni, prowadził śledztwo w sprawie wydarzeń w Erdor, gdzie pierwszy raz trafiliśmy na mord kapłanów Wilka i wzmiance o Krysztale Kyriana i Randalfie. Maximus uznał, że umiejętności, talenty i ponoć niemałe doświadczenie Nandina, mogą przydać się w naszej dalszej misji, stąd taka prośba do Gotha.

W końcu elf przerwał swoje milczenie i zaczął mówić sam za siebie. Powiedział, że jest szpiegiem na usługach każdego, kto mu to odpowiednio wynagrodzi, dlatego stwierdziłem w myślach, że nie jest godzien zaufania, jak Bergen Zdrajca i reszta… Muszę na niego uważać i nie dać się zwieść jego bezinteresownej „dobroci”, którą później pokazał moim kompanom. Powiedział też, że umie zdobywać informacje, a przy tym jest dobrym magiem – kolejny „zadarty nochal” po martwym Gotreku! Potem zaczął pokrótce opowiadać o jego misji w Erdor. Ponoć po naszych działaniach wiara w Lorsha na nowo odżyła, a jego wyznawcy wyszli z ukrycia. Niestety wrogość tamtejszych władz w stosunku do kościoła Wilka też się wzmogła… Znowu zaczęły się prześladowania.

Po kilku chwilach przedstawiania się i rozmowy, wtrącił się Goth i oznajmił, ku mojemu zadowoleniu, że zostaniemy w mieście, dopóki zima nie zelżeje. Tak więc powinienem przez te kilka tygodni zdążyć nauczyć się wszystkiego, co pozostało mi jeszcze po Gotreku. Prawie mieliśmy zakończyć rozmowy tego wieczoru, kiedy ku zaskoczeniu chyba wszystkich, a mnie najbardziej, zwrócił się do mnie Nandin… Zaproponował mi, po kilkunastu minutach znajomości, wymianę czarów…!!! Wszelakie znane przekleństwa cisnęły mi się na język, ale grzecznie odmówiłem, tłumacząc, że teraz nie mam czasu, gdyż sam zajęty jestem zgłębianiem wiedzy… Elf chyba zrozumiał, jaką głupotę palnął i w milczeniu opuścił nasz pokój. Postanowiłem nie komentować tego przy moich kompanach, bo wiedziałem, że i tak nie zrozumieją, jak ważne dla każdego maga są jego osobiste zbiory czarów…

Kolejnego dnia rano, przed śniadaniem, Ziriel poprosiła mnie na rozmowę. Elfka poprosiła o stworzenie dla niej „Teleportu” na pergaminie, ponieważ przez ten czas, który będziemy w mieście, postanowiła udać się do Leredeonu. Niestety grzecznie odmówiłem, ponieważ jeszcze owe umiejętności są dla mnie niedostępne, ale ostrzegłem ją o strefach Dzikiej Magii i Barierach w Królestwie Elfów, które mogą teleportację zamienić w śmierć. Zapytana po cóż jej ta wyprawa, wyjaśniła, że chce dowiedzieć się, czy pogłoski o rebelii elfów i zbliżającej się wojnie pomiędzy nimi, a ludźmi, są prawdziwe.

Kiedy tylko w pokoju wspomniała o tym i czasie podróży w ciężkich, zimowych warunkach, Nandin zaproponował jej stworzenie pergaminów, których ja nie mogę zrobić! Od podlizywania się aż ciekło w pokoju, a moja kompanija zachwycona była „bezinteresowną dobrodusznością” elfa…! Lizus wiedział, jak się im podchlebić…

Kiedy ja uczyłem się czarów, a pierwsze dni pobytu mijały, moja drużyna zajęta była „owijaniem się” wokół „wspaniałego” Nandina. Dla Ziriel stworzył odpowiednie pergaminy i ta mogła udać się do Leredeonu. Dina nauczył korzystać z pergaminów i podstawowych, zawartych na nich czarów. Dziwiło mnie takie zachowanie, dlatego mój brak zaufania do niego tylko się wzmógł…

Minęły tygodnie, podczas których zdołałem opanować wszystkie czary, jak również stworzyć własny, nad którym pracowałem już od dłuższego czasu. Oddałem Gothowi wszystkie księgi i pergaminy Gotreka, a on wedle zapowiedzi pozostawił je w świątyni, żeby ta odesłała materiały do ich rodzinnych stron. Teraz pozostało nam tylko czekać na powrót elfki i ruszać do Miasta Mgieł.

Pierwszego marca wróciła Ziriel z wieściami z Leredeonu. Zaskoczyła nas nimi, ponieważ okazało się, że wszystko, co do tej pory słyszeliśmy, to mistyfikacja na olbrzymią skalę! Pogłoski o walkach elfów z ludźmi i ich zbrojnym powstaniu, są nieprawdziwe… Ponoć elfy same próbują dojść do źródeł tej maskarady. Wygląda na to, że „ktoś” chce skłócić ludzi i elfy. Możliwe, że podobna sytuacja ma miejsce z pogłoskami o krasnoludach, które zeszły z gór i w zbrojnych oddziałach zaczęły bitwy z miastami ludzkimi… Ziriel powiedziała jeszcze, że trolle zaczęły częściej, niźli dotychczas, schodzić z Troll Gur, i atakować obrzeża Leredeonu, co jej zdaniem też jest dziwnym i nieoczekiwanym posunięciem. Zapytana, powiedziała, że Wiedzący, srebrne elfy, najstarsze i obdarzone jasnowidzeniem, twierdzą, że „ktoś” chce upozorować te zdarzenia i zrzucić winę na Leredeon.

Mimo tych dziwnych i tajemniczych wieści, elfka powiedziała coś jeszcze… Można by rzec, że o zdanie dla niej zbyt wiele… Ciągnięta za język, w sprawie jej wizyty i tych wszystkich wiadomości, wygadała się, że osiem lat temu nakazano jej przyłączyć się do drużyny Gotha i Gotreka…! Zapadła cisza, a Ziriel szybko zorientowała się, o czym nam powiedziała… Zaczęła niezręcznie tłumaczyć się, ale i tak wywołało to, przynajmniej u mnie, totalne oburzenie… Wychodzi na to, że w tej drużynie, mimo upływu prawie trzech lat, podczas których wiele z nimi przeżyłem, mogę ufać tylko sobie… Wychodzi na to, że każdy z nich ma niejedną, mroczną i brudną tajemnicę, o której może się tylko wygadać w tak głupi sposób, jak zrobiła to Ziriel…

Nie mogłem tego tak zostawić i zażądałem wyjaśnień! Elfka powiedziała, że elfy wierzą, iż pewien kapłan Lorsha zmieni bieg historii i akurat wydaje im się, że mógłby być to właśnie nasz Goth…! No większych bzdur nie słyszałem, ale kapłan najwyraźniej czekał na takie wyjaśnienia. Po raz kolejny własne uwielbienie i butność wyszła z niego, a skromność pozostała ukryta w cieniu… Szybko podchwycił tłumaczenia o „przepowiedni” elfów z kapłanem Lorsha i ubzdurał sobie, że pewnikiem chodzi tu o Kryształ Kyriana i uwolnienie Wilków…! Po raz kolejny dojrzały wiekiem, w gruncie rzeczy mądry i doświadczony kapłan, zamienił się w głupiutkiego i naiwnego chłopczyka, który nie widział nic, poza czubkiem swego nosa! W ogóle nie interesował go fakt, że w zakłamaniu i za pomocą maskarady, osiem lat wcześniej, przyłączyła się do niego elfka i dziwnym zbiegiem „losu” jest z nami, aż po dziś dzień i nawet pozostała wyznawcą! W tej chwili Gotha interesowała przepowiednia i chwała o czynach jakich ma dokonać…!! Nie będę więcej już tego komentować, bo zwyczajnie nie mam ani ochoty, ani sił. To nie pierwszy raz, gdy nasz kapłan „traci rozum”…

Ustaliliśmy szczegóły wyjazdu i dzień przed Goth poinformował nas o prośbie Maximusa… Najwyższy kapłan powiedział mu o dziwnym ataku na pobliską strażnicę i ziemie należące do Świątyni. Kilka dni wcześniej do miasta dotarł ledwie żywy żołnierz świątynny, który w majakach opowiedział kapłanom, że tamtejsze wioski potrzebują pomocy. Zaraz po tym Maximus wysłał oddział Wilków, żeby to sprawdzili. Jednak mimo wszystko poprosił również Gotha, abyśmy idąc w podobnym kierunku, wstąpili tam i zorientowali się w całym zamieszaniu. Nie zadawaliśmy więcej pytań, bo każdy z nas już dość odpoczął i wszyscy chcieliśmy wrócić na szlak pełen kolejnych przygód…



Kroniki XXXVIII: Kłopoty w Baronii Świątynnej (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Nandin la Pass (Prosiak))

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc marzec. Ziemie Świątyni Kłów, środkowa Tragonia.


Piętnastego marca ruszyliśmy z miasta. Mimo iż śnieg zaczął topnieć, a opady zelżały, dla mnie temperatura dalej była niska, a pogoda groźna. Jednak nasz kapłan postanowił zaprzestać chronienia nas przed zimnem, dlatego każda godzina podróży była ciężka, zimna i męcząca. Naszym celem były trzy wioski blisko od siebie rozmieszczone, w których miały ponoć dziać się dziwne rzeczy, a ludzie mieli ginąć… Wioska Merhen była głównym źródłem dochodu dla świątyni, ponieważ wydobywana w jej okolicy glina służyła do wytwarzenia cegieł, które zwyczajnie były sprzedawane jako materiał budulcowy. Pozostałe dwie wioski, Koh i Turaj, które leżały nad Jeziorem Słodkim, prawie dzień drogi od Merhen, były skupiskami rybaków. Całością opiekował się Wtajemniczony Lorsha (kapłan II rangi), Alan, który przebywał w strażnicy wraz ze stałym oddziałem żołnierzy Wilka.

Dni podróży mijały i pogoda stawała się dla mnie coraz większym wrogiem. Noce były jeszcze gorsze… Widziałem, że Ziriel i Din również źle znoszą taką temperaturę, ale Goth cały czas twierdził, że jest już ciepło i nie potrzebujemy ochrony Lorsha. „Co nas nie zabije, to tylko wzmocni…!” grzmiały słowa kapłana, ale czułem, że kaszel i katar coraz to bardziej mnie dotykają. W końcu poprosiłem Gotha, aby dla mnie zrobił wyjątek i przypomniałem mu, jak ostatnio skończyły się moje podróże zimą… Zgodził się chronić mnie przed zimnem tylko nocami, ale i to wystarczało, żeby podróż była mniej groźna i łatwiejsza.

Mijały dni, a my powoli wkroczyliśmy na tereny bardziej niebezpieczne, tak więc postanowiliśmy pełnić nocami wspólne warty. Podczas jednej z takich nocy zagadnąłem Gotha w sprawie świątyni w Mieście Mgieł i ostatniego amuletu Arianne, który postanowiliśmy wcześniej odzyskać. Uświadomiłem mu, że teraz dysponuję większą mocą i możliwościami, żeby akcja przebiegła z powodzeniem, ale Goth zdecydował zaczekać na rozwój zdarzeń i zastanowić się nad tym później. Drugą, interesującą rozmowę na osobności odbyłem z Ziriel, która sama o nią poprosiła… Elfka pokazała mi zgnite i zaschnięte białe jabłko, które ponoć dawno temu zerwała z drzewa, które żyło i ich zaatakowało. Było to na jednej z ich wcześniejszych wypraw, dobrych kilka lat temu, więc zdziwiłem się, że owoc ten, zwyczajnie się nie rozłożył… Ponoć takie jabłka sprzedawano tamtejszym mieszkańcom, bo miały właściwości lecznicze, ale przez te wszystkie lata podróży Ziriel zapomniała o tym, że nosi je w torbie i drużyna zapomniała go zbadać … No cóż, niewiele brakuje mi, aby do końca zgłębić alchemię, więc wziąłem owoc, utkałem nań „Konserwację” i obiecałem, że przy najbliższej okazji zbadam jego „właściwości”…

Kilka dni później dotarliśmy na tereny blisko Jeziora Słodkiego, więc do strażnicy nie dzieliła nas już daleka droga. Ostatnią noc przed nią, spędziliśmy więc na szlaku. Rankiem zastałem wszystkich kilkadziesiąt metrów od obozowiska. Stali nad dziwnie przysypanym śniegiem, lejem w ziemi… Wyglądało to tak, jakby gleba zapadała się do wewnątrz, a całość pokrywał puszysty śnieg, który prószył całą noc. Ziriel z Dinem zaczęli uważnie przeczesywać okolicę leju i nieopodal znaleźli ślady. Istota musiała być duża, bo wielkość trzech pazurów była imponująca. Wszyscy zgodziliśmy się, że owy stwór musiał grzebać w ziemi, albo niczym kret kopać tunele, bo wtedy tłumaczyłoby to wielkość i jakość leju. Elfka pobiegła do namiotu po łopatkę, ale nie miałem zamiaru czekać aż rozgrzebią śnieg i będą kopać w zamarzniętej ziemi, więc utkałem „Płomienie Agannazara” i skierowałem wiązkę w lej. Teraz staliśmy przed ewidentną dziurą, którą coś rozgrzebało od środka.

Kiedy Ziriel wracała spokojnie z łopatą, Nandin zaczął tkać zaklęcie… Stała się wówczas rzecz, której nigdy bym nie przewidział, choć…, jak teraz myślę, mógłbym, bo w końcu to nie pierwszy raz, kiedy co poniektórzy zachowali się nieobliczalnie i chaotycznie… Elfka wróciła z łopatą i w tym samym czasie elf zakończył czar. „Przywołanie Potwora” sprowadziło do nas trzech orków, którym Nandin nakazał schować broń i rozkazał rozkopać w leju… Byłem spokojny, bo od razu, mimo iż nie posiadam tego zaklęcia, rozpoznałem jego formułę i sposób rzucania. Domyślałem się też, że elf raczej nie ma zamiaru skierować orków przeciw nam, tylko wykorzystać do pracy. W końcu z nieumarłymi zrobiłbym to samo… Jednak nie wszyscy pojęli jego intencje i totalnie stracili rozum, jeśli w ogóle go używali tego ranka…

„Zabić Orki!” – rozgrzmiał głos kapłana. „Spokojnie, to tylko sługusy…” – elf starał się uspokoić spanikowanego Gotha. Din stał spokojnie, ufając chyba mojemu osądowi, kiedy powiedziałem, że Nandin tylko wykorzystał zaklęcie, żeby orki kopały za nas i nic nam nie grozi. Niestety kapłan, jak zwykle ostatnio, kompletnie oszalał z paniki i wściekłości, a Ziriel, standardowo zresztą, puściła się ślepo za nim w to szaleństwo… Sekundy mijały, a uspokojenie ich obaw nie pomogło. „Zabij ich Ziriel!” – grzmiał Goth i wyciągnął topór. Nerwy w tym szaleństwie też chyba puściły elfowi, który przez zęby wypalił – „Sam się lepiej zabij, kapłanie!”…

Muszę przyznać, że słowa te totalnie mnie zaskoczyły i sparaliżowały. Przez te lata zdążyłem się już przyzwyczaić, że obojętne, czy Goth zachowuje się jak idiota, czy może jak mędrzec, obraza jego jestestwa, może skończyć się nawet śmiercią dla obrażającego. Zobaczyłem wściekłe spojrzenie kapłana i usłyszałem, jak wznosi modlitwę. „Teraz przesadziłeś…” – wyszeptałem do Nandina i odsunąłem się od nich, na „bezpieczną odległość”. Goth zakończył modlitwę i „Słup Ognia” strzelił z góry na zaskoczone, niczemu winne orki… Nie trwało to dłużej niż kilka chwil, kiedy kapłan dokończył co zaczął i silnymi cięciami rozpłatał ciężko popalone orki… Wtedy dopiero zaczęła się kłótnia…

Goth krzyczał na całe gardło o „zasadach” panujących w drużynie, tym samym uświadamiając elfowi, że nie jest w ogóle pełnoprawnym jej członkiem. Ten z kolei próbował przekrzyczeć go, tłumacząc, że skoro może mieć sługi i obrońców, to nie będzie sobie brudził rąk kopaniem w ziemi. Ogólnie śmiałem się pod kapturem, bo rozbawiła mnie cała ta sytuacja. W końcu nie wytrzymałem i pierwszy raz wstawiłem się za elfem… Znając naturę czaru i moc drzemiącą w magii i jej możliwości, nie mogłem słuchać prymitywnych i zaściankowych argumentów Ziriel i Gotha, względem rzucania czarów. Nie mogłem też zgodzić się na to, iż według nich, czarodzieje powinni „ostrzegać” resztę drużyny, przed jakimkolwiek przywoływaniem… No cóż, większych bzdur i idiotyzmów nie słyszałem! Spokojnym już tonem, próbowałem wytłumaczyć im znaczenie takich czarów i zastosowanie ich w praktyce, ale z „ciemnogrodem o alchemii” nie porozmawiasz…

Nie było sensu kontynuowania dalszej „rozmowy”, więc szybko wróciliśmy na szlak i 2 godziny później dotarliśmy na miejsce. Strażnica była niewielka, otoczona kamiennym i starym murem, a za nim mieściło się kilka budynków gospodarczych i budynek strażniczy. Przywitał nas kapłan drugiej rangi, Alan, tamtejszy zarządca i opiekun trzech wiosek, należących pod protektorat kościoła Lorsha. Od razu poprosił Gotha na osobności, a nam przydzielił żołnierza, jako hmm… opiekuna…? Ten oprowadził nas po strażnicy, aż w końcu wylądowaliśmy w karczmie. Z uwagi na to, iż gospodarz był z wizytą w wiosce, gdzie pojechał z kilkoma żołnierzami po zapasy, i przyjechać miał wieczorem, żołnierz zajął nas opowieściami o tamtejszych wydarzeniach.

Prócz śmiesznych historii o ataku olbrzymich stonóg, niczego konkretnego człek ten nie wybełkotał. Po południu wrócił Goth i kiedy zostaliśmy sami w pokoju, ze słomą zamiast łóżek, kapłan streścił nam przebieg swojej rozmowy z Alanem. Potwierdził plotki o olbrzymich stonogach i o tym, że rybacy wyławiają zmutowane ryby. Kobiety rodzą martwe dzieci, albo upośledzone, co wcześniej w ogóle się nie zdarzało… Ogólnie zaczęły dziać się tam niewyjaśnione i tajemnicze zjawiska…

Po kilku chwilach wszedł do karczmy żołnierz Wilka, niejaki Oleg, który na własne oczy widział owe olbrzymie stonogi. Jednak widok Gotha, kapłana czwartej rangi, wprawił prostego woja w zakłopotanie i ten zwyczajnie zapomniał, jak się mówi… Zostawił nam tylko słomę, zamiast posłania i poszedł. Po kilku godzinach, po zmroku, przyszedł Alan, który na prośbę Gotha przyniósł nam posążek Lorsha do modlitwy. Figura ta to ponoć lokalna relikwia, pobłogosławiona w samej Świątyni Kłów w Dirdighen. Krótka to była wizyta, a po niej, kiedy akolita wyszedł, Goth zaczął ponownie rozmowę z Nandinem o wcześniejszym przywołaniu…

Tym razem kapłan spokojnie wyjaśnił elfowi swój ówczesny gniew i panikę, tłumacząc wydarzenia z przeszłości, kiedy to nas wykorzystano jako „potwory” w zaklęciu „Przywołania Potwora”. Powiedział, że prawie przez to zginął i tylko za sprawą woli boga, przeżył…!! Prawie piorun mnie trafił, gdy to usłyszałem! Znowu przypomniał mi dawnego Gotha, butnego, aroganckiego i niewdzięcznego! Zawrzało we mnie, ale tym razem nie miałem sił i zamiaru kłócić się z bezczelnym kapłanem o tamte wydarzenia i przypominać mu nawet dla niego bolesne fakty…! W milczeniu i złości wyszedłem z pokoju, aby w zaciszu przeczekać, aż kapłan zakończy swoje „opowieści”…

Niestety, kiedy wróciłem, oni dalej się kłócili i przemądrzali argumentami, więc usiadłem w kącie pokoju i w milczeniu czekałem na zakończenie. Widziałem po minach Dina i Ziriel, że rozumieją moją frustrację i gniew, bo przecież dobrze znali tamte wydarzenia i wiedzieli, jaka była prawda o uratowaniu niewdzięcznego kapłana. Ale chyba również dla świętego spokoju nie wtrącali się do burzliwej dysputy. Nandin też zauważył, że słowa kapłana i jego argumenty musiały być nieprawdziwe, albo mało przekonujące, bo skojarzył naszą, moją, reakcję na nie. Wypomniał to kapłanowi, ale ten zaślepiony swoim „bezgrzesznym i przykładnym” zachowaniem, nie zwracał na to uwagi… W końcu kłótnia skończyła się i zapadła cisza… Myślę, że nie doszli do kompromisu i zrozumienia…

Po kilku godzinach, pod wieczór, do oberży wrócił karczmarz w obstawie czterech zbrojnych. Kiedy gospodarz w końcu przygotowywał nam jedzenie, jeden z żołnierzy pobiegł po sierżanta z oddziału Maximusa. Sierżant Świątynny Vark szybko zjawił się na prośbę Gotha. Niczego specjalnego nie dowiedzieliśmy się, więc kapłan ustalił z nim, że ten wyśle na drugi dzień kilku ludzi do Koh, w celu odnalezienia lejów w ziemi i sprawdzenia wszelakich dziwnych wydarzeń, a my pojedziemy do Turaj.

Rankiem wszyscy zebraliśmy się w gospodzie. Sierżant wyznaczył nam jeszcze dwóch żołnierzy do pomocy, a sam posłał kilku innych do Koh. Znowu wybuchła kłótnia, tym razem o bzdurę większą niźli wcześniej i to pomiędzy Dinem i jak zwykle Gothem… Pokłócili się o brak koni dla dwóch żołnierzy i zdaniem Dina, miało nas to sporo opóźnić… Byłem bardzo zdziwiony wybuchem złości naszego woja, bo zachował się jakbym nigdy, podczas naszych wędrówek, nie przywoływał wierzchowców…! Dodatkowo w złości na „zachowanie” Gotha, Din zaczął wulgarnie wypowiadać się o żołnierzach i wyzywać ich, jakby byli wszystkiemu winni…! Po raz kolejny zachowanie członków mej drużyny zalazło mi za skórę i po raz kolejny nie mogłem tego słuchać. Wyszedłem na zewnątrz, aby na przekór Dinowi, przyzwać dwa wierzchowce…

Nie minęła chwila, kiedy za mną wypadł Din i skierował się do stajni po konia. Za nim wybiegła Ziriel i zaczęli głośno rozmawiać. Okazało się, że w złości wojownik postanowił opuścić naszą drużynę i samemu ruszyć do Miasta Mgieł. Kłótnia z aroganckim Gothem doprowadziła go do tak skrajnych postanowień, a elfka próbowała mu wytłumaczyć jego błędne myślenie. Nie mogłem się wtrącić, bo tkałem „Wierzchowca”, ale uważnie przysłuchiwałem się dwójce przyjaciół. Din twierdził, że Goth stał się nie do zniesienia i dłużej nie da się z nim podróżować… Nie powiem, że również tak uważam, ale akurat w tym przypadku stanąłem w obronie kapłana. Kiedy skończyłem przywoływać dwa konie, wsparłem Ziriel w przekonywaniu Dina do zaniechania tak nieprzemyślanej decyzji…

Faktem się stało, że Goth zaczyna niestety przypominać dawnego siebie, a szczególnie z chwil, kiedy został kapłanem czwartej rangi. Wówczas jego butności i arogancji nie było końca. Jednak teraz próbowałem wytłumaczyć Dinowi, że lata przebywania z nim, nauczyły, nawet mnie, pewnego rodzaju stonowanego „szacunku i pokory” wobec kapłana. Szczególnie, kiedy przebywamy na terenie świątyni, albo w towarzystwie innych wyznawców Lorsha… Wtedy to właśnie jemu należny jest odpowiedni szacunek, aby nie podważać w obecności innych jego autorytetu. I jeśli jest sprawa pomiędzy nami, wewnętrznie w drużynie, to załatwiamy ją po cichu, po przyjacielsku, w naszej grupie. Nie obnosimy się z tym na całe gardło, pyskując i wyzywając go przy innych. Poza tym, przypomniałem Dinowi, że moce jakie posiadam zawsze dawały mi możliwość przyzwania wierzchowca i nie rozumiem dlaczego zrobił z niczego taką kłótnię…? W każdym razie udało mi się uspokoić jego nerwy i całą sytuację, oraz odwieść go od odłączenia się od nas…

Po kilku następnych chwilach na plac przed gospodę wyszli pozostali. Dwóch żołnierzy było najwyraźniej zadowolonych z koni, więc szybko ruszyliśmy na szlak. Oczywiście znowu Nandin dał upust swej upartości i stwierdził, że skoro przywoływanie tak drażni Gotha, to on obejdzie się bez konia i utkał na siebie „Latanie”!! Nie miałem już sił… Kapłan też się nie odezwał na popisy elfa, pokiwał z dezaprobatą głową i dał sobie spokój z komentarzami…

Turaj okazała się biedną i malutką wioską. Od razu udaliśmy się do sołtysa, mistrza Jana Piwowara. Niestety zbytnio nam nie pomógł, bo zwyczajnie okazał się być tępakiem i typowym wieśniakiem… Zaprowadził nas do Aliny, tutejszej znachorki, która odbierała porody. Nakazałem też wezwać do nas jego kuzyna, którego w rękę ugryzł olbrzymi pstrąg…! Stara baba, Alina, powiedziała, że dziecko urodziło się martwe, bez ręki i oka, a grymas malucha był „…jakby go demon zrobił!”. Powiedziała też, że coraz więcej ludzi we wsi ma „…liszaje na dupie i krostów pełno!”, a wcześniej nie było takich przypadków… Jak zwykle głupie wieśniaki nic a nic nam nie pomogli i niczego wartościowego nam o dziwnych wypadkach nie przekazali. W końcu przyszedł Henryk, kuzyn sołtysa, i pokazał ugryzioną rękę. Ponoć pstrąg był olbrzymi, czerwony i miał wielkie zęby. Niestety idioci zabili go i z powrotem wrzucili w przerębel, z którego go wyłowili! Nie pomyśleli, że może być on jednym z nosicieli owych dziwnych i tajemniczych przypadłości… Rany i obrzęk na ręce wieśniaka były już zaawansowane i wskazywały na gangrenę. Pomyślałem, że pewnikiem wkrótce idiota ją straci. Zaprowadził nas jeszcze do kosza ze złowionymi rybami, o których opowiadał. Faktycznie, trzy ryby były mocno zmutowane i wyglądały dla mnie na niejadalne, ale najwyraźniej, prócz ryb, ci wieśniacy nie mieli niczego innego do jedzenia… Po krótkiej rozmowie doszliśmy do wniosku, że źródłem „skażenia” okolic i jeziora, jest rzeka, która doń wpływa.

Późnym wieczorem wróciliśmy do strażnicy. Okazało się, że oddział z Merhen nie wrócił na noc – dowódca oddziału przysłał tylko jednego żołnierza, żeby złożył raport sierżantowi. Dowiedzieliśmy się, że żołnierze zostali w wiosce ceglarzy jako wsparcie, ponieważ coś napadało na jej mieszkańców i prace przy wyrobie cegieł musiałyby zostać wstrzymane. Ponoć Merhen zaatakowały olbrzymie pająki, tak więc okazało się, że mutacje rozeszły się po znacznym obszarze i wpłynęły na owady i zwierzęta również w tamtych okolicach. Poprosiliśmy Alana o mapę tych terenów. Zapytaliśmy też o barona z rodu Raiwigów, którego tereny leżą na południu od włości kościoła Lorsha. Według Gotha i Alana ów szlachcic nie mógłby sabotować tych okolic, zatruwając rzeki itp., ponieważ nie „ośmieliłby się”, mimo iż Merhen zarabia na wyrobie cegieł, które później sprzedaje między innymi jemu…

Wsparci oddziałem Wilków prowadzonych przez sierżanta, rankiem następnego dnia ruszyliśmy do Merhen. Żołnierze całą drogę biegli za nami, słabnąc z kilometra na kilometr. Jednak dyscyplina i twarde charaktery wojowników Lorsha nie pozwalały im na słowa skargi, czy niezadowolenia. Tyle, że głupota ta miała olbrzymi minus – wojownik, po tak ogromnym wysiłku, na niewiele zdałby się w walce… Widać, że ani sierżant, ani Goth nie zauważali absurdu takich rozkazów…

W wiosce wyszli nam na spotkanie ranni żołnierze, którzy zostali tam do obrony na noc. Niestety nie znaleźli ciał ceglarzy, ani martwych kompanów. Postanowiliśmy udać się na bagna, gdzie nastąpił atak olbrzymich pająków…

Po krótkim rozeznaniu poszliśmy do chatki tutejszego znachora, który opiekował się rannym siepaczem. Ze słów Ergona, sołtysa Merhen, wynikało, że został on pogryziony przez owe olbrzymie pająki i opryskany nieznanym kwasem. Spokojnie, całą drużyną, weszliśmy do ubogiej i zaniedbanej chatki starego chłopa. Ten akuratnie siedział nad rannym i zmywał z niego pot, zabrudzoną szmatą… Jako, iż nie obca mi jest sztuka medyczna i znajomość ludzkiego ciała, usiadłem przy majaczącym żołnierzu i zacząłem dokładniej przyglądać się jego ranom. Faktycznie na plecach i barku były rany kłute i cięte, które wskazywały na olbrzymiego pająka, dodatkowo ranny miał mocno poparzoną skórę, jakby od żrącej cieczy, albo wrzątku… Jego zbroja przeżarta była przez pewien kwas, co pasowało do ran na skórze, ale nie mieliśmy pojęcia, jakie zwierzę mogłoby to zrobić…

Postanowiliśmy ruszyć w końcu na miejsce ataku. Wraz z nami poszło dwóch siepaczy, którzy wtenczas zostali napadnięci przez owe pająki. Widać było po nich, że nie bardzo skorzy są do powrotu w tamto miejsce, tym bardziej, że zaczęło się ściemniać, ale wystarczył rozkaz Gotha, żeby wymusić na nich dyscyplinę… Po kilku kilometrach wolnego i ostrożnego spaceru doszliśmy na miejsce ataku.

Bagna były dość ponurym i ciemnym miejscem. Drzewa pokryte były zmurszałą korą i wilgotnym, brudnym mchem. Nie były gęsto rozsiane, ale i tak zakrywały i ścieśniały otoczenie. Wokół naszych stóp ziemia i trawa, zatapiały się w wodnistym terenie, a gdzieniegdzie widać było duże, ciemne kałuże błotnistej wody. Din i Ziriel zaczęli przeszukiwać teren. Ja, na wszelki wypadek i też dla wygody dalszego brnięcia przez bagna, rzuciłem na siebie „Latanie”. Po kilkunastu minutach elfka wpadła na trop wiodący w głąb ciemnego lasu. Idąc tym tropem natrafiliśmy na racicę sarny, która mocno tkwiła w błotnistej ziemi. Spojrzeliśmy po sobie, bo wiedzieliśmy, że owe „stwory” muszą mieć silne szczęki lub odnóża, żeby odciąć nogę tak dużemu zwierzęciu. Dodatkowo musiały od tego miejsca ciągnąć ze sobą martwe zwierzę, bo na to wskazywały dalsze ślady. Kilkadziesiąt metrów dalej dotarliśmy do wysepki położonej na środku malutkiego, bagiennego rozlewiska. Tu śladów nasi tropiciele znaleźli więcej, co oznaczało, że osobników było kilku…

Powoli zaczęło się ściemniać, więc utkałem dla nas „Światło”, a Goth obdarzył elfkę „Chodzeniem w powietrzu”. Ta założyła Maskę Widzenia w Ciemnościach i ruszyła przodem za śladami. Po kilku godzinach wyszliśmy z lasu, gdzieś na południu od wioski Merhen. Jej nocne światła majaczyły z dala. Wiedzieliśmy, że w pewnym sensie zakręciliśmy koło, ale twardo postanowiliśmy iść śladami tajemniczych stworzeń. Koło 21, kiedy mróz dawał mi się we znaki, poprosiłem kapłana o wsparcie. Wtedy to Goth zdecydował, że wrócimy w to miejsce następnego dnia, kiedy sowicie wypoczniemy. Nie będziemy już kluczyć, tylko z wioski ruszymy na południe, do miejsca, w którym dzisiaj skończyliśmy tropić.

Rankiem, przed wyruszeniem na dalsze tropienie, poszliśmy do wielkiego pieca, przy którym stali sierżant i sołtys Merhen. Ergon zapytany o ślady i napaść stwierdził, że sprawcami są olbrzymie pająki, których ataków nie przeżywa nikt… Wspomniał też o niejakich Riskach, stworzeniach z mackami, ale zamieszkujących tylko bagna i Garrelach, duchach, które szukają zemsty i mordują nieostrożnych… No cóż…

Na prośbę kapłana wsparłem towarzyszącemu nam siepacza „Wierzchowcem” i ruszyliśmy na południe, przygotowani i zaopatrzeni na cztery najbliższe dni. Trop podjęliśmy bez problemu. Prowadził wzdłuż wzgórz, w kierunku rzeki, która w końcowym spływie wpadała do Jeziora Słodkiego, przy wioskach Turaj i Koh. W końcu zeszliśmy głębiej na wzgórza, a szlak wraz z tropem olbrzymich stworzeń wiódł nas urwiskiem. Po kilkuset metrach doszliśmy do wielkiej kałuży krwi, z której wynikało, że dopiero tutaj istoty musiały zatrzymać się na posiłek z sarny, którą ciągnęły całą drogę… Grubo po szesnastej doszliśmy do starego, szerszego rozlewiska, gdzie rwąca rzeka płynęła wolniej. Woda tutaj była brudna, a na brzegach basenu osadzała się tajemnicza, żółta piana.

Zaczęło już zmierzchać, więc Goth postanowił rozejrzeć się za miejscem na spoczynek. Zabrał Maskę i ruszył w stronę górnej części rozlewiska. Nie minęło kilka chwil, kiedy kapłan wrócił, kuśtykając i trzymając jeden but w dłoni, uśmiechając się głupkowato. Powiedział, że zobaczył dziwne, wężowe stworzenie w rzece, po czym jego nogi zaatakował mały rak…!! Nie będę oszukiwał, jeśli powiem, że totalnie nas tym rozbawił, ale Goth nie miał miny i humoru do żartów. Rozdeptał raka, ale jego pęknięte wnętrze trysło na but. Okazało się, że zamiast zwyczajnej krwi i flaczków, rak miał zielonkawą, gęstą ciecz, która momentalnie zaczęła przeżerać but kapłana, szybko trawiąc jego materiał. Kapłan zwyczajnie nie stracił głowy i zdjął buta, żeby ciecz nie dostała się do skóry i wrócił do nas…

Niestety nie była to dla nas radosna nowina. Domyślaliśmy się, że woda z rzeki mutuje stworzenia do tego stopnia, że zamiast wnętrzności mają żrący i niebezpieczny kwas, który wyrządza szkodę na zewnątrz ich ciał. Dodatkowo woda wpływa na ich rozwój i wielkość, skoro już tyle zwierząt, głównie insektów, widzieliśmy w większych rozmiarach… To znacznie utrudni walkę, kiedy zrani się ich skórę, albo pancerz. Wyciek kwasu może okazać się „gwoździem do trumny” dla atakującego…

Kiedy dzieliliśmy się tymi uwagami i spostrzeżeniami, sierżant ostrzegł nas przed zbliżającą się istotą… Olbrzymia mrówka i kilku jej pobratymców, szybko skracały do nas dystans, a nie wyglądały na nastawione pokojowo! Szybko utkałem „Latanie” i wzniosłem się kilka metrów, bezpiecznie nad siodło. Z góry, szybko rozeznałem się w naszej sytuacji i z dala zobaczyłem nacierające owady. Wiedziałem, że wojownikom w takich ciemnościach źle się będzie walczyć, więc drugim zaklęciem, które rzuciłem było „Światło”. Tymczasem Nandin utkał w pierwszą mrówę „Lodową Nawałnicę”, czar, którego siła powaliła nacierającego robala. Zaraz potem elf poszedł w moje ślady i wzniósł się w powietrze… Walka rozgorzała na dobre, ale z oświetlonym obszarem szło wojakom znacznie lepiej. Goth ciskał boskimi mocami w mrówki, raniąc je skutecznie, albo nawet zabijając. Din i Ziriel ostro odpierali liczne ataki robali, które nie wiedzieć czemu, upodobali sobie ich jako przeciwników. Sierżant z siepaczem rozprawiali się z dwoma mrówkami, a ja wraz z Nandinem, rozumiejąc się bez słów i znając sytuację, ciskaliśmy kolejno „Kulę Ognia” i „Błyskawicę”, osłabiając tym samym przeciwników naszych kompanów. Widać było, że z minuty na minutę szala przechylała się znacznie na naszą korzyść, ale jednak ranione robale, były dalej niebezpieczne, rozsiewając wokół żrący kwas…

Kilkanaście minut później było już po wszystkim. Osiem Gigantycznych Mrówek leżało pod moimi stopami. Szybko wziąłem „Światło” i poleciałem w poszukiwaniu naszych wystraszonych koni. Kiedy wróciłem, ustaliliśmy, że polecę na zwiad, aby odnaleźć strażnicę na granicy z baronią Raiwigów, ewentualnie inne, bezpieczniejsze miejsce na spoczynek. Zostawiłem im „Światło”, a sam zabrałem Maskę. Strażnica graniczna baronii Raiwigów, jak się okazało, była obstawiona żołnierzami, dlatego zdecydowaliśmy rozbić obóz z dala od miejsca walki i strażnicy.

Rankiem znowu podjęliśmy trop mrówek, od miejsca walki przy szerszym rozlewisku. Doszliśmy do pieczary, choć może bardziej jamy w ziemi, która okazała się być wejściem do olbrzymiego mrowiska… Z dziury wyszło pięć olbrzymich mrówek, które pieczołowicie zaczęły znosić z lasu wielkie konary i belki, prawdopodobnie budulec lub podpory mrowiska. Zdawaliśmy sobie sprawę, że takich rozmiarów mrówki, mają olbrzymie korytarze, a ich ciężar musi być odpowiednio wzmocniony. Z trudem wyobrażałem sobie całą kolonię, tysiące olbrzymich mrówek, na setkach kilometrów podziemnych korytarzy i tuneli, które drążyły pod tą krainą. A jednak było to całkiem prawdopodobne, i całkiem możliwe, że te stwory stanowiły teraz największe zagrożenie na tych terenach… Nie wojny, magowie, czy polityczne przepychanki… Tylko robale, mrówki… Cóż za ironia…

Kiedy czailiśmy się w oddaleniu od głównej jamy, oblazły nas inne mrówki, mniejsze, ale już pod wpływem procesu powiększania. Było ich tysiące i stawały się mocno uciążliwe i kłopotliwe, więc Nandin za pomocą sztuczki „Ochrona przed Insektami” niejako wyzwolił nas z tego „kłopotu”. Szybko wycofaliśmy się z tego terenu, po czym wraz z elfem, polecieliśmy zbadać okolice, aby przekonać się o skali tego zagrożenia.

Obrazy, które podczas lotu widziałem, wywarły na mnie nie lada wrażenie. Nie z obawy, czy dlatego, że takie coś miało miejsce, czy się działo, a dlatego, że zwyczajnie widziałem owe zjawiska pierwszy raz w życiu. Olbrzymie mrówki, które bez problemów zabiły kilkusetkilogramowego niedźwiedzia brunatnego… Wielkie larwy owadów, które targały swe zdobycze pod ziemię przez wielkie leje… Olbrzymie jaszczurki buszujące pośród drzew, które przy nich wyglądały, jak szkółka leśna… Dziesiątki owadów, plądrujących lasy i roślinność, w celu zaspokojenia swego gigantycznego apetytu… Jednym słowem istna „szarańcza i plaga”, przez którą nie wróżyłem tej krainie przyszłości i dobrobytu.

Postanowiliśmy iść w górę rzeki, do źródła tego skażenia. Idąc brzegiem widzieliśmy płynącą plamę czerwonej cieczy, a za nią pustą, białą menzurkę… To potwierdziło nasze przypuszczenia, że ktoś świadomie lub nie, ale zatruwa różnymi substancjami rzekę, a wraz z nią Jezioro Słodkie i tutejszą glebę. W konsekwencji miało to wpływ na tutejsze wydarzenia, wielkość stworzeń i ich mutacje…

Kilka godzin przed strażnicą baronii Raiwigów Goth, sierżant i jego siepacz zostali, a reszta postanowiła przejść obok niej i udać się dalej wzdłuż rzeki. Kapłan nie chciał ryzykować spotkania na ziemiach baronii, żeby nie powiększać już istniejącego konfliktu pomiędzy nimi, a kościołem Lorsha. Znowu wpadli na idiotyczny plan, żebyśmy podali się za najemników, którzy poszukują zaginionego syna tutejszego zielarza…!! Goth w ten sposób chciał „uchronić” nas od kłopotów, które mogłyby wyniknąć przy przechodzeniu obok strażnicy. Ponieważ baronia Raiwigów jest dość „specyficznym” terenem i kieruje się swoimi jurysdykcjami. No cóż, skinęliśmy głowami i spokojnie ruszyli szlakiem do strażnicy.

Idąc wolno, zastanawialiśmy się nad ewentualnościami planu, jakoby podać się za „poszukiwaczy” zielarza lub samych zielarzy… W końcu zdołałem przekonać kompanów, że najlepiej będzie jak powiemy prawdę o tym, iż jesteśmy najemnikami na usługach pobliskich wiosek i miasta Dirdighen, w celu wyjaśnienia wydarzeń z olbrzymimi mrówkami. Nie do końca to prawdziwe, ale bardziej wiarygodne i prawdopodobne… Tak jak się tego spodziewaliśmy, strażnicy zaczepili nas przy przejściu. Okazali się bardziej przyjaźni i gadatliwi niźli przypuszczaliśmy. Zamiast wypytywać nas, praktycznie my wyciągaliśmy informacje od nich…

Ponoć baron Jan von Raiwig, głowa rodziny Raiwigów, szykuje zbrojną wyprawę na inną szlachecką rodzinę, von Klaningenów. Tym samym zbiera armię najmując do niej kogo popadnie. Porucznik strażnicy powiedział, że nawet my możemy się zaciągnąć w mieście Raiwigowo, stolicy baronii. Natomiast w pobliskiej wiosce, Młynarówce, mieszka w starej wieży jakiś alchemik, zwący się Xaver Storn, któremu baron von Raiwig nadał tytuł szlachecki i włości pod panowanie… Po tych słowach strażnika, byliśmy już prawie pewni, kto stoi za zanieczyszczaniem rzeki. Dodatkowo wojak powiedział, że jego wieża stoi dokładnie nad rzeką, a sam „naukowiec” przeprowadza jakoweś dziwne eksperymenta… Spojrzeliśmy po sobie, wiedząc gdzie mamy teraz się udać. Podziękowaliśmy strażnikom za wieści i spokojnie skierowaliśmy kroki dalej szlakiem w stronę Młynarówki.

Kiedy odeszliśmy kilka kilometrów od strażnicy, za zasięg wzroku, teleportowałem się do Gotha, aby przekazać mu wysłyszane informacje. Kilka godzin później byliśmy już w komplecie, przy prowizorycznym obozie, na skraju lasu małego lasu. Zaczęliśmy się zastanawiać nad dalszym działaniem, kiedy przypomniałem sobie gdzie słyszałem już wcześniej imię alchemika. Xaver Storn, alchemik-naukowiec, kiedyś został wyrzucony ze sławnej Akademii w Paddar, za nielegalne eksperymenty na ludziach… Powiedziałem drużynie, że owy alchemik z Młynarówki, to może być właśnie „ten” Storn…

W końcu Ziriel i Nandin udali się na zwiad w stronę pobliskiej wioski i wieży. Wrócili po północy, zdając nam dość szczegółowe informacje. Owy alchemik w dawnym młynie ma pracownię. Na jego usługach jest jakiś osiłek, którego przyłapali na wylewaniu całych wiader, dziwnych i kolorowych substancji. Wszystko szło prosto do rwącej rzeki, płynącej obok. Nasi zwiadowcy widzieli też, jak dwóch wieśniaków odwiedziło naukowca, po czym klękli przed nim, a ten na tacy podał im dwa puchary dymiącej substancji do wypicia… Teraz miałem już pewność co do tożsamości alchemika Xavera.

Mimo namowy, głównie mojej, Goth nie zgodził się na zabicie eksperymentatora. Wpierw chciał iść z tym do barona von Raiwiga, ale jeśli alchemik jest jego wasalem, a sam baron wie o eksperymentach i zanieczyszczaniu rzeki, to wpadniemy w pułapkę na ziemiach „wroga”. Niestety te tłumaczenia znowu nie wystarczały kapłanowi, bo jego buta i arogancja na to nie pozwoliły. Wydawało mu się, że baron, który mógłby mieć takie przestępstwa na sumieniu, jednak nie odważy się skrzywdzić kapłana Lorsha i to na własnych ziemiach! W końcu „stępiliśmy” jego płytkie i aroganckie myślenie i wyperswadowaliśmy mu, że takie działanie nie ma sensu i jest dla nas niebezpieczne. Dlatego postanowił wstrzymać się z działaniem, dopóki nie otrzyma instrukcji od kapłana Maximusa z Dirdighen. Z uwagi na kilkuletnią współpracę z głową Świątyni Kłów, do poinformowania go Goth wyznaczył Nandina. Ten z odpowiednimi wieściami, za pomocą „Teleportacji” udał się do Dirdighen.

Minął dzień i późnym wieczorem pojawił się elf. Był naćpany Safoną i totalnie zmęczony, ale narkotyk nie pozwalał mu zasnąć, tylko go pobudzał. Wręczył Gothowi list, w którym Maximus nakazał nam opuścić baronię, ale cichaczem, a po kilku dniach od naszego wyjazdu zabić alchemika… Wiadomym było, że taką robotę mogłem wykonać tylko ja, wraz z Nandinem, bo tylko myśmy mogli szybko pojawić się niezauważenie w odpowiednim miejscu. Jeśli chodziło o mrówki i problemy ze zmutowaną zwierzyną, Maximus nakazał nam zostawić to oddziałom Wilka, które niedługo pośle na te ziemie. Bez zastanowienia, rankiem spakowaliśmy się i opuściliśmy baronię von Raiwigów, mijając strażnicę w dwóch osobnych grupach, tak jak przybyliśmy. Po północy byliśmy w strażnicy świątynnej. Teraz pozostało nam tylko poczekać „chwilę” i udać się na skrytobójczą misję… Nie ukrywam, że po głowie krążyły mi przeróżne, „cudowne” pomysły… Tej nocy spałem spokojnie, z lekkim uśmiechem na zmęczonej twarzy…



Kroniki XXXIX: Alchemik (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Nandin la Pass (Prosiak))

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc marzec. Kilka dni drogi od Krainy Mgieł, środkowa Tragonia.


Od wczesnego ranka zaczęliśmy z Nandinem przygotowywać się do zamachu. Byłem mocno podekscytowany i sam sobie dziwiłem się uczuciu euforii, jakie wówczas mi towarzyszyło. Wydaje mi się, że głównie spowodowane to było swobodą, na którą w końcu mogłem sobie pozwolić, bez Gotha i jego durnych zakazów i nakazów, które ostatnio skutecznie narzucał, a sztukę naszą nazywał często kuglarstwem! Teraz miałem okazję wyzwolić moc, która we mnie drzemała i udoskonalić zaklęcia, które sprawiają mi najwięcej „radości”… Utkałem na siebie „Kamienną Skórę”, a kapłan „Ochronił Nas Przed Zimnem”. Koło dwudziestej byliśmy już gotowi, a nasze siły zregenerowane, więc bez słowa „Teleportowaliśmy” się na granicę lasu, za strażnicą, pół godziny drogi od pracowni alchemika.

Na miejscu rzuciliśmy „Latanie”, spokojnie wznieśliśmy się i udaliśmy się do granicy rzeki, kilkadziesiąt metrów od celu. Ja wylądowałem na brzegu, a Nandin wsparty dodatkowo „Niewidzialnością”, poleciał na zwiad, blisko okien wieży. Cierpliwie czekałem na maga, a w głowie układał mi się plan ataku na dawny młyn. Wokół panowała spokojna ciemność i tylko szum płynącej obok rzeki, grzmiał w okolicy. Kiedy elf wrócił, spokojnie podjęliśmy decyzję i podzieliliśmy się zadaniami. Ja miałem sprawdzić okna i drzwi frontowe na parterze, przekroczyć ich próg i zajść od dołu, a Nandin wkroczyć na piętro przez okno, które wcześniej obserwował. Z uśmiechami na twarzach każdy z nas podjął się wyznaczonej roli.

Spokojnie wylądowałem przy drzwiach, starając się zręcznie i szybko omijać okna. Rozejrzałem się po opustoszałej wiosce. Domostwa były dość blisko pracowni, ale wszystkie miały zamknięte okiennice, a ich mieszkańcy nie wychylali poza nie czubków nosa. Drzwi nie były magiczne, więc spokojnie rzuciłem na zamek „Otwarcie”. Usłyszałem trzask mechanizmu, więc chwyciłem za okrągłą klamkę i przekręciłem… Mocno się zdziwiłem, kiedy nawet nie drgnęły, a dodatkowo z kulistej głowni klamki w moją dłoń wyskoczył wielki kolec! Magiczna skóra, którą ochroniłem się wcześniej, całkowicie zniwelowała ukłucie i najprawdopodobniej skutki trucizny, którą kolec był naszpikowany, ale drzwi dalej były zamknięte… Wściekły i zrezygnowany wzbiłem się w powietrze do okna, którym pewnie wleciał już Nandin…

Gotowy na wszelki atak, wleciałem przez okno. W pomieszczeniu nie było żywej duszy, ani żadnych śladów walki… Nie miałem jednak czasu na zastanawianie się nad tym faktem, ani eksplorację pomieszczenia, bo drzwi, prowadzące na niższe piętro, szybko otwarły się i ktoś rzucił czymś o podłogę. Trzask tłuczonego szkła uświadomił mi pułapkę, więc szybko wyleciałem z pokoju, który nagle wypełniła gęsta chmura pomarańczowych i kwaśnych oparów. Wiedziałem już, że elf nie wywiązał się z umówionego zadania, a roztwór roztrzaskał alchemik. Nie miałem jednak pojęcia, gdzie w takim razie jest Nandin, ale atak z zaskoczenia szlag trafił, i kiedy momentalnie postanowiłem wrócić do drzwi na dole, w powietrzu zderzyłem się z elfem!

Był ranny i cały mokry, i mogłem tylko domyślać się, co się z nim stało, ale nie było na to czasu. Obaj zdecydowaliśmy wejść frontem, tym razem już bez podchodów i ukrywania się… Dwie moje „Błyskawice” wystarczyły, aby wejściowe, ciężkie drzwi z impetem wpadły do środka, miażdżąc kogoś stojącego za nimi. Niestety nie był to alchemik, a jedynie jego zmutowany i zniekształcony, głupkowaty pomocnik. Dzierżył w rękach siekierę, więc przygotowany był na nasze wejście do środka, ale pewnikiem nie spodziewał się takiego przywitania z naszej strony… Bez zastanowienia wbiłem mu sztylet w gardziel, upewniając się, że nie zajdzie już nas od tyłu. Teraz mogliśmy się rozejrzeć po parterze.

Prócz skrzyni, zwyczajnych, przedpokojowych i siennych mebli, były tu drzwi prowadzące na piętro i jedne, jak się później okazało, do spiżarki. Kolejne moje czary „Otwarcia” zwalniały mechanizmy zamków, ale dalej nie otwierały drzwi… Elf uważnie im się przyjrzał i okazało się, że każda z klamek otwierana jest w przeciwną stronę! Niby nic, a jednak nieprzeciętne i rzadko spotykane utrudnienie dla nieproszonych gości. Spiżarka wyglądała normalnie, odkryłem jednak klapę w podłodze, obok której stała odsunięta, wielka beczka. Drzwi na górę doprowadziły nas do sypialni, a jeszcze wyżej do pracowni, w której alchemik zaatakował mnie trującymi oparami. Niestety w budynku już go nie było i jedynym wyjściem i jego drogą ucieczki, mogła być tylko klapa w spiżarce… Szybko zeszliśmy na parter. Wiedzieliśmy, że nasza zwłoka i nieudany atak tylko dodał mu czasu na ucieczkę, ale wiedzieliśmy też, że kiedy go złapiemy i tak musimy tu wrócić… Stary młyn, jego pracownia, nie mogła umknąć naszemu dokładniejszemu zbadaniu, więc potrzebowaliśmy „strażnika”, który do naszego powrotu, będzie tu wszystkiego pilnował…

Ukląkłem nad zwłokami martwego kaleki. Mimo zdeformowanego ciała, świetnie nadawał się do „Animacji Martwego”, którą po chwili zacząłem tkać. Kątem oka uważnie przyglądałem się elfowi, którego grymas twarzy podpowiadał mi, że moc, którą posiadam, jest zarówno niebezpieczna, jak i potężna… Nie zauważyłem u niego przerażenia i niesmaku, jak u Ziriel, raczej zachwyt nad czarem o takich możliwościach… Żywotrup był potężny, jak „materiał”, z którego powstał. Rozkaz był prosty: „Zabij każdego, prócz nas, który ośmieli się wejść do wieży!” Bestia zawyła i stanęła w cieniu sieni, ślepo wpatrując się w wejście do wieży. My tymczasem odsunęliśmy beczkę i zeszliśmy w dół, do piwnicy.

Pomieszczenie oświetlone było pochodniami i już na pierwszy rzut oka okazało się być pracownią, w której alchemik prowadził swe eksperymenty na mieszkańcach wioski. Przypominało salę tortur, gdzie leżące szczątki ludzkich zwłok walały się po kątach… Ich rozczłonkowane części zwisały jeszcze z kajdan w ścianach, a flaki, fekalia i krew, walały się po całej, kamiennej podłodze… Smród i stęchlizna dokładnie wypełniały każdy kąt przestrzeni tych podziemi. Szybko dotarliśmy do małych drzwiczek na końcu komnaty, które prowadziły do tunelu. Był niski, wykopany w ziemi i podtrzymywany krótkim, filarowym drewnem. Doczołgaliśmy się do końca i drabinką wyszliśmy na powierzchnię. Zaniepokoił mnie fakt, że mimo lekkiego opóźnienia w pościgu, po alchemiku nie było śladu, a jedynymi, jakie znaleźliśmy, były ślady końskich kopyt. Czyżby gotowy był na nasze przybycie, trzymając tutaj, na pustkowiu i mrozie konia?! Dziwne to było, ale bez zastanowienia rzuciliśmy na siebie „Latanie” i ruszyliśmy w pościg, starając się trzymać śladów na śniegu.

Szybko przekroczyliśmy rzekę i kilka kilometrów dalej dolecieliśmy do szlaku prowadzącego w głąb terenów Raiwigów. Dalej natrafiliśmy na grupę zbrojnych, którzy na noc rozbili obóz przy trakcie. Nie zauważyliśmy jednak konia, który byłby wyraźniej zmęczony niż pozostałe, albo jakiegokolwiek zamieszania na dole, więc polecieliśmy dalej. Kiedy dotarliśmy do rozstajów, postanowiliśmy się rozdzielić. Poleciałem w kierunku stolicy baronii, Raiwigowa i już po kilku kilometrach dotarłem do kolejnych rozstajów. Wtedy to poddałem pościg… Jakiż sens miał dalszy lot, kiedy kierunek był mi nieznany, a szansa na dobry trop niewielka? Poza tym byłem pewien, że powinniśmy już dawno dogonić zbiega, jednak mimo lepszej widoczności i lotu, tak się nie stało… Zrezygnowany i wściekły wróciłem do miejsca, w którym się rozdzieliliśmy.

Nandin z miną przegranego, który nie przywykł do porażek, czekał już na mnie. Jego trop też się skończył i również zaprzestał pościgu. Byliśmy źli i żądni zemsty! Wściekłość i adrenalina wrzały we mnie, więc postanowiliśmy wrócić do wieży. Wiedziałem, że wioska spłonie, a jej mieszkańcy zapłacą za swego alchemika, za to, że zdołał nam się wymknąć… Ktoś musiał zapłacić!!

Kilkanaście kilometrów dalej byliśmy już nad domostwami, przy starym młynie. Od razu humor mi się poprawił, kiedy zobaczyłem sceny, rozgrywane poniżej… Przy wejściu do wieży leżały trzy trupy, a nad jednym z nich pastwił się mój „twór”. Dalej zebrali się chyba wszyscy mieszkańcy wioski, zbici w kupę, kilkanaście metrów od żywotrupa, krzyczeli i grozili widłami. Gdy tylko zbliżyliśmy się do wioski, od razu rzuciłem „Kulę Ognia” w zebrany tłum! Zaraz za kulą poleciała „Nawałnica Lodu”, która dobiła rannych. Uśmiechnąłem się, bo Nandin rozumiał mnie bez słowa, a widać przy tym było, że też pała chęcią mordu! Zaczęła się rzeź!

Mieszkańcy w strachu i panice rozpierzchli się po wiosce, której domostwa zdążyły zająć się ogniem. Wylądowaliśmy przy wieży, a wokół panował chaos! Słychać było krzyki rannych i konających, jak również tych, którzy bezskutecznie próbowali gasić wzniecony już na dobre olbrzymi pożar. Wezwałem do siebie mego martwego i nakazałem mu zebrać wszystkie martwe ciała i przynieść do mnie. Widziałem, że elf uśmiecha się podchwytując mój pomysł i ciesząc się z sytuacji, nie wiedziałem tylko, czy później będę mógł zaufać mu, gdy trzeba będzie się z tego wytłumaczyć i przemilczeć większość tych wydarzeń…

Po chwili u mych stóp leżało kilka trupów. Zacząłem wypowiadać formułę „Animacji Martwego” i już po kilkunastu sekundach przede mną stało kilka żywotrupów, niegdyś mieszkańców tej kiedyś spokojnej osady… „Zabijcie wszystkich, prócz nas, a ciała przynieście pod wejście do wieży!” zabrzmiał mój rozkaz. Nieumarli zawyli, po czym ruszyli na śmiertelne i krwawe polowanie. Domy płonęły, a jęki i krzyki mieszkańców powoli zaczęły cichnąć… Głośniejsze zrobiło się trzaskanie palonych dachów i buchanie płomieni. Poczułem, że ta noc doprowadziła mnie do prawie całkowitego osłabienia i wyczerpania potencjału magii, ale olbrzymie płomienie palonych domów przywróciły uśmiech na zmęczonej twarzy…

Powoli zbliżyłem się do pierwszych płomieni, najbliższego domostwa. Całą siłę swej woli skierowałem na ogień, aż poczułem siłę magii w nim zawartą. Jej potencjał przelewał się do mego ciała, grzejąc je i wzmacniając, jak ciepła woda wypełniająca pusty kubek… „Zabierany” przeze mnie ogień jakby zmalał, by po chwili buchnąć wyższymi i groźniejszymi płomieniami. Czułem, że magia w mym ciele zregenerowała się, a tym samym „zabawa” we wiosce daleka była od zakończenia…

Kiedy zbliżyłem się pod wieżę, przy której stał skupiony i przyglądający mi się elf, leżało tam już większość mieszkańców wioski. Te żywotrupy, które ich zebrały, czekały na kolejne rozkazy, jednak ja postanowiłem wpierw doprowadzić wszystkie ciała do nie-życia i zamienić ich w nieumarłych… Po chwili przed nami stało już kilkadziesiąt żywotrupów, gotowych, by zrównać z ziemią każdą wioskę, którą chciałbym wybrać na cel, ale takie akcje musiały poczekać… Wiedziałem, że Nandin potrzebuje odpoczynku, a wieża wymaga jeszcze sprawdzenia, więc rozkazałem im bronić jej i zabić każdego, który się do niej zbliży. Tymczasem my weszliśmy do środka…

Eksploracja pomieszczeń nie zajęła nam dużo czasu, a prócz kilku formuł, pergaminów i listy handlowej, nic nie znaleźliśmy. Owszem było tam kilkanaście, jak nie więcej, mikstur i kolorowych flakonów, aparatura alchemiczna, ale nie zgłębiłem jeszcze alchemii i identyfikacja ich i sprawdzenie sprzętu, zajęłyby mi „całe wieki”… Poszliśmy spać, aby elf zregenerował swoje siły magiczne. Po kilku godzinach, dużo przed świtem, obudził nas hałas na zewnątrz… Okazało się, że zjawił się tu, zwabiony dymem i pożarem, mały oddział zbrojnych, zbyt mały dla moich żywotrupów… Po chwili znowu poszliśmy spać.

Po kilku godzinach znowu usłyszeliśmy, tym razem zza drugiego brzegu rzeki, odgłosy walki. Ostrożnie zbliżyliśmy się do okna. Wielki, choć już lekko osłabiony, oddział żołnierzy wsparty magiem, zdziesiątkował moje „dzieci”… Teraz nie było już czasu na walkę i animowanie, musieliśmy jak najszybciej „Teleportować” się do strażnicy świątynnej. Kątem oka widziałem jeszcze, jak zbrojni po wybiciu ostatniego z żywotrupów, zaczęli ładować kusze i ostrożnie okrążać wieżę. Nandin, lekko spanikowany, zaczął tkać zaklęcie. Wiedziałem, że elf przez te kilka godzin nie zregenerował swego potencjału, ale nie miał wyjścia, musiał zaczerpnąć sił ze swego ciała, co zwykle było bardzo ryzykowne. Kiedy zniknął, „ruszyłem” za nim, a chwilę później pojawiłem się na dziedzińcu strażnicy…

Staliśmy obok siebie, z szerokimi uśmiechami, rozumiejąc się jakby bez słów. Wokół zebrało się kilku wojowników Lorsha, zdziwionych naszym nagłym pojawieniem się. Teraz czekała nas najcięższa próba… Przed nami było spotkanie z resztą drużyny i kapłanem, któremu ciężko będzie zrozumieć nasze niepowodzenie… Miałem tylko nadzieję, że elf okaże się wobec mnie lojalny i nie powie wszystkiego, a jeśli będzie trzeba, skłamie. Na szczęście Nandin okazał się na tyle rozsądny, rozważny i na tyle poznał już Gotha, który pewnie zdążył „zaleźć mu za skórę”, że potwierdził wydarzenia, które przedstawiłem drużynie…

Praktycznie nie musieliśmy kłamać, bo atak na wieżę i pogoń za alchemikiem była całą prawdą. Jedynie przy streszczaniu chaosu, jaki rozpętaliśmy we wiosce, powiedziałem, że broniliśmy się przed atakiem wieśniaków… Ot cała, szczera i prosta historia… Niestety wybuch złości i rozczarowania, jaki nastąpił później u kapłana, po raz kolejny doprowadził do ostrej wymiany słów. Goth zwyzwał nas i mimo szczerych tłumaczeń odnośnie desantu na wieżę i pewnych nieoczekiwanych i nieprzewidzianych „niespodzianek”, nie dawał spokoju. Klął i rzucał wokół nerwami - tupał nóżkami, jak dziewczynka… Przyzwyczajony byłem do takich reakcji, więc spłynęło to po mnie niczym woda. Przestałem w końcu się odzywać i pozwoliłem kapłanowi się wykrzyczeć… Szybko podjęliśmy decyzję o wyjeździe do Miasta Mgieł i zaprzestaliśmy już „rozmów” o naszej porażce z alchemikiem, a tym bardziej o „zabawach” we wiosce…

Rankiem byliśmy już na szlaku. Po kilku godzinach dotarliśmy do wioski Zvir, w której kiedyś się już zatrzymaliśmy i gdzie odkryliśmy Podziemia Hamnossa… Weszliśmy do znanej gospody, w której piwnicy jest przejście do podziemi i gdzie wówczas, po wyjściu z nich, zrobiliśmy nie lada zamieszanie. Na szczęście gospodarz nie rozpoznał nas, a powinien, bo wtenczas groziliśmy mu nożem i szantażowaliśmy… To były czasy…

Kiedy czekaliśmy na strawę i ciepłego grzańca, zagadnął nas chłop, który wylewnie opowiedział o tajemniczym, acz hojnym podarunku od pewnego maga dla wioski… Był to kamienny, duży posąg smoka, boga Aziela, który stoi na polanie niedaleko Zvir. Zastanawiałem się, po cóż taki podarek takiej zapchlonej budzie, ale czy ktoś kiedyś rozumiał magów…

Rankiem, zanim wróciliśmy na szlak, poszedłem wraz z Nandinem zobaczyć dziwny podarunek. Smok był większy niż człowiek, usadowiony na kamiennym piedestale, do którego prowadziły schodki. Kiedy weszliśmy, od razu rzucił nam się w oczy zapis wyryty w kamieniu: „Ukaż mi swą moc, a ja pokażę Ci swoją.” Ostrożnie rzuciłem „Wykrycie Magii” i wyczułem, że smok otoczony jest idealną „Sferą Otulike’a”. Chwilkę zastanawialiśmy się nad sensem inskrypcji i magią bijącej od posągu, aż w końcu postanowiłem spróbować ją rozproszyć… Sfera zniknęła, po czym oczy posągu zabłysły, a z jego paszczy wydobyła się chmura błękitnego dymu. Nie czekaliśmy długo na dalsze efekty „Rozproszenia Magii”, kiedy owa chmurka, z całym impetem we mnie uderzyła! Siła była tak duża, że spadłem ze schodków i wylądowałem poniżej, na zaśnieżonej ziemi! Przez kilka sekund dochodziłem do siebie i w myślach wyobrażałem sobie, jak ciężko ze mną…, kiedy poczułem olbrzymi przypływ energii magicznej! Chmura z posągu musiała sprawić, że potencjał mocy w mym ciele, znacznie się zwiększył i mimo iż normalnie byłoby to dla mnie zabójcze, ja czułem się świetnie, pełen mocy! Uśmiechnięty wróciłem do zaskoczonych kompanów, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę… Będę musiał częściej odwiedzać to miejsce…

Podróż mijała dość spokojnie, a my szybko zbliżaliśmy się do granicy mgieł, które otaczają miasto i Krainę Mgieł. Pewnej nocy zbudziły mnie krzyki… Jak szybko mogłem, pozbierałem się w namiocie i wybiegłem przed obozowisko, żeby zobaczyć, co się dzieje. Goth i Din, którzy tej nocy mieli wartę, byli już w trakcie walki i to oni krzykami budzili nas ze snu. Nandin podobnie jak ja, zerwał się z lekkim opóźnieniem, a Ziriel zabierała się już za pierwszego przeciwnika. Okazało się, że z pobliskich, zalesionych wzgórz, zbiegły i zaatakowały nas Ettiny, dwugłowe, prymitywne olbrzymy! Byli wielcy i silni, w łapskach dzierżyli olbrzymie konary, dla nich maczugi, którymi miotali z przerażającą lekkością i łatwością. Kiedy z elfem włączyliśmy się do walki, było ich już sześciu, a kilku leżało martwych u stóp naszych kompanów. Jednak widać było, iż zarówno Din, jak i Goth otrzymywali bolesne rany, od których Din poważnie już słabł. Postanowiłem wypróbować nowy czar i „Przywołać Zmory”, potężnych nieumarłych, którzy jako agresywni drapieżcy, byli odpowiednimi zabójcami na tych dzikich olbrzymów. Tym bardziej byliby mocnymi sojusznikami, ponieważ ich moc uodparnia na zwykłe bronie, jakimi akurat dysponowały Ettiny…

Stojąc kilka metrów za walczącymi kompanami, krzykami ostrzegłem ich przed przywołanymi nieumarłymi. Wiedziałem, jak bardzo boją się wzywanych przez magów „potworów”, a tym bardziej, kiedy wyglądają, jak zmory… Jednak takiego obrotu sprawy nie przewidziałem…

Zmory pojawiły się w zasięgu, niestety obok Ziriel, po której nie spodziewałbym się nigdy tak idiotycznej i bojaźliwej reakcji!! Elfka, gdy tylko kątem oka dostrzegła przerażających sojuszników, którzy na mój rozkaz momentalnie ruszyli do ataku na Ettina, zaatakowała je!!! Mimo moich krzyków, ostrzeżeń, Ziriel z przerażeniem na swej idiotycznej twarzy, zaczęła wycinać przywołane zmory, jakby dwugłowy olbrzym, z którym dotychczas walczyła, był już mniej groźny od wezwanych pomocników… Głos mi się załamał widząc, co durna elfka wyprawia! W końcu Zmory zaprzestały ataku na Ettina i poczuły zagrożenie od strony Ziriel, więc czułem w głowie, jak ma wola próbuje być przełamana przez nie. Chciały zwyczajnie się bronić i zaatakować elfkę, ale mimo wszystko utrzymałem je w ryzach i nakazałem atak na olbrzyma. Elfka w końcu zrozumiała sytuację i usłyszała me okrzyki, zostawiła więc w spokoju pozostałe zmory, aby te mogły wykonać mój rozkaz. Chwilę później usłyszeliśmy jęk i trzask gniecionej zbroi…

Siła uderzenia była potężna. Din odleciał kilka metrów, wbijając się w jeden z namiotów. Szybko rzuciłem „Błyskawicę”, zabijając jego oprawcę, po czym powoli ruszyłem w kierunku leżącego kompana. Nim doszedłem, odgłosy walki zdążyły ucichnąć, a reszta drużyny była już obok mnie. Din był naprawdę ciężko ranny, a jego obrażenia były wewnętrzne i według mojej oceny i krótkich oględzin, bardzo poważne. Jego stan zaliczyłem do głębokiej agonii, a po chwili, myśląc o naszej medycynie, do ostatecznej śmierci… Goth klęknął przy wojowniku, który ledwo dyszał i zaczął się modlić. Szanse na uratowanie Dina były nikłe, ale nie wiem skąd nasz kapłan ma duże względy u Lorsha… Wojownik ocknął się, spojrzał na nas, po czym stracił przytomność. Wiedzieliśmy już, że modlitwa Gotha przyniosła pozytywne efekty, ale dalsze leczenie zależało już tylko od siły i krzepy organizmu Dina…

Po tym kapłan wstał i zaczęło się na dobre… Kłótnia wybuchła nagle, była długa i burzliwa. Wszyscy, Ziriel, Goth i nawet Nandin, zbesztali mnie za czar przywołania! Tłumaczyłem się równie głośno jak oni, jednak samemu nie sposób było przekrzyczeć, a tym bardziej przegadać „wszechwiedzących arcymagów”, za jakich wówczas się uważali…! W końcu wyzwałem ich od ignorantów, a Ziriel nazwałem tchórzliwą idiotką i chyba nie minąłem się z prawdą… „Myślę Gocie, że skoro Radagast ma takie podejście i nie chce się dostosować, powinniśmy przestać go chronić…” – te słowa wypowiedziane przez elfkę, uderzyły we mnie niczym grom z nieba! Ta niewdzięczna lizuska śmiała powiedzieć takie zdanie!!! Niby to ja, teraz potrzebuję jej ochrony?!

Ale jeszcze przyjdzie nam wszystkim wrócić do tego zdania… Jeszcze przypomną sobie ten tekst…



Kroniki XL: Powrót do Miasta Mgieł (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Nandin la Pass (Prosiak))

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc kwiecień. Miasto Mgieł, północno-wschodnia Tragonia.


Mimo iż kłótnia ustała, a resztę nocy postanowiliśmy odpocząć, dalej wiedziałem, że konsekwencje zabójstwa, dokonanego przez przywołane zmory, mogą być groźne. Powiedziałem im to i pewnie ta wieść zwiększyła ich niechęć do czaru i strach przed nim, ale taka już natura tego Nieumarłego… Zmora, która zabije, tworzy zmorę… Niekontrolowaną już przez maga, wolną, samodzielną i nadal groźną… Pierwszą i jedyną wartę postawiłem ja, wraz z arogancką Ziriel. Nie odzywaliśmy się do siebie do końca nocy, ale bacznie obserwowałem martwe ciało Ettina, rozerwane przez moje zmory. Tej nocy już żadna nowa nie powstała…

O świcie zbudziliśmy resztę i zaczęliśmy śniadać. Postanowiliśmy nie wracać do wioski Zvir, tylko udać się w dalszą drogę. Z głównego szlaku chcieliśmy zboczyć do opuszczonej świątyni Arianne, w której dawniej przyszło nam już nocować, a nawet otrzymać dar leczenia od bogini. Tam mieliśmy nadzieję na wyleczenie Dina. W pewnym momencie, po śniadaniu, Goth, który wyglądał na zmartwionego, odszedł dalej i usiadł na pieńku, dłońmi chwytając się za głowę… Wyglądał na mocno strapionego i intensywnie myślącego, a taki widok to dla mnie rzadkość…

„Tej nocy miałem sen…” – zaczął kapłan, niepewnie podnosząc głowę w naszym kierunku. „Wizję przesłał mi sam Anumis, awatar Lorsha, który uświadomił mi, że wszyscy zawiedliśmy…” – głos załamał mu się bardziej, a twarz posmutniała. Przez chwilę wpatrzony był w dal, jakby jego myśli szukały celu, ale już po chwili jego wzrok znowu zatrzymał się na naszej drużynie – „… zwłaszcza Gotrek, mój syn…”. Staliśmy wszyscy totalnie zaskoczeni. Nie wiedziałem, czy to już ten moment, w którym człowiek z jego przeżyciami i doświadczeniami, zatraca zdrowy rozsądek i zaczyna się ślinić…? Czy może już czas na „emeryturę” i starość w hospicjum…? Tymi słowami tak nas zaskoczył, że naprawdę zaczęliśmy się martwić o jego stan psychiczny. Jednak po chwili rozwiał nasze obawy, spokojnie już i w pełni świadomie, zaczął dalej tłumaczyć swe dziwne słowa.

Kapłan spokojnie tłumaczył nam wizję i popierał wszystko przeżyciami z przeszłości. Gotrek miał już raz umrzeć, nie licząc morderstwa, jakie zafundował mu Din. Było to w miasteczku Kelte, niedaleko Bezsłonecznej Cytadeli, gdzie po tamtych wydarzeniach Goth za mocą Lorsha uratował mu życie… Wtedy to podobno, zarówno kapłan, jak i jego bóg, pokładali nadzieję w Gotreku, że wybierze ścieżkę boskości, jak ojciec… Tym samym podziękuje i odwdzięczy się za uratowanie mu życia, ale tak się nie stało, bo ten wybrał ścieżkę magii, a nie kapłaństwa… Jak zwykle Goth, opowiadając to, przeżywał „wewnętrzne katusze”, a mnie na jego widok, przychodziła tylko jedna myśl: „żałosny”… Ponoć jego późniejsza śmierć, to owa zapłata za wszystko Lorshowi… „Tobie Dinie też przyjdzie zapłacić za udzieloną teraz pomoc przez Lorsha…”. Spojrzałem na leżącego wojownika, któremu najwyraźniej nie było już do śmiechu… Odniosłem wówczas wrażenie, że oni wierzą w boga i słuchają słów tego zadufanego w sobie kapłana, bo się zwyczajnie boją! Faktycznie myślą, że świat kręci się wokół Lorsha i jego fanatycznego kapłana… Dlatego wierzą… Boją się… Czymże lepsza jest wiara w bogów ze strachu i szantażu, od niewiary…? Nie wierzyć, a wierzyć nieszczerze, to jedno i to samo… Ale kapłanowi widać to nie przeszkadza… Ślepiec nigdy nie odzyska wzroku. Co najwyżej można podsuwać mu pod nos te same, znane zapachy…

Mierziło mnie już te smęcenie o wierze i odwdzięczaniu się bogu i kapłanowi za leczenie, więc zapytałem o czym on bełkocze? Goth nie był, jak zwykle zresztą, zadowolony z mego niecierpliwego tonu, ale przynajmniej pod jego wpływem zaczął normalnie opowiadać. „Widzisz Radagaście, miałem kiedyś marzenie o stworzeniu sztandaru…” – zaczął poważnie kapłan. „Sztandaru rodu Nathreków!” – kapłan zauważył mój uśmiech, mimo iż kaptur w większości zakrywał mą twarz. „Pierścienie z Lodowej Świątyni, to wstęp… Pierwsze elementy sztandaru…”. Goth patrzał w niebo, a jego słowa brzmiały tak wyniośle, jakby recytował kazanie w świątyni…

Cierpliwie czekaliśmy na całą wizję, którą w końcu nam opowie. Ponoć Anumis powiedział mu, iż koniecznym jest stworzenie Sztandaru, przed naszym wejściem do Ogona Diabła… W Mieście Mgieł mamy szukać jakiegoś Szmaragdowego Czarodzieja, który ma nam przekazać „iskarati”… Słuchaliśmy zdziwieni, bo wizja, sen kapłana, wcale nie był dla nas jasny i pomocny… Słyszałem kiedyś o Emanuelu Iskarati, malarzu z Paddar, a Din skojarzył, że tesijska cesarzowa nazywana jest Szmaragdową Cesarzową… Ale czy to byłyby nasze tropy…?

Po krótkiej i bezowocnej rozmowie postanowiliśmy opuścić miejsce walki z Ettinami i ruszyć w dalszą drogę. Musiałem cały czas czarować „Dyski Tensera” i „Lewitację” dla Dina, inaczej podróż z tak ciężko rannym kompanem znaczniej by się wydłużyła. Pod wieczór bezpiecznie dotarliśmy do starej świątyni Arianne. Spędziliśmy tam półtorej dnia, podczas których wojownikowi w ogóle się nie polepszyło. Postanowiliśmy ruszyć dalej. Tym razem Dina wieźliśmy na noszach, ponieważ stosowanie czarów mocno opróżniło me sakwy ze składnikami, a i potencjał zmalał… Noc przespaliśmy w pobliskiej wiosce, niedaleko bagien, którą kiedyś odwiedziliśmy, a rankiem byliśmy już na szlaku do Miasta Mgieł.

Pod wieczór, piątego dnia podróży, dotarliśmy przed mroczne oblicze Pozamiasta. Din zaskakująco szybko dochodził do siebie, a jego stan pozwalał mu już podróżować w siodle. Przez te kilka dni poświęciłem się opracowaniu nowego zaklęcia, ale też zgłębiałem wiedzę zawartą na pergaminach skradzionych alchemikowi. Były tam dwie księgi: „Rody szlacheckie Tragonii. Drzewa genealogiczne” i „Metabolizm ludzki” oraz pergaminy, których treść postanowiłem, dla utrwalenia, umieścić w swoich prywatnych zapiskach.

* Pergamin z Księgi Zamówień zapisany był nazwiskami klientów alchemika i specyfikami, które dla nich tworzył:

„1. 30x cierniowy dekokt, 30x wywar alfa, każda ilość tojadu i ciemiernika, raport z Testu B_12. Odbiór 1 kwiecień. Aldonis.
2. 2x eliksir łez. Odbiór 1 maj. Aldona.
3. 13x Rzeka doznań. Odbiór 1 maj. Hardik.
4. 20x Chuć – wzmocnić!. Odbiór 1 maj. Mir.
5. 10x Szczurnik – generacja 5. Odbiór 12 czerwiec. Mir.
6. 10x Czerniak. Odbiór 30 czerwiec. Hardik.
7. Raport z Testu B_13 – ważne! Aldonis.”

* Trzy glejty, które stanowiły przepis na Szczurnik, Atrament i Zmazywacz Storna.

* Oraz według mnie najważniejszy pergamin „Reizermaran – przyzwanie”:

„Jest to Demon Niższego Świata, który podobno wiele lat służył niejakiemu Verkordu Ahi, zanzibarskiemu magowi. Sama istota ma 5 metrów wzrostu, a stworzona jest z kryształu Aen, który według mojej wiedzy rośnie tylko w elfim lesie Arael, daleko na południu kontynentu. Stwórcą demona jest Ambimurgral, Wielki Książę Demonów. Reizermarana spotkać można z tarczą z samego lodu i lodową włócznią. Przez ostatnie 400 lat wielokroć go przyzywano, jednakże udanie zaledwie dwa razy. Paddarski mag, niejaki Kornel Długi, spętał bestię i nie przepłacił przyzwania jej swą śmiercią, jak inni w tym okresie. Wiele wskazuje na to, iż demon ten chroni grobowca samego Verkordu Ahi lub jego tajemnego sanktuarium i dlatego nie lubi być przyzywany. Kornel w drugim przyzwaniu dowiedział się, że Reizermaran i jego słudzy strzegą jakiejś czwartej bramy. Jeśli mus jest go przyzwać, to należy złożyć mu w ofierze czarownicę i jej dziecię. Rysować podwójne albo i potrójne runy przyzywania i zabezpieczeń. Demon rozmawia w elfim języku, a gardzi zaś ludzkimi językami. Mówią, że żadne ostrze nie jest w stanie go zranić.”

Jeden z glejtów stanowił rozprawkę o przywołaniu demona, którego imię i historia była mi już znana z wiedzy, jaką posiadałem o historii Zanzibarru. Podzieliłem się wiadomościami z drużyną, a ta zgodnie stwierdziła, że nasza misja i my mamy ze wszystkim coś wspólnego…

Spokojnie przebrnęliśmy przez ciemne uliczki Pozamiasta, które leży za murami Miasta Mgieł. Nic się tu nie zmieniło od naszej ostatniej wizyty, prócz tego, że pomiędzy slumsami i zniszczonymi budynkami tej brudnej i zawszonej dzielnicy, czaiło się więcej męt i wrednych ryjów… Przejechaliśmy bramę główną i od razu udaliśmy się do domu rodu Aragonisów. Przy wejściu stało kilkunastu tesijskich zbrojnych, znacznie więcej od naszego ostatniego pobytu tutaj… Grzecznie, pilnując ich ścisłego kodeksu postępowania i praw rodowych, przedstawiliśmy się, prosząc o wizytę u pana Tanako. Po chwili wyszedł do nas Yoshi, jeden z żołnierzy pana Tanako, który był naszym strażnikiem i opiekunem w Mieście Mgieł 2 lata wcześniej… Powiedział, że wiele się zmieniło w mieście od naszej ostatniej wizyty i dla naszego bezpieczeństwa teraz Tanako nas nie przyjmie, a dopiero o północy. Odmówiono nam również gościny i skierowano do karczmy „Rycerskiej”, w której powinniśmy być bezpieczni… Zamyśleni i lekko zdziwieni opuściliśmy dom Aragonisów.

Miłą odmianą od brudu i uciążliwych traktów, była kąpiel w gorącej bani, pranie i czyste, niezapchlone łoże. Po sytej kolacji i krótkim odpoczynku w pokoju z tlącym się kominkiem, poszliśmy na spotkanie z Tanako. Yoshi powitał nas cieplej i przyjaznymi gestami zachęcił do wejścia. Szliśmy spokojnie podziwiając rezydencję Aragonisów i jej specyficzną, tesijską architekturę. Faktycznie straż w całym kompleksie była wyraźnie wzmożona i znacznie liczniejsza… Czuć było wiszące w powietrzu napięcie. Przed główną salą zabrano nam broń, po czym wraz z Yoshim stanęliśmy przed obliczem seniora rodu Aragonisów.

Tanako powitał nas udawaną serdecznością, a po jego minie i wzroku zauważyłem, że jesteśmy teraz najmniej oczekiwanymi gośćmi w mieście… Okazało się bowiem, że rodziny zaczęły ze sobą walczyć bardziej zacięcie, przez co ulice stały się równie niebezpieczne. Syn Tanako, Yamamoto, zginął w zamachu… Ponoć wszystkie rodziny straciły kogoś bliskiego w „Wojnie Sztyletów”, która tak zaciekle i krwawo jest przez nich prowadzona. Zapytany o Mordrokka i zorganizowanie dla nas spotkania z nim, powiedział, że nie widziano go w mieście od ponad pół roku, ale jak tylko coś będzie wiedział, to nas zawiadomi. Tanako stwierdził, że nie chce nas narażać, więc dla naszego bezpieczeństwa i dobra, mamy trzymać się od jego rodziny z dala… Drugim powodem jego niegościnności, był podobno brak miejsca na jego włościach, ponieważ przyjął już pod swój dach jakiegoś hrabiego von Birnakka i jego świtę… Spojrzałem na miny moich kompanów i widziałem, że tak jak ja, są równie zaskoczeni i zniesmaczeni postawą starszego tesijczyka… Przez te dwa ostatnie lata musiało się tu wydarzyć wiele ciekawych rzeczy…

„Panie, czy…?” – uprzejmy głos przerwał nam rozmowę. Wszyscy spojrzeliśmy w kierunku człowieka, który odziany w szlacheckie szaty, kiedy tylko wszedł rzucił w nas znienawidzonym spojrzeniem… Zaraz po tym spojrzeliśmy na zaskoczonego i zakłopotanego Tanakę, który zmrużył oczy i odwrócił się od mężczyzny, który bezczelnie przerwał jego zdanie. „Bardzo dziękuję, że przyszliście, ale na tym musimy skończyć!” – Tanako rzucił do nas krótko, po czym w tradycyjny sposób skłonił się nisko.

Spod kaptura widziałem, jak człowiek w bufiastych rękawach i groszkowej koszuli, nienawistnym wzrokiem odprowadza nas do drzwi. Wydawało się, że bardzo dobrze nas zna, a przynajmniej uważnie nam się przygląda. Dziwne i niepokojące… Kiedy tylko zasunięto za nami płócienne, lekkie drzwi, Yoshi w tajemniczy dla siebie sposób powiedział, że mamy na wszystkich uważać. Każda rodzina w mieście płaci krocie za skrytobójców i wszyscy w domach mogą ostatecznie okazać się zdrajcami! Zapytany o podejrzanego mężczyznę, Yoshi powiedział, że jest nim hrabia Dekon von Birnakk, obecnie gość „honorowy” Tanako…

W karczmie skorzystałem z zasobów księgi „Rody Szlacheckie Tragonii. Drzewa Genealogiczne” i znalazłem ród Birnakków. Ich drzewo kończy się na trzech synach, pośród których jest właśnie Dekon. Ród stary, pięciuset letni, wywodzący się z Paddar. Nic poza tymi wiadomościami…

Rankiem poszliśmy do Idżi Khana, mocno nielubianego przeze mnie sprzedawczyka, który zamiast handlować, woli zadawać klientom zagadki! Goth zapytał o „iskarati” i ku naszemu zdumieniu tesijski handlarz oświadczył, że ma coś dla nas, ale w zamian odgadniemy trzy zagadki! Ręce opadają… Pierwszą okazało się bardziej drużynowe zadanie, oparte na dobrej koordynacji ruchów i wzajemnej współpracy. Zwariowany handlarz wyjął zza zaplecza kij, a naszym zadaniem miało być opuszczenie go na ziemię, trzymając tylko wyprostowanymi palcami wskazującymi…! Ubawiłem się przy tym na równi ze zdenerwowaniem, ale w końcu udało nam się. Druga zagadka brzmiała: „Jakie siedmioliterowe słowo, nawet największy mędrzec wypowie błędnie?”. Po krótkim namyśle podaliśmy odpowiedź: „błędnie”. Trzecia i ostatnia zagadka: „Do jakich garnków nie można nalać wody?”, poszła nam szybciej i zaraz po niej podaliśmy odpowiedź: „do pełnych”.

Kiedy tylko podaliśmy ostatnią, dobrą odpowiedź, Idżi Khan poszedł na zaplecze. Przyniósł nam obraz, prosty, z malowidłem góry, do której pośród skał, wiedzie kręta ścieżka. Na początku owej ścieżki stoi pięć osób, zwróconych plecami do oglądających obraz. Najdziwniejsze wrażenie wywarło na nas malowidło owych osób, bo podobni byli do nas samych…! Elfka ze sztyletem, człowiek w czerni z kijem, rosły mąż w zbroi, elf z plecakiem i wojownik z tarczą i mieczem. Każdy z nas patrzał na obraz z niedowierzaniem, a tesijski sprzedawca, jakby nigdy nic zwyczajnie nam go wręczył. Ponoć sam Emanuel Iskarati sprzedał mu malowidło za pół ceny, bo jak sam powiedział, dzieło mu nie wyszło… Pod koniec naszej wizyty próbowałem jeszcze pohandlować z Khanem, ale ten wypomniał mi zachowanie sprzed dwóch lat i po raz kolejny się obraził! Wyrwałbym mu serce…!

Wróciliśmy z obrazem do gospody. Po krótkiej rozmowie poprosiłem Ziriel na osobności. Skoro Idżi Khan nie chciał ze mną handlować, to może zechce z elfką, tym bardziej, że jej umiejętności targowania się już wcześniej rzuciły mi się w oczy… We dwójkę poszliśmy do tesijskiego sklepikarza. Po drodze wytłumaczyłem Ziriel, co mnie interesuje i o co ma się zapytać. Cierpliwie czekałem na zewnątrz sklepu. Kiedy wyszła, wręczyła mi rtęć, składnik do jednego z zaklęć i powiedziała, że Khan ma Kryształy Amuru, ale okazały się zbyt drogie, jak na moją sakiewkę. Po wytłumaczeniu jej sposobu ich działania, elfka zachęcona wróciła po kilka z nich! Kupiła je za pół darmo, a to ja chciałem zakupić je dla siebie… Ironia… Ludzie na codzień gardzący magami i szydzący z ich umiejętności, karcący za czary, które niejednokrotnie ratowały im życie i pomagały w różnych sytuacjach, tak chętnie teraz nakładają na siebie ich wynalazki i cieszą z mocy, uważanych za kuglarstwo…!! Muszę naprawdę zastanowić się nad obdarzaniem ich mymi mocami, skoro tak perfidnie i arogancko obnoszą się ze swą ignorancją i hipokryzją…!!!

W karczmie postanowiliśmy zapytać oberżystę gospody „Rycerskiej”, Oberona, o Górę Gromu, która znajduje się w pobliżu miasta i ponoć jest natchnieniem wielu artystów i malarzy. To właśnie ta góra jest pejzażem z naszego obrazu… Karczmarz opowiedział legendę, której wydarzenia sięgają do czasów sprzed 900 lat i najazdów magów na obecne ziemie. W tamtych mrocznych czasach, ludzie musieli ukrywać się przed najeźdźcami, więc skryli się w owej górze i jej naturalnych jaskiniach. Prowadzą do niej dwie drogi, ścieżki… „Jasna”, używana obecnie przez wszystkich – pielgrzymów, turystów i mieszkańców tych krain, którzy chcą oddać cześć Władcy Mgieł. Są na tej ścieżce kapliczki, a w grocie, główna, przy której odbywają się dziękczynne modły. Jest też druga droga na górę, „Ciemna” ścieżka, którą nikt nie odważy się przejść… Ponoć szlaku tego strzegą duchy żołnierzy imperium Zanzibarru, którzy polegli podczas wojny z Władcą Mgieł, a przejście nim jest najniebezpieczniejszą rzeczą dla śmiertelnika…

Nagle Oberon wstał i odszedł od stolika. Chwilę dyskutowaliśmy o tym, żeby udać się tam, jak tylko wydobrzeje Din, kiedy karczmarz wrócił do nas. Wydawał się inny, nie pamiętał rozmowy o Górze, a tylko powtarzał, że trzeba czcić Władcę Mgieł. Był jakby zahipnotyzowany…! Zdziwieni wróciliśmy do pokoju. Mimo mojej namowy, żeby udać się „Jasną” ścieżką na Górę i obejrzeć wszystko, cała kompanija postanowiła gnić tutaj, aż Dinowi się nie polepszy. Postanowiłem więc poszukać cennego i równie rzadkiego składnika do mojego nowego zaklęcia, którego nauka dobiegła prawie końca…

Udałem się na plac targowy, gdzie dowiedziałem się o najbliższej egzekucji, podczas której mają zawisnąć dwaj szubrawcy. Jeden to morderca, a drugi gwałciciel… Zaciekawiony i podniecony, postanowiłem przyjść na egzekucję. Dwa dni później tłum ludzi wiwatował na placu, żądny krwi złoczyńców. Herold czytał ich winy i wtedy usłyszałem: „dusiciel”!!! Głupkowato wyglądający osiłek, drugi ze skazanych, udusił dwie kobiety i za to zawiśnie! Zawrzało we mnie… Szansa jedna na tysiąc i akurat trafiłem! Szybko popytałem tutejszych i dowiedziałem się, że gdy tylko zwłoki zaczynają gnić, czyli w przeciągu dwóch najbliższych dni, zabiera je grabarz Johan z Pozamiasta… Tam, na starym, nieodwiedzanym cmentarzysku, trupy złoczyńców lądują wewnątrz zbiorowej mogiły.

Jeszcze tego samego dnia, zaraz po egzekucji, poszedłem na owy cmentarz, który znajdował się w Pozamieście. Był olbrzymi, zniszczony, stary i mroczny. Niekompletna brama skrzypiała, kołysząc się na wietrze. Na środku nekropolii stało olbrzymie, stare drzewo, którego korona rozpościerała się szeroko, zasłaniając gałęziami i rzucając cień na duży obszar grobów i podniszczonych nagrobków. Przy drzewie spotkałem trzech pijanych obdartusów. Szybko, za pomocą srebra, poznałem Johana i kłamstwem nakłoniłem na oddanie mi zwłok dusiciela. Musiałem wymyślić historię zwyrodniałego kuzyna, którego matka chce pochować na rodzinnych włościach, ale myślę, że stan upojenia Johana pozwoliłby mi na każde inne kłamstwo…

Dwa dni później, nocą udałem się konno na cmentarz. Nekropolia była znacznie mroczniejsza niźli za dnia, a nad ziemią unosiła się kilkudziesięciocentymetrowa, gęsta mgła. Wiedziałem, że muszę uważać i zniknąć ze zwłokami szybko, udać się w bardzo ustronne miejsce, toteż przygotowałem sobie składniki, a na siebie rzuciłem „Eteralny Pancerz”. Pod drzewem czekał na mnie Johan… Było podejrzanie cicho…

„Masz srebro?” – zapytał obwieś bez ogródek. „Jeśli masz dla mnie ciało, to monet Ci nie zabraknie…” – rzuciłem spokojnie, ostrożnie cofając się do tyłu. „Tam jest…” – grabarz wskazał swoim brudnym paluchem na „coś” przykryte poplamionym i obszarpanym płótnem. „Przynieś ciało do mnie, a dostaniesz pieniądze…” – niecierpliwie ściskałem składnik w dłoni. Czułem, że coś jest nie w porządku, ale przyszedłem po dusiciela i bez niego nie miałem zamiaru odchodzić. „Najpierw dasz mamonę…!”

Zrobił krok w moim kierunku, a zza drzewa, z tyłu, wyszło pozostałych dwóch ochlajmordów, którzy w rękach trzymali solidne, drewniane pały… Skoro zapragnęli mojej sakwy, to dostaną całą misę wypełnioną po brzegi…!! Ale ich własną krwią!!! Szybko utkałem „Lewitację”, której składnik miałem w ręce. Jeden cios pałą zadał mi ból, ale nie przeszkodził w czarowaniu i nie przerwał koncentracji… Uniosłem się nad nimi, zanim pozostali wyprowadzili we mnie uderzenia. Adrenalina i wściekłość wrzały we mnie, chęć mordu była silniejsza, tym bardziej, że poczułem się mocno oszukany i zdradzony! Ci idioci stali pod moimi stopami, bezskutecznie machając pałami, nieświadomi tego, że zaprzepaszczają ostatnie chwile swoich nędznych żywotów. Pierwsza „Błyskawica” ścięła oprychowi głowę. Kolejny nie zdążył nawet oddalić się z widoku, kiedy jego przypalone zwłoki, z głuchym uderzeniem upadły na podmokłą ziemię.

„Nie zabijaj mnie! Proszę, nie zabijaj!” – Johan z przerażeniem upadł na kolana, łącząc dłonie do modlitwy. Klęczał pode mną i jęczał, prosząc o litość. „Przynieś zwłoki wisielca pod moje stopy, a zastanowię się nad twoim nędznym życiem…” – powolutku wyciągnąłem składnik, śledząc wzrokiem poczynania grabarza. Spokojnie utkałem zaklęcie i kiedy grabarz był pode mną, z całą siłą strzeliłem mu w plecy „Błyskawicą”.

Nagle drzewo na cmentarzu jakby ożyło… Jego gruby konar, rozszerzył się, a korzenie zaczęły ruszać. Wydawało mi się, że zabierają jedno z ciał zamachowców i ciągną w kierunku „czeluści” w konarze! Wzbiłem się wyżej, z nadzieją, że korona drzewa nie zaskoczy mnie swym „życiem”… Po chwili wszystko ustało, a ja spokojnie wylądowałem na zamglonej, mokrej ziemi. Niepewnie zrzuciłem płótno. Zwłoki okazały się być tymi, których serce było mi potrzebne! Uważnie rozejrzałem się po okolicy i ciemnych nagrobkach. Spokój uświadomił mi, że teraz jest wyśmienita okazja, żeby „iść za ciosem”…

Wzniosłem sztylet ku niebu przenicowanemu świecącymi gwiazdami i z całej siły wbiłem jego ostrze w klatkę piersiową truposza… Uczucie podniecenia i euforii wprawiło mnie w prawdziwą ekstazę, trans, w którym przekroczyłem świadomość i znalazłem się na tak dobrze znanym mi Świecie Śmierci! Nie wiem nawet, kiedy jego mroczne, ciepłe i ociekające krwią serce znalazło mi się w dłoniach, ale instynktownie wrzuciłem je do cynowego garnka i ukryłem pośród grobów. Smak jego zbrodniczej krwi czułem na wargach, a jej zapach unosił się w powietrzu i delikatnie wypełniał moje nozdrza. Do teraz nie wiem, dlaczego w transie podjąłem tą decyzję, ale sam na siebie jestem zły, że nie potrafiłem nad sobą zapanować…!

Nie myśląc o koniu, konsekwencjach i niebezpieczeństwie, w podnieceniu utkałem „Teleportację”… To był największy błąd, jaki kiedykolwiek popełniłem! Widziałem tylko umykający spod mych stóp świat, słyszałem chaos szalonych dźwięków i dojrzałem pulsującą w oddali budowlę, przypominającą Wieżę… Kiedy się ocknąłem, leżałem na środku uliczki, w jednym z zaułków Pozamiasta… Prócz Morgula nie miałem nic, nawet butów, skradziono mi wszystko, Amulet Wody także…!!! Jedyną pociechą był fakt, że żyłem… Wiedziałem, że był to wynik teleportu, którego nie wolno mi było tutaj, w tym mieście stosować, a jednak nieświadomie to zrobiłem! Szybko znalazłem Mariusa, tutejszego obwiesia, który zaprowadził mnie do jednego z tych, którzy mieli odwagę mnie okraść. Nie zabiłem go, ale ból jaki mu zadałem, utwierdził mnie w przekonaniu, że prócz butów, niczego innego mi nie zabrał. Poza tym nie chciałem za dnia robić tutaj rozpierduchy, choć miałem wielką ochotę…!!! Dowiedziałem się jeszcze, że wszystkie „skonfiskowane dobra” na ulicach trafiają tu do niejakiego Dziadunia, który trzęsie Urwiskiem, które jest dzielnicą Pozamiasta… Zobaczymy, jak długo będzie jej szefem…

Szybko wróciłem do gospody, omijając podejrzliwe spojrzenia Oberona. Po drodze przeszedłem obok cmentarza, ale mego konia też nie było… Byłem wściekły na siebie i na swą głupotę, ale wiedziałem, że po części spowodowane to było stanem, w którym się wówczas znalazłem! Wrzało we mnie, ale jakoś musiałem wyjaśnić to swoim kompanom, tak żeby nieobliczalny kapłan w swym gniewie zwyczajnie mnie nie zabił… Ich reakcja była dość spokojna, jak na sytuację, w której teraz już wszyscy się znaleźliśmy… Skłamałem, że zostałem napadnięty i podczas walki musiałem się wycofać, ale zapomniałem o niebezpieczeństwie związanym z „Teleportacją”. Szybko przebrałem się i opowiedziałem, czego dowiedziałem się o skradzionych mi przedmiotach i ewentualnym miejscu, gdzie mogą się znajdować…

Najgorsze jest to, że zbliża się zmierzch… Mam niewiele czasu, na to, by zyskać składnik, przez który wszystko to się wydarzyło… Szkoda byłoby to zaprzepaścić…



Rozdział zapieczętowany magią...



Kroniki XLII: Sztandar, Amulety Mocy i Mordrokk (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc maj. Miasto Mgieł, północno-wschodnia Tragonia.


Po krótkiej rozmowie i kolejnym przypomnieniu Gothowi ostatnich wydarzeń, opuściliśmy jaskinię. Kapłan powiedział, że osoba, która pojawiła nam się na ścieżce i poprowadziła nas do jaskini, to był sam Rigiak, Kowal Mrozu, który żył ponad 200 lat temu… Wówczas wykuł on bardzo wiele potężnych artefaktów, broni, które niejednokrotnie obrosły legendą i zasłynęły na kartach historii. Resztę drogi przemilczeliśmy. Ja sam nie byłem skory do rozmów i jeszcze „nie ostygłem” od ostatnich wydarzeń, więc głowę zaśmiecały mi przeróżne myśli…

W karczmie, kiedy tylko wzięliśmy kąpiel i najedliśmy się do syta, w zaciszu pokoju, zaczęliśmy interpretować znaczenie tekstu, który tak mocno wyrył nam się w pamięci:

- „...trzeba ci drzewa co żelazem jest…” – Ziriel powiedziała, że istnieje taki „materiał”, roślina, żelazodrzewo… Można je spotkać tylko w Śpiącym Lesie, na północ od Pleśniowych Ziemi i Dirdighen. Jest to przeklęty las elfów, strzeżony przez druidów, ludzi i elfów z Klanu Śpiącego Kamienia i czarne drzewce. Samo żelazodrzewo jest twarde i mocne niczym żelazo, ale jednak to normalne drzewo…
- „…z czego Lehgarowie żyją…” – to gildia górnicza specjalizująca się w wydobyciu azurytu, na zachód od Paddar, w mieście Lehgar.
- „…Do Jeerheny ci trza…” – znowu zaskoczyła nas elfka tłumacząc, że Jeerhena, to olbrzymi pająk, który żeruje na wschodzie Leredeonu, blisko Troll Gur, krain trolli… Była to niegdyś elfia czarodziejka, która poprzez paranie się nekromancją została przeklęta i zamieniona w pajęczaka. Olbrzymiego pajęczaka… Jeśli faktycznie znajdziemy ją na tamtych ziemiach, to prócz niej możemy spotkać jej potomstwo, pewnikiem bardzo liczne i niemniej niebezpieczne… Ponadto nić, o której tu mowa, można przeciąć tylko ostrzem z adamantytu, mitrylu lub za pomocą potężnej magii…! Jak się okazało, nasz tajemniczy, nowy kompan posiada idealne ostrze z tak rzadkich i potężnych minerałów…
- „…co Feliniasa Turkeza żywot zakończyła…” – powiedziałem drużynie, że znane mi było to nazwisko, poety i podróżnika z Paddar.
- „…znajdź następnie mistrza nad mistrzami, co ducha wleje w sztandar i na płótno go przeniesie…” – uznaliśmy, interpretując tekst, że mógłby być to malarz jakowyś, możliwe, że sam Emanuel Iskarati, ale to tylko nasze domysły…
- „…co Srebrną Igłą włada…” – tu niestety nie zdołaliśmy zidentyfikować tej nazwy, więc póki co pozostaje ona dla nas jedyną tajemnicą tekstu…
- „…a żyje w mieście tego co złoty czepiec i złote berło nosi…” – wiedziałem, że chodzi tu o miasto Paddar, stolicę Tragonii, której król uznaje właśnie takie symbole władzy…
- „…obręcze z minerału były, co Mały lud z niego słynie…” – wiedzieliśmy wszyscy, że chodzi tu o mitryl, wydobywany przez krasnoludy, daleko na zachodzie w królestwie Rokh.
- „…krwi tego, co Dahijskim Monarchą go zwą…” – Ziriel powiedziała, że tak zwie się jedno z plemion Trolli w królestwie Troll Gur, a mowa tu o jego przywódcy, a raczej o tym, by Goth go zamordował…!!
- „…dodać tego, co z ciebie pochodzi, czego na tym świecie już nie zastaniesz, a co kiedyś było ci bardzo drogie…” – prochy Gotreka, które, ku mojemu zaskoczeniu, nasz kapłan nosi w urnie, cały czas przy boku…

W ten sposób przebrnęliśmy przez cały tekst i kiedy zdaliśmy sobie sprawę z zadań, które mamy przed sobą, miny nam zrzedły… Postanowiłem jaśniej z pełną interpretacją napisać od nowa powyższy tekst:

„Aby łaska spłynęła na to czego pragniesz, trzeba ci drzewa co żelazem jest.
Gdy uchwyt już będzie gotowy, mus jest, abyś okuł go własnoręcznie tym, z czego Lehgarowie żyją.
W następnym kroku lnu, ani jedwabiu ci nie trza – albowiem nic takich szkód nie wyrządzi,
jak brak wiary i skąpstwo. Do Jeerheny ci trza, co Feliniasa Turkeza żywot zakończyła.
Jeno tam znajdziesz materiał godny twego rodu. Zaprawdę powiem ci tak: znajdź następnie mistrza
nad mistrzami, co ducha wleje w sztandar i na płótno go przeniesie. Idź z tym dalej do tej,
co Srebrną Igłą włada, a żyje w mieście tego co złoty czepiec i złote berło nosi.
Dzieło to następnie połączyć trza z tym, co żeś wykuł, obręczami specjalnymi.
Nie zapomnij tedy, coby obręcze z minerału były, co Mały lud z niego słynie. A gdy już to uczynisz,
prawie gotowe dzieło twe będzie. Prawie. Bo jeszcze trza ci jednego: krwi tego,
co Dahijskim Monarchą go zwą. Serce jego przebij tak, coby dzieło Srebrnej Igły
i twojej ręki spłynęło krwią owego Monarchy.
A gdy to uczynisz zacznij modły póki krew jest ciepła, inaczej wszystko stracone.
Nie zapomnij tedy do tego wszystkiego dodać tego, co z ciebie pochodzi,
czego na tym świecie już nie zastaniesz, a co kiedyś było ci bardzo drogie.
Jeśliś zrobił wszystko dobrze, co żem ci powiedział to nagrodę otrzymasz i dzieło ukończysz.
Jeśli nie, śmierć jeno dostaniesz albo coś gorszego. Takom rzekł ci ja, Rigiak, Kowal Mrozu.”

Teraz tekst jest bardziej zrozumiały i łatwiej nam będzie z niego w przyszłości korzystać…

W każdym razie ustaliliśmy, że wpierw zajmiemy się identyfikacją Amuletu Wody. Nagle zaskoczył nas Nandin proponując, żeby to on był osobą, która zidentyfikuje amulet! Tłumaczył coś nieskładnie i niezrozumiale, że w ten sposób będziemy mogli sprawdzić jego uczciwość, bo najpierw zidentyfikowałby Amulet Ziemi, którego właściwości już znaliśmy, a on nie… Wówczas udowodniłby swoją „prawdomówność i uczciwość”, przedstawiając znane nam już cechy i jeśli okazałby się nieomylny, moglibyśmy pozwolić mu zidentyfikować Amulet Wody! Zezłościłem się arogancją, bezczelnością i megalomanią możliwości elfa, ale cierpliwie czekałem na reakcję drużyny! Prócz Gotha, ku mojemu miłemu zaskoczeniu, który od razu polecił mnie do identyfikacji, ani Ziriel, ani Din nie pomyśleli podobnie, chyba cały czas zaślepieni udawaną uprzejmością Nandina… W następnej kolejności mieliśmy załatwić sprawę z Mordrokkiem i od razu ruszyć do Leredeonu, gdzie liczyliśmy na więcej szczegółowych informacji w związku z tekstem…

Poszliśmy do Tanako, bo liczyliśmy, że znajomość z nim, pomoże w zdobyciu perły do „Identyfikacji”, najmniejszym kosztem. Ponownie wyszedł do nas Yoshi, który powiedział, że spotka się z nami wieczorem w naszym pokoju. Po wszystkim rozegrał przed strażnikami przedziwną scenkę: „Precz stąd! Pan Tanako już nigdy was nie przyjmie! Zdrajcy!”. Odwrócił się do nas plecami i poszedł. W tym momencie strażnicy Aragonisów chwycili za rękojeści broni, a my, widząc co się szykuje, czym prędzej opuściliśmy ich włości… Spojrzeliśmy po sobie, a w głowach kłębiły nam się myśli o sytuacji w mieście, której napięcie zaczynało sięgać zenitu…

Udaliśmy się do Idżi-Khana. Spokojnie czekałem na zewnątrz, aż drużyna wyszła ze sklepu handlarza. Tesijczyk miał perłę za 19 złotych centarów, bardzo dobrej jakości, ale póki co wstrzymali się od zakupu, do czasu spotkania z Yoshim. Wieczorem, niczym assasyn, zjawił się zamaskowany Yoshi. Zapukał w okiennicę, siedząc na parapecie i trzymając się liny. Był cały w czerni, a druga jego dłoń spoczywała na rękojeści miecza. Ostrożnie wszedł do pokoju. Goth od razu zapytał go o możliwość zdobycia azurytu i mitrylu, a Tesijczyk polecił zbrojmistrza w dzielnicy Raików. Zapytaliśmy też o perłę, którą, jak się okazało, możemy zdobyć w Dzielnicy Dwóch Serc w Pozamieście, ale Yoshi ostrzegł nas przed zdradliwym i zbrodniczym charakterem tej dzielnicy. W końcu powiedział coś, co najbardziej nas interesowało, a mianowicie poinformował nas o spotkaniu z Mordrokkiem, za parę dni, o północy na przystani. Niestety na te spotkanie udamy się sami, bez obstawy Aragonisów, ponieważ ponoć „ktoś” nas obserwuje i niby zrobiliśmy „złe rzeczy”, za które mamy w najbliższym czasie odpowiedzieć…! Znowu Yoshi zaskoczył nas tymi tajemniczymi wiadomościami. Spojrzeliśmy tylko po sobie, a Tesijczyk szybko opuścił nasz pokój. Już mieliśmy rozważać jego słowa, kiedy pukanie do drzwi wyrwało nas z dyskusji… Do pokoju wszedł „służący” z „winem-prezentem” od karczmarza, w podzięce za „długi pobyt i stanie się stałą klientelą” tej oberży… Zdziwiliśmy się, ponieważ nigdy w naszych podróżach nie spotkaliśmy się z taką uprzejmością ze strony gospodarzy. Raczej każdy zacierał przebrudzone dłonie, za każdy kolejny dzień naszego pobytu i dodatkowy zarobek i nie myślał o tym, żeby za owe pieniądze kupować nam jeszcze prezenty…! Ale bez podejrzliwości przyjęliśmy dzban…

***

„Gocie stój!” – krzyk Ziriel wyrwał nas z umysłowego zaćmienia. Kapłan, jakby wybity z głębokiej medytacji, zatrzymał się przed olbrzymią, czarną latoroślą, która wiła się jeszcze kilka metrów nad poziomem bagien, w których staliśmy…

Nagle znaleźliśmy się na brudnych, czarnych bagnach! Staliśmy „gęsiego” po pas w gęstej, bulgoczącej i śmierdzącej cieczy. Tuż na czele stał Goth, zanurzony prawie po szyję, przed olbrzymią latoroślą wijącą się jeszcze wysoko ponad taflą bagien… Z głębokiej „hipnozy” wyrwał nas właśnie krzyk Ziriel, która „przebudzona” musiała wcześniej zorientować się w naszym położeniu i ostrzec kapłana przed niechybnym utopieniem… Teraz staliśmy w mulistej, czarnej wodzie i rozglądaliśmy się z niedowierzaniem. Niedawno byliśmy w pokoju, w karczmie, a teraz znaleźliśmy się w tym dziwnym miejscu…

Wyszliśmy z bajora na błotnisty brzeg. Okazało się, że krajobraz niczym się nie różni, a bezkres tego miejsca wprowadził mnie osobiście w przerażenie… Smród, jaki dotykał nasze zmysły, wywoływał u nas mdłości, a czarna maź stanowiąca wodę bajor, totalnie pokryła nasze ciała i ubrania. Staliśmy mokrzy i ubrudzeni, z przedmiotami i rzeczami, których w pokoju, przy rozmowie nie mieliśmy… Niebo nad nami było czerwono-czarne i nie było widać nań słońca, księżyca, czy gwiazd… Otaczały nas zewsząd bajora, podobne do tego, w którym się ocknęliśmy. Z każdego z nich, na kilka metrów, wiła się czarna, gruba i lekko poruszająca się latorośl. Roślina nigdy wcześniej przez nas niespotkana…

Zaraz pomyślałem sobie o potężnej iluzji, której mogliśmy się stać ofiarami. Momentalnie utkałem „Wykrycie Magii”, ale nic nie wyczułem, więc tylko instynktownie rzuciłem „Rozproszenie Magii”. Nic… Żadnych zmian, tylko bezkres bagnistej, mrocznej krainy… Rzuciłem „Latanie” i nakazując im stać w tym samym miejscu, postanowiłem wzbić się w powietrze i rozejrzeć. Na horyzoncie, w każdym kierunku, nie znalazłem żadnego punktu odniesienia. Cały teren był identyczny. Wzniosłem się wyżej i tylko silna koncentracja utrzymała mnie w powietrzu… Kilkadziesiąt metrów nad bagnami smród i stęchlizna we wdychanym powietrzu były jeszcze silniejsze i intensywniejsze, bijąc w nozdrza z niewyobrażalną siłą… Tylko na kilka sekund zdołałem wstrzymać tam oddech, ale zaraz później musiałem zlecieć niżej. Zacząłem zataczać coraz to większe kręgi w powietrzu, z nadzieją na odnalezienie jakiegokolwiek śladu bytności, czy innego miejsca… Bezskutecznie… Wróciłem do drużyny.

Okazało się, że w międzyczasie Ziriel odnalazła na podmokłym terenie ślady. Były to nasze własne odciski, prowadzące z nieznanego kierunku, aż do tego bagna, w którym się ocknęliśmy. Zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego wcześniej omijaliśmy bajorka, a w to jedno akurat weszliśmy i to prawie kończąc utopieniem…? W tym momencie Goth czując obecność Lorsha wzniósł modły i po chwili woda z bagniska zamieniła się w pył… Kiedy muł osiadł, okazało się, że latorośl, wprost do której zmierzaliśmy, na dnie miała dwie olbrzymie, kłapiące i uzębione szczęki…! Brak wody spowodował, że zaczęła się chwiać, jakby bez równowagi, po czym wygięła się i uderzyła z impetem o ziemię. Kapłan zamachnął się toporem w leżącą łodygę, a z „rany” trysnęła dziwna maź. Uciął jeden z kolców i schował za pazuchę…

Nagle, ni stąd, ni zowąd, bez czucia, czar „Latania” przestał działać i w duchu dziękowałem, że byłem z drużyną na ziemi! Prawdopodobnie miejsce to inaczej wpływało na magię, a na pewno czary trwały krócej… Postanowiliśmy wrócić się śladami do miejsca, z którego tu przybyliśmy. Szliśmy długo, a krajobraz w ogóle się nie zmieniał. Nagły ryk wyrwał nas z rozmyślań o powrocie do Miasta Mgieł i naszego pokoju w gospodzie…

Coś olbrzymiego wyskoczyło z bagna, obok którego przechodziliśmy. Impet, z jakim uderzyło Dina, odrzucił wojownika na kilka metrów. Istota była humanoidalna i wysoka na cztery metry! Wyglądem przypominała człowieka, ale była mocno zmutowana i zdeformowana. Olbrzymie, tłuste cielsko miało wykrzywioną mordę i nierówny, zniszczony zgryz. W wielkich dłoniach trzymał długą włócznię z błękitnym, świecącym grotem. Z galaretowatego, dużego brzucha wypełzały liczne macki, których długość sięgała ponad metr. One w pierwszej kolejności wyprowadzały ataki, a kiedy nie trafiały, istota nacierała włócznią…

Kiedy Din zbierał się po pierwszym odepchnięciu, ja otrzymałem atak mackami. Poczułem jak całe ciało ogarnia paraliż! Skulony w kłębek upadłem bezwładnie na podmokłą glebę. Liczyłem tylko na to, by istota nie dokończyła swego dzieła i nie dobiła mnie włócznią… Sekundy mijały, a zmysły pozwalały mi na kojarzenie rozgrywanych wydarzeń. Mimo iż nie mogłem się ruszać, ani mówić, słyszałem odgłosy walki i widziałem obraz, który akurat miałem w zasięgu swojej pozycji. Po kilku chwilach czucie wróciło do wszystkich moich członków i byłem gotowy na walkę. Odturlałem się na bezpieczną pozycję, z dala od zasięgu macek i włóczni, i zacząłem tkać czar…

Nagle poczułem uderzenie żarem i palący ból na całym ciele! Znałem ten ból… Jakby małe, ogniste kule trafiały bezpośrednio we mnie…! Zachwiałem się na nogach i ciężko raniony szukałem wzrokiem nowego zagrożenia… Istoty, które wypuszczały kule, wyglądały jak siedzisko o kształcie krzesła, stworzone z wijących się macek! Górna część, oparcie głowy, zakończone było otworem, z którego „to coś” wypuszczało w nas ogniste kule…! Najgorsze było to, że były cztery takie „krzesłoistoty”!

Rzuciłem „Widmową Dłoń”, a zaraz później „Wampiryczne Dotknięcie”, które nań nałożyłem. Na szczęście każdy mój atak czarem wysysał z nich życie, dzięki czemu regenerowałem swoje. Nie wiem, ile przetrwałbym, gdyby te istoty okazałyby się nieżywe…? Walka przeciągała się w nieskończoność… Ziriel, Din i kapłan męczyli się z olbrzymim utopcem, a ja wraz z Nandinem ciskaliśmy czarami w „krzesłoistoty”, które co chwila kontratakowały ognistymi kulami… W końcu głośny plusk uświadomił mi, że obleśny stwór z mackami i włócznią, padł pod naporem ataków moich kompanów. Chwilę później mogliśmy się zająć swobodnie „krzesłami”… Zanim walka dobiegła końca, zdołałem wyleczyć się ze wszystkich odniesionych wcześniej obrażeń. Czułem, jak siły życiowe tych istot, całkowicie zregenerowały moje ciało… Nagle wszystko ucichło.

Podszedłem do leżącego cielska i rzuciłem „Lewitację” na nie. Dzięki temu Nandin mógł wydobyć z niego swoje cenne strzały, a Goth zabrać włócznię z błękitno-świecącym grotem. Nagle elf z przerażoną miną zwrócił się do nas – „Usłyszałem głos, który mówił: …Chodźcie, przybądźcie moi sojusznicy i zniszczcie moich wrogów!...”. Spojrzeliśmy po sobie. Wiedzieliśmy, że ktokolwiek nas tu umieścił, zrobi wszystko, żebyśmy tu zgnili… Dobrym przykładem byli dość wyszukani i specyficzni przeciwnicy, którzy stanęli nam na drodze. Czym prędzej podjęliśmy trop za swoimi śladami.

W końcu doszliśmy do drzwi… Stały o nic nie oparte, jakby wbudowane w powietrze, a za nimi dalej rozciągały się bajora. Ze środka przejścia w drzwiach, widać było zarysy naszego karczemnego pokoju. Kiedy tylko zbliżyliśmy się, z ziemi momentalnie wyrosły kraty z kości, blokując przejście! Byłoby rzeczą nienormalną, gdyby nasi wielcy wojacy nie spróbowali w takiej sytuacji rozwiązań siłowych… Goth z Dinem naparli na kraty. Te ani drgnęły, a zewsząd usłyszeliśmy głośny, nieludzki śmiech… Tylko przypadek sprawił, że kraty schowały się w ziemię, w momencie, gdy kapłan odłożył włócznię, żeby dwoma rękoma ponownie naprzeć na kraty… Kiedy ją podniósł, kraty ponownie zatorowały nam przejście. „Pan tych włości” za wszelką cenę chciał zatrzymać przy sobie włócznię…

Rzuciłem „Rozproszenie Magii” na kościaną blokadę, a w głowie usłyszałem demoniczny głos: „Odpuść! Nie masz ze mną żadnych szans!”. Poczułem silny opór. Dałem spokój… Zaczęliśmy kombinować z przejściem z włócznią… Rzuciłem na dużą broń „Lewitację” i uniosłem ją w powietrze licząc, że jeśli nikt jej nie dotknie, to kraty ustąpią. Nic z tego. Opuściłem ją na ziemię, dalej utrzymując czar „Lewitacji” i wtedy to, po raz kolejny Goth zachował się jak bezmyślny idiota! Kopnął we włócznię, przeciskając ją przez kraty, aż wylądowała w pokoju po drugiej stronie! Kraty dalej były podniesione, a my staliśmy jak wryci, patrząc na siebie z rozdziawionymi ze zdziwienia gębami! Skoncentrowałem się z całych sił próbując nawiązać kontakt z zaczarowaną bronią… Nie wiem, jaka odległość nas dzieliła, ani czy nie byliśmy w innym świecie, czy wymiarze, ale tylko szczęście sprawiło, że nie straciłem władzy nad włócznią! Z potem na czole, siłą woli, uniosłem ją w powietrze i ostrożnie wróciłem do krat i przepchałem w naszym kierunku. Opuściłem na bagno, a kraty opadły. Wszyscy przeszliśmy przez drzwi i wtedy postanowiłem wykorzystać w podobny sposób jeszcze trwający czar „Lewitacji”. Udało się i włócznia znalazła się za nami w pokoju… Przejście zamknęło się szybko i widok bagnistej krainy rozpuścił się w pokoju.

***

Ktoś zapukał do drzwi… Karczmarz z przerażeniem wyjaśnił nam, że nie było nas ponad tydzień, a nie umiał dostać się do pokoju…! Był 9 maj, a następnej nocy mieliśmy spotkanie z Mordrokkiem! Tymczasem Amulet jeszcze nie zidentyfikowany, a czasu zaczęło brakować! Szybko wzięliśmy się do realizacji opóźnionych zajęć. Kątem oka spojrzałem jeszcze na błękitny grot zdobycznej włóczni, jakby kierowany instynktem… „Wykrycie Magii” potwierdziło moje przypuszczenia…! Grot był stworzony z Upiorytu! Materiału wielce rzadkiego i niebezpiecznego dla śmiertelników, ale w równym stopniu pożądanego i cennego dla nekromantów!!! Poczułem podniecenie… Znowu los przyniósł mi szczęście… Muszę tylko uświadomić moim kompanom-ignorantom, że nie jest to potężny kruszec, na który rzuci się każdy jubiler, czy czarodziej, a raczej materiał specyficzny i niebezpieczny, który sprzedać można by było jedynie mrocznym elfom, lub potężnym magom, których w tych krainach jest na wyliczenie palców jednej ręki…! Okazało się też, że „Wykrycie Magii”, prócz sfery nekromanckiej z grotu, ukazało mi magię przywołań, którą wyczułem z dzbana, wina-prezentu od karczmarza…! Szybko podzieliłem się tymi spostrzeżeniami z drużyną… Nie byli „zachwyceni”…

Gospodarz szybko potwierdził moje przypuszczenia, że jednak „podarunek” nie był od niego. Więc ktoś inny, wstąpił przeciw nam na „wojenną ścieżkę”… Ja zabrałem się do odpoczynku i kilkugodzinnej drzemki, a pod wieczór, w osobnym pokoju, przystąpiłem do przygotowań do „Identyfikacji”. Nie ukrywam, że miałem tremę, przed odkrywaniem tajemnic magii cieni i tak potężnego przedmiotu, ale mag dążący do potęgi i ideału, musi podejmować się tak trudnych i „niemożliwych” dlań wyzwań. Po kilku godzinach dokładnego czyszczenia przedmiotu utkałem czar…

Ocknąłem się kolejnego dnia, totalnie wyczerpany. Zgodnie z umową przyszli po mnie do pokoju, żeby zaprowadzić do wspólnej komnaty, gdzie odpocząłbym przed spotkaniem i podzielił się z nimi udanym efektem czaru.

***

Krótka Rozprawka Radagasta o Magicznych Amuletach Cienia

Amulet Wody jakem zidentyfikował, kształtem podobny jest do Amuletu Ziemi, którego zbadanie kompani moi powierzyli magowi Azranowi, spoza drużyny. Wykonany jest z jasnego gwiezdnego metalu, o ciemno-niebieskim zabarwieniu, któren w półmroku wydaje się być czarny. Amulet Ziemi zaś z tegoż samego, cennego i rzadkiego kruszcu, barwi się brązowo-czarnym kolorem. Na oburz artefaktach, bo nie waham się użyć takowej nazwy, Nandin, najemnik w drużynie, zauważył ryt, podpis jakowyś, któren jednoznacznie odkrył twórcę tych amuletów. Był to Verkordu Ahi, potężny mag, niegdyś uczeń samegoż Shadizzara, jednego z najbardziej tajemniczych czarodziejów Zanzibarru, którego imiona na kartach historii pojawiają się od ponad millenium… Sam artefakt, Amulet Wody, prócz owego podpisu, na każdej ze stron rysunek posiada. Jeden, Ogon Diabła przedstawia, a na awersie Wzburzone Fale są wyryte. Drugą cechą, odkrytą przypadkowo jak mniemam, przez elfa, jest moc zakłócania działania ochronnej magii, kiedy tylko amulety razem zetkniemy. Potwierdziłem tą zdolność po zidentyfikowaniu Amuletu Wody. Okazało się bowiem, iż zetknięte ze sobą, całkowicie niwelują działanie czarów ochronnych. Dwie kolejne, potężne cechy, odkryłem podczas procesu identyfikacji. Jedno zdanie aktywacyjne: „Wzywam was moce głębin” sprawia, iźli osoba go dzierżąca, mocą swobodnego ruchu pod wodą obdarzana jest. Jakoby ptakiem w powietrzu była, albo prawdziwą rybą, swobodnie pływającą pod taflą wody. Oddychać w głębinach ów śmiałek też potrafi, a i pancerzem mocarnym na rany wszelakie obdarzony zostaje. Działanie tych mocy nie może przerwane zostać, a tylko tajemniczy czas pokaże, ile ów śmiałek pod wodą wytrzyma. Jednak mroczną stronę ta moc posiada... Albowiem karmi się Amulet życiem i zdrowiem śmiałka, który zeń mocy korzysta i nie wiem jakiegoż to stopnia wyczerpujące i groźne jest. Druga inskrypcja magiczną moc wywołująca: „Niech pochłonie was tysiąc fal i piorunów”, daje władzę nad sztormem na olbrzymim obszarze. Ten, któren odważy się zeń skorzystać, potęgę ową sam będzie mógł wywołać, a i żywiołem ogromnym kierować w sobie tylko znanym kierunku. Jednak podobnież, jak wcześniej, Amulet Cieni zdradliwym jest i ciężko ranić może użytkownika za posługę swoją… Oczywistym jest fakt, iźli inskrypcje owe z obu amuletów, wypowiadać należy w zanzibarskim języku, a i Amulet na piersi winno się trzymać i jedną z dłoni przy aktywacji dotykać. Takież trzy moce zidentyfikować zdołałem na Wody Amulecie. Co do Amuletu Ziemi, to ryciny na odwrotach insze posiada. Przy obrazie Ogona Diabła napis „Tajemnica” widnieje, a na awersie Golem jakowyś wyryty jest i trzy pod nim słowa: „Władza, Moc, Kontrola”. Jedyna moc, jaką kompanija moja i sam wówczas Gotrek zdołali odkryć w artefakcie, zdaniem aktywacyjnym: „Wzywam siłę Durr-Garana”, śmiałka ochroną przed obrażeniami wszelakimi, niemagicznymi obdarza. Bezwzględnym Amulet się staje, kiedy działanie mocy ustaje, dla tegoż, kto odwagę miał użyć mocy jego. Znowuż, jak przy Wody artefakcie, zdrowie w podzięce śmiałkowi zabiera, nawet z ryzykiem jego całkowitej utraty. Tak straszne potęgi, jakimi są możliwości tych Amuletów z mocy Cieni stworzonych, wymagają takoż wielkich poświęceń dla wszystkich, którzy zachłannie czerpać z nich będą. Same zaś, z wiedzy, jaką posiedliśmy, swego rodzaju kluczami są. Przejście przez bariery umożliwiają, które przed grobowcem Verkordu przeszkodą dla awanturników wszelakich są.


O Ogonie Diabła niegdyś i obecnie

Sama krypta maga leży ponoć w Ogonie Diabła właśnie, w szczycie, który wznosi się w Górach Czerwonych. Często okoliczni mieszkańcy Górą Diabła ją też nazywają, ale nie wpływa to na zgromadzoną przeze mnie wiedzę. Miejsce to wszakże niesławą owiane jest, a historyja jego wieków wstecz sięga. Wówczas to Shadizzar, członek Rady Oka i potężny czarodziej, boga trolli Oze Dakhe za pomocą Włóczni Przeznaczenia zwyciężył. Prawie millenium minęło od zdarzeń tamtych, ale krew pokonanego półboga, po dziś dzień przeklęła to miejsce. Skarbu, który Verkordu na polecenie pana swego ukrył w Krypcie, nawet sam Andian Nabadan pochwycić nie zdołał. Teraz miejsce to sławą się nie cieszy, a ludziska tam się zapuszczający bez wieści i śladów giną. Mieszkańcy Hugg, drwale okoliczni, nieopodal miasteczka Kelte mieszkający, jeno z przymusu lub złotem zachęceni, śmiałków do Góry przez Szepczące Bagna i Gadurski Las przeprowadzają. Sam Las ponoć trolle i insze bestyje zamieszkują, o Przeklętych Rycerzach też dużom słyszał. Legenda prawi, że Rytuał Krwi odprawili imię Abdara wzywając i wstali z martwych, żeby latami bronić okolic przed Zanzibarrem-Najeźdźcą. Bagna natomiast demon niegdyś zamieszkiwał i dzieciary pętał. Mamili oni ówczas ojców i matki, żeby do gniazda bestyji ich zaprowadzić. Ta zaś uczty z nich sobie uprawiała, aż nikogo do pożarcia już nie zostało. Wtedy to właśnie rycerz we zbroi lśniącej kres złu postanowił przynieść i do siedziska zła się udał, samego demona ubić. Niestety śmiałek porażkę swą zobaczył, ale konając ofiarnie, boga o pomoc poprosił. Ten wielką burzę i zawieruchę sprowadził, łamiąc drzewa, niszcząc osady i pod wodę sprowadzając. Długo potem deszcze jeszcze padały, aż niewolnicy demona utopcami się stali i na dnie wód w zamule osiedli. Całe to miejsce bagniska spowiły, a przy blasku księżyca śmichy dziecioków można usłyszeć. Ponoć śmiałkowie beztroscy w sidła tych dusz wpadają i przed oblicze demona Numbiena są zaś prowadzeni. A mówi się i słyszy, że bestyja kataklizmy sprzed wieków przetrwała…

Takem zapisał swą wiedzę cenną dla siebie i kompaniji mojej
Roku 1131 Nowej Ery, miesiąc Maj
Radagast Aiwdulir Morinhater

***

Kiedy skończyliśmy rozprawiać o właściwościach Amuletów, położyłem się, aby odpocząć. Przed północą zebraliśmy się i udaliśmy na spotkanie z Mordrokkiem. Na twarzach moich kompanów widać było skupienie i nerwowość, ja pewnikiem odczuwałbym to samo, ale byłem zbyt zmęczony po „Identyfikacji”. Przystań malowała się mroczno i tajemniczo… Światło gwiazd i wiszącego nad głowami księżyca, odbijało się blaskiem od tafli wody otaczającej Wieżę Władcy Mgieł. Co chwila nad wodą unosiła się gęsta, biała mgła, po to, by za chwilę odfrunąć, albo zniknąć całkowicie. Słaby plusk zdradził nam zbliżającą się z wolna łódź. Na podmokłe i podniszczone molo wysiadło dwunastu zbrojnych, którzy wyszli na brzeg i utworzyli przed nami łuk. Stali w milczeniu, a zza ich pleców ukazała się znajoma sylwetka oczekiwanej postaci… Mordrokk, podobnie jak wcześniej, ubrany był w zieloną zbroję ze smoczej łuski. Przy pasie miał broń, a resztę stroju stanowiła czerń…

„Witaj Gocie” – mężczyzna przemówił spokojnym głosem. Kapłan skinął głową i odpowiedział za nas wszystkich. „Macie to, po co wyruszyliście?” – bez ogródek zapytał Gotha. Później wszystko potoczyło się dość szybko… Kapłan przemawiał w imieniu naszej kompaniji, i ostrożnie, półprawdą zdawał relacje Mordrokkowi odnośnie amuletów, naszej przygody w Cytadeli Burz, śmierci jego najemników i Gotreka… Ten bez przejęcia przyjął wieści o stratach, bo interesowały go tylko amulety… W pewnej chwili poprosił o zdobyty Amulet Wody. Ziriel za zgodą kapłana zdjęła go z szyi i podała wojownikowi. Z uwagą mu się przyglądał, po czym zażądał Amuletu Ziemi! Goth, który miał go na szyi zastrzegł, że da mu go, kiedy ten zwróci Amulet Wody z powrotem Ziriel… Napięcie pomiędzy nami urosło, bo zarówno Mordrokk, jak i Goth nie chcieli odpuścić…

„Proszę ostatni raz Gocie” – Mordrokk wyciągnął dłoń po kolejny Amulet. Jego przyboczni chwycili za rękojeści broni… „Nie nadwyrężaj mojej cierpliwości…!” – w powietrzu czuć było wrogość i ogromną presję. W końcu kapłan odpuścił. Wtedy stało się coś, czego żadne z nas się nie spodziewało… Trzymając w ręku nasze dwa amulety, Mordrokk wyciągnął zza pazuchy kolejne dwa…!!! Okazało się, że mieliśmy komplet, a raczej w tej chwili on miał! Jednak, ku mojemu osobistemu zdumieniu, Mordrokk z uśmiechem na swej wrednej gębie, oddał nam z powrotem nasze dwa Amulety…

Znowu przeszli do spokojniejszej rozmowy. Wojownik powiedział, że przygotowania do misji zajmą mu rok i właśnie za tyle czasu mamy spotkać się z nim przed Ogonem Diabła. Ma zamiar „przeszmuglować” małymi grupkami, stu wojów i specjalistów w różnych naukach, do pomocy w osiągnięciu celu. Na sam koniec Goth wspomniał o Krysztale Kyriana, który jest „naszym” priorytetem i na nim kładziemy wyłączność, niezależnie od ilości i jakości „skarbów”, jakie tam znajdziemy. Mordrokk zgodził się, ale w zamian zażądał podziału łupów w podziale 90% na 10%!!! Rozstaliśmy się na tydzień, po to by spotkać się ponownie i dokończyć kwestie podziału łupów, jak również po to, by Mordrokk miał czas na przemyślenie i przestudiowanie informacji, jakie zdobyliśmy o demonie Reizermaranie, z którym najprawdopodobniej przyjdzie nam się spotkać w Ogonie Diabła…

W spokoju i bez problemów wróciliśmy do pokoju…



Kroniki XLIII: Negocjacje (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc maj. Miasto Mgieł, północno-wschodnia Tragonia.


Ranek zaczął się spokojnie, jednak burzliwie zakończył, przenosząc nas do godzin południowych… Tyle bowiem zajęły nam rozmowy o podziale skarbów, samej misji i oddaniu amuletów Mordrokowi. Z czasem rozmowa przeobraziła się w kłótnię, ale stało się to normalnym, niezaprzeczalnym faktem w naszej drużynie, że dłużej nie możemy ze sobą rozmawiać, a tylko kłócić się i przekrzykiwać argumentami.

Zaczęło się spokojnie i każdy podał swoją propozycję podziału skarbu. Jedna dotyczyła wartości wyjściowej, od której Goth miał zacząć negocjacje, a kolejna była tylko złudną nadzieją, na którą liczyliśmy, że Mordrokk się zgodzi… Taką ostateczną wartością, poniżej której nie mieliśmy brać udziału w wyprawie do Ogonu Diabła… Oczywiście i tak pewnikiem poszlibyśmy i ostatecznie musielibyśmy przystać na jego warunki, ale najważniejszy w negocjacjach jest zawsze blef, który brzmiący autentycznie, podnosi wartość argumentów. I tak po burzliwej dyspucie i wysłuchaniu wszystkich uzgodniliśmy obie wartości. Mnie osobiście i ze względu na olbrzymią moc, zależało, by nie oddawać Mordrokkowi Amuletów, ponieważ mając wszystkie cztery, mógłby posiąść niewyobrażalną moc i potęgę, nie wspominając o tym, iż nie poznaliśmy mocy dwóch pozostałych amuletów. Druga sprawa to fakt, iż nie raz moc Amuletu Ziemi uratowała życie jednemu z nas i w kolejnych wyprawach mogłyby się zwyczajnie przydać. A ostatnią, najważniejszą rzeczą była ich wartość, w kategoriach magii, ich właściwości i możliwości… Ten fakt niestety najmniej przemawiał do moich ignoranckich kompanów, ale nie pierwszy raz pokazali się z tej strony, traktując magię jak kuglarstwo!

Poddałem się i ostatecznie uzgodniliśmy obie wartości. Wyjściową wartością negocjacji podziału skarbu było zatrzymanie przez nas dwóch Amuletów, bezwzględnie Kryształu Kyriana i 10% znaleźnego skarbu. W innym przypadku możemy ulec Mordrokowi i oddać mu Amulety, ale wówczas znaleźne wzrasta do 25% i my jako pierwsi dzielimy skarb. Kolejną sprawą, którą poruszyliśmy, a która totalnie rozbiła naszą spokojną rozmowę i wywołała kłótnię, była kwestia wojowników Lorsha, którzy mieliby z nami wyruszyć…

Goth dość nieoczekiwanie wyjaśnił nam, że musielibyśmy zapłacić za wojowników ze świątyni! Przyznam, że ręce mi opadły, gdy to usłyszałem… Kapłan niewzruszenie, niczym nie skrępowany, tłumaczył, że mimo iż Kryształ Kyriana i wyprawa do Ogona Diabła jest ważna dla jego kościoła, to nie przyzna nam pomocy pod postacią wojowników, bez opłaty!!! Zaczęliśmy z niedowierzaniem wypytywać, dlaczego…?! Po dłuższej rozmowie i naciskaniu kapłana, okazało się bowiem, że to nie jest misja kościoła i jego wola na „odzyskanie” Kryształu, a tylko misja Gotha i JEGO chęć zdobycia przedmiotu!!! Bo gdyby tak nie było i Kryształ byłby tak ważny dla świątyni, jak cały czas mamił nas kapłan, to nie wyobrażam sobie, aby w ramach pomocy nie udostępnił nam oddziału dla jego odzyskania…! A tu nagle okazuje się, że tak na dobrą sprawę, to nie misja kościoła, tylko Gotha! To dla kapłana, jego ambicji i spełnienia osobistych marzeń, wzniesienia się w hierarchii kościoła i możliwego awansu, od miesięcy narażamy życie dla zdobycia Kryształu! Goth oczywiście zaprzeczał, wyzywając nas od niewiernych i chciwych, którzy podążają do Ogona tylko dla skarbów… Nie umiał jednak skontrować faktu, że zanim dowiedzieliśmy się o Krysztale, który prawdopodobnie mógłby się tam znajdować, to cała nasza podróż, wraz z moim dołączeniem do drużyny, polegała tylko na wejściu do Ogona i splądrowaniu go ze skarbów…! Tak więc nasz kapłan okazał się hipokrytą, który tylko mamił nas misją dla kościoła, a w rzeczywistości zdobycie Kryształu, jest i zawsze było jego prywatą! Na to zgodzić się nie mogliśmy i nie zrobiliśmy tego. Osobiście poparłem Nandina i powiedziałem, że w takim razie za płatną protekcję kościoła nie zapłacę… Może nawet bym się zgodził, ale fakt, iż cały czas Goth nas oszukiwał bardzo mnie zezłościł…

Wraz z kłótnią o „spełnienie marzeń Gotha” i zapłacie za wojowników ze świątyni, podczas misji tak „ważnej” dla kościoła Lorsha, powstała kolejna różnica zdań… Nandin oświadczył, że nie wykona pergaminów dla Ziriel, ponieważ, jako najemnik w drużynie, nie będzie ponosił osobistych kosztów! Jako najemnik, bo tak ponoć został przyjęty do nas i Goth o tym wiedział, ma dostawać zapłatę za swoje „usługi i pomoc”, a nie wkładać pieniądze w wyprawę… Kapłan się oburzył, ale obiektywnie musiałem się zgodzić z elfem, którego argumentacje w tej sytuacji były jasne i logiczne… Ziriel nie pozostało nic innego jak podróż konno do Leredeonu…

Na zakończenie postanowiliśmy, że jeszcze przed wyruszeniem z miasta znajdziemy jegomościa, który dostarczył nam dzban z winem. Posługiwacz nazywał się Johan i ponoć można go spotkać w gospodzie „Szklana Kula”. Goth i Ziriel udali się więc do kowala, a później na poszukiwanie Johana, ja wraz z Dinem postanowiłem wrócić do „handlarza”, od którego odzyskałem skradzione mi rzeczy, a Nandin pozostał w karczmie.

W milczeniu dotarliśmy do obskurnego sklepiku. Niestety zostałem przywitany naładowaną kuszą i groźbą, więc spokojnie opuściłem sklep handlarza… Gdyby nie czarna mgła ostatnich wydarzeń, która całkowicie pogrążyła moją osobę w kompaniji, pokazałbym sklepikarzowi, ile wart jest jego naładowana broń…! Postanowiłem nie tracić nadziei na napełnienie swej pustej i podniszczonej sakiewki, więc udałem się do Idżi-Khana. Miałem szczere chęci wymazania swego negatywnego wizerunku w oczach tesijskiego kupca, jednak mimo przeprosin i ciepłych słów, „odesłał mnie z kwitkiem”, tłumacząc nie odgadnięcie zagadki, okłamywaniem go i próbą oszustwa?! Zrezygnowany wróciłem z Dinem do gospody. Nandin wychwycił mój zły humor i po krótkiej rozmowie doszliśmy do porozumienia w sprawie wymiany zaklęć. Muszę przyznać, że zrobiłem to niechętnie, ale jego skromna oferta wydała mi się i tak pociągająca i kusząca…

Po kilku następnych chwilach do pokoju wrócili Goth i Ziriel. Opowiedzieli, jak to w Dzielnicy Raików, zbrojmistrz, krasnolud Gregor sprzedał im 2 kilogramy Azurytu, który potrzebujemy do stworzenia okuć do sztandaru. Niestety Mitrylu krasnolud nie posiadał, ale zostawił im „namiary” na swego kuzyna Breoxa w Paddar, który zajmuje się sprowadzaniem owego kruszcu z zachodu. Możemy go spotkać na Głównym Placu Handlowym. Potem Ziriel opowiedziała zajście, jakiego doświadczyli w „Szklanej Kuli”… Natrafili na Johana, który, gdy tylko ich zobaczył, uciekł z karczmy. Elfka dogoniła go w jednej z uliczek miasta i solidnie „przycisnęła” za pomocą swoich sztyletów…

***

„Nie mogę powiedzieć!” – Johan z przerażeniem patrzał w głąb wielkich, pięknych, elfich oczu. Nie dostrzegł jednak litości i miłosierdzia, a bezwzględność i wyrafinowanie. Ziriel mocniej przycisnęła wystraszonego mężczyznę do muru, a chłodne ostrze jej sztyletu nacięło skórę na spoconej szyi Johana. „Wieża! Dwie Wieże!” – Johan z bólem wykrzyczał tajemnicze słowa, po czym skulił się, krzyżując ręce na klatce piersiowej. Ziriel odsunęła się od mężczyzny, który jęcząc z bólu dłońmi zerwał swą koszulę… Jego pierś płonęła, a ogniste ślady rysowały się na odpowiedni, przemyślany kształt. Johan podniósł spoconą i wykrzywioną z bólu twarz, po czym spojrzał ostatni raz, na swych „oprawców”. Sztywny i powykrzywiany, upadł na ziemię… Nie było w nim już życia…”

***

Powiedziałem im, że ów symbol Geas - Symbol Tajemnicy to tzw. geas, Symbol Tajemnicy, nakładany przez bardzo potężnych magów, którego „próba przełamania”, zdradzenie owej tajemnicy, wywołuje u ofiary śmierć… Drugim skojarzeniem podzieliła się Ziriel, która wymawiane przez Johana słowa („Wieża i Dwie Wieże), powiązała z tatuażem gościa pana Tanako, Dekona von Birnakk. Strasznie podejrzana i tajemnicza sprawa, zważając na fakt, iż hrabia Dekon „nieprzyjaźnie” obserwował naszą drużynę…

W końcu ustaliliśmy, że Din w tesijskim języku napisze do Yoshiego list i poprosi o spotkanie z nami. Kolejnego dnia poprosiłem Nandina, aby dla mnie udał się do Idżi-Khana i spróbował sprzedać czar. Ku mojemu zdumieniu elf zgodził się… Jeszcze tego południa wrócił z jedyną propozycją od tesijskiego kupca: wymiana czaru za inny, z dopłatą kilku centarów… Nie byłem zadowolony, ale „darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby”, więc zgodziłem się i zaraz przystąpiłem do tworzenia formuły swego zaklęcia.

Wieczorem zjawił się u nas Yoshi. Opowiedzieliśmy mu o dzbanie i Johanie, i o tym, że przedmiot otrzymaliśmy prawdopodobnie od człowieka z herbem wieży i dwóch wież, rodu von Birnakk. Yoshi słuchał uważnie i powiedział, że hrabia Dekon jest u nich, jako wysłannik kogoś, „kto zna się na duszach”… Całkiem możliwe, że jakiegoś nekromanty lub demonologa. Tesijczyk dodał, że powinniśmy się wyprowadzić z tej karczmy, a najlepiej z miasta! Jest pewien, że ów mag, „który rozkazuje demonom” jest zły, a my w jakiś sposób mu zaszkodziliśmy lub też skrzywdzili…! Sam Yoshi ogłosił, że Dekonowi nie ufa, bo wygląda mu na złego człowieka, ale pan Tanako jest innego zdania, a słudze nie wolno się sprzeciwiać… Powiedział nam, że już więcej się z nami nie spotka, dla naszego i swojego bezpieczeństwa, bo „sprawy” wokół nas zaczynają tajemniczo i podejrzanie gęstnieć… Spotkanie zakończyło się, a my zaczęliśmy się zastanawiać i składać fakty odnośnie „demonologa”.

W końcu składając zebrane kawałeczki układanki doszliśmy do wspólnych wniosków. Mag, któremu „podpadliśmy” mógłby być tym, z którego sługą mieliśmy już zatarcie w Wysokiej Wieży! Wówczas odzyskiwaliśmy Teresę, córkę pewnego barona, która porwana trafiła na nielegalną licytację i została wykupiona przez niejakiego „Pana Nocy”… Tam, w piwnicach jednej z kamienic, zabiliśmy tego kupca, „Pana Nocy” i starliśmy się z potężnym demonem, którego przez lustro-komunikator przyzywał ów „władca-demonolog”! Po ciężkiej walce mag wzywał kolejną bestię i wtedy to zbiłem lustro. Słyszeliśmy jeszcze wykrzyczane słowa z niezbadanego miejsca: „…Ona należy do mnie!” Wiemy też, że mogliśmy być widoczni dla demonologa, a na pewno przeszkodziliśmy mu w większym planie, odbijając Teresę i zabijając jego sługę. Jednym słowem mocno mu „podpadliśmy”…

Rankiem przeprowadziliśmy się do gospody „Pod Pełną Beczką”, na obrzeżach Dzielnicy Raików. Całymi dniami poświęcałem się nauce nowych czarów, aż przyszedł dzień spotkania z Mordrokiem. Goth wymyślił, że weźmie ze sobą stół, taborety i wino, żeby negocjacje wyglądały na bardziej „cywilizowane” i spokojniejsze… Nie będę tego komentował, bo kapłan nie pierwszy i ostatni raz zaskoczył nas idiotyzmem…

Przed północą poszliśmy na przystań. Zanim doszliśmy utkałem „Eteralny Pancerz” i upewniłem się, że mam wszystkie, potrzebne na tą chwilę składniki. Jednak zdziwiliśmy się, kiedy pośród gęstej mgły dostrzegliśmy świtę Mordroka i samego zainteresowanego negocjacjami, którzy już na nas czekali… Wyraz ich min na widok Gotha rozkładającego stół i taborety, a następnie nalewającego puchary winem, był… Hmm… Nie do opisania…

Pierwej Goth przywitał się dyplomatycznie i poczęstował Mordroka winem. Następnie zapytał go o glejt prawiący o demonie Reizermaranie i niestety Mordrokk nic nowego nam o tym nie powiedział…! Zbrojny stwierdził to, co wiedzieliśmy już wcześniej i wynikało z samego pergaminu, a mianowicie, że ów demon będzie strzegł grobowca i prawdopodobnie nie pozostanie nam nic innego, jak walka z nim…! Innym, zaskakującym tym razem faktem, było poinformowanie nas, o wartości Kryształu Kyriana, o którym Mordrokk wiele się dowiedział… Zacząłem mieć wrażenie, że w tym momencie negocjacje znacznie się utrudnią na naszą niekorzyść, gdyż faktycznie wartość artefaktu od strony magii i jego właściwości była ogromna. To mogło przeważyć szalę podziału skarbu na korzyść Mordroka, ale Goth spokojnie wyperswadował mu cel naszej misji i jej „wartości” dla kościoła Lorsha. Zbrojny spokojnie przyjął wytłumaczenie i zaznaczył, iż mimo, że nie jest zadowolony z tego faktu, wcześniejszej obietnicy nie zmieni i pozwoli nam zabrać Klejnot.

W końcu obaj przeszli do konkretów… Goth zaproponował naszą stawkę wyjściową, jednak Mordrokk nacisnął na chęć otrzymania Amuletów, więc kapłan wedle umowy zgodził się, ale za podział końcowy… 25% skarbu dla nas, Kryształ Kyriana i pierwszeństwo w podziale. Mordrokk nie zastanawiał się długo i przystał na to pod warunkiem, że my również weźmiemy ze sobą odpowiednich ludzi…! Mało tego zażądał Amuletów zaraz po przejściu przez czwartą bramę, ale na to Goth się nie zgodził. Kapłan spokojnie zaproponował 25 zbrojnych i Amulety po wyjściu z Ogona Diabła, tłumacząc, że pułapki działają w obie strony, więc bezpieczniej dla wszystkich będzie, jeśli dalej będziemy mieć po dwa amulety…

Napięcie rosło, a ja zastanawiałem się, kiedy wojownik da rozkaz do ataku. Na szczęście dla wszystkich Mordrokk przystał na wszystkie warunki i na koniec wyciągnął zza pazuchy dwie obręcze… Powiedział spokojnie, że są to obręcze dla posiadaczy Amuletów, które Ci mają nosić, żeby w razie ich „wypadku”, On mógł namierzyć ich i odebrać Amulety…!!! Od razu mi to podpadło i wydało się mocno podejrzane, choć Mordrokk skutecznie i logicznie tłumaczył fakt, iż nie ma zamiaru poświęcać wyprawy, skoro przez ponad rok nie będziemy mieli ze sobą kontaktu, a wszystko zdarzyć się może… Ponoć zwyczajnie chodziło mu o nie zgubienie Amuletów, a same bransolety mają cechy „tylko” namierzające… Na koniec uzgodniliśmy termin spotkania, który wypadnie na 21 marca przyszłego roku, przed Ogonem Diabła. Po północy wróciliśmy do gospody.

Od razu podjąłem temat bransolet i ich podejrzanego przeznaczenia… Rzuciłem „Wykrycie Magii” i okazało się, że obie emanują magią sprowadzań, przywołań, co totalnie nie pasowało do opisu ich działania jaki przedstawił nam Mordrokk! Odradziłem Gothowi i Ziriel zakładanie ich, do czasu, aż nie zbadamy ich dokładniej, albo zaproponowałem oddanie Amuletów Dinowi. Jednak oboje nie posłuchali… Kolejnego dnia zakupiliśmy prowiant i wyruszyliśmy w trasę do Dirdighen.

Podróż trwała dziesięć spokojnych i ciepłych dni. Rad byłem, że w końcu nastało lato, a zaspy śniegu spłynęły pod ziemię. Ulokowaliśmy się w tym samym miejscu, co zwykle, i ustaliliśmy, że kolejnego dnia Nandin i Ziriel wyruszą do Leredeonu. Wymieniliśmy się jeszcze z elfem formułami czarów, ażeby móc przez tę chwilę wolnego czasu wzbogacić się o dodatkowy „arsenał”. Kapłan jak zwykle przeprowadził się do świątyni, a ja wraz z Dinem zamieszkaliśmy w karczmie. Spokojnie czekaliśmy na powrót elfów…



Kroniki XLIV: Wyprawa Do Śpiącego Lasu (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc czerwiec. Śpiący Las, środkowa Tragonia.


W międzyczasie udałem się do znajomego kupca Nishiru, z którym już wcześniej miałem przyjemność handlować. Po raz kolejny Półelf okazał się być człekiem zaradnym i przedsiębiorczym i po raz kolejny ubiliśmy korzystny dla obu stron interes… Z nową księgą magii, uzupełnionymi składnikami i nowymi formułami czarów wróciłem do pokoju. Półtorej tygodnia miałem czasu na naukę, nim Ziriel i Nandin zapukali do naszych drzwi.

Przywieźli ze sobą interesujące wieści, którymi zaraz się z nami podzielili. Okazało się bowiem, że druidzi ze Śpiącego Lasu, do którego mieliśmy się udać, w celu zdobycia żelazodrzewa, mają problemy z jakimś zmutowanym „niedźwiedziem”…! Giną ludzie, a wysłane patrole łowców i strażników enklawy zaginęły bez wieści i śladu… Dlatego też druidzi zwrócili się z pomocą do Leredeonu, a Leredeon zlecił to zadanie elfce. Ziriel otrzymała więc list od niejakiego elfa Aiona do druida Lorena, członka enklawy w Śpiącym Lesie. Ponoć w jego treści zostaliśmy jakoby poleceni do wykonania zadania z bestią, dzięki czemu moglibyśmy i zarobić i zyskać bez problemu żelazodrzewo, po które i tak musimy się tam udać…

O samej Jeerhenie dowiedzieli się tylko tyle, że od lat nikt jej nie widział na jej terenach, ale można tam spotkać wiele przeróżnych gatunków pająków, jak i nieumarłych… Nic dziwnego, skoro sama pajęczyca przed klątwą była wprawnym nekromantą. Ziriel poinformowała nas też o możliwości zakupu uniwersalnej odtrutki na większość toksyn, które wydzielają tamtejsze pająki, jednak ich koszt i czas wytworzenia mógłby nas znacznie opóźnić.

Po dwóch dniach spokojnych przygotowań ruszyliśmy szlakiem na północ. Podróż do Rzeki Mgieł i promu, którym często przekraczaliśmy jej brzegi, minęła spokojnie. W tym czasie, mimo iż siodło to nie karczemny pokój, a nocne biwakowanie pod gołym niebem, to nie nocleg w miękkim łóżku, całkowicie poświęciłem się nauce nowych zaklęć. Trudy podróży i niewygoda, zbytnio mi nie przeszkadzały, a nawet wprowadzały w dobry nastrój, choć sama nauka nie szła mi już tak szybko. Gdy tylko przeprawiliśmy się na drugi brzeg, ku zdumieniu pozostałych podróżnych, zboczyliśmy na wschód, w kierunku Śpiącego Lasu… Z każdą kolejną przebytą stają, krajobraz ulegał metamorfozie… Trawa stawała się gęstsza i bardziej rozrośnięta, zza prawego brzegu można było zobaczyć olbrzymie fungusy i rozległe kapelusze grzybni Pleśniowych Ziem. Niektóre z gatunków zdołały nawet wyrosnąć na drugim brzegu rzeki, ale ostrożnie omijaliśmy te miejsca. Nocami nad obozowiskiem rzucałem „Światło”, aby odstraszyć zwierzynę i ułatwić nam wspólne warty, a na około tkałem „Alarm”. Dni mijały, aż w końcu dotarliśmy do charakterystycznej Czerwonej Polany… Usiana była setkami grzybów, przez które nie dalibyśmy rady przejść nie naruszając ich spokojnego rozrostu. Nie mieliśmy pojęcia, co to za rośliny, więc zwyczajnie ominęliśmy polanę i troszkę wcześniej ruszyliśmy na północ w głąb lasu…

Po kilku godzinach dotarliśmy do enklawy druidów. Obozowisko przypominało zwyczajną osadę rolników, uprawiających grządki warzywne i hodowlę bydła. Domki w wąwozie rozsiane były bez większego znaczenia, a tylko w centrum osady można było zobaczyć awaryjne i przenośne zasieki i jakikolwiek osprzęt ochronny. Tam też przebywali wojownicy i łowczy z osady. Kiedy tylko zjawiliśmy się „w progu”, naprzeciw nas wyjechał konny , który po krótkiej rozmowie zaprowadził nas w głąb osady do przywódcy enklawy.

Elfi druid, który nas przyjął, przedstawił się jako Loren i to właśnie do niego mieliśmy trafić. Opowiedział nam o problemie z olbrzymimi niedźwiedziami, przez których zaginęło już kilka osób. Za pomoc i rozwiązanie problemu zaoferował 50 złotych centarów i „lepszy” kawałek żelazodrzewa, z najstarszego i najmocniejszego jakie rośnie w lesie. W innym przypadku zwyczajnie sprzeda nam to, po co przybyliśmy. Bez dłuższego zastanawiania się zdecydowaliśmy przyjąć zadanie, a tym samym skorzystać z późniejszej oferty w ramach podzięki… Loren obiecał nam jeszcze przewodnika, który bez problemów zaprowadziłby nas do miejsca napaści niedźwiedzi. Po tym udaliśmy się na spoczynek.

Theonidas, nasz przewodnik, czekał rankiem przed wejściem do naszego domku. Po krótkiej rozmowie i przedstawieniu się sobie, ruszyliśmy w kierunku Śniącej Polany, miejsca gdzie rośnie Stary Dąb. Po kilku godzinach marszu mogliśmy już podziwiać olbrzymie drzewo, majestatycznie rzucające wielki cień na trawiastą polanę… Ostrożnie zbliżyliśmy się do „łysego króla drzew”, a Ziriel, Din i Theonidas zaczęli przeszukiwać pobliski teren. Na wszelki wypadek rzuciłem na siebie „Latanie”. Po chwili ruszyliśmy tropem krwi i wielkich śladów łap. Szliśmy ostrożnie, kiedy elfka ruchem ręki przywołała nas do siebie…

W pobliskich krzakach znalazła cztery zakrwawione miecze i tyleż samo niekompletnych, podniszczonych zbroi. Resztki rozszarpanych ciał i kawałków mięsa wskazywało, że „właściciele” uzbrojenia, zostali zwyczajnie pożarci! Idąc dalej tropem znaleźliśmy głowę elfa…! Widząc wykrzywione i blade twarze Ziriel i Theonidasa przykucnąłem przy szczątkach… Krótkie oględziny dały mi pewność, że głowa została odcięta mieczem, podobnym, jak nie takim samym, które znaleźliśmy wcześniej… Może mutacje tych niedźwiedzi wpływają na kontrolę nad przeciwnikami…? W każdym razie jeden elf drugiemu odciął głowę i nie była to normalna sytuacja…

Ruszyliśmy dalej, a Ziriel z Dinem uważnie wypatrywali śladów. Kilkadziesiąt metrów dalej elfka oświadczyła, że niedźwiedzi może być już nawet pięć! Minęła kolejna godzina, która tropem zaprowadziła nas na polanę. Miejsce nie było straszne, czy spaczone, raczej ponure. Mimo iż podłoże było trawiaste i przyjemne, panował tu półmrok, ponieważ olbrzymie korony wielkich drzew, skutecznie przysłaniały niebo. W pewnym momencie usłyszeliśmy ryk, warkot i tupot… Zza naszych pleców wybiegła jedna z bestii i rzuciła się szarżą w naszym kierunku! Wówczas żadne z nas nie myślało zapewne, że przyszła walka skończy się tak tragicznie, a przecież nie byłaby to jedyna potyczka, jaką w naszej kampanii stoczyliśmy…

Niedźwiedź nie był przerośnięty, jak jedne ze śladów na to wskazywały. Była to jedna z mniejszych, zmutowanych sztuk, która pierwsza nas zaatakowała. Pierwszy atak skierowany był w Dina i nigdy nie powiedziałbym wtedy, że nasz wojowniczy „pechowiec” już nigdy więcej nie uniesie swego oręża… Atak olbrzymią szczęką trafił w rękę Dina! Przerośnięte, zaostrzone i olbrzymie zębiska, mocno zacisnęły się na jego ramieniu. Siła uścisku była tak wielka, że ręka zwyczajnie odpadła od reszty ciała…! Din zawył z bólu i przerażenia… Momentalnie upadł na ziemię i panicznie zaczął przeczołgiwać się z dala od epicentrum walki, rozcierając kikutem krwawy szlak! W tym momencie Nandin „Przyzwał” orki, które pojawiły się pomiędzy zmutowanym niedźwiedziem, a wyczołgującym się wojownikiem.

Podejrzewam, że właśnie wtedy każdy z nich, bo ja na pewno, zdaliśmy sobie sprawę z powagi sytuacji i tego, jak silnego mamy przeciwnika, a przecież gdzieś w pobliżu czają się pozostałe… Orki robiły wszystko, co w ich niemocy, żeby dać nam czas na taktykę i atak. Rzuciłem „Latanie” i szybko wzniosłem się w powietrze, żeby stamtąd przeprowadzać natarcie. Niestety widok leżącego Dina, który wyjąc z bólu próbował wyczołgać się jak najdalej, wykrwawiającego się i z sekundy na sekundę bledszego i bardziej sinego, totalnie mnie przeraził i dekoncentrował… Pierwsza „Błyskawica” lekko raniła bestię, jednak kolejne czary totalnie mi nie wychodziły…! Kątem oka widziałem Ziriel, która mimo natarcia zmutowanego potwora, próbowała tamować potężny krwotok Dina… Później wszystko potoczyło się jeszcze szybciej…

Ryk nacierających, trzech pozostałych niedźwiedzi, wywołał u mnie gęsią skórę…! Szybko wyciągnąłem składnik i zacząłem tkać zaklęcie. Przestały mnie już interesować wydarzenia pode mną i tego, co dzieje się z moimi kompanami, bo wiedziałem, że jeśli szybko nie zareagujemy, nie będzie już żadnej kompaniji… Kiedy miałem wypuścić „Pajęczynę” w szarżujące mutanty, moc czaru eksplodowała mi w dłoniach! Poczułem żar na palcach i ból z ran, które trawiły me dłonie! Zacisnąłem zęby i z bólem zacząłem od nowa… W tym momencie zza drugiego końca polany usłyszeliśmy przerażający, głośny, niczym huk wodospadu, ryk największego niedźwiedzia…!!

Spojrzałem w dół… Nandin leżał na trawie, tarzając się unikał ataków jednego z potworów. Wyglądał na naprawdę ciężko rannego. Goth, przywołane orki i Ziriel walczyli z dwoma pozostałymi, a sam Theonidas z czwartym… Odwróciłem wzrok ku największemu z niedźwiedzi, a ten był już w połowie drogi do nas… Poruszał się z olbrzymią prędkością, a jego wygląd był odstraszający. Szybko obliczyłem prawdopodobną odległość i czas z jakim bestia dobiegnie do moich kompanów i zacząłem tkać „Zaklęcie Śmierci”. Wiedziałem, że drobny błąd może pozbawić życia jednego z nas, dlatego spokojnie rysowałem figury i wymawiałem słowa zaklęcia.

Niestety, kiedy bestia dobiegła, jej cios odrzucił Gotha, a tym samym mocno go raniąc, wyeliminował z walki! Nie wiedziałem, czy żyje, ale nie było czasu do stracenia… Już miałem rzucić czar, kiedy po raz kolejny elfka weszła w jego pole działania!!! Złość we mnie kipiała i mimo krzyków, ta idiotka nie miała zamiarów zejść z obecnej pozycji! Nie pierwszy już raz jej głupie reakcje zaważyły na stabilnym rzucaniu zaklęć, ale obiecałem sobie, że gdy tylko kolejny, trzeci raz się to powtórzy, już więcej się nie zawaham…

Potem już sekundy zaważyły na ostatecznym wyniku walki… Theonidas zręcznie poradził sobie ze swoim przeciwnikiem, Nandin otrzymał pomoc dzięki swoim czarom i wojowniczej Ziriel, orki długo zajmowały ataki bestiom, póki niedźwiedzie nie padły martwe, ale najgorszy był „przywódca” mutantów… Szybko zorientowaliśmy się, jak bestia przejmuje kontrolę nad innymi istotami. Zwyczajnie pluła w nich zielonkawym szlamem, którego obślizgłą konsystencję miałem nieprzyjemność poczuć na swojej twarzy! Na szczęście silna wola i wysoka koncentracja pomogła mi obronić się przed jego wpływem… Potem Ziriel walcząc za plecami niedźwiedzia zręcznie, szybko i śmiertelnie skutecznie wbiła w jego łeb swój sztylet, kończąc naszą udrękę i tym samym żywot bestii…

Szybko opadłem na ziemię i pobiegłem do leżącego Dina… Był nieruchomy i cały siny i blady… Wiedziałem już, że nasz kompan nie żyje, ale myśl ta ciężko przechodziła mi przez głowę! Ukląkłem nad jego okaleczonym ciałem i potwierdziłem tylko swoje najgorsze obawy… Nawet Goth, który jak zwykle „cudem” przeżył i zdołał się jeszcze wyleczyć, nie był w stanie już pomóc Dinowi… Zebrawszy swoje rozrzucone rzeczy, ciało martwego kompana i głowę jego „zabójcy”, z posępnymi minami i pogrążeni w smutku wróciliśmy do osady druidów…



Kroniki XLV: Leredeon i Jeerhena I (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc czerwiec. Wschodni Leredeon, środkowa Tragonia.


Stary Dąb w Śpiącym Lesie, gdzie pochowano Dina Dina pochowaliśmy pod Starym Dębem, najstarszym z drzew tej części lasu. Zdaniem druidów, dostąpił on w pewnym sensie zaszczytu, ale ja nazwałbym to całkiem inaczej… Dwa kolejne dni zajęła nam rekonwalescencja i zregenerowanie sił. W międzyczasie Nandin poruszył dość ciekawą kwestię, naszej kompaniji i składu, który teraz zmniejszony był o Dina…

***

„Jeśli Lorsh zechce, to po drodze spotkamy piątego kompana.” – Kapłan ze spokojem odpowiedział na nurtującą ich kwestię. Kompani spojrzeli po sobie, jakby zadowoleni z odpowiedzi i spokojniejsi, tylko Radagast skrzywił się na myśl, że Goth wypowiadając te słowa zrównał martwego przyjaciela do dziury w ich składzie i liczebności, którą z łatwością można by było zastąpić kimkolwiek…

***

Przemilczałem arogancką wypowiedź i pozwoliłem spokojnie dokończyć kwestię naszej misji. Kapłan po chwili podjął temat. Stwierdził, iźli mus mu udać się teraz wykłuć obręcze na drzewiec, dlatego wraz z elfką wyruszą do naszej tajemniczej kuźni, którą odkryliśmy blisko sanatorium, dzień drogi od Zaihary. Dzięki nowym łaskom od swego boga, Goth będzie mógł poruszać się w powietrzu, niczym obłok sunącej na wietrze chmury. Według wstępnych obliczeń powinno im to zająć około trzech tygodni, tam i z powrotem, dlatego stwierdziliśmy, że w międzyczasie ja wraz z Nandinem wrócimy do Dirdighen, gdzie później się z nimi spotkamy.

Po wszystkich uzgodnieniach udaliśmy się do druida po obiecaną nagrodę. Loren serdecznie nam podziękował za ubicie bestyji i wręczył wypełnioną sakiewkę. Nie minęło kilka minut, kiedy do pomieszczenia weszli elfowie niosąc trzymetrowy konar! Pień był ciemny, bardziej czarny, niźli brązowy. Wielki kawał nierównego drzewa… Druid oświadczył, iż pochodzi on z najstarszego i najmocniejszego żelazodrzewa w tych lasach, a jego obróbka wymaga niespotykanego talentu i kunsztu cieślarskiego. Ale za to, co zrobiliśmy dla lasu i enklaw, gotowi są obrobić nam konar wedle wskazówek.

Około dwóch dni zajęło to tutejszym rzemieślnikom. W międzyczasie zastanawialiśmy się, czy nie warto od razu zdobyć mitrylu i za „jednym zamachem” okuć nim drzewiec. Żeby zwyczajnie nie tracić czasu na osobne kucie obręcz z azurytu, powrót po mitryl i znowu do kuźni, aby okuć nim patyk?! Zwyczajna strata czasu… Jednak kapłan w swej oślej naturze upierał się, by interpretować tekst dosłownie i wykonywać jego instrukcje w odpowiedniej kolejności… Poza tym wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że praca w kuźni z azurytem i mitrylem znacznie przekroczy umiejętności kowalstwa Gotha, które nabył w kilka tygodni! W końcu to nie to samo, co kucie podków… Jednak mimo tłumaczeń i różnych zdań, nie przekonaliśmy kapłana, tak więc, gdy tylko otrzymali drzewiec, zaraz polecieli do kuźni. My natomiast spieszno wróciliśmy do miasta.

W Dirdighen czekaliśmy w błogim spokoju, poświęcając czas na nauki, około tygodnia, na powrót kompanów z kuźni. W „Rycerzu Śmierci”, w gospodzie, spotkaliśmy się wszyscy w pokoju Nandina. Nasi kompani pokrótce opowiedzieli o swej wyprawie do kuźni i fakcie, że mimo trudności kapłan zdołał wykuć z azurytu piękne obręcze! Powiedział jeszcze coś bardzo dziwnego… Po męczącej obróbce, kiedy cały proces się już zakończył, Gothowi ukazał się Din…!!! Raczej jego duch, który spokojnie oświadczył mu, że jest szczęśliwy i „u boku Lorsha”, któren przygarnął go do siebie! Po tym zniknął i już więcej się nie ukazał…

Nie wiem, czy kapłan nie był zwyczajnie zmęczony kuciem i nie doświadczył przewidzeń, ale szybko zapomniałem o tym, gdy Goth wspomniał jeszcze o kolejnej kwestii, która wyszła po procesie kucia… Ziriel postanowiła zostać Wojownikiem Lorsha i tu w mieście, w świątyni, odbędzie się ceremonia jej mianowania na Siepacza…!!! W duchu „opadła mi szczęka”… Z początku niedowierzałem, ale gdy mówili o tym z uśmiechem na twarzach i w pełni zadowoleni, przeraziłem się jej idiotyczną, nieprzemyślaną i naiwną decyzją. Nie minie przecież kilka dni od jej ceremonii, gdy Goth ze swą pełną butą i arogancją zacznie wykorzystywać swą pozycję, rzucając poleceniami i rozkazami, aby pokazać Ziriel jej miejsce i przynależność w kościele! Zwyczajnie będzie się chełpił, że ma pomagiera i służącego, który tym razem nie śmie i nie odważy się sprzeciwić jego decyzji, czy rozkazowi, jakikolwiek idiotyczny by nie był, bo będzie mu podległy i posłuszny według praw kościoła Lorsha!

Rozeszliśmy się do swoich pokoi, a że dzieliłem go z Ziriel, postanowiłem delikatnie podzielić się z nią moimi obawami w tej kwestii i ostrzec elfkę, iż popełnia życiowy błąd… Niestety ze spokojnej rozmowy wywiązała się głośna wymiana zdań. Ziriel była tak zaślepiona ideą wiary i wartości kościoła w jej życiu, że nie przyjmowała moich zdań do wiadomości! Co rusz rzucała kąśliwe uwagi w kwestii mojej „słabej” wiary i stosunku do Gotha, jakby to mnie dotyczyła ta rozmowa… Niestety fakt, iż ja z jej decyzją nie miałem nic wspólnego też do niej nie docierał, więc zwyczajnie dałem sobie spokój… Jej to decyzja i ona będzie jej żałowała… „Wspomnisz tylko moje słowa, kiedy Goth zacznie tobą pomiatać…” – powiedziałem na zakończenie rozmowy.

Ceremonię prowadził Goth, który w trakcie opisał chwalebne czyny, jakich dopuściła się Ziriel, wymienił chyba wszystkich wrogów, których zabiła i co chwila podkreślał jej wojowniczość, która ma tak wielkie znaczenie dla kościoła Lorsha. Na koniec elfka została pasowana, na jej zbroi został wymalowany symbol świątyni, a płaszcz jej obszyty został symbolami i insygniami Siepacza Lorsha, którym się stała, a któren to był najniższym wojem w hierarchii żołnierzy Lorsha. Jej małą wartość w hierarchii kościoła potwierdził Goth, który zakończył ceremonię oświadczeniem, że od tej chwili Ziriel będzie podróżować z nim, jako „osobisty strażnik”…!!! Mina Ziriel nie była szczęśliwa. Spojrzała w mym kierunku, ale nie mogła dostrzec szyderczego uśmiechu spod ciemnego kaptura…

Po wszystkim udaliśmy się do gospody na malutką imprezę… Na drugi dzień wszyscy wstali późno, a że nie ograniczali się w używkach, miny mieli nietęgie… W międzyczasie, jako że nie piłem alkoholu i spać poszedłem wcześniej, udałem się do Nishiru po brakujące składniki. Kiedy wróciłem, Goth i Ziriel byli już gotowi do drogi do Leredeonu, aby tam zakupić mikstury na wszelakie trucizny, którymi dysponują niezliczone gatunki pająków na terytorium Jeerheny. Mieliśmy się z nimi spotkać za sześć dni w warowni przed Leredeonem. Przez niecały tydzień, czas poświęciłem nauce…

„Teleportowaliśmy” się z Nandinem pod zajazd „Brązowa Beczka” w okolicach strażnicy królewskiej na Królewskim Szlaku Kupieckim, który biegnie wzdłuż północnego Leredeonu. Tam czekaliśmy jeszcze na Ziriel ponad tydzień. Kiedy do nas dotarła, szybko streściła wiadomości, których się dowiedziała o terenach pająków. Zaopatrzyliśmy się w prowiant i postanowiliśmy „Lecieć” do wyznaczonego miejsca. Po dwóch dniach ciągłego lotu, weszliśmy w głąb Leredeonu… Las był gęsty, głośny i nienaturalny – drzewa i roślinność były przeogromne, pełne najróżniejszych barw, a mnogość owadów i dziwnych leśnych stworzeń rzucała się od razu w oczy… Rzuciłem „Kamienną skórę” i powoli ruszyliśmy tropem podjętym przez Ziriel. Po chwili weszliśmy w gąszcz paproci, żeby wyjść w las pajęczych sieci! Stanowiły jakby mur, ogrodzenie, przez które z trudem się przebiliśmy. Później ilość pajęczyn znacznie się zmniejszyła, zajmując i sklejając losowe, zbite gęstwiny drzew. Szliśmy ostrożnie, wspinając się na pobliskie wzgórze. Przez cały czas panowała tu cisza, nie było słychać nawet świergotu ptaków, nie wspominając o odgłosach dzikiej zwierzyny, którą często słychać w normalnych lasach… W końcu dotarliśmy na wzgórze, z którego rozpościerał się widok na mroczny las. Nad nami, pośród koron drzew, wisiały pajęcze kokony z ofiarami, które miały nieszczęście zostać złapane i przeznaczone na późniejszą konsumpcję…

Minęliśmy je ostrożnie i zaczęliśmy wchodzić na kolejne wzgórze. Ze skupienia wyrwał nas widok spłoszonej sarny, która szybkimi susami przeskoczyła pobliską rzeczkę i wbiegła w gęstwinę drzew poniżej. Nagle usłyszeliśmy dziwne, nieodgadnione odgłosy dochodzące zza wzgórza, więc zwróciliśmy się w tamtym kierunku… Zobaczyliśmy nadzwyczaj spokojny las i usłyszeliśmy niepokojącą ciszę…

***

„Nandin padnij!” – Radagast jako jedyny zauważył olbrzymiego pająka, cichutko opuszczającego się z drzew na rozproszonego elfa. Włochate odnóża szybko dotknęły podłoża i zaatakowały zaskoczonego Nandina. Pająk był olbrzymi! Jego wielkie, włochate cielsko, szybko poruszało się w walce. Pulchny odwłok, zakończony śmiertelnie niebezpiecznym kolcem tańczył i bulgotał, jakby o własnej, osobnej świadomości, starał się atakować członków drużyny. Radagast w mgnieniu oka wyczarował „Błyskawicę” i cisnął błękitną wiązką energii w napastnika Nandina. Niestety nie zauważył, że nad nim kolejny, olbrzymi pająk właśnie na niego skoczył…

***

Widziałem jak kolejne stworzenia opuszczają się wokół naszej grupki, jednak nie widziałem tego, który skoczył na mnie… Na szczęście zdążyłem zranić pająka atakującego elfa, aby ten zwyczajnie podjął walkę. Pająk tak mocno mnie zranił, że upadłem na ziemię i na kilkadziesiąt sekund straciłem świadomość, a bestia zaczęła co chwila kąsać mnie swoim odwłokiem i szczękami! Gdyby nie czar ochronny, który wcześniej na siebie nałożyłem, byłbym pewnikiem już martwy… Na szczęście Goth walczący blisko mnie pozbył się mojego oprawcy, jednak byłem już w krytycznym stanie…!!! Trucizna paliła me wnętrze, a ból nie pozwalał się skupić. Ukląkłem i rozejrzałem się wolno… Walka się zakończyła, a ja poczułem jak oszołomienie powoli zanika. Jednak ran, które otrzymałem nie dało się ot tak pozbyć… Ostrożnie, z dala od ciekawych oczu, opatrzyłem sobie tors…

***

„Spójrzcie na wzgórze!” – Ziriel krzyknęła, wskazując palcem w wyznaczonym kierunku. Drużyna patrzyła w dal, ale nic nie dostrzegła. Elfka, która krzykiem przerwała kłótnię Nandina i Gotha, dotyczącą kapłańskiego leczenia, była dość zakłopotana… Ciszę przerwał kapłan, który z uśmiechem na twarzy zwrócił się do rannego elfa – „Jeśli chcesz, aby łaski Lorsha wyleczyły twe rany, zwyczajnie mnie o to poproś…” Radagast z niesmakiem i pogardą patrzył na kapłana, któremu radość sprawiało wywyższanie się ponad pozostałych członków drużyny. W ten sposób kapłan starał się trzymać ich blisko siebie, a nawet kontrolować, dopuszczając się często szantażu, którego nekromanta nie raz był ofiarą. W ten sposób Goth wykorzystywał łaski swego boga, do uświadamiania innym jak bardzo ich los jest w jego rękach i głupotą z ich strony byłoby sprzeciwianie się woli kapłana…!!! Wszyscy byli w jego sidłach… wszyscy prócz Radagasta… Nekromanta splunął na zakrwawioną ziemię.

***

Kiedy elf ze spokojem westchnął, oglądając miejsca na skórze, które przed chwilą krwawiły, reszta drużyny powoli szła za Ziriel. Kiedy weszliśmy na wzgórze, gdzie tropicielka ponoć kogoś zauważyła, zastaliśmy pustkę. Czułem, jak słabnę. Ciężko oddychałem, a sił ubywało mi z sekundy na sekundę. Nagle Ziriel schylona wśród traw, wezwała nas do siebie. Palcem, delikatnie odgradzając źdźbła trawy, wskazała ślady… Ślady ludzkich stóp…



Kroniki XLVI: Leredeon i Jeerhena II (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc czerwiec. Wschodni Leredeon, środkowa Tragonia.


Rzuciłem na siebie „Latanie”, żeby w obecnym, ciężkim stanie ulżyć nogom i nie narażać się na większy wysiłek. Ostrożnie ruszyliśmy śladami w las. Po jakimś czasie doszliśmy do „ściany z cierni”, które gęsto obrastały drzewa. Minęliśmy je tak, aby ich ostre kolce nas nie poraniły. Po kilku następnych wzgórzach, zauważyliśmy dym ogniska, który unosił się w powietrze, kilkadziesiąt metrów przed nami. Ziriel ostrożnie ruszyła na zwiad. Niedługo czekaliśmy na jej powrót, a gdy wróciła opowiedziała o kilku osobnikach, przyodzianych w różnego koloru szaty, płaszcze, zakapturzonych, siedzących przy rozpalonym ognisku.

Powolutku wspięliśmy się na szczyt wzgórza, aby mieć lepszy widok na ich obozowisko. Kiedy tak leżeliśmy wśród gęstwiny traw i krzewów, zakryci drzewami, poczułem jak Morgul delikatnie zaczyna drgać… Skoncentrowałem się na mocy kija, aby nawiązać z nim kontakt i poczułem emanację Świata Śmierci… Gdzieś w pobliżu byli nieumarli… Kiedy podzieliłem się tymi odczuciami z kompaniją, nagle jeden z obozowiczów wstał i podszedł do kociołka zawieszonego nad paleniskiem. Zaczął powoli mieszać kielnią w kociołku, a my uważniej zwróciliśmy na nich uwagę. Niestety nie było widać ich dłoni, zakapturzonych twarzy, ani innych części ciała, których widok dałby odpowiedź na nurtujące nas pytania: „Nieumarli? Czy może grupa nekromantów?”… Tymczasem kolejny z nich opuścił obóz i wszedł w las. Chwilę to trwało, gdy powrócił z martwym zwierzęciem i wrzucił je do mieszanego kociołka. Widać było, że wszyscy prowadzą intensywną rozmowę, ale z tej odległości nie byliśmy w stanie niczego usłyszeć…

Nandin poszedł na zwiad, korzystając ze swych czarodziejskich mocy i złodziejskich umiejętności. Wrócił po kilkunastu minutach i powiedział, że grupka wygląda i zachowuje się jak bezdomni… „Siwy, Rębacz i Dworzanin”, bo takimi przezwiskami operowali zwracając się do siebie, najprawdopodobniej rozmawiali o naszej grupie. W końcu postanowiliśmy wyjść z ukrycia i ruszyliśmy w ich kierunku.

„A któż to do nas przychodzi?!” – jeden z mężczyzn wstał od ogniska, pozostali zwrócili zakapturzone głowy w stronę zbliżającej się grupy. „Witajcie!” – Goth podjął rozmowę, ostrożnie dobierając słowa. „Jestem Goth un Nathrek, kapłan Lorsha, a to moi kompani! Szukamy pewnego miejsca i mieliśmy nadzieję, że skoro tu obozujecie, będziecie znali jego lokalizację…” – zapadła krótka cisza, przerwana kasłaniem jednego z obozowiczów.

Szybko powiedzieliśmy im o miejscu, do którego chcieliśmy się dostać, a oni w zamian za udzielone nam informacje zażądali narzędzi, ciuchów, namiotów i podobnych rzeczy do codziennego użytku i pomocnych w przetrwaniu na tych ziemiach. Kapłan wręczył im ubranie i hubkę, a Ziriel namiot, młot i koce… Umówiliśmy się nazajutrz następnego dnia. Noc spędziliśmy powyżej na wzgórzu, zabezpieczeni „Alarmami”, które rzuciłem na około obozowiska. Wczesnym rankiem, można by rzec, że późną nocą, zostałem „brutalnie” zbudzony do wartowania! Nikogo nie interesowało, że „padałem na pysk”, byłem bardzo ciężko ranny, a i potencjał mej mocy wymagał odnowienia, co się z tym wiąże, odpoczynku! Jednak wówczas Goth, który kładł się już spać, powiedział nam, że nocą podszedł do naszego obozowiska jeden z tamtych mężczyzn… Poprosił kapłana o błogosławieństwo, a ten nakazał mu zdjąć kaptur… Okazało się, że mężczyźni są dotknięci „Czarną Śmiercią” lub nazywaną czasem „Zgnilizną Umarłych”!!! Chorobą nieuleczalną, podobną do trądu, których nosiciele nazywani są Siewcy Śmierci lub Trądu. Jest tak wyniszczająca i groźna, że z czasem odpadają części ciała i powoli chory przechodzi do świata umarłych… Ludzie tacy często wypędzani są z miast, ponieważ sąsiedzi boją się ich zabić i pochować w pobliżu swoich osad. Bardzo często zarażają się nią nekromanci, których badania i magia związana jest ze śmiercią, trupami i tego typu zwyczajnymi czynnikami ich sztuki… Jest też bardzo groźna dla osób postronnych, zdrowych, bo zarazić się nią można praktycznie od wszystkich czynników, przez dotyk, wdychanym powietrzem… Dlatego mężczyźni mieszkali w tym lesie, dlatego byli wyrzutkami społeczeństwa…

Rankiem byłem totalnie wyczerpany, praktycznie niezdolny do dalszej podróży! Widząc mój stan, Ziriel wręczyła mi miksturę leczenia, którą nabyła specjalnie na tą wyprawę. Bez słowa wypiłem mdlący i gorzkawy płyn. Zaraz po tym doszli do nas „wygnańcy”, ale tylko „Dworzanin” poszedł z nami. Poruszał się całkowicie normalnie, co mogło oznaczać, że nie był chory! Ale co do tego nie mogliśmy mieć żadnej pewności… Rzuciłem na siebie „Kamienną skórę” i „Latanie”, po czym całą grupą poszliśmy za „przewodnikiem”, który dzierżył w ręce buławę z ostrymi kolcami…

Szliśmy długo, ufając, że Dworzanin prowadzi nas w odpowiednie miejsce. Nagle został zaatakowany przez Olbrzymiego Pająka, który skoczył gdzieś z drzew! Najszybciej zareagowała Ziriel, która wystrzeliła w bestię z kuszy, ja od razu cisnąłem w niego „Błyskawicą”, a zaraz po tym reszta drużyny już tylko dobiła pająka. Jednak w całym zamieszaniu, kaptur z głowy naszego przewodnika zsunął się i ujrzeliśmy jego przeżartą przez chorobę twarz! Ruszyliśmy dalej, a ja używając „Latania”, nawet nie zauważyłem, że mikstura całkowicie uleczyła moje rany! Czułem się dobrze, wypoczęty i gotowy do dalszej podróży. Pewność siebie ponownie ogarnęła mój umysł…

Późnym popołudniem dotarliśmy do rzadszych terenów. Zobaczyliśmy kulę pomiędzy drzewami, otoczoną pajęczyną, a w jej pobliżu było wejście do podziemnej pieczary, gdzie Dworzanin wpadł, ale z powodu swej choroby pająki go nie zaatakowały… Weszliśmy głębiej w te tereny, a liczba pajęczych kul i dziur znacznie się zwiększyła. Uniosłem się ponad ziemię, dla lepszego widoku i większego bezpieczeństwa. Ostatnimi czasy znacznie lepiej poruszałem się w powietrzu, co dawało mi większe uczucie bezpieczeństwa i znacznie zwiększało moje możliwości. W końcu zatrzymaliśmy się przy jednej z dziur, którą zeszliśmy pod ziemię… Dworzanin nie wszedł z nami – wykonał swoją robotę i wrócił do swoich.

Mapa siedliska Jeerheny

[1] Z jamy prowadził korytarz, wydrążony w ziemi. Gdzieniegdzie wisiały pajęczyny, a z boków wychodziły mniejsze korytarze, prowadzące w ciemność. Wszędzie wiły się korzenie, utrudniając nam poruszanie się. Rzuciłem na Gotha „Światło”, który za pomocą maski szedł pierwszy. Po kilku chwilach doszliśmy do większej pieczary, na której stropie wisiał mniejszy pająk. Dla bezpieczeństwa Ziriel zestrzeliła robala i poszliśmy dalej. Z uwagi na to, iż nie znaliśmy terenu, a niebezpieczeństwo zabłądzenia, wpadnięcia w pułapkę, czy ataku pająków było wielkie, postanowiliśmy kierować się najszerszymi odnogami, do których dochodziliśmy. [2] W końcu doszliśmy do większej pieczary, która wypełniona była kokonami i pajęczynami, a z jej końca przebijało się światło z powierzchni. Prawdopodobnie kolejna wyrwa w ziemi, więc wróciliśmy do skrzyżowania i obraliśmy inny kierunek. [3] Ten korytarz też zaprowadził nas do ślepego zaułka, gdzie spod niskiego przejścia usłyszeliśmy szum podziemnej rzeki przepływającej obok jaskini. Wróciliśmy więc do punktu wejścia, a stamtąd jednym z bocznych korytarzy. [4] Na ścianie Ziriel znalazła symbol Baurusa… Grota, do której weszliśmy była olbrzymia. Światło nie było w stanie ukazać jej w całości, a tylko w mniejszej części, więc trzymaliśmy się ścian. Idąc ostrożnie natknęliśmy się na łańcuchy, które wbite w kamień, cichutko skrzypiały dyndając swobodnie…

„Po prawej!” – Nandin krzyknął, a przed drużynę skoczył wielki, włochaty pająk. Nie różnił się budową i wyglądem od wcześniej spotkanych, prócz tego, iż jego przednie odnóża zastąpione były długimi ostrzami…! Pająk mieczowiec poruszał się zwinniej od innych napotkanych, a jego szybkie ataki były śmiertelnie niebezpieczne. Na odnóżach-ostrzach można było zauważyć resztki krwi i mięsa, prawdopodobnie ofiar, z którymi niedawno się rozprawił…

Nandin momentalnie utkał „Lustrzane odbicie”, a ja wypaliłem w przeciwnika „Błyskawicę”. Niestety czar niewiele mu zrobił, a tylko zwrócił jego ataki przeciwko mnie! W końcu do walki włączyli się pozostali i szybko rozprawiliśmy się z mieczowcem. Teraz, kiedy łapaliśmy oddechy, mogliśmy się troszkę rozejrzeć po dziwnej, kamiennej hali… Okazało się, że jaskinia mogła być niegdyś olbrzymią salą tortur. Ale postanowiliśmy opuścić na razie pieczarę i wrócić do pierwszego korytarza, w okolice skąd zeszliśmy do kompleksu jaskiń…

[5] Stamtąd, przedzierając się przez zwały pajęczych sieci, weszliśmy do pierwszej wąskiej i zamaskowanej wcześniej dla nas odnogi, która po kilkudziesięciu metrach zakończyła się dębowymi drzwiami! Dość dziwne i nieoczekiwane, jak na jaskinię pajęczycy i jej robactwa… Na ciężkich drzwiach, narysowany był symbol:

Herb rodu Berghafów

Znak lub też herb miał kształt okręgu z ukośnie wewnątrz narysowanym bykiem. Wiedzieliśmy, że jest to herb rodu Berghafów, który wygasł sto lat temu, a był wygnany z Paddar i wyklęty… Zacząłem przeszukiwać Księgę Rodów Tragonii, gdzie znalazłem wzmianki o owej rodzinie. Hrabia Malkolm Berghaf został wygnany za zbrodnie przeciw narodowi tragońskiemu, bez prawa powrotu, aż do piątego pokolenia włącznie… Nic więcej nie było, ale i tak wydało nam się to dziwne…

Nandin zaczął sprawdzać dębowe drzwi, a ja rzuciłem nań „Wykrycie magii”. Wyczułem szkołę przemian, średniej mocy, ale i tak musieliśmy być bardzo ostrożni. Kapłan uparł się więc, że mocą swoich modlitw rozproszy magię na drzwiach… Bardzo się przeliczył… Nigdy jego „boskie dary” nie będą mogły równać się z siłą magii i mocą naszych zaklęć! Rzuciłem więc „Rozproszenie magii” na dębowe drzwi, w myślach gardząc megalomanią Gotha, a Nandin rozbroił pułapkę w nich umieszczoną. Powoli otwarliśmy drzwi i nagle usłyszeliśmy, jakby westchnienie, cichutkie i takie, które zwykle oznacza ulgę… Dziwne, może „coś” było tu zamknięte, a my przez nierozmyślność to wypuściliśmy…? Ruszyliśmy korytarzem, a po dwudziestu metrach doszliśmy do kolejnych, niemagicznych i „bezpiecznych” drzwi.

Weszliśmy do wielkiego pomieszczenia, komnaty ze starymi, podniszczonymi przez czas meblami i wiszącym na ścianie obrazie. Z pomieszczenia wychodziło jedno przejście do innej komnaty, a po przeciwnej stronie znajdowały się kolejne drzwi. Ostrożnie zaczęliśmy eksplorować pokój…

Za obrazem Ziriel znalazła wnękę, w której była tuba z glejtem i flakon z dziwną substancją. Nandin zaś w jednej z szuflad zniszczonego biurka znalazł notes z zapiskami sprzed 89 lat…! „Dziś próba: Jaern, Taragan, Masrain. Ciekawe, co powiedzą na tę niespodziankę…”, takiż przedziwny i tajemniczy tekst był w notesie. W jednej z szaf były słoje z zakonserwowanymi głowami, dłońmi i innymi, przeróżnymi częściami ciała! Jedna z dłoni nawet się poruszyła, kiedy się doń zbliżyłem…!!!

***

[6] „O kurwa, co za szaleńcy!” – powiedział kapłan, który stał nieruchomo w przejściu do kolejnej komnaty. Drużyna ostrożnie zbliżyła się do niego, starając się wychwycić każdy szczegół pomieszczenia, przysłonięty szerokimi plecami Gotha. Na jego środku usypany był okrąg z czarnego pyłu, a nad nim, przy jednej ze ścian wisiał szkielet…! Był przytwierdzony starymi, pordzewiałymi łańcuchami, ale tylko za nadgarstki i stopy, reszta kości nie wiedzieć, w jaki sposób, spojona była w całość! Obok, przy kolejnej ścianie, stał stół z wieloma menzurkami i alchemiczną aparaturą…

Ostrożnie weszli do środka… „Uważajcie, żeby nie uszkodzić kręgu…” – Radagast powstrzymał kapłana, przed kolejnym, możliwe iż nierozsądnym krokiem. „Z tego co wiem, to takowe kręgi najczęściej służą do przywołań” – nekromanta powoli przykucnął przy obrzeżu usypanego proszku. Powoli wysunął palec i nabrał kapkę na dłoń, nie burząc przy tym struktury usypanej figury. Wszyscy czekali cierpliwie na opinię czarodzieja, gdy ten spokojnie obwąchiwał i pocierał palcami czarny pył. „Tak, jak myślałem…” – Radagast spojrzał na wszystkich, uśmiechnął się i wstał – „…czarna i biała sól… Najczęściej używana przez demonologów do przywołań. Zatem ten okrąg, albo ma za zadanie uchronić przywołującego od przywołanego, albo uwięzić przywołanego… Hmm… Może mieć też inną funkcję…” Nekromanta skierował wzrok na stół z aparaturą…

***

Zaczęliśmy przeszukiwać komnatę. Na stole znalazłem niebieską księgę, którą pierwej otwarł Goth, uruchamiając tym samym czar zabezpieczający „Zygzak atramentowego węża”. Na jego szczęście magiczny wąż nie ukąsił go, gdyż skutki mogłyby być dla kapłana nieciekawe… Prócz wcześniej przyuważonych flakonów z miksturami i aparatury, na stole i pobliskich mebelkach leżały niezliczone, wyrafinowane narzędzia tortur, z których tylko kilka powiedziały mi o ich zastosowaniu…

Postanowiliśmy opuścić pokój i przejść drzwiami, które z niego wychodziły. Po drodze Ziriel wespół z Nandinem rozbroili kilka pułapek, a moje „Otwarcie” pozwoliło przejść dalej. W końcu korytarzem doszliśmy do wcześniej zbadanego tunelu, tyle, że kilkadziesiąt metrów dalej. Postanowiliśmy wrócić do komnaty z okręgiem i wejść przez drzwi, które były w głównym pomieszczeniu z obrazem.

Kiedy tylko zbliżyliśmy się do okręgu, szkielet wiszący na ścianie zaczął drżeć i dzwonić, a w okręgu nagle zmaterializowała się półprzeźroczysta postać pięknej kobiety…

***

„Witaaaajcie podróżniiiiiicyyyy. Nazzzzywwwwwam się Miriam. Uwolnijjjjjcie moją duszę!” – zjawa z niewinną, wręcz pokutną miną zwróciła się do drużyny. Kompani spojrzeli po sobie, ale tylko nekromanta zdawał się być niewzruszonym. „Nie róbcie tego!” – Radagast wyrwał ich z zamyślenia. „Nie bez powodu został usypany ten okrąg i nie bez powodu tłumaczyłem Wam jego znaczenie i rolę w procesie przywołania…” – nekromanta spojrzał na ducha, który tym razem skierował wzrok tylko na niego. Radagast nie wiedział, czy półprzeźroczysta piękność widzi jego podejrzliwą minę i przymrużone oczy, ale nawet gdyby, i tak się tym nie przejmował. „Kto Cię tu uwięził i jakież miałby mieć ku temu powody?” – nekromanta ostrożnie dobierał słowa. Chyba jako jedyny zdawał sobie sprawę, że istoty przywoływane lub więzione, mogą pochodzić z przeróżnych, nieznanych im planów egzystencji, a co się z tym wiązało, zjawa kobiety, mogła być tylko podstępną mistyfikacją, którą dojrzeć by mogli tylko po jej uwolnieniu… „Nieeegdyyyyyś byłam słuuuużką na dworzeeee hraaaaabiegooooo Berghaaaafa. Teraz jesteeeem więźniem, któóóóry podstępnie i beeeezwzględnieee został „tu” skaaaazany na wieczny ból…!” – Miriam „łkała i szlochała”, jeśli można by było w ten sposób określić lament uwięzionego ducha…

***

Długo jeszcze rozmawialiśmy z duchem i wypytywaliśmy go o „jej” życiową historię. Miriam powiedziała, że była kochanką Berghafa, a że w końcu chciała się od niego uwolnić i odejść, ten ukarał ją w taki sposób… Wydało mi się to dziwne, niespójne i podejrzane, ale żadne z nas nie miało jakichkolwiek możliwości na potwierdzenie, czy zanegowanie tych opowieści. Duch twierdził, że wiszący szkielet był niegdyś jej bratem, który przez nią też został skazany na podobny los… Powiedziałem Gothowi, który jako pierwszy bezmyślnie wyrywał się do zniszczenia okręgu, że to niebezpieczne i wielce ryzykowne. Reszta drużyny podzieliła moje obawy, więc zostawiliśmy łkającą Miriam i poszliśmy dalej…

[7] Pomieszczenie było największym z tego kompleksu komnat. Cztery marmurowe postumenty węży i tyleż samo kryształowych kul stało na środku pomieszczenia, jakoby były narożnikami niewidocznego kwadratu… W samym jego środku, pomiędzy nimi była okrągła, ciemna dziura w kamiennej podłodze. Za monumentami wysuniętymi najdalej stał ołtarz, kamienna płyta, na której umocowane były dwa pomniki. Kobieta w szatach kapłańskich i mężczyzna w zbroi, zwróceni plecami do siebie. Ich szczęki były rozwarte, ukazując wyostrzone i zniekształcone kły, a upiorne oczęta zwrócone były do nas, wywołując uczucie przerażenia… Według Gotha, ołtarz przedstawiał starożytne bóstwo, patrona trucizn i trucicieli, Durgamturazaela…

Kiedy tylko kapłan zbliżył się, kryształy zaczęły się świecić! Znowu zmieszani i zaskoczeni, postanowiliśmy nie ryzykować wywołania nieobliczalnych skutków naszą eksploracją tej komnaty, dlatego spokojnie opuściliśmy pomieszczenie. Postanowiliśmy wrócić do Miriam, [6] aby wypytać ją o ową komnatę. Duch nie powiedział nam nic, bo jak twierdził, nic nie wiedział, ale po raz kolejny kapłan zatryumfował swoją głupotą, postanawiając uwolnić „biedną” duszyczkę…!!! Stwierdził, że odeśle duszę, bo on się na tym zna! Nagle stał się specjalistą i ekspertem w sztuce demonologii i dopiero Ziriel, z trudem przekonała go, aby tego zaniechał…!

[8] Wróciliśmy do ostatniego korytarza w tej części jaskiń. Zaprowadził nas do kolejnych, tym razem kamiennych drzwi… Ku naszemu całkowitemu zdumieniu miały one magiczny zamek z pięcioma przekładniami, a każda z nich miała wbudowanych pięć przejść! Jednym słowem ilość możliwych kombinacji na otwarcie drzwi, bo „Rozproszenie magii” i „Otwarcie” nie przyniosło skutku, zajęłoby nam całą wieczność! Musieliśmy odpuścić i udaliśmy się do ostatniej pieczary, która blisko podziemnego strumyka, odstraszyła nas wcześniej ilością kokonów w jej wnętrzu. Tylko tam mogliśmy znaleźć Jeerhenę i jej sieć…

[9] Jaskinia była olbrzymia i naszpikowana dużą ilością pajęczych kokonów. Szliśmy ostrożnie, trzymając się ścian, aż odkryliśmy dwa inne korytarze, w niewielkiej od siebie odległości. Nie wiedzieć jak to się stało, ale Ziriel utknęła nagle w pobliskiej pajęczynie i tylko siłą zdołaliśmy ją uwolnić… Nandin postanowił przeciąć sieć swym sztyletem i okazało się, że była ona tworem pajęczycy, a nóż ciął gładko i lekko, niczym tłuszcz ze skwarkami… Elf ostrożnie z wyczuciem zaczął nawijać nić. Zebraliśmy całość, ale wiedzieliśmy, że ilość nie starczy nam na wyhaftowanie sztandaru… Z zamyślenia wyrwał nas śpiew, który dobiegał z najszerszego korytarza… Zaiste Jeerhena miała przepiękny głos. Ostrożnie ruszyliśmy przed siebie…

[10] Jaskinia była ogromna! Wszędzie falowały tkaniny z jedwabnej nici, a ze środka pieczary, gdzie słychać było śpiew, zza falujących sieci, dostrzegliśmy elfkę! Piękną i smukłą, kobiecą postać… Rozświetliłem całą jaskinię i powoli zbliżyliśmy się do pierwszych pajęczyn. Wszyscy zbledliśmy, kiedy Goth w swoim ulubionym, wywyższającym się tonie przedstawił się, jakby miało to dla pajęczycy jakieś znaczenie, i poprosił ją o sieć…!!! Teraz, gdy to piszę, to wydaje mi się komiczne i żenujące, ale wcześniej było raczej głupie i nierozważne. Tak się jak spodziewaliśmy, Jeerhena nie była skora do rozmów, a tym bardziej nie miała zamiaru obdarowywać nas swoją siecią…! Zobaczyliśmy tylko poruszenie elki i jakby zaczęła wzlatywać… Instynktownie rzuciłem „Latanie”. Nagle okazało się, że Jeerhena nie wzlatuje, a podnosi się jej olbrzymie, pajęcze, włochate i obrzydliwe cielsko…!!! Był to około siedmio metrowy pająk, wysoki na dobre 3 metry! Ciało elfiej panny, które tak pięknie śpiewało, było wrośnięte do olbrzymiego pająka, a istoty tworzyły jedne, potwornie groźne monstrum!

Patrzeliśmy się zaskoczeni jej rozmiarami i tym, czym stała się elficka czarodziejka, kiedy nagle na Ziriel i Gotha, ze stropu jaskini, zeskoczyły pająki mieczowce! Nie zdążyłem nawet zareagować, bo przy nas pojawiły się pająki przenikające! Stworzenia o tyle groźne, że w każdej chwili mogły „teleportować się” w dowolne miejsce…!

Jeerhena

Walka rozgorzała na dobre, a my zdawaliśmy sobie sprawę z tarapatów, w jakich się znaleźliśmy. Jeerhena również nie próżnowała i bynajmniej nie śpiewała dalej, tylko z całym pędem ruszyła w naszym kierunku, przez długą, olbrzymią pieczarę. Miałem jeszcze sekundy nad swoim przeciwnikiem, więc postanowiłem zaatakować pajęczycę. Niestety „Zaklęcie Śmierci”, które powinno ją powalić, zostało wchłonięte przez magiczną barierę, jaką miała na sobie Jeerhena. Postanowiłem więc dać nam troszkę czasu i zatorowałem jej drogę do nas przywołanymi zmorami. Tu po raz kolejny pajęcza nekromantka odparła skutecznie mój atak, unieruchamiając zmory w utkanej „Pajęczynie”…!

Nie miałem więcej czasu na zajmowanie się Jeerheną, ponieważ pająk, który obok się pojawił, stanowił na ten czas większe dla mnie zagrożenie. Kolejno utkałem „Widmową dłoń” i „Wampiryczne dotknięcie”, jednak nie zdążyłem skorzystać z ich efektów, bo Jeerhena zwróciła swe czary przeciwko mnie, a z drugiej strony otrzymałem poważne rany, po pierwszym ataku pająka…! Chwilę później, kiedy moja sytuacja nie wyglądała zbyt dobrze, moi kompani szybko ubili bestię, która na mnie napierała, dzięki temu mogłem dojść do siebie i wzbiłem się w powietrze. Każde kolejne zaklęcia kierowałem w pajęczycę, próbując jednocześnie unikać jej zaklęć i bronić się przed potężną magią nekromancką. Widziałem tylko z góry, jak Jeerhena za pomocą „Pozbawienia sił” powaliła Gotha, który znacznie osłabiony upadł pod naporem swojej zbroi i oręża! Był tak słaby, że nie mógł już brać udziału w czynnej walce, więc sięgnął po glejt, który miał przy sobie…

Chwilę później przed nim pojawiła się trzymetrowa postać, potężnego, uzbrojonego wojownika. Nie miałem czasu się nad tym zastanawiać, ale później zdałem sobie sprawę, że jednak nasz kapłan też ma możliwość i jest w stanie przyzwać sojusznika, który nie raz mógłby nam wcześniej pomóc… Niejednokrotnie pewnie oszczędzając wielu problemów…

W każdym razie nasza sytuacja i położenie z sekundy na sekundę słabła i stawała się coraz bardziej, śmiertelnie niebezpieczna. Zaczęliśmy krzyczeć do siebie, układając na szybko plan ucieczki, który uratowałby nam życie, zniszczył Jeerhenę, a przede wszystkim dał jej sieć, po którą tu przyszliśmy… Kiedy mocarny wojownik wezwany przez Gotha ruszył z krzykiem na pajęczycę, my zajęliśmy się drogą ucieczki. Wylądowałem przy drużynie, a widok zmęczonych, rannych i poważnie osłabionych kompanów, nie przyprawiał o zadowolenie… Szybko ustaliliśmy plan. Nandin podbiegł do falującej sieci utkanej przez Jeerhenę i swoim sztyletem zaczął wycinać spory kawał „materiału”. Kiedy tylko skończył, wycofaliśmy się do tunelu, z którego słychać już było tylko Jeerhenę i walczącego z nią czempiona Lorsha. Goth osłabiony wstał podparty przez Ziriel i wymodlił „Słup Ognia”, który uderzył w sam środek olbrzymiej pieczary, a „Kula Ognia” rzucona przez Nandina, dokończyła „sprawę”! Na sam koniec zawaliliśmy za nami korytarz za pomocą magicznej Kulki Zamiany Kamienia w Błoto.

Gdy biegliśmy przez wielki tunel, za naszymi plecami słychać było tylko jęki pajęczycy, odgłosy czempiona i walki, i trzask palących się sieci… Zatrzymaliśmy się dopiero przed wielka wylęgarnią [9], gdzie upewniwszy się, że za nami nie słychać pościgu, chwilę odpoczęliśmy. Przed nami rozpościerały się jeszcze szeregi jaskiń i korytarzy naszpikowanych pająkami wszelkiej maści, przez które musieliśmy się przebić, a stan kilku z nas był dość ciężki… Ja krwawiłem z ran i byłem kompletnie wyczerpany magicznie, Goth z powodu „Pozbawienia sił” nie umiał chodzić, reszta wydawała się być w lepszym stanie, jednak we dwójkę nie mieli szans na walkę i jednocześnie naszą obronę…

Zdecydowaliśmy więc, że „wylecimy” przez korytarze i najbliższą jamę w ziemi. Ja z Nandinem za pomocą „Latania”, a Goth z Ziriel za pomocą kapłańskiej modlitwy. Manewrowałem lotem koncentrując się z całych sił. W końcu najszybciej, jak tylko mogliśmy, opuściliśmy kompleks jaskiń, wzbijając się w powietrze, ponad korony drzew pajęczego lasu. Nie zatrzymywaliśmy się, a tylko lecieliśmy, byleby jak najszybciej wydostać się z tych terenów i móc wylądować na bezpieczniejszych ziemiach. Nie kojarzę teraz ile godzin minęło w powietrzu, ale lecieliśmy długo…

Kiedy dotarliśmy za granicę Leredeonu, wylądowaliśmy dopiero na Królewskim Szlaku, gdzie rozbiliśmy obozowisko… Teraz chcieliśmy tylko przetrwać najbliższą noc…



Kroniki XLVII: Paddar, Paddar, Paddar... (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc lipiec. Paddar, stolica Tragonii.


Rozpaliliśmy ognisko blisko szlaku i rozbiliśmy obóz w okrąg, ażeby ciepło tlącego się ognia przyniosło ulgę i spokój. Niestety widoku księżyca i pięknego letniego nieba nie doczekałem… Rany zadane „Drążeniem Larlocha”, rzuconym we mnie przez Jeerhenę, spowodowały poważne obrażenia i wyniszczenie mojego organizmu. Goth, w prawdzie mniej ranny i lepiej wyglądający, też padł z powodu utraty siły, która zregenerować się mogła tylko przy porządnym odpoczynku. Pozwolili nam spać całą noc, ale nad ranem musieliśmy przejąć wartę i tak trwało to do poranku dnia następnego.

Drugiego dnia obozowania postanowiliśmy udać się do Strażnicy Królewskiej znajdującej się na rozstajach Królewskiego Szlaku Kupieckiego i traktu do Dirdighen. Stamtąd z powrotem planowaliśmy ruszyć do Dirdighen. Nandin uraczył mnie „Lataniem”, gdyż mój potencjał praktycznie w ogóle nie regenerował się przy tam poważnych ranach… Późnym wieczorem dotarliśmy do strażnicy, gdzie spędziliśmy, głównie z mojego powodu, dwie kolejne noce na odpoczynku. Przed południem trzeciego dnia, wraz z elfem skoczyliśmy za pomocą „Teleportacji” do Dirdighen. Nandin wrócił do swojego pokoju w „Rycerzu Śmierci”, a ja wynająłem osobny pokój dla siebie i Ziriel, która później miała z Gothem do nas dotrzeć. Po przybyciu zdałem sobie sprawę, że wyniszczenie czarem, którego stałem się ofiarą, całkowicie blokuje moją naturalną rekonwalescencję, więc postanowiłem jeszcze tego samego popołudnia udać się do Nishiru po leczącą miksturę.

Kolejnego dnia po południu byłem już całkowicie wyleczony, samopoczucie i apetyt wróciły, a moce zaczęły się odnawiać. Dosłownie „chwilę” później do pokoju weszła Ziriel… Umówiliśmy się wszyscy na małą ucztę z okazji udanej misji, więc do tego czasu mogłem wrócić do nauki czarów. Minęły kolejne dwa dni, podczas których nie wyściubiałem nosa spoza ksiąg, a reszta drużyny odwiedzała tutejszych rzemieślników, dowiadując się kolejnych szczegółów wykonania sztandaru. Rankiem trzeciego dnia opuściliśmy miasto i ruszyliśmy szlakiem w kierunku Paddar, stolicy Tragonii…

Ponad dwa tygodnie zajęło nam dotarcie do miasta. Przez czas spokojnej podróży pogłębiałem swoją wiedzę o wcześniej zdobyte czary. Spotykaliśmy liczne karawany i pojedynczych kupców, od których zbieraliśmy informacje na temat miasta, panujących w nim praw i tego, czego powinniśmy unikać i wystrzegać się w poszczególnych dzielnicach…

***

Mapa Paddar, stolicy Tragonii

Paddar dzieli się na Wysokie i Niskie Miasto. Wysokie wzniesione zostało na wzgórzach, o wiele później niźli starsze, Niskie. Dlategoż jego plan, rozmieszczenie dzielnic i ulice, których rozkład jest przejezdny i przemyślany, sprawia wrażenie, jakoby architekci i projektanci wyciągnęli wnioski z budowy niższej części miasta. Po drugie Wysokie Miasto zamieszkują bogaci i wpływowi… Król, szlachta i jego poplecznicy, bogaci kupcy, politycy, magnateria i cała elita. Znajduje się tam większość poważanych świątyń, urzędy i budynki administracyjne. Obok Wysokiego Miasta znajduje się Dzielnica Żaków, która co prawda stoi za murami Wysokiego Miasta, ale jest zaliczana jako jego integralna część. W Dzielnicy Żaków znajduje się Uniwersytet Paddarski oraz słynna Akademia Magii w Paddar, gdzie tylko tam można zdobyć glejty zezwalające na handel magią na terenie miasta… W Wysokim Mieście panuje czystość, ład i porządek, a każdy ogródek i zieleniec jest zadbany i pięknie przystrzyżony…

Niskie Miasto, „pierdlonik”, bo tak większość kupców i przejezdnych o nim mówiło, jest starszą częścią Paddar… Jego długowieczność sięga już prawie dwóch tysięcy lat! W dzielnicach panuje nieład i „chaos”… Ulice są ciasne i nieuporządkowane, jakby masa budowniczych stawiała miasto według tysięcy indywidualnych projektów i pomysłów, a gdzieś granica zdrowego rozsądku i porządku straciła się po dwóch pierwszych, wybudowanych domach… Dodatkowo mieszka tam ogromna rzesza ludzi i nieludzi, którzy do ostatniego łóżka wypełniają ciasne i liczne pomieszczenia. Podróżni i awanturnicy, do brzegów zapychają ulice, które z niezliczonymi straganami i rzemieślnikami, już i tak są zbyt tłoczne i ciasne… Jednym słowem panuje tam olbrzymi zgiełk i zamieszanie, tłok i ciasnota, istny „chaos”…

Do Paddar można dostać się przez kilka Bram Głównych. Brama Wschodnia w Wysokiej Dzielnicy, zwana Bramą Książąt wymaga od przyjezdnych glejtu, pozwolenia na przekroczenie jej progu. Brama Zachodnia, zwana Bramą Syren, która bogato zdobiona ornamentami i posągami, wprowadza bezpośrednio na Wysoką Aleję – brukowaną drogę, która wiedzie środkiem miasta, poprzez Niską Dzielnicę, aby dojść do Wysokiego Miasta. Wysoka Aleja to główna droga miasta, idealnie prosta, dzieląca miasto wzdłuż, a wokół niej można znaleźć najlepsze gospody, dziesiątki sklepów. Brama Południowa wiedzie przyjezdnych do Starego Miasta w Niskim Mieście, a stamtąd gdziekolwiek „dusza zapragnie”…

***

Po długim czasie oczekiwania i mozolnie poruszającej się kolejce przyjezdnych, wjechaliśmy Syrenią Bramą za mury miasta. Aleja Wysoka prowadziła prosto do Wysokiego Miasta. Wzdłuż niej rozstawione były liczne i przeróżne stragany, a sama ulica była mocno zatłoczona i ciężka do swobodnego przejścia. Ja i Nandin udaliśmy się do karczmy „Czerwony Smok”, którą pamiętałem z wcześniejszej wizyty w mieście, gdzie wynajęliśmy pokój na cały tydzień. Natomiast Ziriel wraz ze swym przełożonym, Gothem, mieli nocować w świątyni Lorsha, która znajduje się w Wysokim Mieście.

Korzystając jeszcze z prawie całego dnia postanowiłem znaleźć handlarza magicznymi ingrediencjami, aby uzupełnić swoje własne braki w wyposażeniu. Długo błądziłem i wypytywałem o tego typu kupców… W końcu skierowano mnie na Wysoką Aleję, a potem w kierunku Dzielnicy Żaków, gdzie w Akademii Magii miałem znaleźć wszystko, co mnie interesowało… Niestety okazało się na miejscu, że do handlu czarami potrzebne jest specjalne zezwolenie, glejt królewski, który odpłatnie i nie tanio, do zdobycia jest za kilka tygodni…!!! Udałem się więc do niejakiej Alicji z Ulmar, na ulicę Złotą, która handluje poprzez swój sklep składnikami do czarów oraz magicznymi przedmiotami, ale butna „dama” nie była w stanie zadowolić mnie swoim skromnym i marnym uposażeniem…

Wieczorem wszyscy spotkaliśmy się przy szynku w naszej karczmie… Rozmawialiśmy swobodnie o najbliższych planach w mieście, kiedy nagle ktoś przebiegł obok nas i głośno krzyknął… „Robercie! Nagroda wynosi teraz 300 centarów!” Taka głośna wiadomość zwróciła uwagę wszystkich obecnych w sali. Drużyna spojrzała po sobie, a zaraz później na posłańca, który targany za rękaw umilkł nagle. „Zamknij się kurwa! Siadaj i mów!” – Prawdopodobnie ów Robert szybko uciszył podnieconego mężczyznę, po czym ostrożnie rozejrzał się po sali. Jego wzrok zatrzymał się na drużynie, której cała uwaga skupiona była właśnie na nich. Zaczęli szeptać do siebie, ale widać było podniecenie i unoszącą się nutkę euforii, powolutku ogarniającą grupkę skupioną wokół posłańca. „Słyszeliście?! 300 centarów! To przecież…!” – Ziriel nie skończyła zdania, bo Nandin machnięciem ręki uciszył wojowniczkę. Drużyna czekała w skupieniu i milczeniu, aż podsłuchujący elf cokolwiek im powie… Kilka chwil później grupa podpitych i zaaferowanych zdobyciem kupy złota mężczyzn, szybko opuściła gospodę. „Będziemy bogaci…!” – Kilku krzyknęło na wychodne, po czym zatrzasnęli za sobą drzwi gospody. Elf odwrócił się do nas z lekkim rozbawieniem na twarzy… „Nie usłyszałem zbyt wiele, ale ponoć miasto od kilku lat ma jakieś problemy z kanałami w Południowej Dzielnicy Niskiego Miasta… Setnik z tamtejszego garnizonu oferuje mnóstwo złota za rozwiązanie nękającego ich problemu…” – Nandin spojrzał na nas, a na twarzach drużyny widać było zaciekawienie, ale i odrazę… „Jak kanały, to znowu gówniana robota…” – Nandin podsumował sprawę, po czym wszyscy wstaliśmy od stołu…

Następnego poranka wszyscy spotkaliśmy się przed gospodą. Wynajęliśmy dorożkę, a następnie udaliśmy się pieszo do Niskiej Dzielnicy w poszukiwaniu Placu Rogacza. Tam ponoć, całkiem niedawno widziano Iskaratiego, który malował przeróżne obrazy… Młody chłopiec, przewodnik, prowadził nas na miejsce przez zatłoczone i niemożliwie skomplikowany rozkład ulic i uliczek tej części miasta. Plac był malutki, a naokoło niego otwartych było kilka pomniejszych sklepików. Kiedy nasz młody przewodnik pytał o artystę, na naszych oczach placyk zaczął „ożywać”… Rozkładali się na nim przeróżni „artyści” i figlarze, którzy za byle co, pragnęli zarobić jakąkolwiek sumę srebra. Nawet na naszych oczach rozegrała się na placu malutka bijatyka, ale szybko, jak gdyby nigdy nic się zakończyła. W końcu podbiegł do nas chłopak i oznajmił, że zna knajpę, w której często poszukiwany przez nas artysta, przesiaduje…

Kilkanaście długich minut szliśmy wąskimi uliczkami i zaciemnionymi zakamarkami do spelunki „Pod Urwanym Uchem”. Karczmarz po kilku chwilach rozmowy zdradził nam inny lokal i adres zamieszkania Iskaratiego. Posłaliśmy chłopaka na spytki… Po półtorej godziny oczekiwania, okazało się, że malarz jest w domu, więc czym prędzej, wraz z przewodnikiem, ruszyliśmy pod dany adres.

Kamienica okazała się istną ruderą, która, można by rzec, nigdy nie widziała remontu, czy jakiejkolwiek odnowy… Ostrożnie stąpając po dziurawej, drewnianej podłodze, weszliśmy do mieszkania malarza. Pod oknem, naprzeciwko, plecami do nas, siedział mężczyzna z pędzlem w ręku, tępo wpatrujący się w puste płótno, nie zaczętego jeszcze obrazu…

***

„Wiedziałem, że tu przyjdziecie! Wiedziałem…!” – Mężczyzna wstał i odwrócił się do drużyny… Był kompletnie pijany, a jego wygląd zewnętrzny wskazywał, że tyleż dni, co pił, tyleż samo się nie mył… Jego twarz zarośnięta i brudna, całkowicie zakrywała faktyczne rysy artysty. Ubrany był w przepocone i zabrudzone łachmany, które niegdyś mogły być schludną i czystą odzieżą, jaką w tym mieście noszą mieszczanie… Smród potu, moczu i rzygowin, gęsto unosił się w powietrzu, wywołując u drużyny zawroty głowy.

„Witaj…” – Goth z trudem powstrzymywał się od zwrócenia na podłogę niedawno spożytego śniadania – „…przybyliśmy do Ciebie, ponieważ już raz namalowałeś znajomy nam obraz…” Iskarati odwrócił się do pustego płótna, po czym niezdarnie namalował słowo „un Nathrek”… Kapłan otworzył usta ze zdziwienia, nie zwracając uwagę na wszędobylski smród… Reszta równie zaskoczona i zdziwiona spojrzała po sobie… „Leć po jakiś prowiant, bo wygląda na to, że będziemy tu musieli poczekać, aż wytrzeźwieje!” – Goth zagadywał młodego posłańca, kiedy nagle płótno zaczęło płonąć, a sam Iskarati jakby ocknął się z długiego letargu… – „Co do cholery?!” Ziriel cofnęła się instynktownie.

***

Położyliśmy pijanego malarza na łóżku i zaczęliśmy spokojnie oglądać mieszkanie. Od razu rzuciły nam się w oczy jego obrazy, które nie wiedzieć jakim sposobem, ale w większości przedstawiały nasze wcześniejsze przygody…!!! „Goth oblepiony pajęczyną, ja, który w gniewie czaruję w kierunku wojownika w płaszczu i z mieczem, Gotrek leżący u stóp Dina, dzierżącego drewniany mieczyk”, jednym słowem szok i fascynacja, ale z drugiej strony… jak to możliwe?! Jednak najbardziej zaintrygowały nas dwa inne obrazy… Jeden z olbrzymią jaskinią i setkami malutkich postaci, może ludzi, nad którymi stała ogromna postać z mieczem… Możliwe, że to Ogon Diabła i demon Reizermaran…! Drugi natomiast, przedstawiał Gotha walczącego z postacią woja w zbroi z zielonej łuski… Tylko jedna taka postać nam się skojarzyła… Mordrokk…! Staliśmy w milczeniu, wpatrzeni w oba obrazy, zastanawiając się, czy tak to się skończy?! Oby nie, bo w końcu przyszłość jest w ciągłym ruchu i w wielkim stopniu zależy od nas samych…

W końcu wrócił chłopak z jedzeniem i oderwał nas z zadumy. Goth zapytał go o niejaką Irinę von Cesnę, zwaną Srebrną Igłą, która jest znanym i cenionym krawcem – mówi się, że uszyła obecnemu królowi Płaszcz Królewski. Jednak młodzieniec nie mógł nawet zacząć zdania, bo nagle do pomieszczenia wpadła straż królewska, po Iskaratiego! Okazało się bowiem, że niejaki lord Barn, z Wysokiego Miasta, mieszkający w pobliżu rezydencji Alicji z Ulmar, oskarżył malarza o pobicie, przez co teraz czeka go proces i najprawdopodobniej kara więzienia w Południowej Baszcie…! Podsetnik, który dowodził tym oddziałem, nakazał zabrać pijanego Iskaratiego do Południowej Baszty, gdzie miał oczekiwać na proces.

Staliśmy osłupieni, ale nic nie mogliśmy zrobić… Zapytaliśmy więc o ogłoszenie setnika z owej baszty, dotyczące sprawy w kanałach… Podsetnik powiedział, że od kilku lat, robotnicy oczyszczający kanały, znikają w niewyjaśnionych okolicznościach. Z tego powodu od trzech lat nikt w tamtych stronach miasta nie czyści kanałów, przez co porobiły się zatory i w okolicy panuje straszliwy smród. Zorganizowano w międzyczasie kilka dodatkowych wypraw w kanały, ale one też zaginęły! Niedawno ludzie, mieszkańcy, zaczęli znikać nawet z ulic… Ponoć tylko jeden człowiek z jednej z ekspedycji zdołał wrócić, słyszał „trzepot skrzydeł” i coś ich zaatakowało, ale jego stan był na tyle krytyczny, że nie przeżył zbyt długo…

Zaoferowaliśmy podsetnikowi układ… My im pomożemy z kanałami, a oni pozwolą Iskaratiemu dokończyć w celi obraz, który miał dla nas namalować… Podsetnik skinął głową na znak zgody i powiedział, że jeśli zgodzi się setnik to on nie widzi problemu. Wraz z oddziałem poszliśmy więc do Południowej Baszty…



Kroniki XLVIII: Kanały i Alchemik (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc lipiec. Paddar, stolica Tragonii.


Po kilkudziesięciu minutach, wlokąc się za oddziałem zbrojnych, doszliśmy do Południowej Baszty. Trzypiętrowa wieża warowna, otoczona podniszczonym murem, przy którym stali rozkojarzeni strażnicy, nie wywierała znaczącego wrażenia. Po kilku minutach oczekiwania, wyszedł po nas podsetnik i zaprowadził do wnętrza, na wizytę u swego przełożonego. W jednym z gabinetów zastaliśmy barczystego mężczyznę, w wieku około czterdziestu lat, z podejrzliwym, acz doświadczonym wzrokiem. Przedstawił się jako setnik Ratmel i zaraz przeszedł do sedna sprawy i celu naszej wizyty.

Goth, jak zwykle, prowadził całą dysputę w „naszym imieniu”, a my staliśmy w milczeniu uważnie słuchając. Pierwej setnik opowiedział nam o problemach dzielnicy z kanałami i zaginięciami ludzi… Wszystko zaczęło się jakieś trzy lata wstecz, kiedy to grupa inżynierów i robotników została wysłana w pewien rejon kanałów, na standardowe czyszczenie zatorów i zbierających się tam odpadów. Wówczas nikt nie wrócił z pracy, a zaraz później wysłano za nimi ekipę poszukiwawczą, która wróciła bez żadnych poszlak, czy śladów… Wysłano więc następną grupę czyścicieli, którzy również zaginęli bez śladu… Od tego momentu kompania robotników zaprzestała czyszczenia, a zbierający się syf w kanałach, poważnie utrudnił życie tamtejszym mieszkańcom, zanieczyszczając powietrze i najprawdopodobniej pozatykał większość pomniejszych arterii kanałów. W tym momencie miejscowe władze wyznaczyły nagrodę za rozwiązanie owego problemu i oczyszczenie kanałów. Mijały długie dni, aż w końcu pierwsza grupa śmiałków, zachęcona złotem, zapuściła się w kanały… Niestety awanturnicy również zaginęli, a setnik podwyższał tylko nagrodę za rozwiązanie problemu. Nie przynosiło to żadnych efektów, ponieważ koleni ochotnicy nie wracali z misji poszukiwawczych… Sprawa ciągnęła się w nieskończoność, a mimo wysokiej nagrody, śmiałków ubywało, aż w końcu zaprzestano całkowicie zapuszczania się pod miejską dzielnicę…

Później było jeszcze gorzej. Ludzie, mieszkańcy, zaczęli ginąć na powierzchni, na ulicach, a nieliczne ciała, które znaleziono były zmasakrowane… Koroner badający ciała stwierdził: liczne rany kłuto-szarpane, jakby od noża, ale były też opinie częściowego rozszarpywania zwłok, jakby były pożerane… I tak sprawa ciągnie się do obecnego dnia… Setnik podwyższył więc nagrodę do 300 centarów. Zjawiły się dwie grupy śmiałków, jedna wycofała się już w połowie drogi do celu, bo podobno słyszeli „kłapanie dziobami i trzepot skrzydeł”, a druga zaginęła bez śladu… Dwa dni temu znaleziono ciało w rejonie zaginięć i zanieczyszczonych kanałów, poprosiłem więc o możliwość oględzin zwłok i po krótkim uzasadnieniu wspólnego interesu, setnik pozwolił zejść do piwnic, gdzie koroner bada ciała.

Ratmel poinformował nas o trzech głównych zejściach do kanałów w Dzielnicy Mulistej, w której rejonie dzieją się owe niewyjaśnione wydarzenia. Powiedział też, że miejscowa ludność w kilkunastu innych miejscach dzielnicy przebiła się sama do kanałów, w celu wyławiania przeróżnych „bogactw”, za które czasami dostają „sowite” nagrody… Otrzymaliśmy zarys, ubogi zarys, tamtejszej struktury kanałów, jak również namiar na „Kompanię Zygfryda”, ekipę czyszczącą kanały. Setnik powiedział, że dostaniemy też pełnomocnictwo na zejście do kanałów i po szybkim pożegnaniu zeszliśmy do podziemi Południowej Baszty obejrzeć odnalezione niedawno zwłoki.

Pomieszczenie było przyciemnione i ponure, w sam raz na pracownię koronera… Panował w nim chłód i nieprzyjemny dla moich kompanów, smród rozkładających się zwłok i zakrzepłej krwi. Śmiało podszedłem do leżącego trupa i zsunąłem z niego zakrwawione płótno… Kątem oka zauważyłem bladość twarzy i grymas niesmaku u Ziriel i Gotha, więc tym bardziej śmielej, bez zahamowań, wziąłem się za oględziny. Ciało mężczyzny było zmasakrowane, z licznymi ranami, jakby po dziobie dużego ptaka… Z tyłu głowy była jedna, prawdopodobnie pierwsza i decydująca o jego śmierci rana, z której wyciekł płyn mózgowy… Twarz była wykrzywiona w grymasie strachu i bólu, a jego puste oczodoły świadczyły o wyłupaniu, wydziobaniu gałek ocznych… Próbowałem jeszcze znaleźć coś charakterystycznego, ale bez żadnego sukcesu. Weszliśmy więc do góry, gdzie otrzymaliśmy upoważnienia do eksploracji kanałów, po czym skierowaliśmy kroki ku Kompani Zygfryda.

Na miejscu, w podniszczonej kamienicy, przywitał nas dziadek, którego po krótkiej rozmowie zaczęliśmy wypytywać o szczegóły kanałów. Struktura okazało się dość prosta, główne chodniki kanałowe, szerokie i wysokie, z których odchodzą pomniejsze. Niestety dziad powiedział, że często trzeba taplać się w odchodach nawet po szyję…!!! Poprosiliśmy go o nałożenie własnego, bardziej szczegółowego szkicu kanałów Mulistej Dzielnicy, na mapkę, którą dał nam setnik. Umówiliśmy się kolejnego dnia na odbiór mapki.

Następnego dnia, koło południa, wrócił Nandin z gotowym szkicem kanałów. Tymczasem Goth zamówił u kowala mitrylowe obręcze do sztandaru, które miał odebrać za kilka dni. Przygotowania do wyprawy w kanały szły dość sprawnie, więc po południu postanowiliśmy odwiedzić jedno z zejść, które naszym zdaniem było najbliżej znalezionych ciał i wypraw zaginionych czyścicieli.

Długo kluczyliśmy wąskimi, brudnymi uliczkami, aż weszliśmy do Dzielnicy Mulistej, na ulicę Robotniczą. Wszędobylski smród kanałów raził nasze nosy i zaraz po kilku metrach stał się nie do zniesienia. Myślałem, że zjedzony niedawno obiad, co rusz wyląduje z powrotem pod moimi stopami, ale na szczęście tak się nie stało. Mieszkańców w tej dzielnicy było mniej na ulicach, a sama Mulista była brudna, zaniedbana i zaśmiecona. W końcu z fioletowo-bladymi odcieniami na twarzach doszliśmy do starego, piętrowego budynku. Skrzypiące, ale mocne, drewniane drzwi, otworzył nam starszy jegomość, zdziwiony naszą wizytą. Krótkie wyjaśnienia i otrzymane upoważnienia, dodały mu otuchy i rozproszyły jego strach i wątpliwości.

Okrągłe pomieszczenie przedzielone w połowie było ścianą, w której dwoje drzwi prowadziły jeszcze do dwóch kolejnych ćwiartkowych pokoi. Widać było, że starzec prócz tego, iż jest strażnikiem tego miejsca, to mieszka tu na stałe…! Komnata bowiem była umeblowana, z myjką, taboretem i resztką jedzenia na ubrudzonym stole. Po krótkiej rozmowie wyjaśniającej naszą obecność w tym chlewie, dziad zaprowadził nas do sąsiedniego pomieszczenia. Było puste i bardziej cuchnące, niż cała okolica razem wzięta! Na podłodze zamontowana była duża, drewniana klapa, podnoszona liną. Poniżej klapy, schodami w dół, dochodziło się do murowanej półki, gdzie zwykle robotnicy przygotowywali się do prac. Potem już tylko na sam dół, po pas w gówno…!

Kolejnego dnia, bardzo wczesnym rankiem, ruszyliśmy ponownie do włazu, aby pierwszy raz zejść do kanałów. Jeszcze zanim opuściliśmy progi karczmy, postanowiłem się już zawczasu ubezpieczyć magią i rzuciłem na siebie zaklęcia „Oddychania Wodą” i „Kamiennej Skóry”. Z uwagi na to, iż tylko ja z Nandinem spaliśmy w karczmie, a Ziriel z kapłanem w świątyni, umówiliśmy się przed wejściem do „strażnicy włazu”. Już na przywitaniu o mało nie popłakałem się ze śmiechu, kiedy moim „ślepym” oczom ukazała się elfka z tratwą dla jednej osoby…!!! Jeszcze wczorajszego wieczora poszła za miasto do osady flisaków i tam zamówiła to „cacko”, na podróż po kanałach…! Tu zaprzestanę drążenia tematu, bo zwyczajnie brakło mi słów…

W środku zaparzyliśmy zioła, które często zażywają pracujący w kanałach na zwalczenie smrodu – zioła znieczulały nos i wyczucie smaku… Resztkami nasączyliśmy chusty, którymi obwiązaliśmy twarze. Kiedy drużyna pomagała elfce znieść tratwę w odmęty odchodów, ja rzuciłem na siebie „Latanie”, licząc, że nie ubrudzę się zbytnio… Oj, jakże ogromnie się myliłem…

Paddar: mapa części kanałów Południowej Dzielnicy

Goth zszedł pierwszy, od razu lądując po pas w gęstym szlamie ludzkich odpadów! Później usadzili tratwę, która o dziwo trzymała się na powierzchni, a na niej zasiadła Ziriel i zaczęła powoli płynąć, przy pomocy małego wiosła, za kapłanem. Nandin zleciał w dół, niezdarnie balansując nad powierzchnią szlamu, a za nim, z oświetlonym Morgulem, zleciałem ja. Główny przekop, okazał się wysokim i szerokim korytarzem, więc chwilę utrzymaliśmy czystość z elfem. Później było już tylko gorzej…

Zaczęliśmy kierować się według wspólnej mapy, aż doszliśmy do pierwszego skrzyżowania głównych arterii kanalizacji. Co rusz, nasz powolny pochód, brutalnie przerywany był przez spadające odpady i gówna z rurociągów z powierzchni, które bezpardonowo i nadzwyczaj skutecznie, zaczęły zostawiać na nas obfite ślady… Gdyby nie zioła i chusty na twarzach, to sami dodalibyśmy do tej „gamy wystroju” swoje własne rzygowiny…

Kiedy dotarliśmy do kolejnej krzyżówki byłem już cały w gównie i innych odpadach. Było mi już wszystko jedno jak pachnę, wyglądam i co jeszcze na mnie wyląduje, najważniejszym stało się utrzymanie koncentracji i gotowości do szybkiego działania. Długo brnęliśmy przez gęsty szlam, w kierunku centrum Dzielnicy Mulistej, aż korytarze zwężyły się i Ziriel musiała porzucić tratwę. Podejrzewałem, że i tak było jej wszystko jedno, ponieważ nieporęczny i niepraktyczny w tym miejscu środek transportu wodnego, zwyczajnie nabierał i był wolniejszy, niż gęsty, prawie stojący szlam z kanałów. W końcu doszliśmy do pomieszczenia, komory, w której robotnicy zwykli składować narzędzia. Była sucha, okrągła, z podmurowaniem naokoło ściany. Odsapnęliśmy chwilę bez słowa, ponieważ nikt nie miał humoru na pogawędki, a jedyną wymianą zdań, było porozumienie się odnośnie następnego, przybranego kierunku. Komora miała kilka wąskich, ciemnych odnóg, więc instynktownie wybraliśmy jedną i ruszyliśmy w jej głąb…

Nagły zlot stada nietoperzy wyrwał nas z zamyślenia i zmusił do skupienia. Ostrożnie, krok po kroku, penetrowaliśmy korytarz. W końcu doszliśmy do jego końca i kiedy już mieliśmy wracać, usłyszałem dziwny odgłos zza ściany… Mój słuch nie spłatał mi figla, bo w trakcie przeszukiwania ściany odkryliśmy, że to iluzja! Podobnie jak w Twierdzy na Skarpie, tu też, mur był tylko omamem…! Nandin szybko rzucił „Rozproszenie Magii” i kiedy iluzja znikła ruszyliśmy dalej. Minęło kilkadziesiąt metrów, gdy natrafiliśmy na zwłoki mężczyzny… Ciało było napęczniałe, bez ran, jakby zbyt długo leżało w wodzie… Zostawiliśmy je i poszliśmy dalej.

***

„Ej! Spójrzcie! Mam coś!” – Nandin zawołał drużynę do siebie. Podeszli i obserwowali, jak elf ostrożnie wodząc palcami po ścianie, bada wnęki i nietypowe niespójności w układzie kamieni. „Tak, jakby…” – zastanowił się przez chwilę. „Ukryte, kamienne drzwi!” – Ziriel dokończyła urwane zdanie. Spojrzeli po sobie, a później na Radagasta. Czarodziej niechętnie i wolno wypowiedział słowa zaklęcia. Cisza… „Otwarcie” nie przyniosło żądanego efektu, więc nekromanta odparł ich spojrzenia i zwrócił się do kapłana. „Siłą Gocie, siłą…” – pogardliwie spojrzał na olbrzymiego męża, po czym odsunął się od ukrytych drzwi…

***

Ani siłowe próby Gotha, ani staranne i dokładne badania Nandina i Ziriel, nie przyniosły efektu z otwarciem przejścia, więc postanowiliśmy ruszyć dalej. Po kilkudziesięciu minutach okazało się, że zrobiliśmy koło i doszliśmy do tratwy od drugiej strony. Przy tratwie leżało wcześniej napotkane ciało, które z prądem płynącego szlamu, dotarło aż tutaj. Postanowiłem dokładniej je zbadać… Na ramieniu znalazłem niedawno „wydziarany” tatuaż, liczbę „21”… W ustach denata wszystko było wypalone, jakby przez dłuższy czas wlewano mu żrące substancje do żołądka…! Poza tym nic… Postanowiliśmy wrócić do ukrytych „drzwi-muru”, gdzie po drodze przeszliśmy już przez iluzję końca korytarza. Poczekaliśmy, aż Nandin wróci z eksploracji końca tego korytarza i okazało się, że tam również była iluzja ściany… Jakby ktoś celowo chciał „zamknąć” tę część kanałów…

Kolejne próby otwarcia przejścia i burza mózgów na temat jego sposobu, nic nie dały, więc postanowiliśmy zbadać inną część kanałów pod Mulistą Dzielnicą. Doszliśmy do jednego z nielegalnych zejść, które przebili mieszkańcy i „poszukiwacze kanałowych skarbów”, ale jeszcze nie opuściliśmy „gówniarni”. Niestety długo jeszcze błądziliśmy bez skutku po kanałach, aż w końcu wróciliśmy do „strażnicy”. Tam doprowadziliśmy się w miarę do porządku i jako takiej czystości, i uzgodniliśmy ponowne zejście kolejnego dnia, ale z młotem, co by żadne, ukryte drzwi, nie stawiły nam oporu…

Kolejny poranek nie zaczął udanego dnia… Kiedy podczas zejścia próbowałem ponowić swoją magiczną ochronę tymi samymi czarami, moc po raz kolejny spłatała mi figla… Eksplozja potencjału magicznego, z niefortunnie utkanego zaklęcia, odrzuciła najbliżej stojącego mnie, Nandina, na ścianę komnaty… Niestety, mimo szczerych przeprosin, znowu musiałem wytrzymać salwę oszczerstw, wyzwisk i epitetów w moim kierunku, a już i tak nadwyrężone zaufanie do mnie, znowu zawisło na włosku… Stan elfa był krytyczny, na szczęście kapłan poprosił swego boga o jego uleczenie i powoli incydent ucichł… Poczekałem, aż wszyscy zejdą i kiedy zostałem na górze sam, znowu sięgnąłem po moc, która we mnie drzemie… „Oddychanie Wodą”, „Kamienna Skóra”, miały mi dać osobistą protekcję przed niesprzyjającymi warunkami i nagłym atakiem, „Światło” rzucone na Morgula, miało pomóc nam wszystkim podczas wędrówki po ciemnych kanałach. Z „Lataniem” zwyczajnie dałem sobie spokój…

Bez problemów doszliśmy na miejsce. Goth zaczął młotem bić w ścianę. Po kilku minutach i wielu silnych uderzeniach, w rogu ukrytego przejścia, odpadł odłamek, ukazując nam bijące od drugiej strony światło… Usłyszeliśmy jakieś szmery i szelest, po czym światło od środka zgasło. Przy takim hałasie, jaki młot przy uderzeniach kapłana wydawał, o jakimkolwiek zaskoczeniu z naszej strony nie było mowy, jednak nikt nie przewidział, że to my zostaniemy zaskoczeni…

Świst przecinanego powietrza i szczęk tłuczonego szkła, który rozległ się u naszych stóp, uświadomił nam, że ktoś wyrzucił przez szczelinę jakiś flakon… Sekundę później wokół nas wyrósł gęsty dym. Zakryłem twarz dłonią i kątem oka zobaczyłem Ziriel i Nandina bezładnie upadających na podmokłą podłogę kanału. Zrozumiałem, że nie mogę przebywać w tym trującym obłoku ani sekundy dłużej, więc czym prędzej wycofałem się o kilkanaście metrów dalej. Widziałem jeszcze Gotha, który zareagował podobnie, ale uciekł w drugim kierunku. Stałem cicho z przygotowanym składnikiem i światłem skierowanym w obłok, spodziewając się wszystkiego… Usłyszałem skrzypienie otwieranego kamiennego przejścia, a później człapanie, którego odgłosy rozchodziły się echem po korytarzu… Jakaś szarpanina, może walka i cisza…

Po kilku minutach, kiedy już chmura trującego gazu opadła, podszedłem ostrożnie do drzwi. Były zamknięte, a po moich kompanach nie było śladu… Poświeciłem w głąb ciemnego korytarza. Stał tam kapłan z maską na twarzy, a u jego stóp leżały trzy ciała… Nandin i Ziriel, nieprzytomni, ale żywi, i coś bez łba, które na pierwszy rzut oka przypominało mężczyznę… Ciało było zmutowane, ze szponami zamiast palców, a twarz na odciętej przez kapłana głowie, przypominała wilczą… Po chwili elfy ocknęły się i wraz z Gothem wrócili do roztrzaskiwania kamiennych drzwi. Ja natomiast zacząłem uważnie badać martwego „wilkołaka”. Jego nienaturalne mutacje i deformacje na ciele, mogły być efektem nieznanych eksperymentów, ale wilcza głowa i sierść, mogły świadczyć o likantropii, którą denat mógł się zarazić wcześniej… Trudno było to stwierdzić, ale najważniejszym okazał się znaleziony na ramieniu tatuaż, liczba „5”… To potwierdzało, że ktoś eksperymentuje na ludziach i „znakuje” swoje eksponaty. Możliwe, że zaginięcia mieszkańców w okolicy Mulistej Dzielnicy, to sprawka owego „naukowca”, a zaginięcia robotników, to zupełnie inna sprawa… Wróciłem do drużyny, aby podzielić się z nimi tymi informacjami.

Dziura w przejściu była na tyle duża, że mogliśmy obejrzeć wnętrze pomieszczenia. Jednak Nandin postanowił rzucić na siebie „Niewidzialność” i „Teleportować” się do małej komnaty, aby stamtąd znaleźć „klucz” do wpuszczenia nas do środka. Niestety, nieoczekiwanie rozgorzała kłótnia…!!! Jak zwykle, bojący się potężnej magii kapłan, obruszył się na ten pomysł i zaczął wypytywać elfa o jego zamiary i krzyczeć, iż nie życzy sobie „żadnego nierozważnego ruchu”…! Ponownie stanąłem w obronie elfa, bo pomysł wydawał mi się najlepszy, tym bardziej, że zależało nam na szybkim złapaniu „sprawcy”, a to mogło się udać jedynie po szybkim wtargnięciu do pomieszczenia! Nikt mnie nie posłuchał, a kłótnia rozgorzała na dobre… Byłem wściekły, bo czas nieubłaganie umykał na naszą niekorzyść, a Nandin, jak dziecko stanął z boku i obrażony na cały świat, wyrzucił logikę i zdrowy rozsądek do płynącego obok szlamu i gówna! Nie czekałem, aż dojdą do porozumienia, albo póki kapłan z tryumfalnym uśmiechem nie pokaże, „kto tu rządzi”, tylko sam „Teleportowałem” się za ścianę…

Odgłosy kłótni nie cichły, nawet, kiedy zauważyli, że zniknąłem im z oczu, a ja mogłem rozejrzeć się po malutkim pomieszczeniu. Komnata była cała w kamieniu, ciasna i chłodna. Naprzeciwko ukrytego wyjścia na kanały, były kamienne schody prowadzące do góry, do obitych, dębowych drzwi. Były zamknięte, ale nie mogłem pozwolić sobie na dekoncentrację i utratę choćby odrobiny czujności. Zacząłem ostrożnie przeszukiwać pomieszczenie. Niestety nie byłem w stanie odszukać mechanizmu otwierającego kamienne drzwi, a moi durni towarzysze dalej się kłócili, zamiast starać się mi pomóc…! Postanowiłem więc dać sobie z tym spokój i po cichutku wszedłem po schodach…

Dębowe drzwi miały znajomą, okrągłą klamkę… Ostrożnie, nauczony doświadczeniem, objąłem jej głownię tak, aby dłonią nie dotykać jej centralnej części, a tylko bok. Przekręciłem… Tak, jak się domyślałem, wyskoczył kolec, który byłby mnie ukłuł, gdybym chwycił klamkę normalnie! Z zamyślenia wyrwały mnie odgłosy młota uderzającego o kamienną ścianę. Przestali się kłócić i wzięli w końcu do solidnej pracy. Przekręciłem klamkę w drugim kierunku i usłyszałem znajomy szczęk otwieranego zamka. Spokojnie, przykucnięty i gotowy na wszystko, czekałem na pozostałych…

Trwało to długo, aż w końcu dziura była na tyle szeroka, że Ziriel i Nandin swobodnie mogli się przez nią przecisnąć. Zaraz potem zaczęli szukać sposobu na wpuszczenie wielkiego kapłana do środka. Po kilku minutach odgłos otwierającego się przejścia do kanałów, uświadomił mi, że jesteśmy w komplecie. Cicho i spokojnie opisałem im mechanizm klamki i skojarzyłem z alchemikiem, Xaverem Stornem, który w Baronii Raiwigów wymknął nam się z rąk. Widziałem po ich minach, że podzielają moje podejrzenia, po tym wszystkim co już spotkaliśmy i zobaczyliśmy… Teraz pozostało nam już tylko dopaść go i nie pozwolić na ponowną ucieczkę…



Kroniki XLIX: Misja w Kanałach I (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc lipiec. Paddar, kanały miejskie.


Kanały miejskie w Paddar (Południowa Dzielnica) - siedziba Alchemika

Plan był prosty. Morgulem rozchylam drzwi i maksymalnie rozświetlam pomieszczenie, zaraz po tym do środka wbiega Ziriel, gotowa do ewentualnej walki. Za nią ja, Goth i Nandin. Tak też zrobiliśmy…

[1] Pomieszczenie było małe, ale zaraz jego „wystrój” rzucił nam się w oczy. Wyglądało, jak małe więzienie! Korytarz ciągnął się środkiem, aby później ostro zakręcić do kolejnych drzwi. Po jego bokach były cztery cele, zza krat których widać było nieruchome ciała ludzi… Po kilka osób w każdej celi. Ciała były sine i sztywne, a po zbadaniu okazało się, że ofiary zginęły niedawno…

***

„Zaczekajcie!” – Nandin pochylił się przed jedną z krat celi. Drużyna podeszła bliżej, aby nachylić się nad elfem i jego odkryciem. Złodziej ostrożnie podniósł kawałki rozbitego flakonu i skinieniem wskazał wiele innych, rozbitych po pozostałych celach… Wiedzieli, że mogła to być taka sama substancja, którą niedawno oni zostali zaatakowani w kanałach. „Widać, że chciał pozbyć się wszystkich, niepotrzebnych świadków” – Radagast powoli podszedł do kolejnych drzwi w komnacie…

***

[2] Poczekałem na elfa, który ostrożnie przekręcił klamkę. Korytarz prowadził prosto do zamkniętych drzwi, ale pomiędzy, jedna odnoga zakręcała w prawo i prowadziła do schodów na górę. Tam skierowaliśmy pierwsze kroki, z nadzieją, że jednak zdążymy dopaść alchemika. Nandin ponownie użył wytrycha i ostrożnie uchylił drzwi…

[3] Weszliśmy do pokoju na parterze. Oświetlony przez światło słoneczne, nieśmiało, acz uparcie starające się przebić przez szczeliny w okiennicach, zdradził sypialny charakter pomieszczenia. Łóżko starannie pościelone, kilka szafek, jednak niektóre były otwarte, zdradzając pośpiech osoby, która je opróżniała. Pokój miał drzwi, przez które ostrożnie przeszliśmy dalej…

[4] Pomieszczenie było większe i przestronniejsze. Pokój gościnny z drzwiami frontowymi całego mieszkania. Piękny dywan w iskrzących się barwach rozciągnięty był praktycznie po całej podłodze. Stół z kilkoma krzesłami, kominek, którego drwa już dawno się wypaliły, na ścianach zdobione gobeliny. Jednym słowem pięknie, wytwornie i czysto, jak na mieszkanie w Dzielnicy Mulistej…

5 Przy jednej ze ścian kuchni stał duży kaflowy piec. Pełno tu było szafek i typowego wyposażenia kuchennego, a na drugim końcu ściany łóżko, prawdopodobnie dla służącego… Na środku kuchni leżało ciało mężczyzny z poderżniętym gardłem i wielką, niezakrzepłą jeszcze do końca plamą krwi…! Oznaczało to, że zamordowano go niedawno. Ubiór wskazywał, że był to służący, a w jego kieszeni znaleźliśmy klucze do drzwi frontowych. Twarz denata miała grymas bólu i zaskoczenia…

Rozdzieliliśmy się, aby dokładniej zbadać i przeszukać poszczególne pomieszczenia. Zostałem przy martwym ciele, bo liczyłem, że znajdę coś charakterystycznego i nietypowego, a reszta wróciła do pokoju gościnnego, gdzie zaczęła własne poszukiwania. Niestety, prócz tego, że martwy był ubrany, raczej czysty i zadbany i zabito go niecałą godzinę wstecz, nic innego nie znalazłem. Ziriel natomiast za jednym z gobelinów znalazła kartkę papieru z napisem „1000” i też nic poza tym. Postanowiliśmy wrócić do korytarza na dole [2] i wejść przez drzwi, które ominęliśmy.

[6] Drzwi miały pułapkę, której bez większych problemów pozbył się Nandin. Już zanim weszliśmy czuć było zapach siarki i innych specyfików, ale w samym środku pomieszczenia aż raziło nos intensywnością zmieszanych substancji… Na podłodze pełno było szkła z rozbitych flakonów, fiolek i innych pojemników alchemicznych. Wszelkie ciecze dotychczas je wypełniające zmieszane były ze sobą i tworzyły wielobarwne kałuże, z których unosiły się kolorowe obłoki oparów, dymu i wszędobylskiego smrodu. Przy jednej ze ścian, wzdłuż kamiennego muru, stały dwa ogromne stoły z umocowanymi doń łańcuchami, które służyły najprawdopodobniej do sekcji, eksperymentów i tortur… Ale cały bałagan i nieład, zniszczone urządzenia alchemiczne, próbki i dziesiątki zbitych menzurek i flakonów, świadczył tylko o tym, iż alchemik chciał za wszelką cenę pozbyć się jakichkolwiek dowodów swoich badań.

[7] Kolejne drzwi i szybko rozpracowana przez Nandina pułapka doprowadziły nas do ostatniego z pomieszczeń. Komnata była swego rodzaju gabinetem, pracownią, gdzie pewnie wcześniej nasz zbieg zapisywał postępy i poprawiał wyniki, wszystko gromadząc w szafkach i szufladkach. Teraz, gdy weszliśmy, resztki dokumentów dopalały się w kominku gabinetu. Kartki, zapiski, dokumenty i resztki ksiąg płonęły rzucone w ogień w pośpiechu, a tylko na nielicznych półkach biblioteczki i w niektórych szafkach walały się resztki notatek, o treści wyjętej z kontekstu. Jednym słowem, znowu się spóźniliśmy…!

Ziriel podbiegła do kominka i szybko wyjęła to, co mogliśmy jeszcze przeczytać i ewentualnie poskładać w logiczną całość. Reszta spłonęła w dogasającym ogniu… Nie było tego wiele, ale i tak na coś trafiliśmy…

NOTATKA 1:

„…………………………jak mówiłeś… ……...amy się……… września na Szklanym Wzgórzu……….. sobą…………..raz………….dzieścia…………Zyg……. .”


NOTATKA 2:

„ …….ryment 20 nie powió…….też wszy………………………eży powtó…………… .”


NOTATKA 3:

„ …………Zakon jest wdzię……………………………szybk……………………..aczej zmienimy………………………..ywaj.”

Wróciliśmy do pokoju gościnnego [4], skąd Nandin pobiegł po straż, a my w spokoju na nich czekaliśmy. Po dwóch godzinach elf przyprowadził oddział straży od podsetnika, pod dowództwem niejakiego sierżanta Perka. Zaczęli przeszukiwać dom i zabezpieczać teren, a my wróciliśmy do gospody na zasłużony odpoczynek. Wiedzieliśmy jednak, że sprawa zaginięć robotników, jeszcze przed nami…

Kolejnego dnia, po sowitym posiłku i długim odpoczynku, poszliśmy do Południowej Baszty spotkać się z setnikiem. Przyjął nas jednak podsetnik i zdradził kilka informacji z prowadzonego śledztwa na temat „siedziby” alchemika i tego, co odkryliśmy. Powiedział, że właścicielem mieszkania jest kupiec Eremund, którego aktualnie szukają, a martwy człek w kuchni był zwykłym lokajem… Podczas rozmowy wspomniałem podsetnikowi o Xaverze Stornie, alchemiku, którego za to podejrzewamy, a o którym osobiście słyszałem. Wydawało mi się, że wezmą to na poważnie, bo wyrzucony z tutejszej akademii, potępiony alchemik, faktycznie mógłby być pierwszym podejrzanym, ale podsetnik nie podzielał mojego przypuszczenia… W nagrodę dostaliśmy kilka sztuk złota i nie pozostało nam nic innego, jak wrócić do gospody, odpocząć i przygotować się do dalszej pracy w kanałach…

Kolejnego dnia spotkaliśmy się u dziada w strażnicy zejścia kanału. Zostawiliśmy u niego prowiant na trzy dni, ponieważ nie planowaliśmy w tym czasie wracać do karczmy, a tylko wypoczywać tutaj. I znowu trzeba było zejść do „królestwa gówna i paddarskich odpadów”… Tym razem postanowiliśmy obrać przeciwny kierunek poszukiwań, bliżej miejsca, gdzie zaginęła jedna z grup robotników. Szliśmy długo, przygnębieni warunkami tego zadania, aż doszliśmy do odpowiedniej odnogi. Przeszliśmy przez „zator” z kamieni i szlamu, za którym gnój stał się gęstszy i bardziej uciążliwy! Kiedy doszliśmy do większego pomieszczenia, była to kulista komnata przejściowa do kilku pomniejszych korytarzy, zaczęliśmy w spokoju studiować mapę. Spokoju jednak nie było…

Z głębi gnoju, nagle, wynurzyła się olbrzymia, obślizgła macka, która momentalnie owinęła się wokół moich nóg i uniosła nad sufit…! Zanim ktokolwiek zareagował na ten atak, wielka, uzębiona paszcza z innymi mackami, wynurzyła się ze środka komnaty! Komnata zawirowała mi przed oczami. Nie wiedziałem, gdzie jest podłoże, a gdzie sufit i ściany, bo macka miotała mną na wszystkie strony… Nie widziałem, co robią moi kompani, słyszałem tylko odgłosy rozpoczynającej się walki. Macka zaczęła mnie mocniej ściskać i wyżej się oplątywać, kierując swój obleśnie wyglądający i śmierdzący czubek, w kierunku szyi. Z bólu upuściłem Morgula, który zatonął w gęstwinie szlamu. Momentalnie zrobiło się ciemno…! Jedynym ratunkiem dla mnie, w tej tragicznej sytuacji, było zaklęcie, po którym macka zwolniłaby uścisk, albo nawet wypuściła mnie…

Niestety z powodu narastającego bólu w klatce piersiowej i dekoncentracji spowodowanej moim „dynamicznym położeniem”, „Wampiryczne dotknięcie” zakończyło się fiaskiem, a ja z sekundy na sekundę inkasowałem coraz cięższe obrażenia…!!! Przez chwilę moje całe, niespełnione dotąd życie i niezrealizowane marzenia, pojawiły mi się przed oczami. Czułem, że koniec jest bliski, a na ratunek moich kompanów nie mogłem liczyć, bo walka pode mną rozgorzała na całego! Jedynym wyjściem była ucieczka… Pech mnie nie opuszczał, a otrzymane dotąd rany potęgowały tylko moją niemoc rzucania zaklęć, bo kolejne dwie próby „Teleportacji” nie powiodły się…!!!

Nagle „Światło” rzucone przez Nandina, oświetliło nam całą komnatę… Wisiałem do góry nogami, tuż nad zębami olbrzymiej poczwary, która szykowała się do „posiłku”! Drużyna, której udało się uzyskać przewagę w walce, widząc to podjęła szybkie kroki, aby do tego nie dopuścić… Szybkimi susami, Ziriel podbiegła pod moją mackę i jednym, skutecznym i silnym cięciem, odcięła odnóże, a ja z impetem wpadłem w szlam! Chwilę zajęło mi dojście do siebie, a kiedy wynurzyłem się na powierzchnię, ujrzałem Gotha wzywającego Lorsha na pomoc…

Modlitwa kapłana była taka sama, jak podczas walki z olbrzymimi mrówkami na terenach Baronii Świątynnej. Goth skorzystał z wody zebranej w szlamie i cisnął lodowymi kolcami w poczwarę. Uderzenie było na tyle mocne i skuteczne, że ta pisnęła i schowała się pod powierzchnię zawartości kanału. Szybko rzuciłem „Latanie” i wzniosłem się pod strop, oczekując na jej ponowne wynurzenie. Z plecaka wyjąłem czaszkę i utkałem na nią potężne i niszczycielskie zaklęcie „Eksplodującej Czaszki”, licząc, że nakarmię nią bestię…

Kiedy tafla gęstego szlamu zaczęła lekko się poruszać i falować, kapłan wzniósł kolejną modlitwę, usuwając część wody z komnaty, zamieniając ją w pył. Po chwili chmura pyłu osiadła, a na środku pomieszczenia, w jednometrowym zagłębieniu, zobaczyliśmy bestię kłapiącą zębiskami. Jej macki ostrożnie i powoli wiły się po dnie metrowego dołu. Wyglądało to tak, jakby poczwara nie zauważyła tych zmian i czekała, aż zregeneruje siły do ponownego ataku…

Nie zastanawiałem się ani sekundy dłużej i z czaszką w dłoni zacząłem pikować w kierunku otwieranej paszczy. W odpowiednim momencie wrzuciłem ją, kiedy bestia rozwarła pysk i szybko wzniosłem się do góry. Wybuch czaszki wstrząsnął pomieszczeniem, a całe pozostałe błoto w pomieszczeniu obryzgało wszystko na około. W tym samym momencie setki lodowych odłamków i małych pocisków, gradem spadły z góry, uderzając z ogromną siłą we mnie i w bestię…!!! Gdyby nie ochrona „Kamiennej skóry”, padłbym obok poczwary martwy! Ten idiota kapłan, bez ostrzeżenia, mimo iż widzieli, co ja robiłem, wymodlił jakąś lodową nawałnicę i skierował ją dokładnie nade mnie i potwora, nie bacząc, że i mnie przy tym zabije!!!

Krzyknąłem na niego w furii! Ten nadęty i arogancki bufon, który zawsze ośmiela się nas krytykować, wypytywać o rzucane zaklęć, kontrolować, gdzie, kiedy i co chcemy rzucić, teraz pokazał, jak bardzo ma nas w dupie i nie zważa na nasze życie!!! Bylebyśmy to my robili, tak jak on sobie tego zażyczy i zawsze się z nim konsultowali!!! O nie…!!! Pierwszy raz, po tym wydarzeniu, ostrzegłem kapłana, że jeśli jeszcze raz będzie śmiał nas upominać, że nie ostrzegamy przed tkaniem zaklęć, to mnie popamięta! A znam wiele na to sposobów, o których moja drużyna nawet nie „śniła”…!!!

Niestety mimo adrenaliny i agresji, jaką byłem naładowany, dalsza moja wyprawa nie miała sensu z powodu krytycznych ran, które otrzymałem podczas walki z potworem. Musiałem więc powrócić do strażnicy i dziada, tam doprowadzić się do porządku, a później do karczmy, na zasłużony odpoczynek i długą rekonwalescencję. Uznaliśmy wspólnie, że powinienem jeszcze zabrać ze sobą kawałek macki, którą odciął dla mnie Goth, na dowód dla setnika. Rozstaliśmy się i szybko poleciałem w kierunku włazu wejściowego.

Długo mi dziadek nie otwierał, ale kiedy już to zrobił, wleciałem przez właz, z macką na ramieniu i tryumfalnym uśmiechem, zawisając nad otwartym zejściem. Szkoda, że wówczas nie zauważyłem jego przerażonej twarzy i bardziej trzęsącego się ciała, ale chyba wydawało mi się, że przeraził go widok macki rzuconej mu pod nogi. Bardzo się myliłem…

***

„Powoli wyląduj na ziemi...” – Radagast usłyszał zza pleców cichy, ale stanowczy ton głosu. Byłby go zignorował, gdyby nie ostrze sztyletu kłujące go w plecy, którym nieznajomy od tyłu podkreślał wartość swoich słów – „…ale ostrzegam, bardzo powoli!” Nekromanta dopiero teraz skojarzył, dlaczego mina starego strażnika była tak wykrzywiona z przerażenia. Nie dlatego, że pochwalił mu się ogonem macki olbrzymiego, kanałowego potwora, a dlatego, że od gestów starca zależało jego własne życie…

Czarodziej bardzo wolno schodził na ziemię, jednocześnie, delikatnie sięgając dłonią po jeden ze składników przy pasie. Nagle ostrym szarpnięciem ręka została mu przechwycona i wykręcona za plecy. Napastnik zaraz potem drugą dłonią, w której dzierżył sztylet, objął go nad ramieniem i przystawił błyszczące ostrze do szyi nekromanty. Radagast poczuł ostry, palący ból z wykręcanej dłoni, ale szybko opanował myśli i skupił się na obecnym, nieciekawym położeniu… Nie zastanawiał się dłużej i koncentrując się z całej siły, korzystając z czaru „Latania”, którym jeszcze był objęty, cisnął sobą i jednocześnie napastnikiem o ścianę, którą obaj mieli za plecami. Impet i siła uderzenia była tak duża i dla napastnika zaskakująca, że wypuścił Radagasta z uścisku. Uderzyli o ścianę, po czym obaj upadli na kamienną podłogę.

Radagast szybko odturlał się od napastnika i mimo krytycznych ran i nierównego oddechu, szybko wstał na równe nogi, jednocześnie wyciągając składnik do czaru. Mężczyzna był mocnej i wysokiej postury. Miał na sobie ciemny płaszcz z obszernym kapturem, który w momencie uderzenia zsunął mu się z głowy… Radagast z niedowierzaniem patrzył na ciemną karnację i elfie rysy… Gdy tylko Mroczny Elf „złapał oddech” szybko rozejrzał się wokół, a jego wzrok zatrzymał się na wykrzywionej szabli obok. Tymczasem czarodziej tkał już słowa zaklęcia, bo wiedział, że negocjacje właśnie się zakończyły…

„Cholera!” – elf dobył broni i widząc, że czarodziej kończy zaklęcie, stanął pewnie naprzeciw i z uśmiechem na twarzy, czekał… W pogardzie miał czary nekromanty, pewny, że Znak Tar ochroni go od ich mocy… Bardzo się pomylił… „…unHea sa Imshiie…” – Radagast z olbrzymią mocą wypuścił w napastnika „Błyskawicę”. Wielce zdziwiony był mroczny elf i zaskoczony, że siła czaru ponownie cisnęła nim o ścianę! Z bólem upadł na podłogę, znowu wypuszczając z dłoni broń. Podniósł głowę i z nienawiścią i wściekłością spojrzał na czarodzieja, który ledwo trzymał się już na nogach, a mimo to był śmiertelnie niebezpiecznym przeciwnikiem.

Radagast szybko wypowiedział kolejne słowa innego zaklęcia… Mroczny Elf zaklął siarczyście, kiedy czarodziej zniknął mu z oczu… Jego nienawistny wzrok zatrzymał się na stojącym obok starszym mężczyźnie, który w osłupieniu wszystkiemu się przyglądał. Trzy kroki dzieliły go od zamordowania dziadka z wieży… Zrobił powoli dwa i uśmiechnął się pod ciemnym kapturem…

***

Teleportowałem się do komnaty w kanałach, gdzie ubiliśmy bestię z mackami. Miałem nadzieję, że drużyna jeszcze będzie gdzieś w pobliżu, niestety myliłem się… Koncentrując się całą wolą, z ledwością utkałem „Światło” i powoli i ostrożnie ruszyłem tunelami do głównego korytarza. Tam oparty o zabrudzone ściany, czekałem na wpół przytomny na cokolwiek, odgłos, kroki, obecność… Minęły całe wieki, a jeśli nie, to na pewno najdłuższe godziny mego życia. W końcu zobaczyłem z oddali światło i usłyszałem ich rozmowy.

Kiedy do mnie doszli, wyjaśniłem im pokrótce starcie z mrocznym elfem i późniejszą ucieczkę, spowodowaną ranami, jakich doznałem. Niestety odzewem były tylko pogardliwe słowa Gotha, który kpił, twierdząc, że uciekłem, zamiast pokonać „tylko” jednego elfa!!! Nie wytrzymałem i „od słówka do słówka” wygarnąłem mu, jakim jest aroganckim chamem, pysznym i butnym człekiem, który poza „czubkiem swego nosa” i wyolbrzymionym ego, świata inaczej nie postrzega i nie uznaje…!!! Jaki w takim razie jest sens słuchania jego świeckich nauk i praw jego bóstwa, które głosi?!

Szybko znaleźliśmy najbliższe, nielegalne zejście do kanałów, przez które wyszliśmy do Dzielnicy Mulistej. Stamtąd udaliśmy się do strażnicy kanałów, z nadzieją na spotkanie elfa… Znaleźliśmy tylko martwego dziadka i nic poza tym, nawet jednego śladu po intruzie… Postanowiliśmy więc, że Ziriel i Nandin, z kawałkiem odciętej macki, pójdą do Południowej Baszty i zdadzą „raport”, przy okazji opisując starcie z mrocznym elfem i morderstwo na strażniku kanałów. Goth miał na nich czekać na miejscu zbrodni, a ja za pomocą magii wróciłem do karczmy, doprowadziłem się do porządku i położyłem się spać…

Po kilku godzinach zbudził mnie Nandin i powiedział, że nikogo władnego na miejscu nie zastali i pójdą do Baszty nazajutrz. Elf zasugerował zabezpieczenie pokoju przed ewentualnym wtargnięciem do nas mrocznego elfa. Rzuciłem więc na drzwi i okno czar „Alarm” i położyliśmy się spać. Noc bynajmniej nie była spokojna…

Obudził nad odgłos pisku, który za przyczyną magii, wydobywał się od drzwi. Szybko zerwaliśmy się z łóżek, a ja wyłączyłem hałas alarmu. Na korytarzu zrobił się już zgiełk, bo sąsiedzi i goście też zostali zbudzeni. Wyszliśmy na korytarz, jak inni goście i praktycznie zaraz natknęliśmy się na oberżystę. Powiedział, że usłyszał piski i wycie, potem człowieka w czarnym płaszczu z kapturem, który wybiegając z karczmy lekko go ranił. Spojrzeliśmy po sobie i już wiedzieliśmy, że mroczny elf próbował się do nas włamać!

Po kilku godzinach przyszła straż i zaczęła nas przepytywać, podobnie jak innych mieszkańców karczmy. Grzecznie powiedzieliśmy, że byliśmy równie zaskoczeni, co inni i na tym się skończyło. Zasugerowaliśmy karczmarzowi wynajęcie ochroniarza, po czym ponownie zabezpieczyłem drzwi i poszliśmy spać. Reszta nocy minęła spokojnie…

Rankiem spotkaliśmy się z Ziriel i jej przełożonym, Gothem, którzy przyszli ze świątyni. Opowiedzieliśmy im o wydarzeniach zeszłej nocy i wspólnie ustaliliśmy, że zastawimy na elfa pułapkę… Kapłan i elfka wrócą przed zmierzchem do świątyni, ale za pomocą „chmurki” wrócą do nas do pokoju w karczmie. Wartując przez noc, bez zakładania „Alarmów”, zaczekamy na napastnika. Kiedy zapadła ta decyzja rozstaliśmy się. Ja wróciłem do pokoju i podjąłem się własnej kuracji, a drużyna udała się do setnika z kawałkiem macki.

Kiedy wrócili, byłem słabszy niźli dzień wcześniej, a mój odpoczynek nie przyniósł nawet minimalnego efektu… Zmartwiło mnie to, bo oznaczało tylko poważniejszy stan, niż oceniłem i bardzo długą rekonwalescencję. Moje obawy zostawiłem jednak dla siebie i pozwoliłem drużynie zdać relację z wizyty u setnika. Powiedzieli, że umówili się na następny dzień z czterema strażnikami, żeby pokazać im całą bestię. W sprawie alchemika i jego laboratorium, nic nowego się nie dowiedzieli. Całą resztę dnia spędziłem w łóżku, spałem…

Wieczorem do pokoju przez okno przybyła „chmurka”. Pozamykaliśmy wejścia i wystawiliśmy całonocne warty. Na korytarzu, co chwila słychać było kroki ochroniarza, którego karczmarz faktycznie wynajął. Jak to zwykle bywa, akurat tej nocy nic się nie wydarzyło… Kolejnego dnia rano, po śniadaniu, moi kompani udali się do setnika i później do kanałów, a ja zostałem sam w pokoju, licząc na szybki powrót do zdrowia… Jednak liczyć mogłem tylko na siebie, a i to nie pomogło…



Kroniki L: Misja w Kanałach II (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc lipiec. Paddar, kanały miejskie.


Radagast ponownie zerknął na zapisany pergamin. Ze zniecierpliwieniem zastukał palcami o blat drewnianego stołu. Był zmęczony, bardziej niż zwykle, ale nigdy przedtem nie miał takich problemów z koncentracją w trakcie nauki. Było już późne popołudnie, odkąd jego kompani rankiem wyruszyli do kanałów. Cały dzień próbował wbić sobie do głowy zapisane runy, ale z godziny na godzinę czuł się coraz gorzej i bardziej wycieńczony. Kropla potu z czoła powoli skapała na wygnieciony pergamin. Czarodziej otarł mokrą twarz, po czym spojrzał z niepokojem na swoje dłonie. Drgały nierównomiernie, jakby długa praca wymęczyła ich wątłe mięśnie. Radagast wstał zdenerwowany, bo czuł, że dzieje się coś niedobrego i nieoczekiwanego. Niestety nie zdążył podeprzeć swego osłabionego ciała, zachwiał się i z głuchym łomotem upadł na drewnianą podłogę pokoju…

***

„Źle trzymasz! Źle…!” – ojciec w nerwach wyrwał chłopcu siekierę i pchnął lekko na bok. Krzepa, jaką wielki drwal dysponował, była znaczna i siła odepchnięcia cisnęła chudym młodzieńcem o pobliskie drzewo. Radagast upadł na trawiastą ziemię, twarzą ocierając się o delikatny, nawilżony mech. Łzy zachodziły mu do oczu. Czuł ból w plecach i rękach od rąbania pnia, a dłonie piekły go od odcisków. Skrzywił się na myśl, że to dopiero początek tego długiego i znienawidzonego już dnia.

„Przepraszam synu…” – Mark zrozumiał, że użył wobec chłopca zbyt dużej siły. „…Musisz się tego w końcu nauczyć!” – zaraz potem znowu podniósł ton głosu. Nie potrafił pogodzić się z faktem, że jego pierworodny kompletnie nie nadaje się na drwala, ale cały czas próbował zaszczepić w niego choćby odrobinę zamiłowania, a reszta sama przyjdzie… „Jak chcesz wyżywić przyszłą rodzinę, albo utrzymać kiedyś nas, gdy ja już będę za stary?!” – stanął nad siedzącym przy drzewie chłopcem, z siekierą w zaciśniętej dłoni. Wyglądał, jak kat, stojący nad ofiarą, tuż przed ostatnim cięciem. Radagast z przerażeniem patrzył, jak dłoń ojca, którą trzymał trzonek siekiery, aż puchnie i purpurowieje od siły uścisku i nerwów wielkiego drwala.

„Nie chcę być drwalem!” – chłopiec zerwał się na równe nogi. Wiedział, że balansuje teraz na granicy nerwów ojca i lada chwila ta cienka nić może się przerwać – „Nie chcę do końca życia być nikim!!!”

Nie zauważył szybkiego ruchu ręką ojca, kiedy ta zdzieliła go w twarz. Poczuł tylko krew na wargach i pieczenie na policzku. Stał, nie upadł, ale chwiał się na nogach, z nienawiścią wpatrując się we wściekłego ojca. Pierwszy raz wówczas, w swoim krótkim życiu, zażyczył mu śmierci…

***

Radagast instynktownie chwycił mocno dłoń, która jak wąż pełzała po torsie w okolicach prawej piersi… Ścisnął ją mocno i powoli otwarł zmęczone powieki. Usłyszał jęk mężczyzny, który nie wiedzieć czemu, chciał rozpiąć mu koszulę. W pokoju panował półmrok, a promienie słońca, które próbowały przebić się przez zamknięte okiennice, cienkimi strużkami padały na środek pomieszczenia. Czarodziej leżał na łóżku, trzymając dłoń mężczyzny, który siedząc przy nim, z przerażeniem i strachem patrzał się w ślepe oczy nekromanty.

„Kim jesteś? Czego chcesz?!” – Radagast z ledwością wypowiedział słowa. Jego usta były wysuszone, a wargi popękane, czuł pragnienie. Silne pragnienie… „Wody…” – mężczyzna wypuszczony z uścisku wstał i podszedł do dzbana.

„Jestem medykiem panie…” – powoli, patrząc się na leżącego czarodzieja, zaczął napełniać pusty dotąd kubek. „…Twoi kompani wynajęli mnie, abym wyleczył Cię z tej podłej choroby” – wręczył go czarodziejowi, aby ten ugasił niespożyte pragnienie. „Nautilius Optus, znana też, jako Gorączka Bagienna,” – ponownie spojrzał w biel oczu czarodzieja i dał chwilę na przemyślenia – „zachorowałeś na nią, tułając się po kanałach, a że jest ona zaraźliwa, drużyna odizolowała Cię do osobnego pokoju…” Dopiero po tych słowach Radagast zaczął sobie przypominać uciążliwą naukę czarów i złe samopoczucie. Pamiętał jeszcze, jak próbował wstać od stołu… To wszystko…

„Wylecz mnie, ale nie próbuj ściągać koszuli…!” – spojrzał pustym wzrokiem w kierunku zmieszanego medyka. Ten najwyraźniej zrozumiał groźny ton i skinieniem głowy zgodził się na warunek. Radagast zamknął oczy. Był bardzo zmęczony…

***

„Nie podoba mi się to!” – czarodziej ocknął się z głębokiego snu. W pokoju, przy stole siedziało dwóch zbrojnych. Nie zważając na chorego poważnie i nerwowo o czymś rozmawiali. „Kapłan Goth poprosił nas o wartowanie, a sam chodzi po kanałach, jak robotnik czyszczący ścieki…!” – ten sam głos wypowiadał kolejne kwestie. Radagast leżał nasłuchując rozmawiających. Byli uzbrojeni po zęby, w ciężkich zbrojach. Pocili się w ciepłym pokoju, ale jakby nie zwracali na to uwagi. Na płaszczach mieli insygnia wojowników Lorsha, prawdopodobnie z tutejszej, paddarskiej świątyni boga mrozu.

„Waż na słowa, które wypowiadasz, albo będziesz miał ze mną do czynienia!” – drugi z wojowników, starszy i poważniejszy zwrócił się do młodszego, podenerwowanego. „Nie obchodzi mnie, co czujesz i myślisz i kim jest ten chory! Wykonujemy zlecenie z ramienia kościoła, więc traktuj to, jak każdą inną misję i bądź godzien świątyni Lorsha!” – mężczyzna wstał i zwrócił się do leżącego Radagasta. Czarodziej zamknął powieki, a myśli kłębiły mu się w głowie. Nie miał zamiaru rozmawiać z kolejnymi fanatykami religijnymi, a jedynie mógł domyślać się ich powodu, dla którego, jak mówili, go pilnują. Niestety zmęczony umysł nie potrafił znaleźć żadnej, logicznej przyczyny, a tylko „błagał” o sen i dalszy odpoczynek…

***

„Nie potrafię mistrzu…!” – młodzieniec krzyknął rozpaczliwie. Jego ciało drżało pod naporem mocy, która szybko i bez kontroli gromadziła się w jego ciele. Był tak zdekoncentrowany, że runy na otwartych stronicach księgi, zaczęły tańczyć mu przed oczami. Nie wiedział, czy wypuścić energię i wypowiedzieć zaklęcie do końca, czy dalej starać się utrzymać wszystko w ryzach i koncentrować się na opanowaniu tej niebezpiecznej potęgi.

„Jeśli tego nie zrobisz, znowu wylądujesz w ciemni, gdzie będziesz miał czas na chwilę refleksji!!!” – Niguella oblizał wargi i powoli wstał od stołu. Pot spływał mu po otłuszczonej, okrągłej twarzy, a jego uśmiech tłumaczył zadowolenie z faktu, iż znowu będzie miał okazję do poznęcania się nad swoim młodym uczniem. Miał nielada uciechę z zadawania mu prac, których młodzieniec nie był w stanie wykonać, bo zwyczajnie przerastały jego umiejętności. Dlatego później mógł poddawać go przeróżnym karom, cielesnym, albo magicznym… Tak, czy siak, sprawiało mu to wielką radość.

Radagast upadł, a zgromadzona w nim moc, przepłynęła po jego ciele, niczym wyładowania elektryczne. Dreszcze i konwulsje wywołały ponowny ból. Młody czarodziej usłyszał swój własny krzyk cierpienia i spojrzał błękitnymi oczyma na rozradowanego nauczyciela. Niguella śmiał się wniebogłosy, obejmując rękami swój tłusty i duży brzuch.

„To był wynik Twojej niezdarności, niechlujstwa i braku chęci do nauki…” – mistrz oblizał spienione wargi, zmrużył swoje podłe oczy i uśmiechnął się sadystycznie – „…teraz otrzymasz karę za nieposłuszeństwo i brak dyscypliny!” Słowa zaklęcia, które utkał Niguella, wzbudziły lęk i przerażenie u leżącego Radagasta. Był mocno poraniony i wyczerpany próbami, których powodzenie z góry było skazane na fiasko, a teraz jego własny mistrz dodatkowo chciał go za to karać! „Pomniejsze Drążenie Larlocha” wywołało kolejne konwulsje i niekończący się ból. Uczeń wił się na zimnej podłodze piwnicznej komnaty, a jego krzyki niosły się echem odbijanym od kamiennych ścian. Mistrz wyssał resztki sił ze swego ucznia, po czym znacząco się oblizał… Miał już odchodzić zostawiając Radagasta w krytycznym stanie, kiedy usłyszał cichy, naznaczony bólem szept…

„Zabiję Cię…!” – uczeń leżał z zamkniętymi oczami, ciężko wypowiadając słowa – „…jeszcze raz mi to zrobisz, to przysięgam, że Cię zabiję…” Po tym Radagast stracił przytomność. Niguella stanął nieruchomo, patrząc z góry na swego ucznia. Wiedział, że młody Radi mówi prawdę i był zadowolony, że przynajmniej jednej lekcji zdołał go nauczyć… Uśmiechnął się z zadowolenia i cichymi krokami opuścił podziemną komnatę…

***

„Kuroliszki, czy inne stworzenia, ważne, że w końcu rozwiązaliśmy sprawę…” – nekromanta powoli otwarł oczy. Nie wiedział, czy to kolejny sen z jego przeszłych lat, czy rzeczywistość. Spojrzał na rosłego mężczyznę, który spokojnie, z wyrazem zadowolenia rozmawiał z piękną elficą. Stali obok łóżka, chwilowo nieświadomi jego przebudzenia. Teraz Radagast rozpoznał tych dwoje. Ziriel miała już coś odpowiedzieć, kiedy nagle zwróciła swój wzrok na leżącego na łóżku kompana.

„Witaj Radagaście!” – z uśmiechem podeszła bliżej łóżka – „Przyszliśmy z Gothem sprawdzić, jak się czujesz, a przy okazji podzielić się z Tobą dobrymi wieściami.”

„Wody, proszę podajcie mi coś do picia…” – czarodziej oblizał wysuszone wargi. Pragnienie podczas choroby nie dawało mu spokoju i dodatkowo osłabiało. Gdyby tylko mógł sam wstać, znaleźć odrobinę sił, to nie musiałby się tak poniżać i za każdym razem prosić o kubek zimnej wody…

„Tak, mój mało krzepki czarodzieju…” – Goth z typową dla siebie arogancją wobec wątłego Radagasta, kontynuował rozpoczętą wypowiedź elfki – „Udało nam się zakończyć sprawę z kanałami i okazało się, że problemem nie była ta wielka bagienna istota, tylko jakieś kuroliszki, latające „niewiadomo co”, z cholernie dobrymi, bojowymi umiejętnościami i właściwościami.” Ziriel podała kubek Radagastowi, który ku własnemu zdziwieniu podniósł się do pozycji leżącej. „Ale, jak zwykle, daliśmy radę!” – Kapłan wyprężył pierś z przesadnego zadowolenia.

„Cieszy mnie to…” – Radagast ostrożnie spijał kolejne łyki zimnej cieczy. „Czy w tym pokoju przesiadują jacyś wojownicy ze świątyni?” – zapytał – „Kiedy wcześniej się obudziłem, dwóch siedziało przy stole…”

„Tak czarodzieju.” – odpowiedział Goth – „Poprosiłem ich, aby dla Twojego bezpieczeństwa pilnowali Cię, podczas naszej nieobecności. Jak wiesz, nie wiemy jeszcze, czy owy mroczny elf, któremu uciekłeś, nie będzie miał zamiaru znowu zaatakować? A sam, jak patrzę na Ciebie, nie jesteś chyba jeszcze w stanie rzucić ponownie „Teleportacji”…”

„Daruj sobie…!” – Radagast przerwał pogardliwy wywód Gotha na temat jego ucieczki, która głównie spowodowana była jego krytycznymi ranami – „Idźcie już… Muszę odpoczywać…” Ziriel chciała coś powiedzieć zmieszana tą wymianą zdań, ale posłusznie opuściła pokój. Radagast odprowadził ich wzrokiem, zamknął oczy i tuż przed kolejnym snem, usłyszał jeszcze szczęk zamykanego zamka w drzwiach…

***

„Dobrze się spisałeś…” – Radagast spojrzał w czarne oczy rozmówcy. Dziwnie skrzyły się w ciemnej, okrągłej komnacie... Na czerwono… – „To zapłata, którą Ci obiecałem.” Mężczyzna zza otulającego go cienia, ostrożnie i powoli wysunął bladą dłoń na środek okrągłego stołu. Stół był nakryty krwistoczerwonym obrusem, który mocno komponował się do czarnego i ciemnego wystroju surowej komnaty. Na jego środku stał świecznik, który malutkim płomieniem przebijał mrok panujący pomiędzy dwoma rozmówcami. Radagast bez strachu, czy skrupułów, sięgnął po wypchany mieszek, należną mu zapłatę. Nie zaglądał do środka, ufał swojemu zleceniodawcy. „Z uwagi na to,” – ciągnął mężczyzna w czerni – „że nieoczekiwanie wyjątkowo dobrze, bardzo dobrze wykonałeś to zadanie, podarujemy Ci coś jeszcze. Myślę, że będziesz usatysfakcjonowany…” Radagast przerwał rozmówcy cichym jękiem, po czym szybko chwycił się za pierś. „Boli…?” – mężczyzna ponownie wyciągnął swoją bladą dłoń, tym razem odważnie wyciągając palce zakończone ostrymi pazurami w kierunku torsu maga. Nekromanta skinął na potwierdzenie i ponownie skrzywił się z bólu. „Będziesz to nosił z dumą do końca swego życia, ale uważaj na niechętnych Ci ludzi… Teraz idź odpocząć, a jutro o północy zjaw się na pierwsze lekcje. Żegnaj Radagaście…” – Czarodziej chwilę jeszcze obserwował, jak mężczyzna powoli opuszcza komnatę.

„Żegnaj Mariusie.” – rzucił na pożegnanie – „Do zobaczenia jutro o północy.” – po czym wyszedł za wampirem w mrok ciemnego korytarza…

***

„Przepraszam Gocie, zawiedliśmy Ciebie i kościół…” – starszy ze strażników stał chwiejnie na nogach. Radagast przebudził się i zobaczył, że jeden z dwójki wysłanników ze świątyni mocno krwawi, a w jego pokoju wygląda, jak po bitwie. Drugi, młodszy, cały blady, ale bez ran, stał ze spuszczoną głową obok kompana. Nad nimi swą posturą górował kapłan, który karcił ich wzrokiem, a jego żuchwy drżały ze zdenerwowania. „Nie zasługujemy na przebaczenie, ale jeśli tylko Bóg da nam szansę na odpłacenie za ten zawód, to zrobimy wszystko, aby przynieść mu chwałę…” - upadł zmęczony na zakrwawioną podłogę, ale dalej trzymał twarz zwróconą do przełożonego.

„Jeśli Lorsh zechce Cię teraz przyjąć, to moje modły na nic się nie zdadzą, ale najważniejsze jest to, iż mimo wszystko dzielnie broniłeś mojego chorego towarzysza…” – Goth rzucił wściekłe spojrzenie na młodszego ze strażników – „Co do Ciebie, to świątynia zdecyduje o Twoim niedbalstwie.” Młody mąż nie wiedział już gdzie się chować, mógł jedynie stać na baczność i znosić bez słowa reprymendy kapłana.

Radagast usłyszał znajomą modlitwę, której mocy niegdyś sam mógł doświadczyć. Uważnie i w spokoju obserwował, jak słowa wypowiadane przez Gotha przywracają siły i zdrowie rannemu strażnikowi. Po chwili wcześniej ranny, teraz w pełni zdrów, starszy z wojów Lorsha powstał na równe nogi. Kapłan położył swą dłoń na jego ramieniu, po czym bez słowa wyszedł z pokoju. Radagast usłyszał ciche westchnienia ulgi. Jedne od uratowanego wojownika, a drugie od młodszego, który z nerwów nie umiał już prosto stać… Nekromanta zamknął oczy, uśmiechnął się pogardliwie i powrócił do błogiego odpoczynku…



Kroniki LI: Iskarati i Srebrna Igła (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc lipiec. Paddar, kanały miejskie.


Kiedy tylko mogłem pierwszy raz opuścić pokój, zaraz udałem się do moich kompanów. Chciałem usłyszeć o wszystkim, co wydarzyło się przez ubiegły tydzień, podczas którego byłem ciężko chory i pamiętam tylko krótkie „przebłyski”… Ich streszczenie było chaotyczne, a zdania wyrwane z kontekstu. Co chwila wzajemnie sobie przerywali w połowie wypowiedzi, ale cierpliwie słuchałem, zadając krótkie, treściwe pytania…

***

Tydzień minął od chwili, kiedy położyłem się spać, po nieudanej próbie włamania się elfa do mojego i Nandina pokoju. Kolejnego dnia miałem już ciężką gorączkę i omamy, a siły totalnie mnie opuściły. Tylko spałem, piłem, nawet z początku rzadko jadłem, często wymiotując. Drużyna nie miała wyjścia, jak wezwać medyka. Ten orzekł: „Nautilus Optus”, czyli Gorączka Bagienna, na którą bardzo często chorują pracownicy miejskich kanałów!!! Z uwagi na fakt, iż była ona zaraźliwa i naprawdę nieprzyjemna i ciężka do wyleczenia, kompanija moja postanowiła odizolować mnie do drugiego pokoju. Z racji tego, że dalej błądzili po kanałach, postanowili wezwać dwóch strażników świątyni Lorsha, aby podczas ich nieobecności, zadbali o moje bezpieczeństwo. A wiadomym było, że sam o siebie nie byłem w stanie zadbać… I tu drużyna spisała się „na medal”…

Po dwóch dniach bowiem, do mojego pokoju wdarł się mroczny elf…! Niestety los bywa przewrotny i pech chciał, że parę minut wcześniej jeden ze strażników Lorsha, ten słabszy w bitce (na szczęście, jak się później okazało), wyszedł do wychodka. Zmierzyć się z elfem pozostało tylko jednemu strażnikowi, weteranowi, mistrzowi oręża, a i tak ledwo uszedł z życiem… Bo gdy walka już była przesądzona i strażnik miał się spotkać ze swoim bogiem, akurat wówczas z wychodka wrócił drugi. Musiał tym samym odstraszyć napastnika, gdyż ten czym prędzej zaniechał dalszego pojedynku, możliwe, że mordu na mnie i uciekł przez okno na dach… Natychmiast w pościg za nim ruszyli Ziriel z Nandinem, ale widać nie byli tak skuteczni po bieganiu po dachach… W kolejnych dniach, mroczny elf się więcej nie pokazał…

Tymczasem przez pierwsze dni owego tygodnia, moja kompanija dalej przeszukiwała kanały, aby upewnić się, że wcześniej ubita bestia z mackami, to główna przyczyna problemów Dzielnicy Mulistej. Jak się później okazało, przyczyna była jeszcze w kanałach…

Kilka dni chodzili badając niezliczone odnogi i ujścia ścieków pod miastem. W końcu Ziriel, w jednej z komór, dostrzegła półszlachetny, migoczący kamień, leżący w stercie śmieci…! Zachęceni, poszli grzebać w tej kupie gnoju… Stracili całkowicie koncentrację, kiedy nagle zaatakowały ich „kuroliszki”, krzyżówka koguta, jaszczurki i nietoperza…! Było ich kilka, ale z ich opowieści wynika, że kuroliszki były groźnymi przeciwnikami. Umiały latać, były szybkie i zwinne, a do tego miały ostry i śmiertelnie niebezpieczny dziób. Udało się jednak wszystkie zabić, a dla setnika wzięli jeden z odciętych łbów. Po tym Goth ponoć stwierdził, że to już koniec i udali się do setnika po nagrodę…

Warunkiem otrzymania od miasta zapłaty, było ustąpienie znikania ludzi przez przynajmniej 3 tygodnie. Dlatego setnik miał wysłać za jakiś czas pierwszą grupę robotników do kanałów, aby oczyścili zatory i wówczas miało się wszystko okazać… Tymczasem żołnierze setnika działali jeszcze w sprawie zamkniętego w celi Iskaratiego. Ponoć malarz był tak mocno uzależniony od Diabelskiego Ziela, że wsadzenie go do celi i gwałtowne odsunięcie od groźnego narkotyku, doprowadziło do stanu wegetatywnego, który dodatkowo się pogłębiał i pogarszał. W konsekwencji musiało skończyć się to tylko śmiercią. Aby temu zapobiec, zanim nie zdąży nam namalować sztandaru, drużyna znalazła niejakiego na Uniwersytecie Paddar Mariniusa, specjalistę od alchemii i toksykologii, który dał im specjalne leki odwykowe i dawki narkotyku, żeby przywrócić Iskaratiego do „normalności”… Marinius okazał się być kuzynem setnika Ratmela, z którym od dawna jest bardzo pokłócony. Dawkowanie i kuracja miała zacząć się od następnego dnia i trwać przez kolejnych dziesięć dni, w całkowitej tajemnicy przez setnikiem, jego podwładnymi i strażnikami. Ponoć wszystko było załatwione… Obecnie malarza związano i przymocowano do pryczy, bo zachowywał się jak zwierzę, próbując wyrządzić sobie i innym krzywdę.

***

Kiedy cały miniony tydzień zobrazowali mi kompani, zaczęliśmy spokojnie zastanawiać się nad postacią mrocznego elfa i jego celu… Po dłuższej rozmowie uznaliśmy jednak, że przeniosę się już z powrotem do wspólnego pokoju i zwyczajnie będziemy nocami wartować. Moja choroba była praktycznie uleczona, więc nie było strachu, że się ode mnie zarażą. Jeszcze tego wieczoru podjąłem się zaprojektowania kadzidła, którego wykonanie chciałem zlecić tutejszemu, dobremu rzemieślnikowi, a które w końcu da mi większe możliwości…

Rankiem, przy śniadaniu, podszedł do Gotha jakiś mężczyzna i poprosił o rozmowę na osobności. Po dłuższej chwili wrócił do nas kapłan i ni stąd ni zowąd oświadczył, że „odchodzi na kilka dni, nie może o tym mówić i mamy działać bez niego…”! Wszyscy byliśmy mocno zdziwieni, ale nie oponowaliśmy. Kapłan zostawił nam tylko przepis i rzeczy do „leczenia” Iskaratiego, które zakupił był od Mariniusa. Kiedy wyszedł z karczmy, ulżyło mi i nawet poprawiło humor… Zauważyłem, że moi kompani również odetchnęli, w szczególności Ziriel, dla której arogancki kapłan zamienił się z „przyjaciela” na przełożonego…

Koło południa poszliśmy do Południowej Baszty, aby zobaczyć się z upadłym malarzem. Zeszliśmy na pierwsze piętro piwnic, gdzie echem niosły się przeraźliwe krzyki i wrzaski więźniów z jeszcze niższego piętra… Iskarati leżał w totalnej ruinie i gnoju, przywiązany do łóżka…! Ślinił się i wymiotował na siebie, w celi wyglądało jak w kanałach, wszędzie śmierdziało odchodami, ostrym i kwaśnym potem! Ledwo powstrzymałem się od wymiotów, ale zaraz przypomniałem sobie warunki w kanałach i stwierdziłem, że jeszcze z nim nie jest tak źle…

Strażnik nas zostawił, gdy tylko weszliśmy do celi. Malarz leżał brudny, śmierdzący i w wymiocinach! Na twarzy miał ślady pobicia. Nandin odchylił mu głowę, a Ziriel wlała w gardło specyfik od Mariniusa. Wyszliśmy szybko i znaleźliśmy przewodnika, aby udać się do dzielnicy rzemieślników. Kiedy Nandin dowiedział się, że nie chcę skorzystać z jego oferty zrobienia dla mnie kadzidła, obraził się…! W końcu po krótkiej kłótni i moich przeprosinach, zgodził się wykonać dla mnie to dzieło sztuki magicznej… Wynajęliśmy tylko na tydzień pracownię u jednego z rzemieślników i zakupiłem potrzebną ilość wysokiej jakości materiałów. Pracownię złotnika postanowiliśmy zajmować nocą, ponieważ za dnia planowałem w końcu zgłębić sztukę alchemii i nauczyć się wszystkiego, co już umiałem w teorii. Oni natomiast za dnia musieli podawać Iskaratiemu specyfik. Po trzecie, względy bezpieczeństwa nie pozwalały nam się rozdzielać, ponieważ mroczny elf mógł w każdej chwili znowu zaatakować…

Później pojechaliśmy do Dzielnicy Nowy Gród, gdzie znajdował się wydział Alchemii i Toksykologii. W środku niejaka pani Elena, wykładowczyni akademii, pomimo starań, nie załatwiła nam wizyty u rektora Mariniusa, ale załatwiła mi możliwość wynajmu pracowni i laboratorium alchemicznego. W tym celu skierowała nas do laboratorium znajdującym się poza głównymi budynkami owego wydziału.

***

„Co jest kurwa?! Mówiłem, żeby nie przeszkadzać!” – Radagast szybko zaprzestał pukania do drzwi. Usłyszeli szczęk przekręcanego klucza, a po chwili drzwi lekko się uchyliły. Najpierw wyjrzał zza nich wielki, czerwony nos, a później reszta pomarszczonej, obrośniętej twarzy. Krasnolud miał wyraźnie rozszerzone źrenice, a jego oddech był nieświeży i alkoholowy. Radagast uśmiechnął się szeroko na myśl, że przyjdzie mu pracować w „takim” laboratorium….

***

Tym, co stworzył krasnolud, a czym naćpał się „bez dwóch zdań”, poczęstował po krótkiej i wesołej rozmowie Nandina, który dość ochoczo wciągnął podejrzany proszek… Wcześniej udało mi się dojść z nim do porozumienia i wynająć laboratorium, wraz z wyposażeniem i dostępem do odczynników, na dwa tygodnie. Miałem zacząć kolejnego dnia rano i praktykować do czternastej po południu. Zadowolony wróciłem wraz z kompanami do karczmy. Zjedliśmy kolację i przed zmierzchem poszliśmy do rzemieślnika na pierwszą noc pracy Nandina. Po zmierzchu byliśmy u złotnika, który zostawił nam klucze do pracowni i poszedł do domu. Przez noc Nandin pracował, Ziriel wartowała, a ja pogrążony byłem w błogim śnie…

Rankiem obudził mnie właściciel i wyjący „Alarm”, który przed pójściem spać rzuciłem na drzwi. Posprzątaliśmy pracownię i poszliśmy do karczmy na śniadanie. Później drużyna odprowadziła mnie do laboratorium, a sami udali się szukać Srebrnej Igły…

Ponad kwadrans pukałem do drzwi, aż w końcu otwarł mi zapijaczony krasnolud. Szybko przypomniałem mu wczorajszą umowę i wkroczyłem do pomieszczeń. Sala była duża z wieloma stołami, na których stała niejedna kompletna aparatura alchemiczna. Fiolki, flakony, menzurki, sakiewki z różnokolorowymi proszkami i tym podobne. Wszystko tworzyło pajęczynę skomplikowanych aparatów do tworzenia mikstur, przepisów i różnego rodzaju i zastosowania specyfików… Krasnolud wybełkotał swoje imię, Marx i pozwolił mi zacząć pracę. Mimo jego stanu był bardzo pomocny i wyjątkowo szybko trzeźwiał. Poznałem aparaturę, sprzęt i podstawowe rodzaje podrzędnych składników. Wszystko notowałem, aby utrwalić sobie w pamięci, a od następnego dnia chciałem już zacząć pierwsze eksperymenta łączenia składników…

Około drugiej po południu przyszli po mnie Ziriel i Nandin i wspólnie udaliśmy się do karczmy na obiad i zasłużony sen… Powiedzieli mi, że odnaleźli pracownię, zakład Iriny von Cesna, zwaną Srebrną Igłą! Umówili się z nią na wykonanie sztandaru za około dwóch tygodni, ale nie zdradzając jej żadnych szczegółów odnośnie materiału, na którym ma pracować, ani samego obrazu, który ma być wzorcem. Podpowiedziałem im jednak, że jeśli nie powiedzą jej o właściwościach nici Jeerheny, to w ostatniej chwili może okazać się, że będzie ona potrzebowała na przykład adamantytowej igły…! Zgodzili się ze mną i powiedzieli, że następnego dnia pójdą do świątyni, aby Goth dał im kawałek odciętego płótna. Nandin pochwalił się jeszcze zakupem różowego szala, który nosił i miał pozować w nim, do umówionego obrazu z młodym chłopcem…!!! Około szesnastej poszliśmy spać…

Wieczorem, jak dzień wcześniej, poszliśmy do pracowni złotnika. Noc wyglądała identycznie, jak poprzednia, a rankiem po śniadaniu znowu odprowadzili mnie do laboratorium. Szło mi coraz lepiej, a wiedza, którą wcześniej zgłębiłem rewelacyjnie odzwierciedlała moje badania laboratoryjne. Marx, który cały czas podpijał swoje wyroby, cierpliwie mnie instruował i pomagał w ćwiczeniach praktycznych. Jednym słowem, zacząłem żałować, że wcześniej nie podjąłem się nauki tej ciekawej i fascynującej dziedziny. Po południu opuściłem wydział Alchemii i Toksykologii, aby wraz z elfami udać się do świątyni po kawałek płótna z sieci Jeerheny…

Z uwagi na fakt, iż nie miałem ochoty i przyjemności na przekraczanie progu świątyni Lorsha, wizytę u Gotha i przedpołudnie streścili mi w karczmie przed popołudniowym snem. Nandin poszedł na plac artystów, aby nago, w towarzystwie młodego chłopca, pozować w dość wyuzdanej pozie…! Zaśmiałem się, kiedy elf pokazał mi namalowany obraz… Naprawdę poprawił mi nim humor… Nandin, cały nagi, z przewieszonym przez szyję różowym szalem i nienaturalnym, sterczącym, obfitym wąsem, stał z tyłu młodego, również nagiego chłopca, który z uśmiechniętą miną, wypinał się przed elfem…!!! Wyglądało to na zwykły akt seksualny… Na tle dzieła napis na murze: „Król Jest Nagi!”… Czyż ten elf nie jest szalony, a za razem pełen dzikiego, spaczonego humoru…?! Bardzo spodobał mi się obraz… Do tego stopnia, że zaproponowałem go, jako malowidło sztandaru un Natrheków… Goth nie byłby zadowolony…

Później poszli, jak zwykle, do Iskaratiego, by dać mu lekarstwo i zacząć faszerować go od nowa stopniowaną ilością Diabelskiego Ziela. To miało przywrócić go do funkcjonowania i ponownie wywołać chęć malowania. Potem przyszli po mnie i wspólnie poszliśmy do Gotha. Ja czekałem na zewnątrz, a oni wycięli malutki skrawek na pokaz pani Irenie… Kolejnego dnia do południa, udali się do niej i wręczyli materiał, aby mogła spokojnie zapoznać się z jego możliwościami haftowania…

Kolejne dni i noce mijały podobnie, według ustalonego trybu. Po niecałym tygodniu Nandin wręczył mi kadzidło, którego wykonanie mogło równać się z najlepszymi rzemieślnikami i złotnikami w Paddar… Serdecznie mu podziękowałem, zadowolony z odzwierciedlenia najdrobniejszego szczegółu z mojego projektu, w sposób najbardziej precyzyjny! Tymczasem moja nauka szybko nabrała tempa, podwyższając poziom praktycznych zajęć. Robiłem znaczne postępy i wdrażałem się w coraz to trudniejsze tematy i bardziej skomplikowane mieszanki i substancje. Proces „kuracji” Iskaratiego też przybrał lepsze stadium, bo pod koniec tygodnia można się było już z nim porozumieć… Teraz pozostało nam tylko czekać na powrót kapłana i obraz, który malarz miał nam namalować…



Kroniki LII: Iskarati (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc lipiec. Paddar, stolica Tragonii.


Dwunastego sierpnia, rankiem, do karczmy przybył Goth. Wyjaśnił nam, że przez tydzień jego nieobecności poproszono go o doradztwo na Radzie Lordów, która co jakiś czas zbiera się i obraduje w Paddar. Rada nie zbiera się wspólnie, w jednym miejscu – raczej polega to na tym, że skłóceni i skonfliktowani arystokraci i władycy spotykają się razem na posiedzeniach i próbują dojść do kompromisu. Takich spotkań jednocześnie odbywa się wiele w Paddar i uczestniczą w nich jedynie zainteresowane strony – obradom i debatom przewodniczą tak zwani Sędziowie Trybunału, którzy starają się pomóc w osiągnięciu porozumienia. Kapłan występował z ramienia kościoła, gdzie z uwagi na swój stopień i rangę w kościele Lorsha był pomocnym doradcą. Pokrótce streściłem mu ostatni tydzień, o Srebrnej Igle i Iskaratim, o problemie z płótnem i interpretacją tekstu, zręcznie omijając proces stworzenia kadzidła… Po tym zostawiłem ich i udałem się do krasnoluda Marxa, kontynuować prace w laboratorium. Po południu przyszli po mnie i powiedzieli, że Iskarati dochodzi do siebie i jest prawie gotowy do namalowania obrazu, jednak żeby to się stało musieliśmy mu zacząć przywracać narkotyk… A to znowu było ryzykowne…

Wieczorem mogłem wrócić do pracy nad czarem, którego formułę porzuciłem ze względów trybu życia, jaki ostatnio prowadziliśmy, stanu zdrowia i alchemii, która całkowicie mnie pochłonęła i zafascynowała. Kolejnego dnia powróciłem do Marxa, a moi kompani udali się na zakupy dla Iskaratiego. Kupili materiały do malowania, farby, pędzle, płótna i stojaki, a wszystko mieli do odebrania następnego poranka. Wieczorami zgłębiałem formułę czaru, a moi kompani oddawali się błogiemu lenistwu…

Czwartego popołudnia, kiedy po mnie przyszli, po ich minach domyśliłem się, że coś u Iskaratiego się wydarzyło… Po południu w karczmie opisali mi pierwszy obraz, który malarz namalował…

***

Obraz przedstawiał ciemną uliczkę miasta, była noc. Plecami do artysty stała postać elfa, może człowieka, z szablą w dłoni. Była odziana w czarny płaszcz z kapturem na głowie. W ręku trzymała szablę gotową do ostatniego cięcia, a na ciemnej skórze dłoni miała wypalony symbol, znak miecza i dwóch węży, które go oplatają, a ich syczące łby skierowane są do siebie… Zakon Węży!!! Ten symbol miał Gotrek, kiedy wrócił, a raczej zbiegł ze szkolenia… Postać stała nad rosłym mężem w ciężkiej zbroi, który dysząc, może był ranny, klęczał na jednym kolanie, wspierając się na wielkim toporze. Prawdopodobnie był to Goth klęczący w walce z mrocznym elfem… Obok klęczącego woja stała kobieta, elfka, ze sztyletami, gotowa do walki. Za całą trójką, gdzieś w tle, leżał mężczyzna w czarnym płaszczu, może elf, którego widok podpowiadał, że mógł już nie żyć… Gdzieś w pobliżu leżącej postaci, podparty o mur, a może raczej ześlizgujący się plecami o mur, chwiał się człowiek, którego głowa w ogóle nie patrzała się na walczących… Obraz ponury, mroczny, przerażający i tragiczny…

***

Zaczęliśmy spokojnie interpretować „dzieło” malarza. Jeśli faktem jest, że Iskarati za pomocą pędzla potrafi być pewnego rodzaju medium, widzącym, to czekały nas ciężkie chwile… Będziemy musieli stawić im czoła, a malowidła będą nam podpowiedzią, jak zmienić przyszłość, o której maluje Iskarati… Ale czy uda nam się wpłynąć na przyszły bieg wydarzeń? Czy „wizje” zaćpanego malarza, mają szansę się w ogóle spełnić? Tego nie wiedzieliśmy, ale wiedzieliśmy, że nie możemy do tego dopuścić…

Uwagę przykuł też symbol Zakonu, który, mimo iż był malutkim szczegółem, to jednak przyciągał wzrok oglądających obraz. Czy mroczny elf jest wysłannikiem zakonu, który poprzez nas chce dopaść zbiegłego Gotreka? Może zakon nawet nie wie, że młody un Nathrek dawno nie żyje…? A może, co bardziej prawdopodobne, „nasz alchemik”, współpracujący z zakonem nasłał na nas mrocznego elfa…? Przecież to już kolejne nasze „spotkanie” i kolejna, nieudana próba pochwycenia szalonego eksperymentatora… Za dużo „gdyby” i zbyt mało odpowiedzi, przyjdzie nam niestety na wszystko zaczekać… Kończąc nasze gdybania, postanowiłem, że kolejnego dnia zwolnię się z laboratorium i pójdę z nimi do Iskaratiego… Miałem nadzieję zobaczyć więcej szczegółów, które być może mniej wprawne oczy moich kompanów, pominęły…

Kolejnego dnia wcześniej zacząłem badania i wcześniej opuściłem Marxa. Wiedziałem, że nauka idzie mi tak dobrze, że mogę pozwolić sobie na kilkudziesięciominutowe skrócenie zajęć, a jednak coś we mnie dalej ciągnęło mnie do warzenia mikstur… Szybko dotarliśmy do Południowej Baszty i wraz z dziesiętnikiem zeszliśmy do piwnic. Przed celą Iskaratiego była latarnia, którą lekko oświetlali malarzowi skromną „pracownię”. W celi rozmieszczone były sztalugi, pędzle na specjalnych stojakach i farby na paletach. Sam artysta leżał na pryczy i nie zwracał na nas w ogóle uwagi. Weszliśmy zaciekawieni i podekscytowani… Miałem nadzieję zobaczyć obraz, o którym mi opowiedzieli, jednak na stojaku było już inne dzieło…

***

Jezioro, ciemne i gęste, lekko falujące, na którego środku była malutka wyspa. Na niej, w nocne, gwieździste niebo, wzbijała się czarna, wysoka wieża… Od razu skojarzyliśmy Wieżę Mgieł z Miasta Mgieł… Na szczycie wieży okno. Pod nim wspinające się olbrzymie, muskularne, czarne koty o gęstej sierści…! Miały na sobie srebrne maski z kolcami na czołach i kolczaste obroże… Mimo iż wspinały się w kierunku okna, to jednak ich kocie mordy zwrócone były ku nam, jakby zza drugiej strony obrazu widziały nas…

***

Dziwny obraz. Nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie mamy umieścić wydarzenia, które opisywał. Czy to historia, czy zwyczajny wymysł Iskaratiego…? Wszystko to zagmatwane i bezsensu, a jednak gdzieś, patrząc w lata historii, skojarzyłem podobne koty… „Wojownicy z Rahagaru”… Tak dawniej nazywano podobne koty, które żyły w czasach Zanzibarru i zamieszkiwały południe Arkanii, krainę Rahagar i jego gęste puszcze. Ponoć sam Shadizzar wyhodował dla własnego użytku cały oddział takich kotów, który pod jego wodzą nosił nazwę Zabójców Nocy. Wykorzystywał ich jako skrytobójców, skutecznych i śmiertelnie niebezpiecznych. Często zapuszczały się na tyły wrogów i tam dokonywały zamachów, które dla zwykłych ludzi były nie do wykonania… Były bardzo inteligentne, a nawet czytałem, że potrafiły komunikować się z ludźmi…!

Przekazałem te informacje drużynie, ale dalej byliśmy w pacie, nie wiedząc jak rozumieć i interpretować namalowany obraz. W jednej z tub był też obraz, o którym opowiedzieli mi wcześniej, ale więcej szczegółów nie znalazłem. Było też dziwne płótno, zawsze stojące w celi, na którym były tylko ciapki i plamki, jakby malarz dobierał odpowiednie kolory i wzorował się na chaotycznych plamkach… Nigdy nie rozumiałem takich abstrakcji, toteż więcej nie zwracałem już na to uwagi. Po zaaplikowaniu Iskaratiemu dawki narkotyków wróciliśmy do pokoju, a ja do swoich ksiąg.

Następnego dnia, po krótszych laborkach, znowu poszliśmy do celi malarza. Tym razem, prócz płótna z plamkami, stał inny, nowy obraz…

***

Widok przedstawiał scenę walki, a może było już po bitwie…? Potężny, umięśniony wojownik, wyglądający jak maszyna, w pełnej, ciężkiej zbroi z ostrymi elementami, wrzeszczał w furii… Był łysy, o potężnej i umięśnionej szczęce, która ryczała „pieśń bojową”. Cały we krwi setek, może tysięcy zabitych wrogów, w potężnym uścisku dusił złotego smoka…!!! Nienawiść i furia biła z jego oczu! Smok był prawie martwy, z wywalonym na wierzch jęzorem. Sztywno leżał pod potężnym wojownikiem. Za nimi można było dostrzec zarys wielkiej bitwy…

Od razu skojarzyłem bitwę i postacie z obrazu… Podzieliłem się tą wiedzą z drużyną.

Orios był potomkiem człowieka i olbrzyma, był gigantycznych rozmiarów. Liczył sobie 2,5 metra wzrostu i cechował się wspaniałą muskulaturą ciała. Był jednak czarownikiem. Nikt nie wie, w jaki sposób, ten średnio bystry mieszaniec, opanował 10 Krąg Magii. Niektórzy powiadają, że półolbrzym przez całe swe życie opętany był przez demona i to właśnie dzięki niemu władał takimi mocami. Może jest w tym trochę racji, bo Orios lubował się kąpać we krwi. Dosłownie! Kiedyś ponoć, po jednej z bitew, kazał utoczyć krew z tysięcy rannych, którzy przeżyli masakrę. W złotej balii, pełnej krwi, ten szaleniec śmiał się do rozpuku i dobrze bawił wiele godzin.

Znany był ze swej brutalności i waleczności, zawsze angażował się w bitwach, zawsze w pierwszej linii z magią na ustach i śmiercią w dłoniach. Był prawdziwym magiem wojny, tak jak legendarni Magowie Mieczy Igrona z królestwa Vark. Orios w swej potężnej zbroi, umagicznionej przez samego Shadizzara i magicznym mieczem, podarowanym przez Urukairosa, siał postrach na każdym polu walki. Bywały bitwy, w których doliczono się nawet 1000 martwych z jego ręki. Nikt nie mógł równać się jego sile i szaleństwu. Szalony Orios własnoręcznie udusił potężnego złotego smoka Lepoldonisa, zgładził tytana Apolloniusa, spalił setki miast i wsi. Orios był maszyną mordu, która raz wprawiona w ruch nie mogła się zatrzymać.

Czołowi magowie zanzibarscy, Shadizzar i Zhak, bardzo sprytnie manipulowali Oriosem, wykorzystywali go do eliminacji własnych wrogów w organizacji i urzeczywistnianiu swoich podstępnych planów. Orios nie był zbyt bystry, ale to się nie liczyło. Liczyło się jego oddanie sprawie. A bardziej oddanych, niż on, świat nie widział. Shadizzar, wręczając mu artefaktyczny pancerz, powiedział: „Oriosie. Walcząc w nim, będziesz nieśmiertelny, ochroni cię przez każdym, nawet najpotężniejszym ciosem. Pamiętaj jednak, że jeśli staniesz w nim naprzeciwko siódmego syna półksiężyca i gwiazdy o pięciu ramionach, zginiesz.” Orios nigdy nie zrozumiał tego przesłania, uważał to za kolejną głupią, nic nieznaczącą zagadkę maga. Ha! Jak gwiazda i półksiężyc mogły spłodzić 7 synów! Orios szybko zapomniał o przestrodze. A Shadizzar przewidując moment, w którym ponad 100 lat później Orios będzie poza kontrolą, stając się zbyt niebezpieczny dla organizacji i samego maga, śmiał się. Śmiał się długo i wyjątkowo paskudnie.

…Opętany Orios, owładnięty mordem jak nikt nigdy w historii, niekontrolowany już przez nikogo, stanął przed kolejnym Rycerzem Krwi, takim samym jak setki, które leżały za nim, takim samym jakich zabił tysiące w swym długim życiu. W bitwie na Szarych Stepach stanął przed nim zdradzony generał polowy, zdradzony przez jednego ze swoich, przez lorda Keth. Oprócz białego kiedyś pióropusza, a teraz potarganego i zachlapanego krwią, nie różnił się niczym od innych rycerzy. Oprócz tego, że na swej zbroi nosił znak swego zakonu, swego wybitego oddziału, znak półksiężyca i pięcioramiennej gwiazdy. Rycerz ten nosił także zaszczytny i honorowy tytuł Siódmego Syna w zakonie. Nazywał się Abdar i został boskim opiekunem późniejszego Dominium. Upiorny głos szeptał Oriosowi jego ulubioną pieśń, mimo że ten przystanął i szukał czegoś w pamięci. Upiorny głos śpiewał: „Śmierć im wszystkim Oriosie, ruszaj!” Potężny Orios, w furii, ruszył do szaleńczego ataku, rzucając swój najpotężniejszy czar. Ostatni czar…

…A po drugiej stronie pola walki, potężny Shadizzar śmiał się swym upiornym głosem. Śmiał się tak, że wszyscy walczący wokół umierali w straszliwych męczarniach. Śmiał się do upadającego Oriosa, uśmiechał się zaś do swego nowego dzieła. Do Lorda Keth…

***

Goth dał Iskaratiemu nowo zakupione płótna i ostatnią dawkę ziół i leków. Malarz zażądał więcej narkotyków i powiedział, że „jeszcze dwa dni”… Po drodze do karczmy kupiliśmy mieszek Diabelskiego Ziela, a ja dla Marxa zakupiłem dzbanuszek lepszego gatunku spirytusu. Jutro ostatni dzień laboratorium…

Ostatniego dnia nauki zakończyłem badania dla trzech specyfików, które na początku postanowiłem opanować, ale też zgromadziłem wiele notatek i zapisów, które w przyszłości ułatwią mi zgłębianie alchemii. Byłem bardzo podekscytowany i czułem, że nowa wiedza powiększy tylko moje niemałe możliwości. Teraz pozostało mi tylko zgromadzenie sprzętu alchemicznego, ale z tym miałem już pewne początkowe plany… Podziękowałem Marxowi za opiekę i wsparcie i umówiłem się na dalsze badania. Potem poszliśmy do Iskaratiego, ciekawi nowych obrazów…

***

Obraz dokładnie odzwierciedlał obecną celę Iskaratiego… Na jej środku, ułożone w okręgu, stało osiem sztalug z płótnami. Wewnątrz nich leżał na kamiennej podłodze Iskarati, martwy, cały we krwi…

***

Nie ukrywałem, że widok tego malowidła zmartwił mnie… Oznaczał tylko fakt, że wkrótce malarz będzie martwy, ale czy zdąży wcześniej namalować obraz na sztandar…? Czas jakby przyspieszył, biegnąc na naszą niekorzyść. Wszyscy czuliśmy w powietrzu uczucie zaniepokojenia i dezorientacji. Nawet mina Gotha zdradzała jego rozterki. A może tekst, który mieliśmy w pamięci: „…co ducha wleje w sztandar i na płótno go przeniesie...”, trzeba było tłumaczyć dosłownie i właśnie to Iskarati, za pomocą obrazu, chciał nam uświadomić…?

Nie pozostało nam nic innego, jak dać mu dawkę narkotyków i wrócić do karczmy. Do wieczora czas poświęcałem nauce czaru, co jakiś czas wtrącając się do rozmów moich kompanów, na temat obrazów, które już namalował Iskarati. Kolejnego dnia ponownie wybraliśmy się do malarza. Niestety ku naszemu rozczarowaniu nie było nowego obrazu, a tylko ten, co wczoraj… Sam malarz leżał na pryczy i nie zwracał na nas uwagi. Stanęliśmy przed obrazem ze sceną z celi i nagle coś dziwnego zaczęło się dziać…

Obrazy ustawione w okrąg zaczęły powoli wirować w koło leżącego Iskaratiego…! Spojrzeliśmy po sobie zdziwieni i zaskoczeni, po czym czas jakby powolutku zaczął zwalniać… Odgłosy dotąd lekko słyszalne spoza naszej celi, teraz rozbrzmiewały echem z każdej strony więziennego korytarza… Z dala dobiegał do nas szyderczy, groźnie brzmiący śmiech, który długo pozostał w naszych uszach. Znowu spojrzeliśmy na „ruchomy” obraz Iskaratiego, kiedy nagle czas zatrzymał się, a my ocknęliśmy się na korytarzu…!

Za naszymi plecami była ściana. Po bokach korytarza, były cele, ale wszystkie puste… Wszędzie panowała głucha cisza, a tylko echa naszych kroków, odbijały się od kamiennych ścian korytarza. Od razu rzuciłem „Wykrycie Magii”, ale nic nie wyczułem… Ruszyliśmy przed siebie, ostrożnie mijając opustoszałe cele. Doszliśmy do drzwi, po otwarciu których stanęliśmy dokładnie w takim samym korytarzu, z którego wyszliśmy! Ruszyliśmy dalej i znowu po kilkudziesięciu metrach były drzwi. Tym razem korytarz troszkę się wyróżniał. Zamiast niektórych cel, zwyczajnie była tylko lita ściana… Dotarliśmy do celi Iskaratiego, która też okazała się być pusta… Powoli, wsłuchując się we własne kroki, ruszyliśmy do kolejnych drzwi. Następny korytarz wyglądał identycznie, jak poprzedni, więc czym prędzej dotarliśmy do jego końca i przeszliśmy przez kolejne drzwi. Tym razem był tylko sam korytarz… Kamienne ściany, żadnych wnęk, czy cel… Potem stróżówka, pusta i identyczny korytarz… W końcu dotarliśmy do drzwi, które przypominały wyjściowe z Baszty na ulicę miasta…

Na placu przed Basztą panowała nieprzyjemna cisza… Była noc i tylko nieliczne gwiazdy oświetlały ulicę przed nami, bo wszędzie było ciemno. Gdzieś z oddali usłyszeliśmy gwar, może z jakiejś karczmy, ale dochodził z daleka, tego byłem pewien… Nagle za naszymi plecami usłyszeliśmy ten sam, „upiorny” śmiech. Szybko odwróciliśmy się i zamiast korytarza była ściana…! Odgłosy kroków i szyderczy śmiech, rozbrzmiewały echem zza jej kamieni, gdzieś tam wewnątrz. Ostrożnie wyszliśmy w kierunku placyku i znowu coś za naszymi plecami szarpnęło drzwiami, które z głuchym trzaskiem zamknęły „wejście” do Baszty! Wiedzieliśmy, że właśnie jesteśmy „ofiarami” wizji z obrazu Iskaratiego, że gdzieś tutaj może dojść do pojedynku z mrocznym elfem, ale nie było wyjścia, musieliśmy ruszyć z miejsca…

Rzuciłem na siebie „Kamienną Skórę”, po czym wolno ruszyliśmy w kierunku usłyszanego, karczemnego gwaru. Nagły krzyk Nandina przerwał naszą koncentrację i zwrócił naszą uwagę! Ktoś ranił go w plecy i szybkimi susami skoczył pomiędzy nas…! Wiedzieliśmy, kim był napastnik… Mroczny Elf dobył szabli i skoczył pomiędzy mną, a Gothem. Nie przewidział tylko tego, że ktoś inny może być szybszy od niego…

Ziriel skoczyła mu naprzeciw, ze sztyletami w dłoni. Scena, jak z obrazu Iskaratiego, tyle, że tylko Nandin perfekcyjnie „odegrał swoją rolę”… Szybkim cięciem elfka rozpłatała krtań mrocznego elfa. Bryzga krwi strzeliła z jego szyi, rozpryskując się po zakurzonej drodze. Napastnik nie zdążył zadać ani jednego ciosu, upuścił szablę, ukląkł na kolana i ze zdziwieniem w oczach, legł martwy na ziemię…

Nagle czas znowu zwolnił, a głos bojowy Gotha wydłużał się z literki na literę. Słyszałem tylko bicie, coraz wolniejsze, mojego serca. Zamknąłem oczy, a kiedy otwarłem, byliśmy ponownie w celi Iskaratiego, tyle, że jej „wystrój” znacznie zmienił się odkąd nas „przeniosło”…

Malarz leżał cały we krwi na środku pomieszczenia!!! Miał podcięte żyły, a raczej rozorane za pomocą jednego z pędzli…!!! Wokół niego były obrazy, które wcześniej namalował. Był też jeden nowy, który wcześniej potraktowaliśmy jako próbki i abstrakcję, chaos malarski i mieszanie kolorów. Teraz był pięknym obrazem i wiedzieliśmy, że to ten właściwy… Na sztandar…

Nie zdążyliśmy mu się nawet dokładniej przyjrzeć, bo wszystko później potoczyło się szybko. Ziriel szybko zaczęła zbierać wszystkie obrazy i ładować do tuby, a my krzyczeliśmy za strażnikiem. Kiedy przybył dziesiętnik i strażnik, szybko skłamaliśmy mu, że nagle malarz oszalał, rzucił się na nas, a kiedy go odepchnęliśmy, podciął sobie żyły wcześniej zaostrzonym pędzlem… Nawet nie zdążyliśmy zareagować, wszystko tak szybko się działo… Wszyscy wyszliśmy z celi i z udawaną ponurością i smutkiem, udaliśmy się na górę, do wyjścia, na plac przed Basztę…



Kroniki LIII: Sztandar i Nagroda (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc sierpień. Paddar, stolica Tragonii.


Kiedy wyszliśmy na zewnątrz okazało się, że jest późny wieczór…! Byliśmy mocno zdziwieni, bo wyglądało na to, że to, co stało się w celi Iskaratiego, trwało cały dzień, a przez cały czas nikt do nas najwidoczniej nie zaglądał! Teraz nasz „bajka”, którą opowiedzieliśmy dziesiętnikowi wydawała się co najmniej nieprawdopodobna, a bardziej skłamana… Musieliśmy ustalić w karczmie bardziej wiarygodną wersję wydarzeń.

Do pokoju dotarliśmy po jedenastej w nocy. Ustaliliśmy, że kiedy weszliśmy do celi, Iskarati zaczął malować obraz. Czekaliśmy, aż artysta skończy i trwało to dość długo. Kiedy skończył, zażądał narkotyku i po odmowie wpadł w szał i rzucił się na nas… Odepchnięty na środek komnaty, szybko połamał drewniany pędzel i ostrymi końcami rozorał sobie żyły przy nadgarstkach. Byliśmy tak zdziwieni jego zachowaniem, bo przecież od kilku dni była u niego widoczna poprawa, że zanim zareagowaliśmy, w kilka chwil malarz wykrwawił się…! Kapłan próbował jeszcze ratować go mocą boga, ale było już za późno… Wtedy wezwaliśmy dziesiętnika i strażników… Oczywiście wiedzieliśmy, że ta „historia” jest dla głupich, ale Goth twierdził, że nikt nie będzie podważał jego zdania, tym bardziej, że nikomu nie powinno zależeć na Iskaratim, bo i tak był uważany za uzależnionego od Diabelskiego Ziela i nie do odratowania…

Potem mogliśmy w spokoju obejrzeć namalowany obraz na sztandar i jakiś inny, który też stał obok, kiedy pojawiliśmy się z powrotem w celi.

***

Obraz dokładnie odzwierciedlał celę Iskaratiego, jak tamten, zanim zniknęliśmy w „naszej rzeczywistości”… Na jej środku, ułożone w okręgu, stały tylko dwie sztalugi z płótnami. Na środku celi leżał na kamiennej podłodze Iskarati, martwy, cały we krwi…

***

W ogóle nie dziwiła mnie treść tego malowidła, ale dalej chciałem wiedzieć, co się stało i jak to było wszystko możliwe…? Niestety prócz czekania cierpliwie na odpowiedzi, nic więcej nie mogliśmy w tej sprawie zdziałać. Kolejny obraz, ten właściwy, jedyny nadający się na sztandar, był tajemniczy i mroczny w swym pięknie i prostocie. Mimo iż wiedziałem, że jest to bezapelacyjnie dzieło sztuki, to jednak nie odbierałem tego w tych kategoriach… Raczej zaintrygowała mnie jego treść…

***

Całość przedstawiała górę, ciemną, tajemniczą i groźną. Jej zaostrzony i zawinięty czubek, zawieszony nad całością, rzucał cień na pozostałe elementy obrazu. Porośnięta była ostrymi krzewami, a na jej dole wiła się kamienna, szara ścieżka. Na różnych wysokościach Ogona Diabła, powbijane były bronie, które odzwierciedlały każdego z nas, uczestniczącego w tej długiej kampanii. Z broni, zboczami góry spływały strugi krwi, które kończyły się gdzieś przy krzewach na dole. Tylko z dwóch broni, krew spływała bezpośrednio na dno góry, do kamiennej ścieżki, po której powolutku płynęła czarna, nieprzyjemna maź… Z szabli, która przedstawiała martwego Gotreka i z miecza i tarczy, po nieżyjącym Dinie…

***

Długo jeszcze rozmawialiśmy o ostatnich wydarzeniach i niebezpiecznych spotkaniach, ale bez poważniejszych wniosków. Późno poszliśmy spać. Rankiem przy śniadaniu podszedł do nas dziesiętnik Markolm przysłany od setnika… Wspólnie udaliśmy się do Baszty Południowej wyjaśnić jego przełożonemu wydarzenia sprzed dnia. W tubie Ziriel wzięła najważniejszy dla nas obraz, aby nie zaginął, bądź nie został skradziony.

W swoim gabinecie powitał nas setnik i od razu zażądał wyjaśnień. Niestety, jak zwykle za „dyplomację” wziął się Goth i już po kilku zdaniach opisujących „naszą” wersję, zepsuł nasze, dotąd dobre, stosunki z setnikiem! Zwyczajnie, nie wiem, po jaką cholerę, powiedział mu, że lekarstwo wzięliśmy od Mariniusa, z którym, wszyscy wiedzieliśmy, że setnik żyje w złych stosunkach i bardzo się nie lubią! Ratmel zwyczajnie oburzył się na te wieści, rzucił miechem ze złotem za sprawę z kanałów i kazał się wynosić… Nie chciał już więcej z nami rozmawiać. Oczywiście kapłan nie zauważył, jak zwykle zresztą, niczego niewłaściwego w swojej rozmowie, bo po co mu dobre kontakty i ewentualne wsparcie, w tutejszej straży miejskiej…?! Najlepiej „palić za sobą wszystkie mosty”…!!!

Wróciliśmy do karczmy i podzieliliśmy pieniądze. Od razu oddałem swoje długi, a po południu poszliśmy do Srebrnej Igły. Po kilku minutach kręcenia się po sklepie, powitała nas sama pani Irina. Zostawiliśmy jej materiał pod sztandar i umówiliśmy się na następny dzień, na omówienie szczegółów całego zlecenia. Później każdy z nas udał się za swoimi sprawami… W końcu trzeba było wydać parę sztuk złota…

Zakupiłem czarną perłę i odpowiedni zestaw ziół, żeby całkowicie uzupełnić składnik do czaru. Potem udałem się do Marxa, żeby wynająć laboratorium na tydzień, podczas którego miałem zamiar stworzyć swoje pierwsze mikstury. Z uwagi na to, iż posiadałem większość potrzebnego składnika, postanowiłem zrobić dwie Mikstury Wytrzymałości. Zakupiłem nietanie odczynniki do owych substancji. A nóż przydadzą się moim walecznym kompanom i zechcą ode mnie je zakupić, choćby po cenie własnych kosztów, jakie poniosę…? Próbowałem poszukać składników do Mikstur Leczenia, ale okazały się mało dostępne i zbyt drogie, przy zakupie od innych alchemików. Przy okazji pani Alicja z Ulmar zaoferowała mi kilka dość ciekawych magicznych przedmiotów, ale ich cena wykraczała poza mój malutki budżet…

Kolejnego dnia zacząłem pracę w laboratorium. Mój dzień, przez kolejny tydzień, wyglądał podobnie. Rano do czternastej po południu, pracowałem u Marxa, a później, jeśli nie robiliśmy czegoś innego, uczyłem się czarów. Wiedziałem, że aby zabrać się do prac nad właściwościami Morgula, muszę poukładać i zakończyć wszystkie zaległe i obecne prace… W międzyczasie moi kompani udali się na umówione spotkanie ze Srebrną Igłą, która obiecała, że podejmie się pracy nad sztandarem. Wszystko miało jej zająć około dwóch tygodni i kosztować trzydzieści centarów… Po południu tego samego dnia, poszliśmy do Alicji, która, podobnie jak mnie, zaoferowała moim kompanom, te same magiczne przedmioty. Powiedziała też, że bronią i zbrojami o magicznych właściwościach, zajmuje się niejaki Gambrinus, gdyż „ona brzydzi się i gardzi przemocą”…! Owy handlarz miał ponoć swój sklep na ulicy Diamentów, w Wysokiej Dzielnicy, niedaleko świątyni Natien… W międzyczasie Nandin złożył podanie w Akademii o Wysoki Glejt, czyli o przyznanie zezwolenia na handel czarami w mieście. Chcieliśmy w ten sposób nabyć w końcu czar „Bezpieczne Schronienie Leomunda”, którego moce pozwolą nam spokojniej spędzać noce podczas długich podróży… Niestety reszta drużyny, Ziriel i Goth, stwierdzili, że spanie w dzikich warunkach krzepi i oni tego nie potrzebują!!! Ziriel po długiej rozmowie powiedziała, że warunkiem na zakup przez nią czaru, będzie nabycie od Alicji magicznego flakonu, który leczy średnie rany i nigdy się nie kończy… Szkoda słów…

W oczekiwaniu na sztandar i przy mojej ciężkiej pracy, minęło pięć kolejnych dni. Zdołałem nauczyć się czaru i podjąć pracę nad kolejnym. Zakończyłem też pracę w laboratorium nad stworzeniem dwóch mikstur. Jednak postanowiłem je sprawdzić, więc po zakupie odpowiednich odczynników, wziąłem się do badań… Wszystko wyszło pozytywnie!!! Teraz miałem nadzieję, że albo skuszą się na nie moi kompani i za pieniążki za nie stworzę Mikstury Leczenia, albo zwyczajnie sprzedam je po konkurencyjnej cenie… Czas pokaże…



Kroniki LIV: Dahijski Monarcha I (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc sierpień. Królewski Szlak Kupieki i Troll Gur.


Kolejnego dnia po południu wraz z Nandinem i Ziriel poszedłem sprzedać swoje mikstury. Jedną z mikstur od razu zakupił ode mnie elf, po raz kolejny, pozytywnie mnie zaskakując. Drugą miksturę zostawiliśmy alchemikowi Tragonisowi, który do następnego dnia obiecał ją sprawdzić i ewentualnie zakupić. Później udaliśmy się prosto do pani Alicji, od której zakupiliśmy magiczny przedmiot za niemałą sumkę 88 centarów, zwany Źródłem Delviny…

Ponoć przedmiot wykonała elfia czarodziejka Delvina, w czasach Zamknięcia Leredeonu, jakieś trzysta lat temu. Manierka jest zawsze pełna, a jeśli ktoś na siłę chciałby ją opróżnić, to na dobę wyleje 100 litrów wody! Jej moc leczy raz dziennie średnie rany i lekkie zatrucia. Dodatkowo regularnie pita woda uodparniać ma na trucizny… Zyskać tę odporność można pijąc ową wodę trzy razy dziennie, co najmniej przez tydzień. Jeden dzień przerwy w piciu z manierki, zniweluje tą odporność. Manierkę raz do roku należy napełnić w Świętych Źródłach Leredeonu lub tzw. Ekstraktem Zero. Ekstrakt Zero to alchemiczna mikstura, której wynikiem jest idealnie oczyszczona woda dzięki przefiltrowaniu jej przez tzw. Złoty Filtr i Gwiezdny Pył. Koszt takiej mikstury to 30 centarów. Manierka, której się nie uzupełni według powyższych instrukcji i opisanymi składnikami, przestanie działać, aż do jej ponownego napełnienia. Jednak nie traci swych właściwości na stałe…

Usatysfakcjonowani poszliśmy dalej udawać zarobione pieniądze… Zakupiliśmy w końcu czar, o którym już wcześniej z Nandinem wspominaliśmy, a który to uprzyjemni i ułatwi nam noce w podróży, „Bezpieczne Schronienie Leomunda”. Dzięki niemu mag tworzy chatkę, umeblowaną, ciepłą i suchą… W końcu odrobina wygody… Po całym dniu zakupów wróciliśmy do gospody, gdzie kontynuowałem swoje prace.

Kolejnego dnia wróciliśmy do Tragonisa, który ku mojemu miłemu zaskoczeniu, pochwalił moją miksturę i chętnie ją ode mnie odkupił! Muszę przyznać, że z ust doświadczonego alchemika, usłyszeć taką pochwałę aż miło… Wróciliśmy do karczmy, gdzie przez kolejnych dziesięć dni czekaliśmy na zakończenie terminu stworzenia sztandaru. Ja i Nandin nie nudziliśmy się. Udało mi się przez ten czas zgłębić kolejną moc ukrytą w Morgulu i nauczyć się kolejnych czarów. Nandin natomiast po nauce czaru „chatki”, formułę przekazał mnie…

Po tych dniach poszliśmy w końcu odebrać sztandar. Jak zwykle powitała nas sama Irina i zaprosiła na zaplecze swojego sklepu. Obraz wyhaftowany nićmi pajęczycy na kawałku jej „płótna” był idealny. Malowidło Iskaratiego przeniesione na sztandar przez Srebrną Igłę było prawie „jak żywe”! Barwy i kolory niczym zaczarowane skrzyły się i wiły na niezwykłym proporcu. Piękno i precyzja… Goth, prawie śliniąc się z wrażenia, zabrał dzieło i poszedł poskładać elementy do świątyni. Teraz drzewiec złączony obręczami z materiałem, sprawiał ogromne wrażenie, poza tym sam w sobie był dużym przedmiotem…

Po kolejnych trzech dniach, trzynastego sierpnia, opuściliśmy Paddar. Szlakiem Królewskim przez kolejny tydzień jechaliśmy do pierwszej strażnicy, no północ od Leredeonu. Wyczarowywana chatka, sprawiała się wyśmienicie na nocnych postojach… W końcu ciepło, miękkie prycze i czysta pościel… Magia jest nieoceniona i wszechmocna!!! Przez tą część podróży naładowałem i dostroiłem Ziriel amulet z kryształem Amuru, a później zabrałem się do nauki „Bezpiecznego Schronienia Leomunda”. Goth pewnego wieczoru przyznał też, iż również przez ostatni okres pobytu w mieście, Lorsh obdarzył go nowymi błogosławieństwami. Zyskał moc wzywania Legendarnych Łuczników, którzy mogą nam pomóc w ciężkich potyczkach…

Minęło kolejnych pięć dni, kiedy pozostawiliśmy za sobą pierwszą strażnicę. Tam rozstaliśmy się z Ziriel, która udała się do Leredeonu, poszukać wsparcia u elfów w naszej wyprawie na przywódcę klanu trolli. W końcu po jakimś czasie zatrzymaliśmy się w trzeciej strażnicy, gdzie kolejnych kilka dni oczekiwaliśmy przybycia elfki. Ziriel zjawiła się następnego wieczora, z naszym nowym przewodnikiem, elfem Melearem… Usiedliśmy przy stole i zaczęliśmy rozmawiać o zbliżającej się wyprawie do Troll Gur, krainy i siedziby jednego z klanów, po Dahijskiego Monarchę, kimkolwiek by się nie okazał…

Elf opowiadał nam o trollach, ich olbrzymiej agresji i waleczności, także troszkę o ich strukturach społecznych i zachowaniach. Powiedział o słabości tej rasy do ognia i kwasu, olbrzymiej zdolności regeneracyjnej, zapytany jednak o skuteczne sposoby walki z tak trudnym i groźnym przeciwnikiem, zasłaniał się durnymi tajemnicami elfów! Jakbyśmy mieli zamiar konkurować z nimi w wyprawach na trolle! W każdym razie zaczęliśmy się zastanawiać nad środkami skutecznej walki z nimi. Były czary oparte na ogniu, moi walczący kompani mieli też Maść Syderytową, jednak zbyt mało na taką wyprawę i ilość trolli, które moglibyśmy spotkać. Postanowiliśmy więc, że nazajutrz „Teleportuję” się do Dirdighen i zakupię owy specyfik.

Skok był bezbłędny, ale wywołał małe zamieszanie wśród mieszkańców, kiedy nagle pojawiłem się przed sklepem Nishiru. Niestety znajomy handlarz nie posiadał specyfiku, więc poszedłem do innego kupca. Tam zakupiłem trzy pojemniki z maścią i wróciłem do półelfa, aby poinformować go o tym. Stamtąd prosto do pokoju w strażnicy na Królewskim Szlaku, gdzie zostawiłem towarzyszy. Kolejnego poranka wyruszyliśmy przygotowani na spotkanie z trollami.

Tydzień zajęła nam podróż do ostatniej, piątej na tym szlaku strażnicy. Zaopatrzyliśmy się w prowiant i opuściliśmy Królewski Szlak Kupiecki zbaczając w kierunku południowo-wschodnim. Przez cały czas, jako jedyny, jechałem na przywołanym koniu, bo reszta kompaniji, ze względów bezpieczeństwa i trudu podróży, pozostawiła rumaki w zajeździe przy strażnicy. Cały prowiant i ekwipunek załadowaliśmy na przyzwane muły, którym pewniej było się poruszać na trudnym terenie. Po tygodniu podróży spotkała nas niemiła i nieoczekiwana niespodzianka…

Weszliśmy na obszar Dzikiej Magii…! Kategoria tego obszaru charakteryzowała się tym, że im potężniejszy rzucimy czar, tym większa szansa, że jego działanie będzie inne i obróci się przeciw rzucającemu… Tego było nam trzeba…!!! Półtorej dnia przed Troll Gur Melear opowiedział nam o trzech możliwych szlakach, które zaprowadzą nas na tereny klanu Dahijczyków, a których obranie musimy wspólnie uzgodnić…

Pierwsza możliwość to droga frontalna, widziana z większości wzgórz. Drugi sposób to kręta droga przez Kanion Menhegarra, wijąca się pośród wąwozów i wąskich przesmyków, ale dobrze ukryta, która mogłaby dać nam większe schronienie i mniejszą szansę na zauważenie nas. I trzeci szlak, prowadzący przez kompleks Jaskiń Starych Duchów… Elf wyraźnie wspomniał o niej z przestrachem, więc zapytaliśmy o szczegóły. Od Meleara dowiedzieliśmy się, że ponoć dawno temu niektórzy wojownicy elfów z Leredeonu, aby wykazać się męstwem, wyruszali do tych jaskiń, aby przynieść tzw. Kamień Ducha. Zadanie było niebezpieczne i sporo elfów nie wracało z poszukiwań. Melear powiedział, że był tam dwa razy, ale patrząc na jego przestraszoną minę wolałem podarować sobie pytania o cel ówczesnych jego wypraw do jaskiń… Wspomniał też, że gdzieś w tych jaskiniach żyje straszliwa bestia zwana Jaszczurem Sigmarem, której nie chciałby spotkać. Dodatkowo koboldy i jakieś inne stworzenia, niebezpieczne i trujące grzyby, mchy… Standard…

Po krótkiej naradzie i ku wyraźnej uldze i uciesze Meleara, zdecydowaliśmy się na drogę przez Kanion. Szlak był trudny i niebezpieczny. Wił się pośród wąskich przesmyków gór i skalistych klifów. Jego strome zbocza z jednej strony mocno pięły się ku szczytom, żeby po przeciwnej stronie ostro opadać w dół, na którego końcach widać było korony poniżej rosnących drzew. Szliśmy powoli i ostrożnie, stąpając po kamiennych ścieżkach tak, aby nie wywołać echa i skalnych osuwów. Nasze nocne obozowiska były ciemne, bez ognia i z wartami, natomiast za dnia Melear, jedyny znający te krainy, był naszym zwiadowcą i wypatrywaczem.

Kiedy byliśmy około trzy dni od obozu Dahijczyków, elf wrócił ze zwiadu i oświadczył, że przed nami jest grupa kilku trolli i świeżo postawiona wieżyca strażnicza. Był tak spanikowany i przestraszony nowym, nieznanym faktem, że od razu zaproponował odwrót…!!! Zdębieliśmy zaskoczeni taką propozycją, ale jak się okazało, ku naszemu całkowitemu osłupieniu, nie chodziło mu o zmianę szlaku, lecz o całkowite opuszczenie terenów trolli i powrót do „domu”!!! Można by rzec, że Melear „srał ze strachu” na myśl o spotkaniu tej grupy i przedarciu się przez ich wielką strażnicę! Nie potrafiłem ukryć pogardy i śmiechu, i widząc nasze reakcję, Goth zaczął spokojnie rozmawiać z elfem i uspokajać jego rozszargane nerwy. W końcu po dłuższym tłumaczeniu i rozmowie, ustaliliśmy, że polecimy pod osłoną nocy, nad strażnicą i obozowiskiem trolli i wylądujemy dalej na szlaku. Zwyczajnie ominiemy teren, a Melear używając naszej Maski, poprowadzi nasz lot. Rozbiliśmy więc obóz w oczekiwaniu na północ…

***

„Do broni! Pobudka!” – Głos Nandina zbudził Radagasta. Czarodziej zerwał się, jak poparzony, instynktownie dobywając leżącej obok magicznej laski. Na zewnątrz słychać było już spore zamieszanie i odgłosy oręża. Nekromanta wybiegł z namiotu i spojrzał na obozowisko. Nandin stał z napiętym łukiem i celował w górę, w kierunku zbocza nad obozowiskiem. Goth modlił się do boga, co chwila krzycząc „ku jego chwale”. Ziriel również niedawno zbudzona, stała i oceniała obecną sytuację…

„Radagaście „Światło” nad obozowisko! Wysoko!” – Nandin znowu krzyknął za siebie. W tej właśnie chwili Radagast spojrzał na jedną z wypuszczonych strzał elfa i cel, do którego jej grot zmierzał… Kilka potężnych, zielonkawo-szarych istot, na pewno obrzydliwych trolli, schodziło szybką wspinaczką w dół, dokładnie na ich obóz…

***

Jak się później okazało, Nandin w przeciwieństwie do wartującego z nim Gotha, nie przysypiał i w porę zauważył zbliżające się niebezpieczeństwo i zdążył nas ostrzec. Mało tego, jego pierwsze, wystrzelone strzały ściągnęły dwa trolle już pomiędzy nas. Kolejne trolle zostały potraktowane „Słupem Ognia” przez kapłana i osmolone stoczyły się do obozowiska. Więc to raczej my zaskoczyliśmy je, a nie odwrotnie… W sumie było ich pięć, z czego zanim zareagowaliśmy z Ziriel, jeden był nieprzytomny, a pozostałe próbowały złapać pion. Szybko rzuciłem „Płomienie Agannazara”, po których troll w szale i bólu rzucił się ze skarpy w dół zbocza. Zanim przygotowałem kolejny składnik, pozostałe trolle leżały już „martwe”…

Rzuciłem „Światło” i zawiesiłem je nad obozem. W tej samej chwili usłyszeliśmy krzyk bólu Nandina, który odrzucił od twarzy Maskę, którą akurat w tej samej sekundzie założył… Z początku przeraziłem się, że to z mojej winy i mocnego światła, ale później przypomniałem sobie o obszarze, na którym przebywaliśmy… Czar zawarty w Masce zadziałał przeciwko noszącemu, co, jak się okazało, wywołało u Nandina ślepotę! Oczy miał normalne, ale twierdził, że nic nie widzi… Tymczasem zacząłem szybko odcinać palce leżącym obok trollom, kiedy znowu elf zawył z bólu…

Moi kompani polali mu oczy i twarz wodą z manierki Delviny, której moc również zadziałała inaczej, wypalając skórę Nandinowi i szpecąc jego twarz! Elf z bólu stracił przytomność… Przerażeni efektem mocy manierki postanowiliśmy przestać z niej pić, bo teraz też nie byliśmy pewni, czy z nami również nie będzie dziać się czegoś złego?! Kapłan pomodlił się do Lorsha o uzdrowienie Nandina, ale jego oszpecona twarz wygoiła się tylko częściowo, pozostawiając zabliźnione rany. Na szczęście udało się uratować jego oczy… Nagle coś szarpnęło mnie za rękaw, kiedy odcinałem palce trollowi. Jeden z nich zaczął dochodzić do siebie i szybciej, niż się wydawało regenerować rany! Rzuciłem w niego „Płomienie Agannazara”, kończąc ostatecznie jego marny żywot. Po chwili pozostałe również zaczęły się ruszać, więc przestałem ucinać im paluchy, złożyliśmy je na kupę i podpaliliśmy.

Chwilę zastanawialiśmy się nad naszą obecną sytuacją, niedyspozycyjnością i kalectwem Nandina i faktem, że nasza obecność tutaj zostanie na pewno, jeśli już nie została, zauważona. Jednak dalej upieraliśmy się, z wyjątkiem przestraszonego Mereala, że lecimy zgodnie z planem. Z uwagi na stan Nandina, pierwszy rzuciłem na siebie „Latanie”… Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało dobrze, jednak już po chwili zacząłem wznosić się w powietrze całkowicie nie kontrolując mocy zaklęcia. Ostrzegłem ich, żeby jednak nie czarowali za moim przykładem i szybko zacząłem zastanawiać się nad rozwiązaniem mojego „problemu”, a wysokość z chwili na chwilę rosła…

Kiedy miałem już gotowy plan, zobaczyłem jak Goth za pomocą jednej ze swoich modlitw ruszył mi na ratunek, chodząc w powietrzu. Nie czekałem jednak na niego i rzuciłem na siebie „Spadające Piórko”, a kiedy poczułem moc czaru i wydawało mi się, że wszystko jest w porządku, przerwałem działanie zaklęcia „Latania”. Zacząłem szybko spadać w dół na obozowisko, ale już po chwili moc drugiego zaklęcia spowolniła spadanie, wyhamowując prędkość do minimalnej. Po drodze chwyciłem się Gotha i obaj zeszliśmy na ziemię.

Sytuacja stała się dla nas niebezpieczna, dlatego postanowiliśmy się wycofać i wybraliśmy szlak przez tajemnicze jaskinie… Mimo, iż Melear bał się po raz kolejny wejść w głąb ich kompleksu, to jednak my nie mieliśmy wyboru. Wyszliśmy z powrotem na szlak, a nasz kapłan w celach dywersyjnych podpalił za nami las…!!! Uznali, że to odseparuje trolle, które mogłyby udać się za nami w pościg, a na pewno odwróci ich uwagę od wyjścia z jaskiń.

O świcie doszliśmy do lasów na wzgórzach, gdzie skierowaliśmy stopy w kierunku szlaku prowadzącego do jaskiń. Koło południa doszliśmy do zakrytej przez paprocie groty, która, jak się okazało, stanowiła wejście do mrocznego kompleksu. Odpaliliśmy pochodnie i ostrożnie weszliśmy w głąb ciemnej jaskini…



Kroniki LV: Dahijski Monarcha II (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc wrzesień. Troll Gur - Góry Czerwone.


Jaskinia na pewno była ogromna, ale światło pochodni pozwalało oświetlić tylko niewielki obszar wokół wejścia. Rzuciłem „Światło” i kiedy dużo większa część pieczary rozjaśniła się, postanowiliśmy spędzić tu kilka najbliższych godzin. Pierwszą wartę obrała Ziriel z Melearem, później wartował Goth. Ja wraz z Nandinem z uwagi na zmęczenie odpoczywaliśmy cały czas, po czym ostrożnie za elfem ruszyliśmy w głąb jaskiniowego kompleksu. Skierowałem promień czaru przed nami, aby niczym latarnia oświetlał nam drogę, a tylko w niewielkim stopniu boki i tyły.

Szliśmy kilka godzin głównym, najszerszym tunelem. Wokół panowały niespokojne ciemności i tylko kapiąca ze stropu i ścian woda odbijała się echem wokół nas. W końcu doszliśmy do pieczary porośniętej przeróżną roślinnością, grzybnią i świecącym mchem. Melear zaproponował odpoczynek. Wszystko wokół porośnięte było fosforyzującym mchem i przedziwnymi, niespotykanymi fungusami. Postanowiłem wykorzystać te kilka godzin na zbadanie roślinności. Goth tymczasem, na wszelki wypadek zaznaczył wyjście, z którego tu przybyliśmy. Po kilkunastu minutach miałem już rozpoznane trzy gatunki grzybów, których właściwości i zastosowanie było mi dobrze znane, a ich wartość sama w sobie była wysoka…

„Alachity” – grzyby wykorzystywane do łagodzenia boleści żołądkowych, których wartość rynkowa nie przekracza raczej 5 centarów za kilogram. Cieszą się dużą popularnością wśród szlachty i magnaterii.

„Erdonety” – bardzo drogie grzyby na bezsenność, które nie posiadają efektów ubocznych stąd duża popularność wśród szlachty i bogatych kupców. Kilogram tych specyficznych fungusów oscyluje nawet w granicach 20 centarów! Ich cena jest też zawyżona z powodu trudności w zbieraniu i przechowywaniu, gdyż potrzebują niskiej temperatury, a dłuższy pobyt w cieplejszym otoczeniu powoduje ich szybkie gnicie i nieprzydatność.

„Merkanary” – wykorzystywane jako składnik do Mikstury Leczenia Ciężkich Ran! Cena za kilogram graniczy z dziesięcioma centarami…

Byłem mocno podekscytowany tymi znaleziskami i żałowałem, że czar „Teleportacji” może przynieść tu negatywne efekty, bo już zacząłbym zbierać i przenosić grzyby z jaskini. Powiedziałem drużynie o ich walorach i wartościach i stwierdziliśmy, że na razie zbierzemy tylko Merkanary, żeby przynajmniej mieć z tego później korzyści. Poinstruowałem Ziriel, która jako tako zna się na zielarstwie o sposobie ich zbierania i ich specyficznym wyglądzie i zaczęliśmy grzybobranie…

Po kilku godzinach mieliśmy kilogram tych okazów. Starczyłoby to na cztery mikstury. Rzuciłem na nie „Konserwację” i ostrożnie spakowaliśmy je do torby. Ruszyliśmy dalej jedną z pięciu odnóg z jaskini. Droga była ciężka i mocno schodziła w dół. W międzyczasie postanowiłem pociągnąć za język naszego przewodnika i zapytałem go o powody jego wcześniejszych wypraw w owe jaskinie. Melear krótko i tajemniczo skwitował, że miał tu swoje sprawy… Zapytałem o stworzenia, jak koboldy, na które ewentualnie moglibyśmy tu trafić. Elf powiedział, że jest jedna pieczara, obok której będziemy przechodzić, gdzie koboldy były ostatnio aktywne, ale trzeba brać pod uwagę fakt, iż był on tutaj ostatnio trzydzieści lat temu…!

Trafiliśmy w końcu do kolejnej groty z trzema odnogami, przy której Goth zaznaczył naszą trasę. Kiedy już obraliśmy prawą odnogę za kolejny cel, Melear zatrzymał się i oświadczył o pewnych poważnych trudnościach, które są przed nami… Czekała nas przeprawa przez korytarz pełen „Szkarłatnego Mchu”, rzadkiego, występującego w głębokich jaskiniach, wykorzystywanego do mikstur trujących, paraliżujących i ogólnie poważnie wyniszczających organizm…!!! Samo przebywanie w jego otoczeniu, choćby przez kilka minut, może poważnie uszkodzić organy wewnętrzne! Jeszcze tego brakowało… Ja i Nandin szczelnie zatkaliśmy sobie usta i nos, a Ziriel z Gothem poprzez modlitwę stali się półmaterialni, jak wcześniej, gdy kapłan zamieniał się w ową „chmurkę”… W ten sposób byli całkowicie odporni na działanie mchu, i nie mogli ingerować w dodatkowe rozproszenie jego zarodników. Nam pozostało tylko szybkie przedostanie się przez śmiertelnie niebezpieczny odcinek. Ostrzegłem ich przed dotykaniem mchu, który naruszony, dodatkowo wypuszcza więcej zarodników.

Niestety korytarz okazał się być dużo cięższym do przebycia i o wiele węższym. Dodatkowo był zewsząd porośnięty niebezpiecznym i groźnym mchem. Nie było żadnego sposobu na ominięcie tej rośliny i tylko z przerażeniem i strachem oglądałem mgłę zarodników, które nas otaczały i oblegały nasze ciała… Miałem tylko nadzieję, że nic mi nie będzie i jak najszybciej opuścimy tą podziemną pułapkę…!

Ciężko kasłając i dysząc weszliśmy do sąsiedniej pieczary. Szybko otrzepaliśmy się z zagrożenia i zdjęliśmy osłony z twarzy, z trudnością łapiąc oddech. Nandin poprosił przezroczystą Ziriel o manierkę Delviny. Ta wróciła do materialnej, swojej postaci i podała elfowi. Nandin uprzedzony wcześniejszymi wydarzeniami, na próbę wylał zawartość manierki na kamienną ziemię. Ciecz była gęsta i żółta i na pewno nie zdatna teraz do picia, a z ziemi, gdzie się wylała zaczęła szybko wyrastać trawa! Musieliśmy iść dalej zdani tylko na swoją naturalną odporność…

Ruszyliśmy dalej. Tylko Goth pozostał w eterycznej postaci, widać bał się dalszych „przeszkód”, które na nas czekały… Weszliśmy do olbrzymiej groty, której stalagmity z czasem stawały się coraz większe i grubsze… Nie widzieliśmy końca tej jaskini, ale echem daleko niosły się nasze kroki. Po kilkunastu minutach stalagmity były już kilkumetrowe, a potem nagle zmieniły się w kryształowe! Były jakby oszlifowane, olbrzymie kryształy, a wewnątrz nich znajdowali się ludzie…!!! Widok był niesamowity, a zarazem przerażający! Jakaż siła, czy istota mogła uczynić sobie takie „pomniki” z ludzi?! Niektórzy z nich mieli przerażone i wystraszone miny, ich oczy były czarne, ale wszyscy, kobiety, czy mężczyźni, byli tak samo ubrani, w szaty, jak mnisi… Nie było wśród nich innej rasy, czy dzieci… Same kryształy emanowały magią przemian i były tzw. Kryształami Lodu. Melear powiedział, że trzydzieści lat temu, kiedy był tu ostatnio, owe „pomniki” były już w tej pieczarze, ale nie wiedział, kto je stworzył, ani kim były ofiary zamknięte w Kryształach…

Szliśmy tak około trzydziestu minut i jedynym, większym hałasem, były ruchy niezdarnego i ciężkiego Gotha, który wcześniej postanowił wrócić do swej postaci. Nagle z góry, spadło na nas kilka przedziwnych, owadzich istot…! Były humanoidalne, zamiast rąk miały ostre, jak brzytwy haki, a głowy ich były sępie! Nigdy czegoś takiego nie widziałem… Były masywne i ciężkie, o centkowym, zewnętrznym szkielecie, jak u owadów, a wielkością dorównywały kilkumetrowym kryształom…!!! Atak był błyskawiczny i zaskakujący…

Już po pierwszych sekundach usłyszeliśmy przeraźliwy krzyk bólu Meleara…! Kątem oka widziałem, jak hakowa istota przebija jego tułów i odrzuca ciało na kilka metrów! Tyle, jeśli chodzi o przewodnika i towarzysza broni, na czas naszej wyprawy… Istoty otoczyły nas i pierwszych ataków skierowanych na mnie udało mi się uniknąć. Wokół rozgorzała trudna i krwawa walka. Zacząłem tkać zaklęcie „Płomienie Agannazara”, lecz zanim wypuściłem ogień z dłoni, mój przeciwnik ciężko ranił mnie w nogę, rozrywając mięśnie uda…!!! Ból był nie do zniesienia, a ja momentalnie upadłem na kolano. Nie wiem, czy to adrenalina, czy siła przetrwania, ale wolą nie pozwoliłem rozproszyć czaru i z całą swą mocą wypuściłem go w istotę. Płomienie były nadzwyczaj silne i poczwara zawyła z bólu, odstępując na kilka metrów i stając w płomieniach. Zaraz po tym Goth, który walczył obok mnie, ciął ją mocno kończąc moje dzieło…

Byłem o tyle bezpieczny, że reszta istot walczyła z moimi kompanami. Kuśtykając i obficie krwawiąc, odszedłem na bezpieczną odległość. Wiedziałem, że nim walka dobiegnie końca ja wykrwawię się na śmierć…!!! Nie miałem innego wyjścia, jak zaczerpnąć z magii życia i śmierci i postarać się jak najszybciej zregenerować otrzymane rany… Użyłem mocy Morgula i za pomocą „Pomniejszego Drążenia Larlocha” sięgnąłem po siły witalne najbliższej istoty. Ledwo zniewoliłem potęgę kija, która w tym miejscu, na obszarze Dzikiej Magii, chciała zadziałać przeciw mnie… Udało mi się jednak odebrać zdrowie poczwarze i poczułem, jak rana na nodze zaczyna zasklepiać się… Jednak do pełni zdrowia dużo mi jeszcze brakowało. Nie zastanawiałem ani chwili i ponownie, tym razem bez pomocy kija, rzuciłem to samo zaklęcie… Kątem oka widziałem, jak Nandin wycofał się z kotła walki i z daleka zaczął szyć z łuku do groźnych, owadzich przeciwników. Ponowna, udana walka woli z magią śmierci i znów poczułem, jak wraca mi zdrowie. Teraz spokojniejszy, prawie uleczony, postanowiłem zabezpieczyć się przed kolejnymi atakami. Rzuciłem „Zbroję”, która o dziwo, mimo niesprzyjających magii warunków, udała się wyjątkowo dobrze… Kiedy tylko skończyłem, nasi rzeźnicy, Goth i Ziriel, zakończyli już walkę…!!!

Podbiegłem do ciała Meleara… Elf leżał martwy, kilkukrotnie poszatkowany olbrzymim hakiem jednej z istot. I kiedy każdy, normalny człowiek chciałby jak najszybciej opuścić tą grotę, swoistą pułapkę, ci durnie, Ziriel i Goth, postanowili pochować martwego przewodnika…!!! Niestety logiczne argumenty i zdrowy rozsądek nie były w stanie przemówić tym fanatykom do łbów, i tłumaczenia, że nie ma na to czasu, a miejsce dalej jest niebezpieczne, nic nie dały!!! Tymczasem Nandin pokrył się cały trawą i kwiatami…!!! Jego widok od razu poprawił nam humory i rozładował nerwową atmosferę… Był to chyba efekt nieudanego zaklęcia, ale dość zabawny…! Niestety nie dla elfa, który siarczyście przeklinał całą podróż i pech, jaki go ostatnio spotyka. Muszę przyznać, że za każdym razem, gdy mówił i ruszał głową, róża, która wyrosła mu na czubku głowy, zabawnie dyndała i kołysała się w rytm ruchów elfa… Płakałem ze śmiechu, ale skarcony wściekłym spojrzeniem Nandina, musiałem z trudem powstrzymać łzy spływające mi po twarzy…

W końcu pochowali elfa i mogliśmy ruszyć dalej. Niestety byliśmy jak myszy w labiryncie, bez przewodnika i wiedzy o tym gdzie iść i co nas czeka, ale musieliśmy poruszać się do przodu. Nandin niechętnie używał sztuczki „Kompas”, dzięki której mieliśmy pojęcie o kierunku podróży i według niego szliśmy dalej. Po kilkudziesięciu minutach „las ludzi w kryształach” skończył się, a same stalagmity też zmalały. Doszliśmy do wyjścia z olbrzymiej groty i skierowaliśmy kroki głównym, szerszym korytarzem.

Po kilkudziesięciu metrach trafiliśmy do pieczary z kilkoma szkieletami koboldów i starym, zniszczonym ekwipunkiem. Zebrałem dwie małe czaszki i ruszyliśmy dalej. Kierowaliśmy się na wschód, ale korytarze co chwila biegły na północ, lub południe. W końcu, kiedy w jednej z oddalonych jaskiń zobaczyliśmy nikłe światełko, Ziriel poszła na zwiad. Po powrocie oznajmiła, że nikogo w niej nie ma, a światło bije od niezliczonych kamieni, które tkwią wszędzie w owej grocie. Weszliśmy więc do środka i od razu poczuliśmy zaduch i brak przepływu powietrza… Zrobiło się ciepło i z minuty na minutę coraz ciężej było nam w niej oddychać. Po krótkich badaniach okazało się, że jaskinia nafaszerowana jest Kamieniami Słonecznymi, z których po obróbce robi się Kryształy Amuru!!! Wystawione na słońce potrafią mocniej i dłużej świecić w mroku, często w ten sposób wykorzystywane do podziemnych miast i budowli, jako „lampy”. Nandin miał jakieś narzędzia i postanowił spróbować wydostać ze ścian kilka sztuk, w końcu to bardzo cenny materiał i trzeba będzie zapamiętać tą jaskinię…

Opuściliśmy duszną jaskinię i od razu poczuliśmy się lepiej, wchodząc do przewiewnego i chłodniejszego korytarza. Ponad godzinę czekaliśmy na elfa, który w końcu, niczym chodzący ogródek, wyszedł z kamieniem w ręku. Niestety bez odpowiedniego wyposażenia i wiedzy, niełatwo jest wydobyć ten kruszec, więc Nandinowi udało się tylko z jednym. I tak widać było, że jest szczęśliwy i podekscytowany, mimo roślinności, która cały czas go pokrywała… Ruszyliśmy dalej na wschód.

W końcu dotarliśmy do krzyżówki korytarzy. Tam okazało się, że z góry jest naturalne wyjście kominem na powierzchnię i według bijącego zeń światła, był chyba dzień. Goth i Ziriel z powrotem zamienili się w chmurki i wylecieli na górę. Po kilkunastu minutach byli już przy nas. Okazało się, że faktycznie jest środek dnia, a sam teren nad nami jest rzadkim, chyba bezpiecznym lasem. Dalej podobno jest dolina i jakieś prymitywne osiedle istot, prawdopodobnie obóz dahijskich trolli… Zdecydowaliśmy opuścić kompleks niebezpiecznych jaskiń, odpocząć na powierzchni i stamtąd już udać się do celu naszej wyprawy.

Kapłan ze swoim podwładnym siepaczem ponownie zamienili swe ciała i wylecieli z korytarzy, Nandin ze zręcznością wspiął się kominem, a ja za pomocą zaklęcia „Pajęczego Chodu” ruszyłem za nimi. Kiedy byliśmy już w „bezpiecznej” odległości od dziury, postanowiliśmy odpocząć. Las był nad wyraz przyjemny, cichy i ładny, a może to tylko złudzenie spowodowane wydarzeniami z jaskiń…? W każdym razie ogródek-Nandin położył się spać, ja resztkami sił wartowałem, a Ziriel i Goth polecieli na zwiad…

Po pół godzinie wrócili i byli prawie przekonani, że wioska, która leży w dolinie należy do Dahijczyków i według ich rozeznania może ich tam być nawet ponad setka!!! Postanowiliśmy solidnie odpocząć, a rankiem kolejnego dnia ruszyć w kierunku dużej wioski. Wiedzieliśmy, że czeka nas być może cięższa wyprawa niż jaskiniami, a na pewno u jej celu czekało nas olbrzymie, trollowe niebezpieczeństwo…



Kroniki LVI: Dahijski Monarcha III (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc wrzesień. Troll Gur - Góry Czerwone.


Rankiem, kolejnego dnia, ostrożnie udaliśmy się nad brzeg skarpy. Poniżej, jakiś kilometr od nas, w olbrzymiej dolinie, majaczył obóz trolli. Naokoło wielkich, drewnianych domostw rozpościerały się niewielkie, trawiaste wzgórza, a dalej obszary bujnej, wysokiej na kilka metrów, zielonej trawy. Muszę przyznać, że tak rozrośniętej roślinności nigdy nie widziałem. Proporcjami przewyższała nawet olbrzymie, trzymetrowe trolle. Naokoło rozległego obszaru doliny, w newralgicznych jej punktach, rozmieszczone były trzy wysokie strażnice. Wzniesione na drewnianych palach, na wysokość ośmiu metrów, górowały nawet nad wysokimi trawami. Dalej naprzeciw nas, po drugiej stronie doliny, była ścieżka prowadząca na wschód, przy której znajdowała się jedna ze strażnic. Druga dzieliła nas od obozu, na wzgórkowym terenie, a trzecia, ostatnia, na północy dzieliła obóz od wielkiego obszaru wysokiej trawy. Tam też zauważyliśmy pasące się kozy, owce, których liczebność sięgała kilkuset…! Przy wschodniej ścieżce, dokładniej na południowym-wschodzie, też była wysoka skarpa z kilkoma wejściami do jaskiń. Kręciły się przy nich trolle, które mogłyby być strażnikami… Pośród wejść znajdowało się jedno, największe, przez które, jak się później okazało, trolle wpędzały wcześniej wypasane bydło. Same chaty zbudowane były z drewnianych pali, a dachy pokryto strzechą. Bez okien, z drzwiami. Pośród nich górowała jedna, największa, przy której cały czas stali uzbrojeni strażnicy. Obok majaczyły ruiny kamiennego budynku, kilka ścian, bez dachu, jakby stara, zniszczona świątynia. Okazało się, później, iż była to świątynia Oze Dakhe, boga trolli zabitego przez Shadizzara Włócznią Przeznaczenia… Poza tym wioska wyglądała jak każda ludzka osada, po której krzątały się kobiety trolli i biegały olbrzymie dzieci. Kręcili się strażnicy, dalej na wolnych polach trenowali wojownicy, a wszystko przenicowane było zielonym kolorem ich obrzydliwych mord i czupryn…

Dolina Trolli

Postanowiliśmy rozbić malutkie obozowisko nad skarpą i przez resztę dnia obserwować wydarzenia, które miały nadejść. Przez resztę dnia byliśmy świadkami kilku interesujących i niespotykanych wydarzeń, ale widać było, że dla mieszkańców tego obozu, była to „normalka”… Kilka postanowiłem opisać, aby dać zrozumienie i wyobrażenie, tym, w których łapska wpadną kiedyś moje kroniki…

Przy największym budynku wioski, przed którym stała ława i duże siedziska, siedzieli i kręcili się dahijscy wojownicy. W pewnym momencie przyniesiono im żywe zwierzęta, które od razu zabili i zjedli. Widać nie lubią podgrzanego jedzenia, tylko krwiste mięsiwo… Potem przyprowadzono tam człowieka, którego jeden z nich sieknął toporem, po czym cała reszta zatopiła kły w jego martwym ciele… Dzieciom bawiącym się obok, rzucono głowę denata, z której zrobiły sobie zabawkę do kopania!

Dzieci też miały wymyślne zabawy… Podzieliły się na dwie, przeciwne drużyny, uzbrojone we włócznie i dzidy. Zwyczajnie na siebie polowały, biegając po całym obozie i autentycznie „zabijając” się nawzajem…!!! Oczywiście na pierwszy rzut oka był to dość szokujący widok, ale plemię dahijczyków, prócz tego, że trolle posiadają naturalne zdolności regeneracji, słynie z tego, że regeneracja u tego plemienia jest dużo szybsza. Tak więc szybko martwy mały troll dochodził do siebie i wracał do drużynowych „zabaw”.

Około dwóch godzin przed zmierzchem, jednego z trolli przywiązano do pala i ku uciesze zebranego tłumu, odcięto mu głowę! Ciało, niczym kogut po takim procederze, bezmyślnie biegało po wiosce, a jego głową zabawiały się dzieci. Po kilkudziesięciu minutach nasadzono mu odciętą głowę, która po chwili wrosła w ciało…! Zrozumieliśmy wtedy powagę i niebezpieczeństwo naszej misji tutaj… Jak walczyć z taką ilością, praktycznie „nieśmiertelnych” przeciwników…?!

Prócz tego na innych obszarach całego terenu, ćwiczono wojowników w posługiwaniu się toporami, maczugami i inną prymitywną bronią. Zauważyliśmy też patrol trzech trolli, który obchodził dolinę. Zaczynali od wieży przy ścieżce na wschodzie, potem obchodzili naokoło, aż do następnych wież, a kończyli po kilku godzinach przy wejściach do jaskiń. W końcu dzień dobiegł końca i ściemniło się na dobre, jednak wioska mimo tego nie opustoszała. Na środku obozu rozpalono małe ognisko, tak samo przy każdej z wież strażniczych. Kilka trolli gdzieś w ciemnościach majaczyło, ale większa część obozu skryła się w chatach. Prawie całe, pasące się wcześniej bydło, zagoniono do jaskiń, na polach pozostało kilkadziesiąt sztuk. My też udaliśmy się na spoczynek, ustalając wcześniej kolejność wart…

Tak źle dawno nie spałem… Byłem chyba bardziej zmęczony i połamany, niźli po męczącej przeprawie przez jaskinie i przeżytych potyczkach… Goth powiedział nam rano, że podczas jego warty prawdopodobnie widział króla wśród kilkudziesięciu innych trolli, odprawiającego przed świtem dziwny rytuał przy ruinach świątyni. Zebrali się ponoć wokół ruin, wyglądało to jak modły, a przewodniczył temu właśnie dahijski monarcha. W pewnym momencie, pod koniec całego obrządku, w świątyni rozbłysło pomarańczowe światło…! Sam król trolli miał czerwoną przepaskę biodrową i pas, a dzierżył ozdobną włócznię. Po rytuale król wszedł do największego budynku, reszta kilkudziesięciu trolli rozeszła się do swoich codziennych zajęć, a cały obóz dotychczas pusty, nagle w jednej chwili zatętnił życiem… Dzieci wybiegły z domów, jakby czekały na zakończenie rytualnego spotkania, kobiety zajęły się codziennymi obowiązkami… Dziwne…

Tego dnia również postanowiliśmy poobserwować obozowisko, z nadzieją na powtórkę zeszłego dnia, „codzienność”, dzięki której swobodnie moglibyśmy opracować jakiś sensowny plan. Niestety, jak się później okazało, prócz stałych motywów, obóz dahijczyków okazał się być bardzo intensywnie prowadzoną, „ożywioną” wioską…

Około południa z największego domu wyszedł król w obstawie czterech trolli. Prócz czerwonych skrawków odzieży odróżniał się od pozostałych trolli największym wzrostem, górując nad nimi o ponad metr! Czterometrowy monarcha zaczął przechadzać się po wiosce, a wszystkie, nieuzbrojone trolle, kłaniały mu się w pas. Zbrojni klękali na jedno kolano, a dzieci stawały nieruchomo, dopóki nie przeszedł dalej. W ten sposób odwiedzili jedną z wieżyczek strażniczych, gdzie wymienili charczącym i wzburzonym głosem kilka zdań, po czym zniknęli wśród olbrzymich traw, dzielących obóz od wschodnich jaskiń. Po dwóch godzinach król ponownie pojawił się na widoku, tym razem w obstawie kilkunastu zbrojnych. Grupa ciągnęła za sobą elfa, którego na znak monarchy nabili na pal, na środku obozu…! Mogłem sobie tylko wyobrazić ból i cierpienie ich ofiary, ale czy nie on sam zafundował sobie tego losu…? Później król „przemówił” do trollowej hołoty, a po następnych kilkudziesięciu minutach do wioski wkroczyła kolejna grupa dahijczyków z jeńcami związanymi na koniach…

Po raz kolejny muszę wspomnieć, że zwyczajna na pozór wioska trolli prowadziła zadziwiający i dynamiczny tryb dnia. Niejedno ludzkie miasto okazałoby się nudniejszym miejscem, niźli obserwowany przez nas obóz…

Grupa z jeńcami weszła ze wschodu, od okolic ścieżki. W międzyczasie królowi przyniesiono duży, drewniany „tron”, wyniesiony z największego budynku wioski. Trolle podeszły do króla, ukłoniły się. Jednego konia zabito na miejscu i podano do stołu, resztę wraz z jeńcami zaprowadzono do jaskiń. Dzień szybko dobiegł do końca, wśród tego zgiełku i zaobserwowanych wydarzeń. Nocą obudziły nas śpiewy i zabawa, podczas której pal z wbitym nań elfem podpalono! Nuda…

Przed świtem, kiedy zaczynał się rytuał, Ziriel i Goth pod postacią „chmurek” postanowili przyjrzeć się temu bliżej i przy okazji zobaczyć samą świątynię i budynek monarchy. Ja i Nandin zostaliśmy i z wysokości klifu obserwowaliśmy całość, która niczym nie wyróżniała się od wcześniejszych obchodzonych obrzędów. Po kilkudziesięciu minutach, kiedy rytuał zakończył się, a obóz trolli nagle „ożywił się”, wrócili kapłan z zabójczynią. Niestety zwiad, który przeprowadzili okazał się raczej nieudacznym rozpoznaniem, bo niczego sensownego i pomocnego nie odkryli, nic znaczącego nie zauważyli… Do największego domostwa nie zajrzeli, bo bali się zdemaskowania, a fakt, iż budynek nie miał okien, tylko utrudnił im obserwację wnętrza… Jedyną ciekawą rzeczą, o której wspomnieli, to pomarańczowa poświata na końcu rytuału, która jak się okazało, wydobywa się z kija, który jest cały czas w posiadaniu monarchy.

Tymczasem po kilkunastu minutach od obrządku, na widoku pojawił się król, jego najbliższa obstawa i tuzin innych, zbrojnych trolli. Kierowali się z wioski na północny-zachód, w kierunku pastwisk i wielkiego obszaru olbrzymich traw. Zdecydowaliśmy iść wzdłuż klifu, ich szlakiem. Ja i Nandin szliśmy pieszo, a siepacz i jej przełożony dalej pod postacią „chmurki”. Postanowiłem po raz kolejny zaryzykować czar na tym niestabilnym obszarze i po raz kolejny udowodniłem, że jestem magiem, z którego mocą należy się liczyć…! „Unoszący Się Dysk Tensera” wyszedł mi po mistrzowsku, tym samym poszerzając swoje gabaryty i prędkość lotu. Mogliśmy bez zmęczenia i na równi z lecącymi kompanami, udać się na miejsce, gdzie po kilkudziesięciu minutach dotarły trolle…

Z wysokiego zbocza obserwowaliśmy, jak dahijski monarcha, jako jedyny wchodzi do malutkiego jeziorka. Było ono położone u podnóża stromych klifów, które oblegały je z każdej strony, prócz łagodnej plaży od północnego-zachodu, skąd przybyły trolle. Ze skał i zboczy, biły strumienie, które szumnie wpadały do jeziorka. Tymczasem król zaczął się obmywać, stojąc po pas w wodzie, kiedy nagle zza jego olbrzymich pleców, wzbiła się woda, jakby sam jej żywioł, po czym z impetem chlusnęła na króla i trolle czekające na brzegu. Po tym, cała, stojąca świta monarchy, dołączyła do swego władcy i zaczęła się kąpać. Minęło kilka kolejnych minut, w końcu król wyszedł na brzeg, usiadł obok wbitego w ziemię kija i uważnie obserwował swoich pływających poddanych. Zaraz po nim wychodziły kolejne trolle, aż w końcu całą grupą usiedli na brzegu i zaczęli rozmawiać.

Zaczęliśmy knuć plan ataku, w końcu, jak zauważył bystry Goth, to tylko piętnaście olbrzymich trolli, więc damy radę…!!! Dywagacje przerwał Nandin, który zwrócił uwagę na pola trawy, z którego, nad jeziorko przywędrowało pięćdziesięciu innych, różnych osobników tego plemienia. Kobiety, dzieci, zbrojni i nie tylko, przed którymi król ze swoją obstawą stanęli w półkolu. Po chwili wszyscy nowo przybyli, weszli do wody i zaczęli się kąpać. Zadziwiła mnie ich dbałość o higienę i tego typu obrzędy, bo do tej pory uważałem trolle, za dość prymitywne i dzikie istoty… Wspólna kąpiel skończyła się po kilku małych klepsydrach, po czym wszyscy wrócili do wioski.

Postanowiliśmy też wrócić do naszego obozowiska, a jedynie Goth i Ziriel pozostali na miejscu, z nadzieją na znalezienie jakichkolwiek „pomocy” na logiczny i bezpieczny plan. W końcu również dołączyli do nas i okazało się, że po zbadaniu śladów, Ziriel oszacowała, że ostatnio byli nad jeziorkiem trzy dni wstecz, więc idąc tym tokiem myślenia, powrócą się kąpać za dwa dni. To mógłby być najlepszy moment na atak i wykonanie misji, dlatego postanowiliśmy się wstrzymać od wszelkich innych działań i dalej obserwować wydarzenia w obozie.

Koło południa, znowu w osadzie zrobiło się małe zamieszanie. Przybyła grupa czterech trolli na wielkich, bestiach-koniach, hodowanych specjalnie pod takich jeźdźców przez orki Uruk-Hai. Wraz z nimi przybyło dziesięciu pieszych, wóz zaprzęgnięty do osła z kilkunastoma związanymi ze sobą ludźmi. Konni zsiedli z siodeł i okazało się, że jednym z nich był ogr…! Miał na sobie ciężką, rycerską zbroję, broń i chorągiew z emblematem białej dłoni zaciśniętej w pięść, skrzyżowanej z mieczem… Możliwe, że był hersztem tej grupy, bo stanął przed królem i zaczęli, w typowym dla tych ras języku, rozmawiać. Uścisnęli sobie łapska, usiedli obok siebie, po czym na ich znak, zaczęto ściągać ludzi z wozu. W międzyczasie z największego domostwa inne trolle wyciągły dużą skrzynię z przeróżnymi rzeczami. Najprawdopodobniej przyjechali ze sobą handlować…

W pewnym momencie tego „targu” nakazano dać dwóm z niewolników broń i walczyć ze sobą. Kiedy po nieudacznej walce jeden zabił drugiego, ogr z grymasem uśmiechu wskazał wygranemu ścieżkę i zachęcił go do odejścia… Wiedziałem, że to złudzenie, i gdy tylko człowiek zaczął biec, kilku trolli puściło się za nim, kończąc tym samym jego żywot. Inny niewolnik, widząc całe zajście dostał nagle zapaści, pewnikiem serce mu nie wytrzymało i po tym jak skonał na zawał, ogr wraz z królem zjedli go ze smakiem… No cóż… „Co kraj, to obyczaj”…

Po tym wszystkim z wozu zdjęto tuzin dzbanów i zaczęła się „trollowa impreza”… „Zabawiali” się do wieczora, a szczegóły zostawiam dla siebie, bo szkoda miejsca w mych kronikach, na opis funkcjonowania rzeźni… Postanowiliśmy iść spać.

Rankiem okazało się, że codzienny rytuał przed świątynią nie odbył się, pewnie z powodu bestialskiego kaca, jaki musieli mieć zabawowicze. Obóz, jak nigdy wcześniej podczas naszych obserwacji, wstał „byle jak” ze snu. Król pożegnał się z ogrem, który odjechał ze swoją świtą, a sam udał się do jaskiń. Koło trzeciej po południu, znowu ktoś zawitał do wioski… Był to patrol kilkunastu trolli, który targał za sobą związane koboldy. Wszystkich złapanych zaprowadzono do jaskiń. Ten dzień wyjątkowo nam się dłużył na obserwacjach. W końcu postanowiliśmy zaopatrzyć się w jedzenie, bo jak się okazało, prowiantu starczyło nam jeszcze do kolejnego dnia, a przecież planowaliśmy powrót do cywilizacji…

Nandin udał się na resztę dnia nad jezioro, złowić kilka ryb, a Ziriel po owcę, których stado pasło się przy największym polu olbrzymich traw. Liczyliśmy na szczęście, że trollowi pasterze, zwyczajnie nie zauważą utraty jednej owieczki, a sam fakt, że miała tego dokonać nasza wprawna zabójczyni, tylko pogłębiał nasze nadzieje, na świeże, owcze mięso… Późnym wieczorem nasi „łowczy” wrócili do obozowiska. Elf złapał kilka ryb, które z chęcią zjedliśmy na kolację, a elfka przytargała martwą owcę, którą podzieliliśmy na kawałki i za pomocą mojej „Konserwacji” odstawiliśmy na następne dni. Kolejny dzień minął nam bez ciekawostek, rewelacji, na odpoczynku. Tylko jedna wizyta kolejnego, tajemniczego gościa, bardzo nas zaciekawiła…

Do obozu przyjechał konny, prawdopodobnie człowiek. Ubrany w typowe dla podróżnych odzienie, z kapeluszem z szerokim rondem na głowie. Bez widocznej broni, dzierżył tylko sztandar, czarny kruk na baszcie… Trolle eskortowały go do samego króla, po czym gość ukłonił się i obaj wymienili jakieś zdania. Przybysz wrócił do konia i wyciągnął worek z sakw, a król nakazał „swoim” przynieść jakieś rzeczy. Jedne trolle pobiegły do jaskiń, a inne przyniosły z domu skrzynię i jakieś przedmioty. Małe przedmioty przybysz zabrał bez słowa. Tymczasem z jaskiń przyprowadzono ośmiu niewolników, sześciu ludzi i dwa koboldy. Gość oglądał ich uważnie, jakby kupował służbę do swej posiadłości. Zaglądał im do ust, w oczy, oglądał dłonie, kiedy nagle Nandin stwierdził: „To „nasz” alchemik!”… Spojrzeliśmy po sobie z niedowierzaniem, że „świat naprawdę może być aż tak mały”…? Przybysz skończył i ponownie wrócił do swojego konia, po czym wyciągnął kolejną rzecz z wypchanych sakw. Była to mała kusza, którą wręczył królowi, chyba jako kartę przetargową i zaczęli burzliwy handel… Po chwili król nakazał ustawić jednego trolla na odległość niecałych trzech staj, i ułożyć mu na głowie owoc… Przybysz przycelował z kuszy i wystrzelił. Troll upadł, a po chwili przynieśli go przed oblicze dwóch „handlarzy”. Miał wbity bełt w sam środek paszczy. Król pokiwał głową z aprobatą i najprawdopodobniej dobili targu. Przybysz zostawił królowi kuszę i rzeczy w worku, a sam zainkasował sześciu ludzkich niewolników, po czym odjechał. Można było się domyśleć, że trollowy monarcha nie będzie wprawnym strzelcem, bo po pierwszych próbach kusza została roztrzaskana w drobny mak. Ludzie ponad bestie… Wieczorem usiedliśmy i wspólnie zaczęliśmy opracowywać plan ataku na króla. Następnego dnia, planowo, po rytuale miał się udać nad jezioro…

Plan ogólnie był prosty, ale z powodu terenu, panujących tu warunków i rodzaju przeciwników, bardzo ryzykowny i niebezpieczny. Jak tylko król wejdzie do wody, miałem rzucić na niego „Lewitację”, siedząc w najbezpieczniejszym miejscu na szczycie klifu. Za pomocą czaru miałem unieść go na jakieś pięćdziesiąt metrów, nad lustro wody, a reszta drużyny obdarzona błogosławieństwem „Chodzenia w powietrzu”, miała zaatakować z innego miejsca, żeby odwrócić uwagę trolli ode mnie. Goth miał obezwładnić i ogłuszyć króla, a bezwładne ciało wynieść na skarpę. Nandin i Ziriel mieli zająć się pozostałymi trollami. Ot, taki prosty plan…

Wzięliśmy się za przygotowania… Nauczyłem się kilku potrzebnych czarów, żeby dodatkowo nie zwiększać już i tak podjętego ryzyka czarowania. Goth odprawił kilka modlitw, a reszta… nie wiem, chyba zbijała bąki… Noc minęła spokojnie, choć znowu byłem niewyspany i czułem się, jakbym ją spędził na kamiennym łożu… Rankiem Goth pobłogosławił swoje owieczki i siebie, obdarzając wszystkich „Chodzeniem w powietrzu” i „Spacerem w chmurach”. Potem skupiliśmy się wszyscy na rytuale w obozie, a po nim szybko ruszyliśmy na wyznaczone miejsca.

Z uwagi na fakt, że jako jedyny z naszej „wesołej gromadki” nie użyłem mocy do przemieszczenia się i wybrałem tradycyjny, naturalny sposób – wykorzystałem własne nogi – wyruszyłem dużo wcześniej przed nimi. Dotarłem do odpowiedniego miejsca na skarpie, z którego miałem widok na pola trawy, a dalej na obóz, z prawej strony i jezioro otoczone wysokimi klifami, z lewej strony. Moi kompani natomiast zajęli pozycje naprzeciw mnie, na stromym zboczu nad jeziorem.

Dolina Trolli - Święte jezioro

Minuty mijały, aż w końcu zauważyłem grupę zbliżających się trolli, z królem na czele. Kiedy zbliżyli się, postanowiłem wyczarować „Unoszący Się Dysk Tensera”, który w razie niebezpieczeństwa miał zapewnić mi szybką drogę ucieczki. Moja moc po raz kolejny zatryumfowała nad obszarem dzikiej magii, ponieważ wyczarowany dysk, posiadał większe rozmiary i był niesamowicie szybki! Potem czekaliśmy tylko na króla, który po krótkiej przemowie wszedł pierwszy do wody…

Gdy tylko wzbita w górę woda chlusnęła na monarchę i inne trolle, rzuciłem „Lewitację”. Moc ponownie mnie nie zawiodła na tym cholernym obszarze i szybko uniosłem w górę zaskoczonego monarchę. Król zawisł zaskoczony i zdezorientowany na odpowiedniej wysokości, trolle w dole zupełnie „roztrzaskane” biegały chaotycznie i w panice, bezradnie próbując złapać swego władykę. Ten ryczał z góry na nich, starając się obrócić. Jednym słowem chaos…!!! Nie minęły sekundy, kiedy moi kompani rzucili się do ataku. Goth wyglądał imponująco i groźnie, szarżując w powietrzu z ogromnym toporem, którego wielkość zyskał dzięki modlitwie. Ziriel i Nandin stanęli nad wodą i szybkimi ruchami zaczęli ostrzał w rozpierzchłe pod nimi trolle. Kiedy monarcha zauważył kapłana lecącego w jego kierunku, próbował się dalej obrócić, ale w tym momencie zacząłem za pomocą czaru potrząsać nim w górę i w dół, totalnie go dezorientując! Nagle „Słup Ognia” zajął dwa trolle poniżej, z którego jeden z nich uciekł w stronę traw, a drugi instynktownie wbiegł do wody. Inny troll upadł z wbitym weń bełtem… Ziriel strzelała bezustannie i bez litości, co chwila powalając biegające pod nami bestie. W końcu kilka trolli oderwało się od biegającej chaotycznie grupy i zaczęli wspinać się na klify. Dwa z nich wybrały zbocze nieopodal mnie, a trzeci gdzieś dalej… Po chwili jeden zajął się ogniem i spadł do jeziora. Kątem oka wróciłem do walczącego kapłana, który kończył swoją śmiertelnie niebezpieczną szarżę…

Jeden zamach toporzyskiem wystarczył, aby rozpłatać czterometrowego króla dahijczyków na pół!!! Natychmiast obie połówki zaczęły spadać w dół. Momentalnie zareagowałem i skoncentrowałem się na górnej części trolla i uniosłem ją ku kapłanowi. Gdy tylko przywódca został rozpołowiony, reszta żywych trolli zaczęła w panice uciekać w kierunku obozu. Nandin szybko „zanurkował” po włócznię monarchy wbitą w ziemię przed jeziorem, a Ziriel puściła się w pogoń za uciekającymi trollami, aby uniemożliwić im dotarcie do obozu. Kiedy tylko Goth przejął połówkę trolla i ruszył na zbocze, wskoczyłem na dysk i poleciałem w jego kierunku. Mimo, iż w parę sekund pokonywałem setkę metrów, nie byłem dość szybki, by dolecieć do kapłana na czas…

Z dala widziałem, jak Goth walczy z czterometrową bestią, półtrollem, półczłowiekiem…! Potwór miał cztery łapska, a w każdym dzierżył trójząb, którymi co chwila wyprowadzał śmiertelne ciosy w przeciwnika. Górna część tej bestii należała do trolla, a dolna do człowieka… Nigdy wcześniej nawet nie czytałem o takim stworze. Wiedziałem, że nie dotrę na czas do walczącego resztkami sił kapłana, więc postanowiłem pomóc mu przeżyć najbliższe chwile, podczas których Nandin z Ziriel do niego dobiegną. Wszystko działo się bardzo szybko i kiedy ja tkałem „Lewitację” na potwora, widziałem, że kapłan ledwo żywy klęczał pod ogromną postacią z trójzębami… Nad nim z przodu pojawiła się niebieska poświata… Jeden bełt od Ziriel, drugi od Nandina, wbite w bestię opóźniły jego ostateczny atak. Czar z dużą mocą objął potwora i z całych sił zacząłem go unosić w powietrze! Bestia ryknęła, jakby zdziwiona i nagle stało się coś, czego nikt nie mógł przewidzieć…

Goth resztkami sił, praktycznie w agonii, chwycił sztandar leżący przy nim i wbił go prosto w serce półtrolla. Bestia zawyła z bólu i zaczęła się dematerializować, aż po chwili wessała ją pustka…! Kapłan w amoku wyciągnął zza pazuchy prochy swego syna Gotreka i szybko, instynktownie, posypał nimi zakrwawione weksylium. Patrzeliśmy na to ze zdumieniem i zarazem przerażeniem, a chwilę później przed konającym ojcem pojawił się duch zmarłego syna…!!! Gotrek chwycił Gotha za ramię, a sztandar jakby ożył. Obraz zaczął się poruszać i nagle wszystko ustało. Duch kochanego syna, wiernego kompana i przyjaciela, zniknął… Goth trzymając sztandar padł zakrwawiony na ziemię. Po chwili wszyscy byliśmy przy nim…

Mimo, iż nie czuję do niego żadnej sympatii, szacunku, czy współczucia, to jednak coś tknęło mnie, aby klęknąć przy nim i pomóc mu wykaraskać się z tego stanu. Nie musiałem nic robić, bo ku naszemu zdumieniu, mimo litrów krwi na jego ciele, jego ciało było uleczone, nietknięte!!! Jego bóg, nie wiedzieć, czemu, naprawdę musi pokładać w nim nadzieję i wiarę… „Udało się! Na Lorsha udało się!”, z takim okrzykiem kapłan wstał, jakby nigdy nic! Niestety powrócił do swojego wcześniejszego stadium megalomana, aroganta i heroicznego głupka… Zaczął wygłaszać jakieś „głodne przemowy” o „swoich” czynach i udanej misji, po czym wbił sztandar w ziemię, chyba na podkreślenie nic nie wartego przemówienia. Korpus monarchy rozsypał się w proch, co wyrwało nas z zamyślenia i wskazało na fakt, że nadal byliśmy w wielkim niebezpieczeństwie. Wszyscy wskoczyliśmy na unoszący się dysk i z szybkością wiatru ruszyliśmy do lasów, w kierunku dziury i zejścia do jaskiń. Teraz musieliśmy jeszcze przeżyć drogę powrotną przez mroczne korytarze górskich tuneli…



Kroniki LVII: Przygotowania do wyprawy na Ziemie Mrozu (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc wrzesień. Dirdighen, środkowa Tragonia.


Każdy na swój sposób zszedł do ciemnego kompleksu jaskiń, ja za pomocą „Pajęczego Chodu”. Postanowiliśmy odpocząć pod zejściem, na skrzyżowaniu korytarzy, dzieląc się na dwójki i warty. Nagle Goth wbił sztandar w podłogę, który wszedł w nią niczym w tłuszcz. Ziemia zadrżała, kilka kamyczków potoczyło się ze ścian i cisza. Widać było pajęczynę pęknięć w podłożu, w miejscu gdzie tkwił sztandar. Zapytałem otwarcie kapłana o moce i błogosławieństwa przedmiotu, który tak długo kompletowaliśmy, a którego zakończenie było już za nami. Podejrzewałem, że każdego z nas to interesowało, a sam Goth nie pałał chęcią, do podzielenia się informacjami o „swoim” rodowym sztandarze…

Sztandar wbity w ziemię, jak przed chwilą, działa, jakbyśmy znajdowali się w świętym miejscu, kościele, świątyni Lorsha, co według Gotha miało dawać „wiernym” ochronę i błogosławieństwa jego boga… Poza tym używany w bitwie, miał podnosić morale walczącym u bogu kapłana… No cóż, póki co nic specjalnego, ale sam Goth wspomniał pewną legendę, w której jeden z kapłanów Vergena, sojusznika Lorsha, również stworzył przedmiot, w który, jak się później okazało, zaingerował sam bóg… Wspomniał o „Katakliźmie Vergena”, broni stworzonej jakieś 400 lat temu, do prowadzenia armii przeciw wrogom wiary. Miecz, sprowadzał olbrzymie plagi i katastrofy na wrogie armie. Mówi się, bo nie jest to potwierdzone, że prorok Vergena wcale nie stworzył tego miecza, tylko go znalazł i że był to jeden z mieczy Wayklanda… Musiałem o tym wtrącić, bo kapłan miał swoje „kapłańskie” teorie na temat tego miecza, poza tym więcej już nic nie wiedział, więc kontynuowałem legendę… Ponoć były to najstarsze bronie świata. Bogowie zlecili stworzenie tych mieczy kowalowi i zawarli w nich esencję świata. Zostały one podarowane władcom królestw z tamtych lat. Miecze miały taką moc, że posiadanie więcej niż jednego dawało właścicielowi praktycznie nieśmiertelność… Podobno stworzono siedem mieczy Wayklanda. Mówi się, że dwa z nich znaleziono. Jeden posiada król Kerintu na południu, a drugi jest w posiadaniu mrocznych elfów. Legenda mówi, że zdobycie wszystkich siedmiu mieczy, wyniesie właściciela ku panteonowi bóstw i pozwoli mu stać się jednym z nich…

Z Ziriel objęliśmy wartę, jako pierwsi. Nagle poczułem silne zawirowania mocy, których epicentrum wyczułem na powierzchni…! Było to epicentrum obszaru dzikiej magii, które nie wiedzieć czemu, dało się teraz wyczuć i mało tego, było w ruchu! Przeraźliwy ryk wyrwał mnie z zamyślenia! Pozostała dwójka zerwała się ze snu i po chwili okazało się, że Nandin również wyczuł zawirowania mocy obszaru dzikiej magii. Stwierdziłem, że może to owa istota na powierzchni jest tego przyczyną i zabicie jej, usunie obszar z tych terenów, ale nie znalazłem poparcia wśród członków drużyny… Wróciliśmy więc do wart i błogiego, długo oczekiwanego snu.

Po kilku godzinach odpoczynku ruszyliśmy w drogę, kierując się korytarzami wcześniej oznaczonymi przez Gotha i Ziriel. Nandin rzucił „Światło” i wkroczyliśmy do wielkiej jaskini, a z niej do pieczary z resztkami koboldów. Wiedziałem, że czeka nas powtórna przeprawa przez korytarz ze śmiertelnie groźnym mchem, więc postanowiłem porozmawiać z kapłanem o mojej odbytej „pokucie”… Zapytałem go, czy nie pobłogosławiłby mnie i obdarzył półmaterialnością, na czas przeprawy przez ten odcinek i tu po raz kolejny „dostałem w twarz”…!!! Kapłan stwierdził, że dalej nie jestem „godzien” jego modłów i moje „zadośćuczynienie” nadal obowiązuje! Tak jakbym od czasu wydarzeń w Mieście Mgieł nic nie zrobił…!!! Nikomu nie pomógł, nie użył na rzecz nas i naszej misji swoich umiejętności i mocy, jakbym od tamtej pory był tylko cieniem tej „wspaniałej drużyny”…! Reszta milczała, patrząc, jak po raz kolejny Goth upokarza mnie i „tapla mnie w rynsztoku”! Jakbym zwyczajnie na to zasługiwał!!! Rozumiałem milczenie Nandina, choć nie do końca, bo mimo różnic i może nawet niechęci wobec mnie, pozostaje jednak lojalność wobec osób, z którymi tak długo dzieli się przeżycia i wspólne chwile. Ale Ziriel…?! Elfka, jak trusia, siedziała cicho, bez słowa, całkowicie zdominowana i podporządkowana kapłanowi… Wiedziałem, że nie mam żadnego poparcia, a Goth „trzęsie” pozostałymi członkami drużyny, którzy „upadną” na podłogę, byleby kapłan tylko dalej obdarzał ich „dogodnościami”…! Poczułem się sam i od dłuższego czasu zabrakło mi wśród nas Dina i Gotreka… Mimo nieporozumień, do których często między nami dochodziło, zawsze jakoś wsparli mnie wobec aroganckiego kapłana, równie często nie godząc się z jego „nieomylnością”… Przestałem wierzyć w obiektywizm Gotha i jego pojęcie sprawiedliwości. Przestaję w ogóle wierzyć… Nikt już nie daje „świetlanego” przykładu, a pomocy i „rad marionetek i ich władcy” już nie chcę… Jest już zbyt późno…

Doszliśmy do jaskini z Kryształami Światła, gdzie Nandin poprosił o kilka godzin na wydobycie kilku i wyprosił kapłana o wsparcie. Żałosne to było, ale Gothowi podobało się takie płaszczenie przed nim… Czuł, że ma władzę… „Lorsh zawsze wspiera tych, którzy działają dla naszej wspólnej sprawy…!” Kapłan po raz kolejny ugodził mnie tymi słowami i na pewno wypowiedział je po to właśnie, żeby „po raz n-ty” mnie poniżyć! Przemilczałem ten fakt i spokojnie siedziałem, rozmyślając nad planem przejścia przez niebezpieczny tunel.

Po kilkudziesięciu minutach, kiedy kolejna pochodnia się wypaliła, Goth jakby nigdy nic, zwrócił się do mnie o czar „Światła”! Spojrzałem na bezczelnego kapłana z pogardą i odmówiłem, a na język wpadały słowa, które wolałem przemilczeć… Po kilku godzinach wrócił Nandin, zmęczony, ale wyraźnie zadowolony. Wkroczyliśmy do ogromnej pieczary ze stalagmitami i stalaktytami, które później przeobraziły się w kryształowe mogiły z uwięzionymi weń ludźmi. Spokojnie przeszliśmy jaskinie, aż w końcu doszliśmy do korytarza z czarnym mchem…

Goth zaczął się modlić i znowu Nandin wybłagał o pomoc w przejściu przez ten kilkudziesięciometrowy, niebezpieczny odcinek! Oczywiście dla kapłana po raz kolejny nie liczyły się lata znajomości, przeżyć i tego, co zawsze najbardziej podkreśla… czy ktoś wierzy… dlatego bez ogródek obdarzył go „Spacerem w Chmurach”. Ziriel milczała, jak na służkę przystało… Kiedy już cała trójka stała się półmaterialna i zniknęła mi z widzenia, poczułem ulgę… Wiedziałem, że nie mogę tu długo siedzieć, więc decyzja była szybka. Rzuciłem na siebie „Przyspieszenie Ruchów” i „Światło” i czym prędzej, korzystając z wrodzonej zręczności i chudej budowy ciała, ruszyłem korytarzem, starając się przy tym nie trącać jak największej ilości kępek groźnego mchu…

Szybko wybiegłem po drugiej stronie odcinka, zdejmując chustę z twarzy i dokładnie płucząc usta i nos. Czar przestał działać, więc moje dotychczasowe siły zmalały do minimalnych. Ledwo trzymałem się na nogach, więc postanowiliśmy dojść do jaskini z przedziwną roślinnością i tam odpocząć kilka godzin. W międzyczasie okazało się, że Ziriel odkryła ślady pięciu krasnoludów, które przeszły przez tą jaskinię i weszły do jednej z pięciu odnóg…

W końcu wyszliśmy z jaskiń na światło słoneczne, na zewnątrz! Zobaczyliśmy trzy muły z sakwami, pozostałości po niedawnym ognisku i resztki obozowiska. Nandin obszukał sakwy i znalazł jakąś drewnianą kostkę z krasnoludzkim pismem, na każdej z sześciu ruchomych ścianek. Odrysował to na kolejne pergaminy i czym prędzej ruszyliśmy dalej. Noc pośród skał minęła spokojnie i kolejnego dnia opuściliśmy w końcu obszar dzikiej magii! Podczas kolejnego obozowania oświadczyłem im, że wyruszam rankiem za pomocą „Teleportacji” do Dirdighen i tam na nich zaczekam. Oczywiście wywołało to fale wzburzenia, niezrozumienia i niezgody i nagle okazało się, że Goth potrzebuje mnie do wspólnej podróży w siodle…! Drugi raz się z nim nie zgodziłem i postawiłem na swoim, więc w ostateczności wszyscy zmienili plan dalszej podróży. Ziriel miała rozstać się z nimi przy pierwszej strażnicy na Szlaku Królewskim i udać się do Leredeonu, a Goth i Nandin mieli się spotkać za półtorej tygodnia ze mną w mieście. Później mieliśmy kolejne półtorej tygodnia czasu do spotkania z elfką, już w najbliżej położonej ku Paddar strażnicy. Przed snem, za pomocą „Rozumienia Języków”, przetłumaczyłem jeszcze Nandinowi odrysowane kawałki kostki i poszedłem spać.

Rankiem, po śniadaniu, spakowałem się, pożegnałem i teleportowałem w pobliże pierwszej strażnicy. Byłem mocno wyczerpany czarem i dodatkowo zmęczony ostatnimi tygodniami, a czasu miałem nadmiar, dlatego postanowiłem odpocząć dzień i wyruszyć kolejnego poranka. Kolejnego poranka drugi skok w pobliże drugiej strażnicy i znowu odpoczynek, a trzeciego dnia „Teleportacja” przed bramy Dirdighen i zameldowanie się w karczmie. Poprosiłem oberżystę o pojedynczy, ale czysty pokój i w końcu, przed obiadem mogłem doprowadzić siebie i odzienie do porządku. Po południu, jak zwykle, pierwej udałem się do Nishiru…

Półelf przywitał mnie serdecznie i od razu przeszliśmy do rzeczy. Wpierw zapytałem go o czary ochronne przed mrozem i skutkami zimy, później o upioryt i wyrobienie odpowiedniej broni z niego, a na koniec sprzedaż, wymiana, formuł i grzybów, których użycie będzie czasochłonne i kosztowne, a pieniędzy jak zwykle mi brakowało… Umówiliśmy się więc na południe kolejnego dnia, tymczasem wróciłem do pokoju i do późnego wieczoru, postanowiłem rozpracować Księgę z Niebieską Okładką z Czaszką, którą znaleźliśmy w komnatach przy legowisku Jeerheny. Okazało się, że zapisana jest skomplikowanym szyfrem, więc tym bardziej postanowiłem rozwikłać jej zagadkę…

Koło południa, kolejnego dnia, spotkałem się z Nishiru. Dał mi namiary, na jedynego w tym mieście, gnomiego rzemieślnika, który umiałby według mojego projektu wykonać sztylet. Kolejną sprawą była ochrona przed cholerną zimą, która nieubłaganie się zbliżała. Tego typu czarów nie było dostępnych, ale znajomy półelfa, pewien zaklinacz, mógłby sprzedać mi po niższej cenie Bransolety Mroźnego Poranka, które po aktywacji chroniłby mnie na długi czas przed srogim mrozem… Wszystko dalej rozbijało się o brak odpowiedniej liczby złota…

Postanowiłem więc sprzedać porcję Merkanarów zebranych w jaskiniach i zakupić Bransolety. Są one wykonane z drewna hebanowego i rzeźbione w nich wzory przedstawiają feniksa, ognistego ptaka. Jedynym metalem, który występuje w bransoletach to miedź, która błyszczy ciepłym kolorem. Bransolety na pierwszy rzut oka nie wyglądają na drogie, jednakże wprawne oko dostrzegłoby w nich wysoki kunszt rzemieślniczy. Po uderzeniu o siebie, skrzyżowaniu rąk, bransolety otaczają noszącego ochronną barierą, która chroni przed przenikliwym mrozem, sięgającym nawet do -10 kapterów, przy założeniu, że właściciel nosi przynajmniej lekką, wierzchnią odzież. Ubranie płaszcza, swetra i innych elementów docieplających spowoduje, że bransolety będą chronić przed dużo niższymi temperaturami. To samo tyczy się przenikliwego wiatru, lodowatej wody… Bransolety muszą być ubrane na obydwie ręce i nie mogą zostać ściągnięte, inaczej aura ciepła przestałaby działać. Bransolety posiadają w sumie 7 Punktów Magii (każda po 7 i każdą trzeba osobno ładować), a użycie mocy kosztuje 1PM z każdej bransolety i ochrania noszącego przez 10 godzin. Uszkodzenie jednej z bransolet spowoduje nieodwracalną utratę mocy tej drugiej, której "dorobienie" byłoby w tym przypadku niemożliwe. Użycie mocy bransolet w czasie upałów i ciepłych dni spowodowałoby spory dyskomfort u noszącego.

Podbudowany udanym zakupem postanowiłem „zgromadzić” pieniądze na sztylet. Z pomocą Nishiru znalazłem kupca na zestaw moich ksiąg, jednak wcześniej zrobiłem odpowiednie i ważne z nich notatki, i zaraz po transakcji udałem się do gnoma. Ten po dokładnym przeanalizowaniu mojego projektu zgodził się na wykonanie zlecenia, licząc sobie niemałą za to sumkę. Miałem otrzymać gotową broń po upływie dwóch kolejnych tygodni.

Po powrocie zgłębiłem się w tajemnicę skomplikowanego szyfru. Trzeciego wieczora rozpracowałem szyfr „Alicję” i od razy przystąpiłem do przekładu księgi. Jej treść zdumiała mnie i zaskoczyła, a dla własnego bezpieczeństwa, po zapoznaniu się z nią, spaliłem notatki… Księga prawiła o przyzwaniu z najdrobniejszymi szczegółami, rytuałem, składnikami, odpowiednią porą, ubraniem, demona Karberusa, jednego z demonów podległych Baurusowi! Można go przyzwać tylko w dwa dni w roku, Święto Brurusa i Święto Gwiazd. Ponoć ten potężny mieszkaniec piekieł jest w stanie spełnić każdą prośbę przyzywającego, ale nie za darmo i na zasadzie handlu wymiennego, żąda czegoś w zamian… Cały rytuał opisany był dokładnie i dosadnie, wywołując u mnie dreszcz, dlatego zaraz później wrzuciłem kartki do tlącego się kominka…

Ósmego dnia pobytu w mieście, kiedy zdołałem w międzyczasie opanować nowy czar i kontynuować nauki kolejnego, do miasta przybyli Goth i Nandin. Tylko elf przyszedł się ze mną przywitać, ale i tak oschle i od razu prosząc o czar „Odczytania Magii”! Nie wdając się w dyskusje o tym i nie prowokując wybuchu złości u niego, zgodziłem się na przepisanie dla niego jego formuły. W końcu doczekałem dnia, w którym goniec poinformował mnie o odbiorze gotowej broni…

Jadeitowy Sztylet z Upiorytu stworzony przez gnomiego kowala Kronna z Dirdighen, był imponujący... Karbowana rękojeść sztyletu wykonana została z zielonego jadeitu i już sama w sobie zwracała uwagę. Kwintesencją sztyletu było oczywiście jego ostrze, które zostało wykonane z tajemniczego minerału zwanego Upiorytem. Zdobycie Upiorytu, który ponoć istnieje tylko w świecie Duchów, jest niezwykle trudne, a obróbka tego minerału znana jest nielicznym. Ostrze stale jarzy się fioletową, odpychającą poświatą, a tajemne znaki na nim wyryte, zorientowanym powiedziałyby, że runy te łączą broń ze Światem Umarłych. Oprócz faktu, że był to specjalny sztylet, upioryt nadał mu pewne unikatowe właściwości, dzięki którym okazał się bardzo groźnym jako broń krótka w walce wręcz. Jego cechy postanowiłem pozostawić tylko dla własnej wiadomości…

Potem czas do wyruszenia na spotkanie z Ziriel minął mi na nauce, i ani się „nie obejrzałem”, kiedy dotarliśmy do ostatniej strażnicy Królewskiego Szlaku, tuż przed miastem Paddar…



Kroniki LVIII: Zatruty Las (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc październik. Zatruty Las, okolice Paddar, środkowa Tragonia.


Ze strażnicy ruszyliśmy szlakiem prosto do stolicy, Paddar. Co noc, na zmianę z Nandinem, czarowaliśmy „Bezpieczne Schronienie Leomunda”, aby uprzyjemnić sobie sen i umilić odpoczynek przed kolejnym dniem podróży. Moi kompani stawiali nocne warty, ja pogrążałem się na parę godzin nad kolejnym opracowaniem nowego czaru. Wiedziałem, że opracowanie jego formuły ma się ku końcowi, ale chciałem wszystko dopracować dokładnie i z najdrobniejszymi szczegółami.

Pewnego dnia, na szlaku, napotkaliśmy karawanę kupców, zmierzających z obstawą zbrojnych do Paddar na handel. Trzech bliźniaków, z wyglądu i zaopatrzenia wozów, zamożnych już kupców, opowiedziało nam kilka dość ciekawych, zaskakujących i niepokojących wieści… Gdzieś na zachodzie, w kraju Flitglen, graniczącym z Tragonią, toczy się ponoć wojna pomiędzy krasnoludami z zachodu! Wielka armia niskich i krępych wojowników, wsparta magami i najemnymi plemionami, maszeruje ku naszym granicom, pustosząc wszystko po drodze…! Ponoć sam król Tragonii, zaniepokojony i poruszony tymi wydarzeniami, wysłał dyplomatów, poselstwo i agentów po szczegółowe wieści z tamtych krain. Jakiś samozwańczy król krasnoludów, zjednoczył wszystkie klany i zdetronizował ich przywódców, aby poprowadzić armię „zniszczenia” na sąsiednie narody. Owa armia, wedle niepotwierdzonych plotek i pomówień, dysponuje jakąś tajemniczą i niszczycielską bronią, latającą wyspą, z której na wrogów ciskane są głazy i inne ciężkie pociski… Wydawało nam się to wielce wyolbrzymione, ale też niepokojące, bo gdyby tak z pomocą magów krasnoludy w jakiś sposób opanowały jedną z legendarnych cytadel…? Aż strach pomyśleć, jeśli okazałoby się to prawdą…

Tydzień później, pod koniec września, przekroczyliśmy mury znanego nam już Paddar. Tam postanowiliśmy zaopatrzyć się na dalszą podróż i odpocząć chwilkę. Zakupiłem odpowiednie ubranie na zimę, jak również pióra Gryfa, które miałyby mi w przyszłości posłużyć do odpowiedniego czaru… Poprosiłem też Nandina o zakup formuły czaru, którego walory i możliwości byłyby przydatne i cenne dla naszej drużyny w dalszych podróżach, a później postanowiliśmy „dogadać się” w sprawie wymiany jego treści… Dni minęły szybko i z początkiem października byliśmy już na szlaku do Wysokiej Wieży.

Mimo trudności podróży i niesprzyjających do tego warunków, obaj podjęliśmy się nauk nowych czarów, wykorzystując każdą wolną chwilę na zgłębienie ich mocy. Dodatkowo, ku mojemu miłemu zaskoczeniu, Nandin podarował mnie i Ziriel po zielonym Krysztale Amuru! Zawsze to jakaś, choćby minimalna ochrona… Dni mijały spokojnie, aż w końcu przekroczyliśmy granice Zatrutego Lasu, miejsca niebezpiecznego, które, jak się później okazało mogło być ostatnim w moim życiu…

Piątego dnia z naprzeciwka zatrzymał nas oddział dwunastu zbrojnych. Byli to królewscy żołnierze pod wodzą niejakiego kapitana Felstoffa, który ostrzegł nas przed rabusiami i bandytami. Niedaleko przed nami minęli trzy spalone wozy kupieckie, których zawartość została splądrowana, a śladów właścicieli nie znaleźli… Po krótkiej rozmowie rozstaliśmy się i każda z grup ruszyła w swoim kierunku.

Tej nocy podczas warty mojej i kapłana wydarzyło się coś dziwnego… Około północy usłyszeliśmy pisk kobiety, dochodzący z głębi pobliskiego lasu! Później martwa cisza… Ziriel wybiegła z chatki i postanowiła z pomocą Maski przeszukać pobliskie chaszcze… Po kilkudziesięciu minutach wróciła. Była zmieszana i blada, a podczas rozmowy czuć było od niej woń alkoholu…! Powiedziała, że po dwustu metrach usłyszała trzepot skrzydeł i zobaczyła nienaturalnie dużą, puchatą sowę, która ludzkim głosem oznajmiła jej, że spodziewała się mężczyzny, a nie elfiej kobiety…!!! Po czym sowa zamieniła się w kobietę i przemykając między drzewami, zniknęła wojowniczce z oczu! Niestety z uwagi na podpity stan Ziriel wzięliśmy poprawkę na jej opowieść i już mieliśmy wracać do wart i odpoczynku, kiedy elfka krzyknęła i rzuciła się na mnie, przewracając nas kilka metrów dalej na zbitą ziemię traktu…

Drzew złamało się z głuchym hukiem, upadając zaraz przy nas! Szybko pozbieraliśmy się gotowi na wszystko, ale znowu nastała niepokojąca cisza… Jeszcze raz sprawdziliśmy okolice i pień złamanego drzewa. Nic… Postanowiliśmy przeczekać do rana i czym prędzej opuścić to dziwne miejsce. Rankiem, kiedy wstaliśmy i zaczęliśmy pakować obóz, Ziriel i Nandin jeszcze raz postanowili zbadać okolice. Wrócili po godzinie i szybko podzielili się z nami swoimi odkryciami… Kilkaset metrów za lasem znaleźli polankę z wypalonym nań okręgiem i kilkanaście śladów. Jednak po dalszych, bezowocnych poszukiwaniach postanowili wrócić. Szybko spakowaliśmy rzeczy i opuściliśmy obozowisko, wracając na trakt.

Ziriel jechała na koniu, jak zwykle kilkadziesiąt metrów przed nami, jako zwiadowca i tropiciel. Zatrzymał nas Goth, który ostrzegł, że Ziriel dała mu znać o możliwym niebezpieczeństwie, a sama zeszła z konia, aby pochylić się prawdopodobnie nad jakimś śladem… Nie widziałem tego dokładnie, bo była ponad sto metrów z przodu, ale później żałowałem, że nie rzuciłem czarów obronnych wcześniej, kiedy był spokój i możliwość…

Zbliżyliśmy się powoli o jakieś 50 metrów i wszyscy zobaczyliśmy elfkę powoli podchodzącą do leżącego na trakcie ciała… Skupiłem się na czarze i rzuciłem „Eteralny Pancerz”, niestety, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach nerwy zagórowały nad doświadczeniem i koncentracją…! „Ziriel?! Czy coś się stało?!!”, głos wołającego Gotha rozbrzmiał wśród gęstwiny otaczającego nas lasu… Znowu skupiłem się na czarze i z powodzeniem utkałem „Kamienną Skórę”. „Ktoś nas obchodzi od tyłu…”, szept Nandina dotarł do naszych uszu. Wiedzieliśmy, że to pułapka, a adrenalina zaczęła wrzeć w moich żyłach. Bez zastanowienia sięgnąłem po kolejny składnik i wówczas wszystko się zaczęło…!!!

W jednej chwili Ziriel dobyła sztyletów i rzuciła się na leżącego na drodze banitę, który wystrzelił do niej z kuszy!!! Salwa bełtów wystrzelonych z obu stron lasu w naszym kierunku, rozproszyła naszą trójkę. Ja z Nandinem zostaliśmy w tyle, a Goth szarżą ruszył na pomoc elfce, otaczanej przez wybiegających z lasu bandytów. Poczułem dwa bełty, które niechybnie zabiłyby mnie, gdyby nie moc Kryształu Amuru i czaru, który miałem na sobie…! Kolejne ułamki sekund i więcej nadbiegających i otaczających nas rębajłów. Byliśmy w poważnych tarapatach…

Dalsza walka z trudem pozostała w mej pamięci, i pisząc te kroniki uświadomiłem sobie, jak dużo błędów wówczas popełniłem…! A mogło się to dla mnie skończyć „przyjemniej”, niźli w rzeczywistości się skończyło…

Widząc nadbiegających naokoło wrogów, postanowiłem rzucić „Latanie” i szybko wzbiłem się w powietrze. Z jednej strony było to dobre posunięcie, bo w ferworze walki, Nandin zaatakował ich „Ogniem Sola”, co również dla mnie, jeśli bym się nie wzniósł, byłoby śmiertelnie groźne. Z drugiej strony, mimo iż bezpieczny przed ostrzami mieczy i obuchami drewnianych pał, byłem w powietrzu łatwym celem dla strzelców ukrytych pośród drzew… I to oni, okazali się dla mnie najgorszymi katami…

Krzyki z dołu uświadomiły mi, że czary elfa odnoszą zamierzone skutki. Rzuciłem „Ochronę Przed Pociskami”, ale zbyt wolno…! Jeden z bełtów wbił się w me wątłe ciało szybciej i głęboko, raniąc mnie tak poważnie, że tylko adrenalina i wola przetrwania, utrzymały mnie w powietrzu i pozwoliły na dokończenie inkantacji…!!! Czułem ciepłą i lepką krew spływającą z mego boku. Wtedy nie myślałem o tym, ale później, po głębszym zastanowieniu, cieszyłem się, że szczęściem grot ominął ważniejsze organy wewnętrzne… Nie miałem wyjścia, jak wyleczyć ciężkie rany. Wycelowałem drżący i zakrwawiony palec w jednego z bandytów poniżej i cisnąłem w niego czarną wiązką negatywnej energii. „Drążenie Larlocha” tylko po części wyleczyło me poważne rany, bo ofiara już wcześniej była ledwo żywa. Tymczasem mój kompan broniący się poniżej, zdołał kolejnym „Ogniem Sola” pozabijać otaczających go przeciwników! Kolejna salwa bełtów nie pozwoliła mi już wybrać ofiary do uleczenia… Grot był wypuszczony tak precyzyjnie i z dużym impetem, że nawet chroniący mnie czar, nie zdołał mnie wybronić…! Potężny ból sprawił, że czułem jakby ktoś żywcem otwierał mi klatkę piersiową! Fala ciepła i momentalnie wydalonego potu, ogarnęła me ciało i otumaniła umysł… Moja świadomość zapadła się w głęboką czerń… Coraz szybciej zbliżałem się do świata śmierci, prawie muskając palcami jej pustej i mrocznej otchłani, zimnej i bezlitosnej czerni…

Nie wiem, czy to sprawka kapłana, majaków, czy nawet samego Lorsha, ale spadając w korony drzew, czułem pod sobą wilcze, ciepłe i miękkie legowisko, które, jakby zamortyzowało mój upadek… Gdzieś tam w oddali, pośród drzew, biegał ogromny, biały wilk, rozszarpując pozostałych strzelców, ukrytych pośród wysokich krzaków i grubych konarów…

Ocknąłem się praktycznie w agonii, ale me krwawiące rany były zatamowane… Nade mną stała Ziriel uważnie mi się przyglądając, jakby zamyślona i zmartwiona jednocześnie… Obok, oparty o drzewo siedział Goth, ciężko dysząc, zmęczony po walce. Patrzał na mnie z politowaniem. Świadomość wróciła do mnie tak szybko, jak ode mnie odpłynęła i instynktownie i z przerażeniem chwyciłem się za koszulę… Jeden z guzików miałem odpięty…!!! Albo nic…, albo tylko Ziriel… Nikt inny… Odczołgałem się na bok i w ukryciu opatrzyłem sobie niedawno nabyte rany. Nikt z moich kompanów się nie odzywał, zajęci byli grabieniem zwłok, które leżały na obrzeżach lasu i na środku traktu. Prócz tego, że musiałem szybko dojść do siebie i odzyskać zdrowie, owładnęło mną kolejne, poważniejsze zmartwienie i problem…

Kolejny ruch nie należał w tym przypadku do mnie…



Kroniki LIX: Podróż z Twierdzy Argh (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc październik. Ziemie Mrozu, południowa Tragonia.


Chwilę później moi kompani zaczęli zbierać „co cenniejsze” od martwych rzezimieszków, a ja z trudem dotarłem do konia. Mój stan był na tyle poważny, że ciężkie rany i upadek z dużej wysokości nie pozwalały mi na dalszą podróż w siodle samemu. Zdecydowaliśmy, że będę podróżował z Ziriel na jednym koniu. Miałem mętlik w głowie i tysiące myśli i odczuć nie pozwalały na jakąkolwiek koncentrację, więc postanowiłem im się poddać… Nie byłem już pewien, czy to, co zobaczyłem przed upadkiem, było spowodowane krytycznymi ranami, typowy omam, czy zwyczajnie otrzymałem „znak”…? Czyżby Lorsh faktycznie zwrócił swą uwagę na mnie, a może to sztandar tak działał i doświadczyłem jego efektów…? Byłem totalnie przerażony tymi myślami, a zarazem wdzięczny, że jeszcze żyję… Zbyt wcześnie dla mnie na spotkanie z Razinem…

Postanowiłem mimo oporów i dalszego sceptycyzmu, podziękować bogu za opatrzność i oddałem się skoncentrowanym modlitwom… Nawet nie zauważyłem, jak głęboko wciągnęła mnie modlitewna mantra, ale wiedziałem, że dzięki niej ból zelżał, a ja byłem bardziej rozluźniony i odizolowany… Tego mi właśnie było trzeba. Kilka następnych godzin podróży całkowicie „odleciałem”, zanurzając się w znanych mi modlitwach, dopiero szturchnięcie Ziriel i gwałtowne zatrzymanie się konia, oderwało mnie od dziękczynienia…

Noc spędziłem w wyczarowanej chatce, w cieple i spokoju. Rankiem nie ukrywałem się już z modlitwą do Lorsha, jakoś spłynął po mnie wstyd i krępacja. Miałem za to inne, poważniejsze zmartwienia… Koło południa, zza jednym z zakrętów usłyszeliśmy wołanie. Przystanęliśmy na chwilę, ale nikogo nie zobaczyliśmy, więc Ziriel z Gothem postanowili pojechać przed nami, aby sprawdzić trakt. Po kilku następnych minutach zobaczyliśmy ich stojących przed wysokimi krzakami, jakby rozmawiających…

Okazało się, że mówią do małego chłopca, ukrytego wśród wysokich krzewów, na brzegu lasu. Był dobrze ubrany, choć odzież miał znoszoną i brudną, jakby dobrych kilka dni szwędał się po lesie… Przedstawił nam się, jako Robert i ponoć szukał swojego pieska!!! Zapytany o własne pochodzenie, bez ogródek powiedział, że nie wie gdzie jest i skąd, ale bardzo prosił o naszą pomoc w znalezieniu Maksymiliana! Dziwne to było i podejrzane, więc zacząłem się go skrzętnie wypytywać, bo najwyraźniej coś tu nie grało, wtedy to spojrzał się na mnie i powiedział, że jestem ranny i jestem „zły pan i zawsze taki pozostanę”…! Wszyscy się na mnie spojrzeli, jakby chłopiec był sądem i właśnie skazał mnie na potępienie, ale po chwili krótkie napięcie minęło i postanowiliśmy zwyczajnie nie zwracać na niego uwagi i zostawić go. Coś w nim nie było normalne…

Ruszyliśmy dalej, w milczeniu, ale skupieni na otaczającym nas Zatrutym Lesie. Po kilkudziesięciu minutach dojechaliśmy do kamiennego pomnika. Wielkością odrobinę przewyższał Gotha, przedstawiał rycerza, ale czas i położenie, odcisnęło na nim swoje piętno. Pomnik był podniszczony i stary, brudny i nie wzbudzał podziwu, czy zachwytu. Rycerz, w ciężkiej zbroi z rękami złączonymi koniuszkami palców, z włochatą głową psa…!! Patrzeliśmy zaskoczeni i w milczeniu, które po chwili przerwał kapłan. Powiedział, że jakieś czterysta lat temu, w tych okolicach krążył kult Doriela, bóstwa nienawiści, który wyznawał takie „coś”… Szybko zostali wyplewieni przez króla z Paddar, a niedobitki grasowały na banicji, napadając podróżnych i składając ich w ofierze „nienawiści”. Bandyci obcinali sobie lewy kciuk na znak pamięci o nienawiści do swoich wrogów. Ciekawa historia i tajemniczy pomnik zmusiły nas do dalszej podróży, aby w oddali od tego miejsca rozbić obóz na noc…

Kolejnego dnia wjechaliśmy na tereny Wyschniętych Jezior, zostawiając ponure drzewa Zatrutego Lasu za plecami. Podróż mijała spokojnie, kiedy z oddali usłyszeliśmy dzwoneczki…! Po chwili zza zakrętu wyłonił się podróżnik z wielkim bagażem na plecach, jakby tragarz, który do pakunku przywieszone miał malutkie dzwoneczki…

- Uważajcie na kupca… – Nandin wyszeptał jakby do siebie, ale cała drużyna usłyszała i zwróciła się w jego kierunku, kompletnie zaskoczeni. Elf zdał sobie sprawę, że oczekują wyjaśnień, więc kontynuował zdanie. – Chłopiec, zresztą równie dziwny, którego spotkaliśmy kilka dni drogi wcześniej, powiedział te słowa, jakby próbując nas ostrzec… Teraz wiem, że nie było to czcze gadanie… - Wszyscy, jakby na umówiony znak, skupili się na zbliżającym podróżniku, wyostrzając wszystkie zmysły.

„- Witajcie! – wykrzyczał nieznajomy i już po chwili zaczął wypakowywać przeróżne rzeczy ze swojego olbrzymiego pakunku. Drużyna ze zdumieniem i zaskoczeniem oglądała zwinne i szybkie ruchy tragarza, który już po chwili miał rozbudowany, przenośny kramik i z szerokim uśmiechem zaczął namawiać do handlu… - Henryk Kramarz, tak się nazywam i serdecznie zapraszam! Każdy znajdzie coś dla siebie! – Mężczyzna sięgnął ręką do worka i wyciągnął szklaną kulę, na drewnianej podstawce…”

Nagle bardzo zapragnąłem tej kuli. Była po prostu dziełem sztuki, czego moi ubodzy artystycznie kompani, zwyczajnie nie dostrzegali! Zdziwieni patrzeli się na mnie, jak bez ogródek wytargowałem najkorzystniejszą dla siebie cenę i z zafascynowaniem pochwyciłem ją w swoje ręce. Kula z Takhor, odległego kraju na południu kontynentu, niejednego znawcę wprawiłaby w osłupienie i podziw, ale nie moich kompanów… Artystyczni ignoranci…! Natomiast to, co zakupił po chwili Nandin, było marnowaniem pieniędzy i naszego cennego czasu. Jakiś drewniany wielbłąd, którego rzeźbił najprawdopodobniej pijany żebrak, tak spodobał się elfowi, że ten zakupił go za niewyobrażalnie wielkie pieniądze! Tym samym potwierdził fakt, że na rzeźbie i kunszcie nie zna się za w ogóle, i był zupełnym zaprzeczeniem tego, z czego elfy słyną… Doceniania piękna i sztuki… Serdecznie pożegnałem Henryka i z zadowoleniem i kulą w rękach, poddałem się dalszej podróży.

Po kilku dniach spokojnej wędrówki wjechaliśmy na tereny łąk i wysokich traw. W sumie minęło siedem spokojnych dni, kiedy przekroczyliśmy bramy Wysokiej Wieży. Pierwej udałem się do najlepszego medyka w mieście, u którego, po wstępnych rozmowach i oględzinach, zostałem kolejnych siedem dni. Przeprowadził na mnie kilka zabiegów, zaszywając najcięższe rany i doprowadzając mój organizm do normalnego, naturalnego leczenia. W tym czasie moi kompani sprzedali zabrane bandytom graty i uczciwie podzieliliśmy się zebraną gotówką.

Pierwszego dnia odwiedził mnie Nandin, po wizycie u jednego z alchemików. Jego zdaniem pomógłby mi szybko stanąć na nogi, ale miałoby to pewne efekty uboczne, których sam twórca mikstury nie był pewien. Zrezygnowałem z tak niepewnej oferty, ale zaraz poprosiłem moich kompanów o zakupienie dla mnie Mikstury Leczenia Krytycznych Ran. Po południu, tego samego dnia, wpadła Ziriel, która oznajmiła mi, że owy alchemik wcześniej odwiedzony przez Nandina, to niejaki Tandariel… Jest on w pewnym sensie „eksperymentatorem”, przez którego zginęło kilku wojowników, a Leredeon się go wyrzekł, skazując na wygnanie…! W tym momencie wiedziałem, że kupno mikstury u niego było niemożliwe i niebezpieczne, więc poprosiłem Ziriel o wypytanie innych, ludzkich alchemików w mieście, o stworzenie takowej. Okazało się to możliwe i pewniejsze i gotowe do odbioru dokładnie wtedy, kiedy planowo miałem opuścić medyka Petera.

Po tygodniu i kilku zabiegach opuściłem gabinet Petera i wróciłem do kompanów, do znanej mi już karczmy. Rankiem następnego dnia byłem już zupełnie wyleczony, dzięki stworzonej dla mnie miksturze, ale nadal czułem się wyczerpany i osowiały. Zaopatrzyliśmy się w prowiant na podróż, potem resztę dnia spędziłem nad księgami i przygotowałem się na dalsze dni… Tego wieczoru Goth z Nandinem postanowili zaszaleć i wyszli na miasto, skąd wrócili dopiero nad ranem…

Byli kompletnie pijani, obszarpani i wyglądało na to, że wdali się w niejedną bójkę! Muszę przyznać, że kolejny raz kapłan wprawił mnie w nie lada osłupienie taką postawą i fakt, że elfowi w ogóle się nie dziwiłem, bo i hulaką był od samego początku, gdy się spotkaliśmy, to Goth przeszedł moje najśmielsze oczekiwania… Wiedzieliśmy z Ziriel jedną, pewną rzecz… Tego dnia nie opuścimy miasta…

Rankiem 15 października opuściliśmy Wysoką Wieżę. Pogoda dała nam się we znaki i przez kolejne dni padał rzęsisty, moczący wszystko, deszcz. Trzeciego dnia podróży, bezpiecznie, choć przemoczeni, dotarliśmy do Twierdzy Argh, granicznego fortu Ziem Mrozu. Mimo, iż warunki w tamtejszej gospodzie, pozostawiały wiele do życzenia, to jednak z radością rozlokowaliśmy się w pokoju i przyjęliśmy ciepłą, pachnącą strawę. Po kilku chwilach, podczas posiłku, do gospody wszedł komendant twierdzy. Przywitał się z nami serdecznie, szczególnie zaś z Gothem, którego znał, dosiadł się, po czym jak gdyby nigdy nic zaczął kłapać jęzorem… Opowiedział nam o grupie awanturników, którzy odwiedzili twierdzę i tak „dobrze się bawili”, że zginął jeden ze stacjonujących tu żołnierzy Lorsha. Zakłopotany zapytał Gotha o radę w rozstrzygnięciu sprawy z nimi, bo przetrzymywali ich w tutejszych lochach, a sam nie wiedział, czy skazać ich na śmierć, czy dać szansę odkupić winy… Goth burknął coś o sprawiedliwości Lorsha i prawach panujących na tych ziemiach, po czym dalej zakłopotany komendant kontynuował swoje opowieści. Wspomniał nam też dość ciekawe wydarzenie sprzed pół roku, kiedy to grupa żołnierzy powróciła ze stratami po ataku lodowych tygrysów. Mąż, którego pochówek przygotowali, w dniu swojego pogrzebu wszedł do gospody i uklęknął przed dziwnym, podejrzanym, łysym, wytatuowanym, przyjezdnym typem… Po tym, pośród osłupienia wszystkich gapiów, zamówił piwo, jakby nigdy nic… Od tej chwili zmienił się jako osoba. Wcześniej znany z dowcipu, wesołości, postrzegany jako „dusza towarzystwa”, teraz stał się mrukiem, milczkiem i ogólnie nieprzyjemnym facetem. Ponoć nic nie pamiętał po ataku lodowych bestii, a wypytywany o „wytatuowanego”, podejrzanego łysielca, nic nie mówił…

Po tych opowieściach o ostatnich problemach w Twierdzy, zapadło milczenie, a sam komendant wpatrywał się pusto w kufel. Przeprosił wszystkich, wstał i poprosił Gotha na osobności, po czym obaj wyszli. Chwilę później karczmarz zaprosił nas do pokoju. Wieczorem wrócił kapłan, lekko wypity, który oznajmił typowym dla siebie przywódczym tonem, że „jutro będzie nas potrzebował do egzorcyzmów, na żołnierzu, który ożył”…!! Po tych słowach kapłan walnął się na wyro i smacznie zasnął… Podsumowaniem tego niesamowitego dnia i powagi jego osoby, okazał się być tatuaż na ramieniu, który zauważyłem u Gotha… „NIEZNISZCZALNI”!!! Nandin też nam go pokazał i najprawdopodobniej, bo obaj tego nie pamiętali, zrobili go sobie podczas hucznej nocy w Wysokiej Wieży…

Rankiem, kapłan na spokojnie wyjaśnił nam sprawę o owych egzorcyzmach. Powiedział, że komendant poprosił nas o pomoc w sprawie sierżanta, który „ożył”. Od tego czasu, minęło już bowiem pół roku, źle i dziwnie się zachowuje, a na jego warcie zaginął jeden z żołnierzy, a drugi spadł z obronnego muru… Po śniadaniu poszliśmy więc do komendanta i ustaliliśmy, że przepytamy go w pokoju przesłuchań. Zeszliśmy do lochów, gdzie do jednej z komnat dwóch żołnierzy przyprowadziło owego sierżanta.

Mężczyzna był dobrze zbudowanym, wysokim trzydziestolatkiem. W zbroi kolczej stał i podejrzliwie nam się przyglądał. Kiedy Goth zaczął zadawać mu pytania odnośnie wydarzeń z nim związanych, ten nagle oznajmił, że komendant jest chory, jest pijakiem i nie wykonuje swoich obowiązków… Na szczęście kapłan nie dał się zwieść i nie zareagował na dygresję, tylko spokojnie wypytywał o wyprawę na lodowe tygrysy… Ja stanąłem troszkę z boku i postanowiłem sprawdzić inne aspekty tej dziwnej sprawy… „Wykrycie Magii” ukazało mi, że coś na plecach sierżanta wyczuwalnie emanuje magią, ale żeby to dokładniej sprawdzić postanowiliśmy zaaranżować typowe badania, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Jednak żołnierz nie miał zamiaru się rozbierać do połowy, więc poprosiliśmy o „konowała”, medyka z Twierdzy, któremu żołnierze bardziej ufają. Ziriel i Nandin opuścili komnatę, a konował po naszej namowie, miał przeprowadzić wstępne badania sierżanta. Po raz kolejny poproszony o rozebranie koszuli, żołnierz zerwał się i chciał uciec! Szybko został pochwycony przez dwóch strażników i ogłuszony przez Gotha, po czym rozebraliśmy go i położyli na stole. Tam przykuliśmy jego ręce i nogi do łańcuchów, a ja w spokoju mogłem zbadać jego plecy…

Prócz blizn, znalazłem czarną plamkę, jakieś znamię, z którego wyczułem magię nekromancji…! Albo to „coś” trzyma go przy życiu i krępuje jego zachowanie, albo kontroluje, a samo usunięcie tego byłoby ryzykowne. W każdym razie postanowiliśmy podać mu Miksturę Białych Macek, dzięki której miał odpowiedzieć na każde nasze pytanie. Oczywiście miało to dość poważne skutki uboczne, ale nas i komendanta obchodziła tylko prawda o ostatnich wydarzeniach…

Ostrożnie wlaliśmy nieprzytomnemu sierżantowi Miksturę w gardło. W przyciemnionej i chłodnej celi, prócz mnie, stała reszta drużyny i medyk z Twierdzy. Ten drugi uważnie śledził moje ruchy, kiedy ponownie badałem leżącego wojaka. W końcu po kilku minutach postanowiliśmy go ocucić i sprawdzić, czy serum zadziałało. Niestety czas okazał się zbyt krótki i prócz bełkotu i paplaniny nieskładnych zdań, niczego nie byliśmy się w stanie wypytać… Oczywiście częściową przyczyną tego był chaos w zadawaniu pytań i przekrzykiwaniu się wzajemnie, a co drugi „przesłuchujący” miał bardziej skomplikowane pytania, ale cóż, jacy przesłuchujący, takie odpowiedzi…

Po godzinie ponowiliśmy próby i tym razem ja zacząłem zadawać pytania. Zacząłem od najłatwiejszych, najbardziej oczywistych, żeby wybadać szczerość odpowiedzi. Sierżant mówił ślamazarnie, ale mówił prawdę. Mikstura działała… Zapytaliśmy go, dlaczego klęczał przed łysym, wytatuowanym, podejrzanym typkiem, a w odpowiedzi otrzymaliśmy stwierdzenie, że „Był taki jasny! Piękny i jasny…!” Nagle sierżant, jakby w amoku, zaczął się kiwać… Możliwe, że Mikstura Białych Macek zaczęła mu robić z mózgu papkę, bo zachowywał się, jakby miał chorobę sierocą. Szybko zadaliśmy kolejne pytanie związane z zaginięciem i śmiercią strażników Markusa i Lukasa… Sierżant jednak coraz bardziej popadał w amok i oddalał się od rzeczywistości, więc Nandin zdzielił go w twarz! Na szczęście poskutkowało… Dowiedzieliśmy się, że obaj martwi byli „prezentami” dla „człowieka, który jest jasnością” i oba prezenty miały trafić na Czarne Rozstaje… Spojrzeliśmy na „konowała”, który kiwnął głową na znak, iż wie, gdzie to miejsce może być. Sierżant tym czasem kontynuował, że „jasny pan oczekuje prezentów, a te muszą być żywe!”. Dlatego związał i ogłuszył Markusa, a Lukasa zepchnął z muru. Zapytany o następny termin dostarczenia „prezentów”, sierżant wpadł w szał i próbował ugryźć Nandina! Kiedy ten uniknął ataku, oszalały żołnierz chciał się zranić i zerwać pęta! Darł się w niebogłosy, a jego wrzaski echem odbijały się od gołych murów celi…

Zaproponowaliśmy „Rozproszenie Magii”, ale z uwagi na specyfikę przypadku, podjąć miał się tego kapłan… Odsunęliśmy się, a Goth wzniósł modlitwę. Po chwili światło z ręki kapłana uderzyło w rozszalałego sierżanta, który stopniowo się uspokajał, po czym zasnął… Postanowiłem zbadać jego stan zdrowia i kiedy dotknąłem jego szyi moja dłoń dosłownie wtopiła się w jego kark…! Cofnąłem się szybko i zaskoczeni patrzeliśmy, jak ciało sierżanta w nieprawdopodobnym tempie ulega rozkładowi…! W pomieszczeniu szybko rozniósł się smród zgnilizny, a nad ciałem, nie wiadomo skąd, pojawiła się chmara much…! Wyszliśmy z komnaty odetchnąć świeższym powietrzem, po czym wróciliśmy do pokoju, a Goth udał się do komendanta.

Po pół godzinie wrócił kapłan i powiedział, że komendant ma wysłać oddział na owe Czarne Rozstaje. My natomiast kolejnego dnia mieliśmy wrócić na szlak. Postanowiłem przed snem poprosić Gotha na rozmowę w cztery oczy. Po raz kolejny przeprosiłem kapłana za swoje wcześniejsze wpadki i słabości. Zapewniałem go, że moje intencje wobec jego posługi, naszej kampanii i Lorsha są „jak najbardziej szczere i mamy wszyscy ten sam, wspólny cel”… O dziwo zaskoczył mnie cierpliwością, szacunkiem i szczerą rozmową. Długo jeszcze wymienialiśmy racje i argumenty, zachowując przy tym rozwagę, spokój i wzajemny szacunek, ale nie miałem żadnej pewności, co wynikło z tej rozmowy i czy stosunek kapłana do mnie w końcu ulegnie poprawie… Byłem pełen nieskrywanej nadziei… Zwyczajnie muszę realizować swój plan…

Rankiem, po śniadaniu wyszliśmy, żeby oporządzić konie i spakować się przed podróżą. Na dziedzińcu było spore zamieszanie… Wyprowadzono cztery mocno pobite osoby, które wcześniej wywołały bójkę w tutejszej karczmie, po której jeden z żołnierzy stracił życie. Trzech mężczyzn i kobieta, stali przed komendantem, szczelnie otoczeni jego świtą. Komendant oznajmił, że za ich zbrodnię karą jest szubienica, ale da im szansę na odkupienie win… Wystarczy, że jedno z nich wygra w walce z żołnierzem komendanta…! Ot takie proste rozgrzeszenie… Ważne, że przed naszym odjazdem będziemy mogli się troszkę rozluźnić i rozkoszować skromną rozrywką… Oskarżeni na te wieści nie pałali chęcią walki, ale po chwili jeden z nich wystąpił o krok na przód. Muszę przyznać, że zachował się idiotycznie, ale odważnie, choć ta cecha w zaświatach mu się nie przyda… Nagle, nieoczekiwanie, inny z czwórki ogłuszył pierwszego śmiałka i wystąpił na środek kręgu! Komendant skinął na jednego ze swoich żołnierzy i zaczęła się walka… Była krótka i jednostronna… Żołnierz wrócił do szeregu, a komendant wydał ostateczny wyrok. Dwóch pozostałych oskarżonych, którzy w ogóle nie pałali chęcią wybawienia swoich win, nakazał powiesić, a ostatniego, ogłuszonego, nakazał puścić wolno… Na tym afera się zakończyła, a my wróciliśmy do pakowania.

Opuściliśmy Twierdzę wespół z oddziałem, który odłączył się od nas przed traktem do Czarnych Rozstajów. Przez pięć kolejnych dni podróży, na zmianę z Nandinem czarowaliśmy „Bezpieczne Schronienie Leomunda”, w którym spędzaliśmy noce. Wieczorami pracowałem nad czarami, gdyż za dnia było zbyt zimno i gdyby nie moje bransolety, to nie wiem, jak miałbym dalej podróżować… Kolejne noce spędzaliśmy w przydrożnych jaskiniach. Typowe schronienie dla podróżnych, na tych surowych i mroźnych ziemiach.

Ósmego dnia podróży pogoda stała się już nie do zniesienia. Nieustająca zawierucha i gęsty, zaciągający śnieg, szybko pokrywał nasze ślady. Niska temperatura i mroźny wiatr smagał zmarzniętą skórę. Taka pogoda zwyczajnie osłabiła nasze tempo i maksymalnie zmniejszyła chęci i morale drużyny… Nagle pośród zawiei dotarł do nas krzyk: „Gdzie jest Nandin?! Nie ma Nandina!”. Ziriel próbowała przekrzyczeć szalejącą wokół zamieć. Wróciliśmy się kilkadziesiąt metrów, gdzie stał koń elfa…! Zwierzę było zmarznięte i wystraszone, ale wiernie stało, czekając na swego pana. Goth chwycił je za uzdę i postanowiliśmy wrócić się jeszcze dalej i poszukać zagubionego Nandina. Po kolejnych, trudnych metrach doszliśmy do rozpadliny w śniegu… Dziwne, że wcześniej na nią nie trafiliśmy, ale pogoda była tak „wredna”, że zwyczajnie nie wracaliśmy po własnych śladach… Utkałem „Światło” i opuściłem je wewnątrz ciemnej dziury. Nagle czar się rozproszył…! Rzuciłem „Wykrycie Magii”, ale bez jakichkolwiek wyczuwalnych efektów…

Splątaliśmy linę i Ziriel opuściła się w rozpadlinę, biorąc ze sobą Maskę. Kilka minut upłynęło, kiedy liną szarpnęło, a po chwili na powierzchnię wspięli się Ziriel, za nią zguba Nandin… Elf oznajmił, że na dole jest lodowa komnata, a w niej wielki, odziany w zbroję wojownik, który zamarznięty siedzi na olbrzymim tronie…! Powiedział też, że magia w jaskini nie działa, bo być może „ktoś” nie chciał, żeby lód został stopiony… Oczywiście Goth po raz kolejny nas „nie zawiódł” i postanowił tam zejść. Ziriel została przy koniach, a nasza trójka zeszła przez rozpadlinę…

W obszernej, lodowej grocie, na samym środku stał olbrzymi lodowy tron… Na nim siedziała wielka, zamarznięta postać, przyodziana w starożytną zbroję. Jedną rękę miała opartą o ramię tronu, a drugą dzierżyła potężny, dwuręczny miecz, wbity w ziemię. Ostrożnie zaczęliśmy się jej bliżej przyglądać. Na jednej stronie ostrza miecza Nandin znalazł inskrypcję zapisaną w języku Zanzibarru: „Spalacz Dusz Malakusa”, a na drugiej słowo: „Bael”… Od razu skojarzyłem z historii Zanzibarru, że Malakus był jednym z zanzibarrskich magów, przy tym największym z demonologów! A to oznaczało, że znaleźliśmy legendarną jaskinię, w której setki lat temu, kapłani Lorsha, zamknęli wygnańca jednego z ówczesnych plemion, niejakiego Uve Gardala…! Ustaliliśmy, że miecz zabieramy, ale wpierw Nandin postanowił obejść grotę i dokładnie ją zbadać. Po kilku minutach okazało się, że nie znalazł innego wejścia, prócz naturalnej rozpadliny, utworzonej przez setki lat. Sama grota zaś była idealnie okrągła, co wskazywało na twór z wykorzystaniem magii… Wyszedłem na powierzchnię zrelacjonować wszystko Ziriel, natomiast kapłan i Nandin mieli wyjść chwilę za mną, ale z mieczem Uve…

„ – Uciekajcie! – nekromanta i elfka zaskoczeni krzykiem spojrzeli na wspinającego się w pośpiechu kompana. – Posąg ożył! Uciekajcie! – Nandin wyskoczył z rozpadliny, jak poparzony i zaczął ciągnąć za zwisającą linę. Za elfem, w zadziwiająco szybkim tempie wygramolił się potężny kapłan. Patrzał na zaskoczonych i przerażonych kompanów z lekko uśmiechniętą miną, jakby cała sytuacja była tylko drobnym nieporozumieniem…

- Chyba go ożywiliśmy…! – Goth przekrzykiwał zawieruchę. Głupi uśmieszek dalej nie schodził z jego obrośniętej twarzy.

- Jak to my…?! Trzeba było…! – Nandin nie zdążył dokończyć, gdyż cała ziemia wokół nich nagle zatrzęsła się, a rozpadlina zaczęła się zapadać, tworząc coraz to większy lej wokół drużyny. Pędem ruszyli przed siebie, targając przerażone konie. Cały kanion, który ich otaczał drżał, a z wyższych partii osuwały się olbrzymie płaty śniegu. Za nimi nie było już rozpadliny, tylko przepaść, która coraz szybciej doganiała ich bieg…”

Muszę przyznać, że wtenczas się bałem, że zwyczajnie zasypie nas śnieg, albo ziemia pod stopami wciągnie w zimne i zamarznięte czeluście. Nie wiem ile uciekaliśmy, ale na pewno kilka godzin minęło, nim dotarliśmy do kolejnej jaskini przy trakcie, gdzie postanowiliśmy odpocząć. Mimo, iż musieliśmy ratować życie, cała zaistniała sytuacja wydała nam się groteskowa, toteż humory nam dopisywały i z uśmiechami wspominaliśmy niedawno przeżyte zajście… Rankiem, jakby nigdy nic, ruszyliśmy w dalszą drogę… Pogoda się ustabilizowała i uspokoiła i tak utrzymało się, przed kolejne cztery dni podróży. W końcu dotarliśmy do osady Gubreh, siedziby Klanu Perseków.

Przed osadą było rozłożonych kilkadziesiąt wojskowych namiotów. Wśród nich Goth rozpoznał sztandary dwóch innych klanów. Strażnik sprzed osady poinformował nas, że wszystkie klany zmierzają do głównej świątyni, ponieważ zmarł najwyższej rangi kapłan Lorsha w Tragonii, Namiru Ged… W tym momencie miny nam zrzedły, ponieważ Namiru był przychylny kapłanowi i naszej kampanii, a w obecnej sytuacji nie mieliśmy pojęcia, jak nasza misja dalej się potoczy…



Kroniki LX: Świątynia Wilków (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc listopad. Ziemie Mrozu, południowa Tragonia.


Weszliśmy do „gospody”, która nie była niczym innym, jak ogromnym namiotem ze skór zwierzęcych… W środku przygniatał nozdrza wszędobylski smród przybrudzonych i spoconych ludzi, zmieszany z oparami alkoholu, dymu i potu! Z ledwością dało się wyczuć zapach pieczeni uprawianej na rożnie, nad największym ogniskiem na środku namiotu. Pod nogami zalegało błoto i zanim znaleźliśmy wolną ławę i stół, musieliśmy się przedrzeć przez zbieraninę wojów różnych klanów. Kilka innych pomniejszych ognisk, bez ładu rozpalonych w gospodzie, tliło się skrzącym ogniem. Ławy i stoły, zwykle ustawione naokoło ognisk, były pozajmowane pijącymi i bawiącymi się wojownikami, jakby wieść o śmierci ich religijnego przywódcy w ogóle ich nie obchodziła… Na drugim końcu „gospody” stał prowizoryczny „bar”, nie obrażając najgorszego baru, z którym dotychczas miałem styczność…! Kilka beczek z piwem i kilku chłopów, którzy je rozlewali, ot cały „bar”…

Pośród wrzasków usłyszeliśmy wołanie kapłana po imieniu. Podeszliśmy do jednej z wielu ław, przy której siedziało kilku drągali… Wołającym okazał się być niejaki Akkar, brat Sokara Geddana, kapłana piątej rangi, który jest jednym z kilku potencjalnych następców zmarłego Namiru. Goth przywitał się ze wszystkimi i przedstawił nas, po czym usiedliśmy i przysłuchiwaliśmy się ich rozmowie. Okazało się, że w związku ze śmiercią Najwyższego Kapłana Lorsha, Namiru Geda, do osady Gubreh, siedziby Klanu Perseków, przybyły klany Kappadów, klan nomadów Bernidi i klan Geddanów, który prócz tego, że jest dość bogaty, jest też w sojuszu z klanem Nathreków. Od czasu ogłoszenia śmierci Namiru Geda, wszyscy przywódcy Klanów Mrozu mają obowiązek wyruszyć do Świątyni Wilków, gdzie wodzowie będą decydować o wyborze kolejnego Najwyższego Kapłana. Osada Gubreh, dla wschodnich klanów Ziem Mrozu, leży na drodze do Świątyni Wilków. Akkar (klan Geddanów) zapytany o nieoczekiwaną śmierć Namiru Geda (klan Gedów) oznajmił, że ten nagle zachorował i po dwóch następnych dniach zmarł… Opowiadał to trochę przyciszonym i konspiracyjnym głosem… Po kilku godzinach rozmów, udaliśmy się do kwatermistrza osady, który polecił rozbić dla nas duży namiot, gdzie rozpalono ognisko i gdzie mogliśmy się rozlokować…

Jedynie Nandin po kłótni z Gothem postanowił spędzić noc w „gospodzie” na pijackich zabawach. Muszę przyznać, że nieskrywaną przyjemność sprawiło mi obserwowanie kapłana i elfa, jak kłócą się o przyniesienie kufla piwa…! Goth, jakby otaczali go jego niewolnicy, w trakcie rozmowy z Akkarem, wydał polecenie Nandinowi, żeby ten przyniósł mu piwa! Oczywiście elf zareagował na to gromkim śmiechem, jak każdy z nas by to zrobił, no może prócz „służki” Ziriel, ale tym samym „podważył autorytet” Gotha w oczach Akkara i jego świty…! Przynajmniej tak później kapłan argumentował zachowanie elfa, który na co dzień, jak każdy z nas, jest mu kompanem i przyjacielem… Megalomania, arogancja, buta i całkowity brak szacunku, kiedy okazało się, że wokół są członkowie klanów... Przykre… Goth już chyba nigdy się nie zmieni, a od innych nieustannie wymaga posłuszeństwa, szacunku i pokory…

Rankiem spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w dalszą podróż. W połowie dnia napotkaliśmy grupę konnych, ciężko zbrojnych wojowników Lorsha, prowadzonych przez rosłego męża w czarnej zbroi. Okazało się, że jest nim sam Sokarr Geddan, którego Goth na powitaniu nazwał Gromem Lorsha. Kapłan wymienił z nim kilka zdań na osobności, po czym bez słowa wyjaśnienia nam, ruszyliśmy w dalszą drogę już wspólnie z klanem Geddanów. Minął tydzień podróży, podczas którego zdołałem pojąć zagadnienia czaru „Ognistej Strzały”. Tymczasem po ciężkiej podróży, oczom naszym ukazała się rozległa dolina, gdzie znajduje się osławiona Świątynia Wilków, a wokół której rozstawionych było już kilkadziesiąt namiotów trzech przybyłych dotychczas klanów…

Miejsca natomiast było na tyle, żeby pomieścić wszystkich przybyłych z szesnastu klanów. Olbrzymie skupisko ludzi, którzy rozbili swe obozowiska w półkolu, otaczało szczelnie kamienne budynki, zza których wyłaniały się dwa wielkie posągi wilków. Tuż za kamiennymi zwierzętami wyrastała góra, a w niej wejście do Świątyni Wilków…

Świątynia Wilków

Kiedy dotarliśmy na miejsce obozowiska, zastaliśmy trzy wcześniej przybyłe na miejsce klany. Klan Jelhenidów, którzy w dawnych czasach powstrzymali i zamknęli Uve Gardalla w lodowej jaskini; klan Ijhidżi, tesijczyków z Doliny Mieczy; klan Zardanów, który według słów Gotha, jest najbardziej tajemniczym ze wszystkich Klanów Mrozu… Cokolwiek to oznaczało… Pozostałe klany miały już wyznaczone miejsca, przygotowane przez rzeszę krzątających się wszędzie niewolników i ich nadzorców! Skierowano nas na pole Klanu Nathreków, gdzie dostaliśmy własny namiot. Wieczór spędziliśmy w „gospodzie” podobnej do tej, co w osadzie Gubreh, po czym wyczerpani poszliśmy spać.

Poranek rozpoczęliśmy od nabożeństwa w świątyni. Wszystko mnie gryzło i szlag mnie trafiał na tę stratę czasu, ale musiałem konsekwentnie brnąć w swoim postanowieniu… Pewne dalsze korzyści zawsze wymagają dużych poświęceń i moim przypadku olbrzymiego ryzyka… Sala w świątyni była olbrzymia, okrągła i mogła pomieścić nawet kilkaset osób. Z bólem serca złożyłem pieniężną ofiarę. Zaczęła się ceremonia, podczas której zza głównego ołtarza wyszło dwóch kapłanów, którzy dołączyli do czterech pozostałych, prowadzących nabożeństwo. Za kapłanami wyszło dwóch ciężkozbrojnych, którzy stanęli na środku świątyni i zaczęli się wzajemnie wyzywać…! Goth widząc nasze miny pełne zaskoczenia i niesmaku, wyjaśnił, że będą ze sobą walczyć na śmierć i życie dla uczczenia śmierci Namiru Geda! Muszę przyznać, że tak prymitywnych ceremonii się nie spodziewałem i prócz miłego widoku krwi i rzeźni, dalej pozostał mi niesmak tych plemiennych zwyczajów… A Goth uważał swój lud za najlepszy w całej Tragonii i zawsze z taką pasją i dumą opowiadał o nim i o ich kulturze… Głupiec nawet nie wie, jak bardzo sam siebie oszukuje…

Walka była krótka i zakończyła się śmiercią jednego z wojowników. Wygrany, cały poraniony i we krwi, usiadł dumnie w pierwszej ławie, a ciało zabitego wniesiono na ołtarz. Ceremonia dalej się odbywała, a w tym czasie kapłani rozbierali martwego i przemywali. Kiedy skończyli, podpalono ciało i wzniesiono modły ku jego czci… Jako pokonany dostąpił zaszczytu wstąpienia do armii Lorsha w zaświatach. Ogień krótko trawił zwłoki, z których ostała się ino zbroja. Po tym wszystkim zwycięzca walki wstał, złożył hołd przegranemu, po czym wyszedł za ołtarz. Ceremonia dobiegła końca, a my w milczeniu wróciliśmy do namiotu. Okazało się, że w międzyczasie do doliny przybył Klan Varganów, którzy są wrogami Nathreków. Tych drugich dalej oczekiwaliśmy, a może raczej bardziej oczekiwał ich Goth…

Późnym wieczorem usłyszeliśmy rżenie koni i liczne głosy, więc wyszliśmy na zewnątrz. Goth serdecznie przywitał się z Draggakiem Młodszym, obecnym wodzem Nathreków, dla którego kapłan był wujem… Rozmowa była krótka i raczej oficjalna, po czym wszyscy udaliśmy się na spoczynek. Kolejny dzień znowu zaczęliśmy od ceremonii w świątyni wzbogaconej o pojedynek, a po niej udaliśmy się w końcu rozejrzeć po obozowisku Klanu Nathreków…

Zaraz na początku naszego obchodu napotkaliśmy Verna, kompana z dawnych dni podróży, brata bliźniaka tragicznie zmarłego Vorna! Pierwsze, co nam się rzuciło w oczy, to brak jego lewej ręki, odciętej poniżej łokcia. Na tym co zostało z jego kończyny, wojownik nosił zamocowany puklerz. Odziany w dobrej jakości zbroję, dumnie kroczył wśród namiotów. Twarz pokryta bliznami, wyglądała na starszą, ale też poważniejszą. Okazało się bowiem, że awansował na czempiona, najwyższej rangi wojownika Lorsha! Troszkę rozmawialiśmy, a Vern pokrótce opowiedział nam o wydarzeniach, które przeżył po rozstaniu z naszą kompaniją… Zwolnił się wtedy ze służby świątynnej i wrócił do siedziby klanu Nathreków, skąd wyruszył na wojnę z Lordem Keth. Tam, wraz z Draggakiem Młodszym i jego ludźmi, zdobył umocnienia armii jednego z Plugawych Rycerzy Lorda Keth, Mankeliora. W ciężkich walkach stracił lewą rękę, ale koniec końców Plugawy Rycerz został przez wojowników ubity. Dlatego obaj zostali „awansowani” – Vern został czempionem, a Draggak wodzem klanu, jednak jeszcze nieoficjalnie, gdyż wpierw musi ukończyć trzydzieści wiosen, co miało nastąpić za miesiąc… Wówczas kapłani mogą mianować go oficjalnie na wodza Klanu Nathreków.

Mijały kolejne dni, podczas których każdą chwilę poświęcałem na poszerzaniu swojej niemałej wiedzy i opracowywaniu nowych formuł czarów. Tymczasem pod Świątynię zjeżdżały pozostałe klany, a wszyscy czekali na zbliżającą się główną ceremonię pogrzebową Namiru Geda…



Kroniki LXI: Ceremonia pogrzebowa i Turniej Erdana (autor: Bast)

Występują: Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc grudzień. Ziemie Mrozu, południowa Tragonia.


Kilka dni przed ceremonią Goth, po krótkiej rozmowie z Draggakiem, oznajmił nam, że „nie spodobaliśmy się” kilku wojownikom i możemy być ofiarami prowokacji w najbliższym czasie. Zignorowaliśmy tę wiadomość, bo wiedzieliśmy, że z każdą prowokacją ze strony tej bandy dzikusów, spokojnie damy sobie radę… Kolejnego dnia miał jeszcze miejsce inny, też drobny incydent, ale dość intrygujący… Podczas obiadu usłyszeliśmy okrzyki dobiegające z zewnątrz. „Złapali szpiegów! Złapali szpiegów!”, młody chłopak wrzeszczał co sił w gardle i biegał wokół namiotów. Nie zwróciliśmy zbytnio uwagi na to zamieszanie, ale kiedy kilku ciekawskich wróciło z dworu z powrotem na posiłek, powiedzieli, że przed „gospodą” powieszono kilku „szpiegów”, którzy kręcili się przy Świątyni Wilków… Dziwne…

Doczekaliśmy się w końcu dnia 1 grudnia, dnia ceremonii pogrzebowej. Pierwsza jej część zaczęła się o czwartej nad ranem, nim jakiekolwiek światło pojawiło się na horyzoncie. Uczestniczyli w niej tylko kapłani, więc Goth również musiał zgramolić się z wyra, oraz w sumie około trzydziestu wybrańców, wraz z wodzami, z każdego klanu. Po kilku godzinach takich modłów, wraz z ciałem zmarłego, wszyscy wyszli ze świątyni. W międzyczasie zebrał się już spory tłum gapiów i modlących na placu, którzy cierpliwie czekali na kondukt. Koło siódmej rano, pomiędzy nas, na plac pomiędzy zabudowaniami osady, a półokrągłym obozowiskiem klanów, wprowadzono wóz z kilkudziesięcioma niewolnikami… Ku naszemu zaskoczeniu obcięto im głowy, a z ich krwi narysowano granicę na śniegu, której nie wolno było nam przekroczyć podczas zbliżającej się, drugiej części ceremonii! Coraz bardziej zaczynało podobać mi się takie żegnanie zmarłego… Na środku wyrysowanego okręgu, na wielkim i zatłoczonym placu, zaczęto budować stos ofiarny, naokoło którego ułożono na śniegu obcięte głowy niewolników…! Ciała zabitych wywieziono na wozie poza miejsce ceremonii.

Koło ósmej rano, modlący ze świątyni wraz z ciałem zmarłego kapłana, powoli ruszyli w kierunku placu i stosu. Tymczasem na plac znowu wjechał wóz z dwunastoma niewolnikami, którzy tym razem byli ubrani w ceremonialne szaty… Okazało się, że to najbliżsi niewolnicy zmarłego Namiru, którzy spłoną wraz z ciałem kapłana!!! Wspaniały pogrzeb...! Staliśmy w pierwszym rzędzie obok naszego sztandaru i z niecierpliwością wyczekiwaliśmy na zbliżający się kondukt żałobny. W końcu, po kilkudziesięciu minutach, modlący przeszli obok nas, przekraczając krwistą linię i rozstawili się przy stosie. Niewolników skuto ze sobą naokoło ułożonego drwa. Usłyszeliśmy granie na rogu dobiegające ze świątyni. Ciało zmarłego niesione w lektyce ułożono na stosie. Róg ucichł, a przed wszystkich wystąpił Armagarr Ged, którego zmarły Namiru był wujem, i zaczął pierwsze z kilku przemówień. Po nim przemówił Lord Magnar Vargan, a potem kolejnych dwóch najwyższych rangą kapłanów. Kulminacją, ku mojej uciesze, bo znudzony już byłem tą całą ceremonią, było podpalenie stosu z ciałem Namiru i jego tuzinem oddanych mu niewolników! Po kilkudziesięciu minutach wpatrywania się w wysokie płomienie ceremonia zakończyła się i wszyscy się rozeszli.

Zaczęto przygotowania do stypy… Tego wieczora każdy klan biesiadował w swoim gronie, jutro wszyscy wspólnie, a trzeciego dnia powinny zacząć się pierwsze narady do wyboru najwyższego kapłana. Po południu zaczęliśmy zabawę… Stypa nie wyróżniała się niczym od zwykłej popijawy, gdzie wśród zgiełku, dzikich okrzyków, unoszącego się zapachu pieczonej dziczyzny, były też drobne kłótnie i typowe ochlajmordstwo… Mimo wszystko bawiliśmy się przednio, a kulminacją biesiady stało się „Koło Życia”, które zamontowano pod wieczór. Pierwszą grę otwarli Draggak, Goth, Vern i jeszcze jeden ochotnik. Wygrał wódz, a całkowitym przegranym okazał się kapłan, którego kiepski kunszt rzucania orężem, cofnął go na ostatnią, czwartą pozycję! W drugiej grze, prócz trzech wojowników z klanu, wziął udział mocno już podchmielony Nandin. Zawodnicy nakazali przywiązanemu i okręcanemu na kole niewolnikowi śpiewać, kiedy ci rzucali weń bronią…! Śmiechu było co niemiara, a płakać mi się chciało, kiedy pewny siebie Nandin zaraz na początku gry zabił niewolnika…! Buchnęliśmy gromkim śmiechem, bo w ten oto sposób elf zaczął i tym samym zakończył grę, lądując, podobnie jak Goth, na ostatnim miejscu…! Biesiada trwała do białego rana, a my zmęczeni udaliśmy się na spoczynek.

Kolejnego popołudnia zaczęliśmy drugi dzień stypy. Tym razem wespół z najważniejszymi przedstawicielami klanów i kapłanami wysokiej rangi, biesiadowaliśmy w gospodzie, a setki pozostałych ludzi balowało na zewnątrz, na olbrzymim placu. To dopiero była zabawa… Słowa nic tu nie oddadzą, trzeba to przeżyć… Siedzieliśmy wszyscy razem i dobrze się bawiliśmy, dopóki nie podszedł do naszej ławy pewien kapłan czwartej rangi. Roben, bo tak ów kapłan miał na imię, należał do klanu Arenisów i we wcześniejszym okresie był głównym konkurentem Gotha o wpływy w świątyni… Czuć było napięcie w ich kontaktach i rozmowach… Na powitanie kapłan arogancko zarzucił Gothowi, że ten „podróżuje z czarnoksiężnikami…!”, na co nasz kompan szybko zripostował i dość biegle używając ironii, obronił naszych imion i honorów, co wprawiło mnie w osłupienie i nie ukrywam, zadowolenie… Roben zapytał Gotha, czy bierze udział w Turnieju Erdana, igrzyskach, w których za pomocą siły pięści i umiejętności zapaśniczych, likwiduje się innych uczestników, aż do zwycięstwa! Zaczęli się „kąsać” półzdaniami i słownymi docinkami, aż w końcu obaj umówili się, że spotkają się na arenie…! My tylko siedzieliśmy zszokowani i zaskoczeni, a gdy Roben odszedł, Goth poszedł do Draggaka na krótką rozmowę.

Okazało się, że ten dureń uzgodnił z wodzem Nathreków, że wystawią naszą czwórkę do udziału w turnieju!!! Obaj nie umieli zrozumieć, że wraz z Nandinem nie jesteśmy wielgachnymi wojami, tylko magami, a w tych zawodach nie wolno używać ani magii, ani modlitw i innych pomocy, tylko własna siła i umiejętności walki wręcz! Skończyło się na tym, że wraz z elfem będziemy siedzieć, jako rezerwa, a do walki bezpośredniej wystartują Goth, Ziriel i dwóch innych wojów z klanu Nathreków. Nie było to dla mnie żadne pocieszenie i uspokojenie, wręcz przeciwnie… Skoro zawody są tak brutalne, jak opowiadał Goth, to istniało duże prawdopodobieństwo eliminacji któregoś z naszej drużyny, a wówczas musielibyśmy delikwenta zastąpić…! Oczywiście kapłan „obiecał” mi, że nie wejdę na arenę, bo ponoć jestem mu potrzebny cały i zdrowy, a nie połamany, ale przyszłość malowała się bardziej pesymistycznie…

Z posępną miną i lekkim niesmakiem, mimo wyśmienitej stypy, wróciłem z towarzyszami do namiotu. Ziriel i Nandin zaczęli ćwiczenia przed turniejem, a ja próbowałem odpocząć, ale myśli zaprzątane miałem zbliżającymi się igrzyskami…

Nadszedł czas Turnieju Erdana! Na starcie zebrało się i zgłosiło 63 drużyny. Okazało się jednak, że nasza wystartuje dopiero w trzeciej rundzie, w ćwierćfinale i wówczas zostanie już tylko osiem drużyn. Walki były różne i czasowo odmienne, ale wszystkie, które się odbyły miały jedną wspólną cechę, były bardzo brutalne i krwawe…! Obserwowałem je i po kilku pierwszych miałem nadzieję, że nie wejdę nigdy do dołu zwanego areną…! W końcu po kilku godzinach oczekiwania, nasza drużyna weszła na arenę. Walka była zażarta i długa, ale wygrana po naszej stronie!!! Niestety przepłaciliśmy to zdrowiem jednego z walczących w naszym składzie wojów… Biedak skończył ze złamaną ręką, bez możliwości dalszego uczestnictwa w turnieju! Za niego wszedł Nandin, a ja poczułem gęsią skórę na grzbiecie… Następnym, który zmieni kolejnego niedysponowanego będę przecież ja…!!! Opanowałem strach i zdenerwowanie i spokojnie poczekałem na kolejną walkę „naszych”. Mieli spotkać się w ringu z Arenisami, tymi od Robena, ale jak się okazało, sam Roben, jak wcześniej zapowiadał, osobiście w walkach nie uczestniczył… Znowu Goth dał się sprowokować i wpędzić w maliny…