Kroniki I: Zielony Zajazd (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga)

Czas i miejsce: Rok 1123 Nowej Ery, miesiąc wrzesień. Na granicy Ziem Mrozu (południowa Tragonia) i Lasu Cierni.


„Synu nadszedł czas, gdy skończyła się twa nauka” - powiedział Goth. „Można by rzec, że widzę w tym rękę samego Lorsha, że w przeddzień wyruszenia w misję, którą zlecił mi święty Kościół, mogę być tu i zabrać cię na tą wyprawę ze mną.” Słuchałem słów ojca, z uwagą zagłębiając się w jego spokojny, dostojny głos. „Zanim jednak wyjawię ci cel naszej misji, muszę ze smutkiem poprosić, byś do czasu jej ukończenia nie nazywał mnie ojcem. Doprowadzenie tej misji do końca pozwoli mi na awans w hierarchii Kościoła, wtedy już nikt nie będzie kwestionował moich przeszłych czynów, do tego jednak czasu musimy być powściągliwi w okazywaniu sobie uczuć. Pewien człowiek, zdrajca, porzucił naszą świętą wiarę i przyjął nauki Richitera, musimy go odnaleźć.” „I zabić?” – zapytałem. „Postawić przed sprawiedliwym obliczem Lorsha” – odpowiedział mój ojciec. „Widzisz synu, zabieram cię na tą wyprawę nie tylko dlatego. Chciałbym też w końcu cię poznać, zobaczyć czego nauczyłeś się w Akademii. Przez cały czas będę cię obserwował i wskazywał właściwe drogi. Chcę byś wiedział, że podczas całej naszej podróży możesz wyzwać mnie na pojedynek.” Popatrzyłem na ojca zdziwiony, zaraz potem przeniosłem wzrok na jego gigantyczny obosieczny topór. Skłamałbym, gdybym powiedział, że ta brutalna broń nie zrobiła na mnie wrażenia. „Jeśli mnie wyzwiesz i pokonasz” - kontynuował ze spokojem ojciec – „uznam cię za dorosłego i samodzielnego mężczyznę. Oczywiście nie walczymy do śmierci, lecz do momentu, aż któryś z nas się podda.” Wizja wbijającego się we mnie topora jednoznacznie kończyła się moją śmiercią, pomyślałem ze zgrozą. „Co więcej synu, chcę byś wiedział, że topór którym walczę to nasze rodowe dziedzictwo, to broń przekazywana z pokolenia na pokolenie. Wiedz, że musisz nauczyć się nim walczyć, to tradycja rodu Nathrek.” „To będzie długa podróż” – pomyślałem.

Liczyłem na to, iż w końcu poczuję więź, której tak brakowało mi przez całe życie, a w zamian dostałem porcje kazań i oczekiwań, którym muszę sprostać. Lecz mimo to, wszystkie te słowa wypowiedziane zostały spokojnie, z dużą wiarą w ich słuszność. Być może tak to jest między ojcem a synem. Muszę zrobić wszystko by stać się godnym w oczach ojca, a tym samym i Lorsha. Po kilku dniach dojechaliśmy do karczmy „Zielony Zajazd”, stojącym przy trakcie przebiegającym pomiędzy Lasem Cierni, a okrytym złą sławą, elfim Lasem Leredeon. Mimo, iż kilkakrotnie w życiu jeździłem już tym traktem, jak zwykle z pewną dozą strachu i podziwu zerkałem na majestatyczne drzewa. Plotki głoszą, iż są to największe drzewa na świecie, osiągają nawet do 200 metrów, podobno nawet drzewa w Zielonym Porcie mimo, iż wspomagane magią druidyczną nie są tak okazałe. Leredeon to enklawa elfów, lecz mało kto chciałby się tam znaleźć. Nie znam osoby, która mówiąc o tym lesie wspomniałaby o tym jak to Elfy pięknie śpiewają i tańczą, nikt nie wspomina o umiłowanym przez nich pięknie. Natomiast wszyscy ostrzegą o tym, by tam nie wchodzić, gdyż wejście tam bez zgody mieszkańców równa się śmierci. Bardzo ciekawym faktem, interesującym mnie jako maga, jest Wysoka Magia, którą podobno opanowali tak zwani Wiedzący, władcy elfów zamieszkujących Leredeon. To między innymi dzięki niej, drzewa tego lasu osiągnęły tak monstrualne rozmiary. Może kiedyś uda mi się dowiedzieć czegoś więcej na ten temat.

Konie zostawiliśmy stajennemu a sami weszliśmy do karczmy. Za drzwiami ukazał się nam ujrzeliśmy ciekawy widok. Sven, bo tak miał na imię karczmarz, którego zdążyłem poznać w trakcie kilku pobytów w jego karczmie, w drodze z Akademii do rodzinnej wioski, przysypiający za kontuarem, dwie jego córy usługujące ósemce jakiś mocno podpitych rzezimieszków. „Witaj Sven” – powiedział mój ojciec. Karczmarz momentalnie się obudził, przymrużył oczy i z uśmiechem na twarzy odpowiedział – „witaj Goth.” Ojciec przedstawił mnie karczmarzowi, który po pewnym umysłowym wysiłku przypomniał sobie moją twarz – „Tak pamiętam, onegdaj stołowałeś się u mnie.” „Słuchaj Sven” – powiedział Goth – „przysyła mnie do Ciebie Klustuss (jak późnej się dowiedziałem bezpośredni przełożony mojego ojca) podobno masz jakieś problemy.” Karczmarz znacząco zerknął w moją stronę. „Gotrek jest ze mną i możesz przy nim mówić wszystko to co powiedziałbyś mi.” Sven przyniósł wybornego piwa, po czym razem zasiedliśmy do stolika. „Widzisz Goth, ostatnimi czasy koło karczmy pojawiła się banda goblinów. To dziwne, bo gobliny mało kiedy zapuszczają się w te okolice i do tego zawsze dostają srogiego łupnia od Wilków. Co więcej dobrze wiesz, że kilkanaście metrów stąd na małej polance stoi posąg Natien. Otóż niedawno coś mnie tknęło i poszedłem na polankę. Jak bardzo się zdziwiłem, kiedy zobaczyłem, że ktoś zniszczył posąg. Na tyle ile mogłem naprawiłem go wraz z córami. Jak sam wiesz wśród stałych bywalców mojej gospody krąży legenda, że Natien dba o spokój w okolicy mojej karczmy. Po tym wydarzeniu nie wiem, jakoś wewnętrznie czuję, że to nie tylko legenda. Mimo, iż pomnik odremontowałem, czuję się tak jakby dni były zimniejsze, bardziej ponure, jakieś straszne. Może to tylko starość…” Zastanawiałem się kto i po co miał bezcześcić pomnik Natien. Bogini, która miała opiekować się podróżnymi, była całkowicie neutralna, z tego co wiem nie rywalizuje z żadnym z bogów. Co więcej często przed wyruszeniem w drogę zanosi się krótką modlitwę do niej, niezależnie od wyznania. Wszak każdy chce szczęśliwie dotrzeć do celu, niezależnie od tego czy jest złodziejem, mordercą, czy nawiedzonym paladynem. Ojciec odpowiedział krótko i zwięźle – „Zrobimy co w naszej mocy, by rozwiązać tę sprawę Svenie.” Kiedy Karczmarz się oddalił zapytałem ojca – „Co z tego będziemy mieli?” Ojciec zmierzył mnie surowym wzrokiem i rzekł – „Sven jest weteranem nie jednej bitwy, on już zasłużył się Lorshowi, teraz naszym obowiązkiem jest zapewnić mu spokój i godne życie.” W tym momencie zrozumiałem jak poprzez pobyt w Akademii z dala od Wilków odsunąłem się od tradycji i wiary. „A po drugie – kontynuował ojciec – Sven wie gdzie jest osoba, która ma wiadomości o psie którego szukamy.” „To rozumiem, wiedza to najwspanialsza z możliwych zapłat” – rzekłem. Drzwi do karczmy uchyliły się i wraz z zimnym podmuchem jesieni do środka wkroczyła Elfka. Ziriel, tak do niej zwrócił się po chwili krótkiego zastanowienia karczmarz. Przyglądałem się jej krótką chwilę i o dziwo nie jej uroda przykuła mą uwagę ale ogromna kusza zawieszona na specjalnym pasie, przytroczona na plecach. Dosyć dziwny widok. „Czas udać się na spoczynek synu” – rzekł ojciec. Po odmówieniu krótkiej modlitwy zasnęliśmy.

Ze snu wyrwał nas krzyk przerażonej kobiety, porwałem tylko swoją szablę, ojciec podniósł topór i wybiegliśmy z pokoju w kierunku schodów prowadzących do sali jadalnej. Przed nami wybiegła już elfka, z narzuconą na siebie koszulką kolczą. Szybki rzut okiem na salę, ochroniarz leży w kałuży krwi z dużym sztyletem sterczącym z pleców, Sven leży na podłodze martwy lub nieprzytomny i troje z ludzi pijących w karczmie wtedy, kiedy do niej przybyliśmy, kopie go i śmieje się przy tym donośnie, trzech usiłuje zgwałcić córki karczmarza, a dwóch zalanych w trupa leży na podłodze.

W momencie, w którym zaczynam inwokować czar tarcza, Elfka pomijając schody skacze przez barierkę w dół, zwinnie wyciąga w locie dwa sztylety, ląduje miękko niczym kot i rzuca się na pierwszego z przeciwników. Za sobą słyszę głos ojca - „synu zaczekaj chwilę” - po czym słowa – „Panie pobłogosław nas przed tym bojem.” Czuję jak spływa na mnie nienaturalna siła i pewność siebie. Już w biegu rzucam czar Pomniejsze drążenie Larlocha i czuję to wspaniałe uczucie, kiedy część energii życiowej jednego ze zbirów zostaje wchłonięta przez mój organizm. Widzę, że moi przeciwnicy są pijani lecz mimo to nie tracę czujności, kolczuga została w pokoju i nawet niesprawny pijacki cios może pozbawić mnie życia. Mimo to atakuję zaciekle. Przeciwnicy są jednak bardziej pijani niż sądziłem, mimo, iż walczyłem z dwoma nie są w stanie przebić się przez moja gardę. Walka trwa dosłownie chwilę kiedy to jeden z nich odsłania się na tak długa chwilę, że nawet niewidomy dałby radę go zabić. Moja szabla zwalnia tylko na ułamek sekundy na kręgosłupie, towarzyszy temu zgrzytający dźwięk, który bardziej czuję jako wibracje szabli niż słyszę. Głowa toczy się po podłodze, całe ciało jakby zdziwione stoi jeszcze przez chwilę, bryzgając dookoła fontannami krwi. Drugi przeciwnik pada trafiony, prawie że równocześnie śmiertelnym toporem mojego ojca oraz szybkim wymachem mojej szabli. Biegnący w naszym kierunku trzeci zbir widząc to pada na kolana i zwraca na podłogę zawartość swojego żołądka. Nie ma litości dla kogoś kto występuje przeciw naszym braciom w wierze, szczególnie tak zasłużonym jak Sven. Nieszczęśnik nie zdąża nawet wyrzygać całości tego co zjadł dzisiejszego wieczora, szabla przechodzi gładko przez zgiętą szyję. Krzyczę – „Ojcze mogę!?” - wskazując na dwóch nieprzytomnych zbirów pod stołem. Ojciec biegnący do kolejnego przeciwnika potakująco kiwa głową. Daję sobie rękę obciąć, że pod nosem mówi z dumą w głosie – „mój syn.” Walka kończy się szybko.

Muszę z żalem przyznać, że poniosło nas troszkę. Wszak nauki Lorsha mówią: „Mądrze stawaj do walki, gdy idzie o honor twego Boga, rodziny lub ciebie, wybij przeciwnika, jego rodzinę i wszystkich sprzymierzeńców. Zawsze jednak ocal jedną osobę i rzeknij jej czemu to zrobiłeś - człek ten odda naszej sprawie przysługę większą niż 100 ubitych.” Niestety czasem w ferworze walki, człowieka ponosi. Na szczęście Sven był tylko poobijany, a i córkom, dzięki naszej interwencji, nie stała się większa krzywda. Sven podziękował nam, a szczególnie Elfce. Mój ojciec też podziękował jej za pomoc w boju. Ja milczałem, wszak cóż to za pomysł by kobieta nosiła broń i walczyła u boku mężczyzny. Karczmarz poprosił ojca by odprawił nabożeństwo żałobne, za zamordowanego ochroniarza, który, jak nie trudno się było domyślić z tonu wypowiedzi Svena, był jego przyjacielem. Po uprzątnięciu ciał udaliśmy się na spoczynek.

Kiedy rano wstałem poczułem coś dziwnego, mianowicie energia, którą zużyłem na rzucenie czarów tej nocy, zregenerowała się całkowicie. Skupiłem się na mocy i wyczułem, że gdzieś niedaleko bije jej naturalne źródło. Będę musiał potem to zbadać. Rano kiedy zeszliśmy na śniadanie, córki z ogromnym zapałem szorowały podłogi, stoły oraz ściany z zalegającej na niej posoki. Przy barze stała Elfka wraz z karczmarzem. „O idą właśnie” – rzekł Sven i wskazał ręką w naszym kierunku. „Witajcie, jeszcze raz dziękuję za pomoc. Widzicie, pani Ziriel” – tu wskazał dłonią na Elfkę – „też została wysłana tu aby zająć się goblinami. Pochodzi z lasu Leredeon. Może połączycie siły?” „Hm widziałem cię w walce i nie mam nic przeciwko temu” – powiedział mój ojciec. „Ależ ojcze toż to kobieta” – powiedziałem oburzony, a elfka wypaliła – „A co może u was kobiety siedzą w domu przy garach?” „Skoro wiedziała, że tak jest to po co pyta” – pomyślałem. „Gotreku” – powiedział ojciec – „myślałem, że studiując w Lupis oswoiłeś się z myślą, że nie wszędzie kobiety mile widziane są tylko w domu. Musisz mieć otwarty umysł, widzę że daleka droga przed nami.”

Po obfitym śniadaniu wyruszyliśmy we troje w kierunku polanki z posągiem, przedstawiającym boginię podróżników. Ja, tak jak postanowiłem wcześniej, skupiłem się na źródle mocy i zauważyłem, że wraz ze zbliżaniem się do pomnika, wzrasta ilość otaczającej mnie energii magicznej. Przy samym pomniku miałem wrażenie, że moc źródła jest tak silna, że prawie widzę jej pasemka na płaszczyźnie astralnej. Pomnik faktycznie był zdewastowany, mimo iż stał teraz prowizorycznie naprawiony, prezentował się strasznie. Rozpoczęliśmy poszukiwania jakichkolwiek śladów. Z jednej strony pomnika dostrzegliśmy ślady kopyt oraz wypalony okrag o średnicy około 8 metrów. Pierwsze co wpadło mi do głowy to to, że jest to efekt po jakimś zaklęciu. Niestety nie mogłem zbytnio skojarzyć jaki czar mógłby wypalić w trawie tak równy okrąg. Być może jakiś czar ochronny. Po drugiej stronie posągu znaleźliśmy widoczne ślady goblinów. Zresztą trudno było by ich nie zauważyć. Myślę, że jeśli ktoś kiedyś wpadłby na pomysł zorganizowania turnieju, w którym trzeba by było przejść przez las, zostawiając jak najwięcej śladów swojej bytności, każdy goblin wygrałby te zawody bez specjalnego przygotowania się do nich. W pewnym momencie elfka schyliła się po coś i podniosła z trawy medalik wiszący na rzemieniu. „Mogę to zobaczyć kobieto?” – zapytałem. Elfka zmierzyła mnie zimnym wzrokiem i podała medalik. Na srebrnej blaszce wyryty był rąb z wpisanym w niego słońcem. Gdzieś na końcu świadomości błysnął mi ten wizerunek. Lecz nie umiałem sobie przypomnieć, gdzie już go widziałem.

Ruszyliśmy śladami goblinów. Szliśmy przez las za śladami zniszczeń, małe gałązki, paprocie były karczowane jakby komuś sprawiało to jakąś przyjemność. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się, bo do naszych uszu dotarł chóralny ni to śpiew ni to zawodzenie. Elfka powiedziała, że pójdzie na zwiad. Nie oponowałem, wszak wiedziałem, że żyje w lesie i na pewno najlepiej z nas poradzi sobie ze skradaniem. Po chwili przyszła i zdała relację: „Około 15 goblinów odprawia jakiś rytuał naprzeciwko wysokiej trzymetrowej rzeźby jakiegoś wojownika.” Na nasze szczęście wszystko to działo się w sporej odległości od pagórka, z którego mogliśmy to spokojnie obserwować. Ostrożnie podeszliśmy do miejsca, z którego wszystko obserwowała Ziriel. Naszym oczom ukazało się dokładnie to co opisała nam elfka. Przy samym posągu stał goblin, prawdopodobnie uważany za szefa lub kapłana. Ubrany był tak przekomicznie, iż mimo powagi sytuacji i poważnego zagrożenia od strony przeważających nas liczebnie goblinów, musiałem sobie wsadzić pięść w usta, aby nie wybuchnąć śmiechem. Goblin ubrany był w coś w rodzaju ogromnej czapki kucharskiej, z wystającymi z niej z jednej strony pękami trawy, a z drugiej czymś na kształt błazeńskich rogów. Do tego wszystkiego miał stary, połatany we wszystkich możliwych miejscach płaszcz oraz jakiś patyk z wyciętą z czegoś gwiazdką, imitujący różdżkę. Doprawdy widok żałosny i przekomiczny. Zapytałem elfkę czy da radę z naszej pozycji, z kuszy zestrzelić tego komicznego przywódcę. Odpowiedziała, że bez większych problemów powinna trafić. Sugerowałem, że gobliny pozbawione dowodzenia rozpierzchną się i aby elfka w czasie paniki wybiła z kuszy tyle ile zdoła. Tu wtrącił się mój ojciec i rzekł – „To zbyt niebezpieczne synu. W bój idzie się nie po to aby walczyć, lecz po to aby wygrywać. Lorsh uczy nas poszanowania dla strategii, a z punktu widzenia strategicznego jesteśmy na przegranej pozycji. Zatem pozwólcie, że poproszę pana o błogosławieństwo przed walką i poczekamy na dogodniejszy moment. Pokłońcie się i przyjmijcie błogosławieństwo.” Znów poczułem wspaniałe uczucie spływającej na mnie łaski pana. Obserwowaliśmy w spokoju dalszy bieg wydarzeń.

W pewnym momencie błazen z różdżką przestał intonować i wydał jakieś polecenie. Grupa pięciu goblinów oddaliła się w las. „To nasza okazja” – rzekł Goth i zwrócił się do Ziriel – „Czy mogłabyś zakraść się do tych pięciu pokrak i dać nam znać jeśli będą dostatecznie daleko, aby niespodziewanie nie dołączyły do walki?” „Oczywiście” – powiedziała kobieta, lecz nie zdążyliśmy wprowadzić planu w życie, jako że piątka już wracała ciągnąc na powrozie barana. Goblin w śmiesznej czapce zamienił „różdżkę” na młotek i raz po raz walił po głowie barana, aż ten padł na trawę. Dwa gobliny podniosły ogłuszonego barana nad głowę i podeszły do posągu. Ku naszemu zdziwieniu nagle głowa posągu ruszyła się i spojrzała w kierunku barana, a po chwili wróciła do swej pierwotnej pozycji. Wśród goblinów zapanował gwar. Szef wydał im jakieś szybkie polecenia, po czym jeden z zielonoskórych zaczął wspinać się na posąg. W tym momencie niespodziewanie posąg ożył. Jednym ruchem zrzucił z siebie goblina, który przeleciał kilka metrów i roztrzaskał się na pobliskim drzewie, drugi goblin został chwycony i dosłownie rozerwany na kawałki, szef został zgnieciony niczym kulka śniegu, o ile ktoś widziałby czerwono-zielony śnieg. „O cholera to golem” – powiedziałem – „w jakiś sposób aktywowały golema.” A posąg szedł i siał zniszczenie. Przed jego morderczymi ciosami umknęło zaledwie pięciu, może sześciu zielonoskórych. Golem nie zwracając na nic uwagi, ruszył w las zapadając się kilka centymetrów w ściółkę. Kiedy zniknął nam z oczu ojciec rzekł „musimy iść za nim.” „Nie wiem czy to rozsądne” – odpowiedziałem – „patrząc na nas wiem, iż nie posiadamy takiej siły abyśmy mogli mu zagrozić w jakikolwiek sposób, nie mówiąc o zabiciu go.” W tym momencie dostrzegliśmy jakiś ruch na dole. To jakiś sprytny goblin podczołgał się do tego co zostało z poprzedniego przywódcy, szybkim ruchem porwał z ziemi czapkę i padł w trawie udając martwego. Po chwili kiedy nikt na to nie zareagował zaczął grabić zwłoki. Elfka wymierzyła i strzeliła z kuszy. Mimo swych zapewnień, że trafi bez problemu, chybiła. Goblin znów na chwilę padł w trawę nieruchomy jak kłoda. Zafundowałem mu przypiekanie drążeniem, aż wyskoczył w górę jak oparzony tracąc część skradzionych rzeczy.

Zeszliśmy na dół, wszystkie gobliny z leżących w trawie były martwe. W miejscu gdzie leżał stary szef, kobieta znalazła jakiś pergamin. Zerknąłem na niego pobieżnie, była to jakaś mapa z zapiskami w języku krasnoludów, ale niestety nikt z nas nie zna tego języka. Zaproponowałem, że odczytam to za pomocą magii w karczmie. Ostrożnie poszliśmy wyraźnym śladem golema. Z minuty na minutę teren stawał się bardziej grząski, więc i ślady ciężkiego golema były coraz wyraźniejsze i bardziej głębokie. W pewnym momencie ślad znikł, ziemia była już zalana wodą z pobliskiego bajora, jak okiem sięgnąć ani śladu golema. „Jeśli miał jakiś wytyczony odgórnie cel to będzie do niego zmierzał najprostszą drogą” – powiedziałem – „prawdopodobnie jeśli bagno nie jest na tyle głębokie i gęste by go powstrzymać idzie teraz dalej w tym kierunku pod wodą, on nie musi oddychać. Jest jednak duża szansa, że zostanie w bagnie na zawsze. Nic tu po nas wracajmy i poszukajmy reszty tych pokrak.” Obróciliśmy się i zobaczyliśmy nadbiegających od tyłu pięciu goblinów, a nowy szef wydał im rozkaz do ataku, po czym ukrył się za jednym z drzew. Walka była szybka, nie daliśmy im najmniejszych szans. W międzyczasie przypomniałem sobie, gdzie widziałem znak słońca wpisanego w romb. Był to znak jakim posługuje się pewien potężny mag z Lupis, niejaki Amun Amoun, słynący z tego, iż wykonuje na zlecenia przedmioty magiczne bardzo nietypowe, niejednokrotnie takie, których nie odważyłby się zrobić żaden inny mag. Moja teoria była taka, iż być może potrzebował silnego źródła mocy do jakiegoś ze swych magicznych tworów. Po powrocie do karczmy i zdaniu relacji Svenowi, gdy padły słowa, iż przypuszczam że jakiś mag mógł mieć coś wspólnego ze zniszczeniem pomnika, Sven splunął i niepochlebnie wyraził się o magach. Goth napisał pismo do świątyni opisujące zarówno sytuację przy kapliczce Natien jak i to, iż pozbyliśmy się goblinów. Sven zaproponował nam obfitą kolację. „Nie będzie Ci przeszkadzać obecność maga przy stole?” – zapytałem z przekąsem. Sven zbladł i na krótką chwilę zapomniał języka w gębie. „Nie wypada obrażać gospodarza” – powiedział Goth. „Jak na razie to tylko ja jestem tu obrażany” – odpowiedziałem. Sven szybko dorzucił: „cóż to za walka, żeby z odległości miotać jakieś pioruny.” Tym razem jednak ojciec stanął w mej obronie. „Svenie dużo się zmieniło od czasu kiedy Ty walczyłeś. Lorsh w swej mądrości dostrzegł plusy posiadania magów w swych szeregach. Teraz magowie zostali zaakceptowani przez Kościół. Są to magowie walki. Walczą ramię w ramię z wojownikami.” W tym momencie uświadomiłem sobie jak trudno będzie mi zdobyć aprobatę wśród swojego ludu, który to żyje wspomnieniami dawnych lat, kiedy to magowie byli pogardzani. Mimo, iż potrafię walczyć także szablą, zawszę będę o sobie mówił z dumą MAG, bo wielu było znakomitych wojów, nie wspominając już o wojach kiepskich, natomiast żeby być magiem, nawet średnim, trzeba czegoś więcej niż kawałek żelaza w ręce i kilka prostych pchnięć i gard.

Udałem się do pokoju gdzie w ciszy rzuciłem zaklęcie „Rozumienia języków” i odczytałem zapiski na krasnoludzkiej mapie. Była to mapa opisująca miejsce w pewnej starej kopalni na zboczu Gór Czerwonych. Niestety co jest ukryte w tym miejscu nie wiem, jako iż mapa była stara i znakomita część zapisków została zamazana. Zszedłem na dół do ojca i elfki, podzieliłem się tymi wiadomościami i zaproponowałem „Jako, iż ty kobieto znalazłaś tą mapę, ale razem walczyliśmy z goblinami i do tego ja ją odczytałem myślę, iż będzie uczciwe jeśli razem się tam wybierzemy, oczywiście jeśli jesteś zainteresowana no i oczywiście jeśli ty też wyrazisz taką chęć Panie” – zwróciłem się tak do ojca. Goth odpowiedział „Różne ścieżki stawia przed nami Lorsh, jeśli to jest jedna z nich dlaczego miałbym nią nie kroczyć, ja się zgadzam.” „Ja też” - odpowiedziała elfia kobieta.



Kroniki II: Kopalnia (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga)

Czas i miejsce: Rok 1123 Nowej Ery, miesiąc październik. Południowo-wschodnie zbocza Gór Czerwonych (Tragonia, Dominium).


Następnego dnia wyruszyliśmy w kierunku miejsca zaznaczonego na mapie. Nie śpiesząc się, jechaliśmy kilka dni. W powietrzu wyczuwalny już był zapach nadchodzącej zimy. Dzień po dniu zbliżaliśmy się do celu. „Góry Czerwone” wytężyłem pamięć skąd taka nazwa, coś zaczynało obijać mi się pod czaszką. Przypomniałem sobie dwa źródła, skąd podobno góry zyskały taką nazwę. Żadne z tych, źródeł nie napawało optymizmem. Jedne podania głoszą, iż dawno temu, żyły tu czerwone smoki, a drugie, że nazwa ta podchodzi od krwi, którą spłynęły te góry w zamierzchłych czasach, kiedy to na ich terenie panowały Trolle. Trolle te podobno były inne, niż te żyjące obecnie, podobno tworzyły zwykłe normalnie funkcjonujące państwo. Lecz przyszedł czas kiedy Trolle zaczęły służyć jakiemuś starożytnemu do szpiku kości złemu bóstwu. I tak oto spadła na nich klątwa, która zamieniła je w krwiożercze bezmyślne istoty. Jadąc tak rozmyślałem o przeszłych czasach i potęgach, które onegdaj władały tymi terenami, a mimo to popadły w niebyt. W trakcie tej podróży, podczas nielicznych postojów, z wielką niechęcią przystąpiłem do ćwiczeń z toporem mojego ojca. Bogowie, jak można walczyć tak wielkim i ciężkim kawałem żelastwa. Ojciec pokazał mi prawidłowy chwyt oraz kilka najprostszych ciosów i gard. Mimo to wykonanie jakiegokolwiek zamachu, przychodziło mi z największym wysiłkiem, a na czole pojawiały mi się ogromne krople potu. Mimo, iż ojciec „mówił wszystko jest kwestią czasu synu”, w jego oczach widziałem pewien smutek i rezygnację. Z dnia na dzień z coraz mniejszym zapałem przymuszał mnie do ćwiczeń. Codziennie oczekiwałem natomiast niecierpliwie nocy oraz na moment mojej warty. Opatulałem się szczelnie futrem, dorzucałem drzewa do ognia i przy wyczarowanym źródle światła, powoli i skrupulatnie rozpisywałem nową formułę czaru. Miał być to czar wpływający na koncentrację maga podczas nauki. Szczególnie w średnio komfortowych warunkach, takich jakie panują w gwarnej karczmie, czy podczas obozowania pod gołym niebem. Tak spędzone warty, mijają szybko.

W końcu dotarliśmy do rozstajów, jedna z dróg skręcała do zaznaczonej na mapie kopalni. Po godzinie spokojnej jazdy dotarliśmy do kolejnego rozwidlenia. Na drodze, która wydała nam się słuszna, dostrzegliśmy ślady kilku koni. Mimo, iż ślady były stosunkowo świeże, trudno było rozeznać ilu konnych tędy przejechało. Ostrożnie ruszyliśmy wzmagając swoją czujność. W końcu dotarliśmy do dosyć wąskiego przejścia prowadzącego do wioski leżącej w kotlinie. Ziriel zeskoczyła z konia, po czym cicho powiedziała „nie patrzcie zbytnio w kierunku dwóch pierwszych domów, na dachach przyczajeni są kusznicy”. Bardzo powoli rozglądałem się po okolicy, mimo iż wiedziałem o strzelcach na dachu, nie umiałem ich wypatrzeć, bardzo dobrze się maskowali. Przez chwilę zauważyłem głowę jednego, po chwili jednak zgubiłem go z oczu. „Co robimy” – zapytałem ojca. „Wycofujemy się” – odpowiedział Goth. Powoli zawróciliśmy konie i udaliśmy się w poszukiwaniu dogodnego miejsca na obozowisko.

Znaleźliśmy małą polankę niedaleko ścieżki, postanowiliśmy tam rozbić obozowisko. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie jak Ziriel sama wyruszy na rekonesans. Ziriel pozbyła się swej kolczugi i pozbawiona krępującego ruchy pancerza, poszła obserwować wioskę zza wzgórz otaczających kotlinę. Goth zdrzemnął się, a ja w tym czasie rozpaliłem małe ognisko i zacząłem zbierać drewno na noc. Elfka wróciła dobrze już po zmierzchu. Grzejąc ręce przy ogniu oraz łapczywie zajadając kawał podsuszanej kiełbasy, zdawała relację. „To prawdopodobnie jacyś bandyci, z tego co zauważyłam jest ich w sumie około dwunastu. Mają też ze sobą jakichś więźniów, widziałam jak wyprowadzają ich z kopalni”. Jako, że walka w troje przeciwko dwunastce nie wchodziła w ogóle w grę, Goth wymyślił, aby Ziriel odnalazła jakiś bezpieczny szlak do kopalni. Nasz plan był prosty. Nocą udajemy się do jaskini, wykopujemy to co jest tam do wykopania i wynosimy się, zanim oprychy się połapią. Los niewolników nie interesował nas wcale. Jeśli ktoś nie umie zadbać o siebie, nie jest godny naszej uwagi. Nocny rekonesans Ziriel wypadł pomyślnie. Elfka zdołała znaleźć stosunkowo łatwą i dobrze osłoniętą ścieżkę w pobliże kopalni, a dodatkowo dowiedziała się, iż banda, która tu stacjonuje, to grupa tytułująca się „Czerwony Kciuk”.

Zanim jednak Elfa wróciła na mojej warcie wydarzyło się coś dziwnego. Kiedy tak siedziałem, zagłębiony w obliczenia niezbędne przy tworzeniu nowej formuły czaru, kątem oka dostrzegłem jakiś ruch. Wśród drzew siedział kot o srebrnej sierści. „Co u diabła” – pomyślałem. Z tego co się orientuję w lasach raczej nie spotyka się kotów. Zresztą jakie leśne stworzenie tak chętnie podeszłoby do ognia. W tej chwili przyszła mi do głowy myśl, że to może być chowaniec, który przyszedł na przeszpiegi. Zanim, odłożyłem pergamin i inkaust, aby rzucić w niego Magicznym pociskiem, kot zręcznie umknął w las. Po przyjściu Ziriel i po krótkim jej raporcie z sytuacji, dopytywałem się, czy nie widziała w obozie kogoś wyglądającego inaczej niż wszyscy. A konkretnie kogoś kogo można by było uznać za maga. Powiedziałem im o naszej nocnej wizycie oraz o tym jakim zagrożeniem może być dla nas ten chowaniec. Oczywiście o ile nim faktycznie był. Goth i Elfka nie podzielali jakoś moich obaw.

O świcie usłyszeliśmy tętent kopyt. Z wioski wyjechało około sześciu konnych. Nie zauważyli na szczęście naszego obozowiska i pojechali ścieżką, którą tu dotarliśmy. Pod koniec dnia wyruszyliśmy ścieżką, którą w nocy znalazła Ziriel. Po zmroku zeszliśmy do kopalni, tam nie niepokojeni przez nikogo, z rozpalonymi pochodniami podążaliśmy według mapy, która doprowadziła nas do dużej, naturalnej pieczary. Pierwsze co rzuciło się w oczy to to, że prowadzone są tu jakieś poszukiwania. Dobra nasza, widać bandyci nie mają dokładnej mapy, zatem ciągle jest szansa na to, że zdobędziemy skarb. Według stalagmitów zaznaczonych na mapie odnalazłem miejsce, zaznaczone na zniszczonej mapie. Niestety w kopalni nie było żadnych narzędzi. Okazało się, że niewolnicy biorą narzędzia po pracy i przynoszą je przed robotą. Nie chcąc ryzykować odkrycia, postanowiliśmy zasadzić się na, pilnujących niewolników, zbirów w kopalni. Kopalnia jest na tyle długa i na tyle daleko od wioski, że nikt nie usłyszy ich agonalnych jęków. Plan był prosty, ja z ojcem schowaliśmy się w mroku po jednej i drugiej stronie wejścia do pieczary, za zwałami wykopanej ziemi, pomieszanej ze skałami, natomiast Ziriel miała czekać z tyłu, w jednej z odnóg, na wypadek gdyby jednak któremuś ze zbirów udało się nam umknąć.

Rano usłyszeliśmy zbliżające się do pieczary głosy. Najpierw weszło sześciu więźniów, potem dwóch strażników z naładowanymi kuszami. Daliśmy im chwilę czasu, obrócili się do siebie i rozmawiali. To była ostatnia rozmowa w ich życiu. Goth z okrzykiem wyskoczył za zwału ziemi i umieścił topór w plecach jednego ze strażników. Ja wywijając szablą, zaatakowałem drugiego. Chwilę potem Goth pomógł mi w pozbawieniu go życia silnym i brutalnym ciosem topora. Zaskoczeni niewolnicy patrzeli na to wszystko, któryś rzygał, ktoś zaszlochał, jeden z nich podbiegł do mego ojca dziękując za wybawienie. Precyzyjnie wymierzony cios pięścią ostudził jego zapał oraz wprowadził jeszcze większe zdziwienie w szeregach niewolników. „Jestem Goth” – rozpoczął przemowę mój ojciec – „Posłuchajcie! Wykopiecie coś dla mnie, jeśli to zrobicie puszczam was wolno i nie obchodzi mnie kiedy i gdzie pójdziecie.” „Jeśli nie” – wszedłem w słowo ojcu – „To nie będziemy mieć litości” – znacząco położyłem dłoń na rękojeści mojej broni. „Mam nadzieję, że rozumiecie swoje położenie i nie będę musiał nikogo karać dla przykładu, a teraz brać narzędzia i kopać tutaj” – wskazałem ustalone wcześniej miejsce.

Po pewnym czasie więźniowie krzyknęli, że coś znaleźli. Była to ogromna skrzynia. Po otwarciu jej, naszym oczom ukazały się różnorakie, prawdopodobnie górnicze narzędzia. Być może dla krasnoludów, które opuściły tę kopalnię i zabezpieczyły te rzeczy, były bardzo cenne, ale dla nas to była tylko kupa bezwartościowych śmieci. Według planu mieliśmy wykopać „skarb” i uciec niepostrzeżenie. Dlatego zdziwiłem się, gdy ojciec odezwał się tymi słowy „czy chcecie zemścić się na waszych oprawcach i dołączyć się do walki z nimi?” Niewolnicy nie kwapili się jednak do pomocy. Ojciec mierzył ich lodowatym wzrokiem. W końcu wystąpiło dwóch. Andreas i Mirander.

Andreas wziął toporek od zabitego w grocie strażnika, a Mirander powiedział, że potrafi strzelać z kuszy. Plan był prosty, Ziriel wraz z Andreasem zajmują się dwójką w magazynie, ojciec i ja oraz Mirander likwidujemy tych w karczmie. O strzelców na dachu nie musieliśmy się martwić, zarówno karczma jak i magazyn odgrodzone były od strzelców innymi budynkami. Ziriel, jak i nam, poszło gładko, zaskoczeni i lekko podchmieleni rabusie oddali życie szybko. Ziriel obeszła budynek, przycelowała ze swej potężnej kuszy i jednym strzałem pozbawiła życia przyczajonego na dachu strzelca. Ku naszemu szczęściu okazało się, że na drugim dachu nikogo nie ma. Ziriel wraz z Miranderem wdrapali się na dachy, gdzie uprzednio przyczajeni byli kusznicy bandytów. My skryliśmy się za domem, w takim ustawieniu postanowiliśmy poczekać na resztę bandy.

Na szczęście nie musieliśmy czekać zbyt długo. W kierunku wioski zmierzało siedmiu konnych. W środku grupy jechał ich herszt, odziany w ciężką zbroję, na doskonałym koniu. Nie wiem dokładnie co nas zdradziło, może to, że kusznik czekający na dachu nie pozdrowił ich, a może coś innego, lecz herszt uniósł dłoń i wypowiedział rozkazy. Od grupy odłączyła się dwójka i zaczęła okrążać domy. Goth wiedząc, że zaraz i tak zostaniemy zdemaskowani ruszył do ataku. Ziriel raz po raz szyła z kuszy, ojciec odpierał ataki trzech przeciwników, ja natomiast ze strachem, ale też z wielką dumą stanąłem do pojedynku z hersztem bandy. Życie w tej walce zawdzięczam tylko magii ochronnej i temu, że pozostali kompani dowódcy zostali szybko i sprawnie wyrżnięci. Goth krzyknął „Poddaj się, a darujemy ci życie!”, a herszt usłuchał i rzucił broń. Odetchnąłem z ulgą. Dopiero teraz czułem ciepłą krew spływającą po moim ramieniu. W trakcie walki nie czułem, iż tak silnie zostałem zraniony.

W takich sytuacjach pobożni wojownicy Lorsha zawsze zostawiają jednego wroga przy życiu. Wszak tak nakazują święte słowa. Niech wieść o męstwie i bezwzględności wyznawców Lorsha zostanie zaniesiona do jak największej liczby osób, niech wzbudza strach i szacunek ku chwale Lorsha. Zza pobliskiego budynku jak w amoku wytoczył się Andreas. „Ty” – krzyknął, wskazując zakrwawionym toporkiem na klęczącego już w tym momencie przywódcę bandy. „Ty! Zabiłeś moją żonę! Zapłacisz mi za to!” – protestowałem lecz ojciec odpowiedział – „Honor jego rodziny został zszargany, ma prawo do zemsty, niech staną do pojedynku, a Lorsh zdecyduje kto powinien żyć a kto zemrzeć. Żeby pojedynek był sprawiedliwy, ściągniemy Ci zbroję, jako iż Andreas też takowej nie posiada.”

Andreas podniósł leżącą przy zwłokach jednego ze zbirów tarczę i zaczął wściekle wybijać na niej rytm zakrwawionym toporkiem. My w tym czasie pozbawiliśmy jego przeciwnika zbroi. Walka rozpoczęła się szybko, byłem przekonany, że Andreas zginie rozpłatany wielkim mieczem. Nie wiem czy bóg tak chciał, czy to tylko osłabiony odniesionymi wcześniej ranami herszt osłabł, ale w pewnym momencie odsłonił się na zbyt długi czas i toporek Andreasa ze świstem wbił się w jego szyję. Bandyta upadł bezwładnie, jego głowa trzymała się na resztkach skóry i żył. Połapaliśmy wszystkie konie, przeszukaliśmy zbirów. Każdy z nich miał na szyi mały medalik z wizerunkiem kciuka. Wpadłem na pomysł, by zebrać je wszystkie, a głowę herszta wsadzić do beczki z solą, a może akurat będzie jaka nagroda za tą bandę. Słysząc naszą rozmowę Andreas potwierdził, iż w twierdzy Rashimona, forcie strzegącym południowych granic Dominium, były wywieszone listy gończe.

Kiedy mimo kilku nawoływań, Mirander nie zszedł z dachu na dół, poszedłem zobaczyć co się z nim dzieje. Moim oczom ukazał się dziwny widok. Mirander klęczał nieruchomo w pozycji strzeleckiej, lecz jego kusza oparta była o pierś, a bełt tkwił wbity w szczękę od dołu. Grot prawdopodobnie bez problemu dotarł do mózgu. Niedługo cieszył się wolnością, prawdopodobnie mechanizm zwalniający bełt, uszkodził się, być może podczas mojego ataku na zbója. Widać nie obeznany do końca z kuszą więzień, chciał zerknąć na zepsuty mechanizm i w tym momencie wystrzelił. No cóż, kto się wróblem urodził, kanarkiem nie zdechnie.

Wszyscy uwolnieni więźniowie wyrazili chęć podróżowania z nami do najbliższej osady. Wyruszyliśmy w drogę jako całkiem duża karawana, kilkanaście koni, plus w sumie osiem osób. Kiedy dwa dni później dojeżdżaliśmy do kolejnej wioski, przy drodze stało dwóch wieśniaków. Zobaczywszy nas pospiesznie ściągnęli czapki i zaczęli nerwowo miętolić je w rękach. „Pany” – zaczął jeden z nich – „Dostojne Pany, nasza wioska ratunku wypatruje, a tu wy się na drodze pojawiacie jak posłańcy od Bogów”. „Nienawidzę jak tak durnie miętoszą te swoje mycki” – szepnął do mnie ojciec. „No co tam, co zagraża waszej wiosce?” – zapytał Goth. „No Krasnobrodzi” – popatrzałem na nich i zapytałem „Krasnobrodzi? O krasnoludy wam chodzi?” – przytknęli nieśmiało głowami. „A czymże takim krasnoludy wam szkodzą? Hę?”, tu wieśniacy zaczęli mówić jeden przez drugiego „a no gorzałkę z karczmy kradną, ludzi we wsi biją, jedną babę zgwałcili w dwóch! A żeby tego było mało zbezcześcili naszą kapliczkę Lorsha i odłamali święty topór, który nasz opiekun trzymał w ręce”. Szybko zerknąłem na ojca, mimo iż prawie zawsze zachowuje spokój, widziałem, że zaczyna w nim wrzeć. Oj będzie się działo, pomyślałem, taki czyn na pewno przypłaci ktoś życiem. „Prowadźcie zatem do kapliczki!” – krzyknął Goth do wieśniaków.

W kapliczce ukazał nam się widok zbezczeszczonego posągu Lorsha. Po krótkiej modlitwie udaliśmy się do wioski. Tam całą sytuację przedstawił nam sołtys Jan. Według jego słów, krasnoludy, mimo iż na początku stosunki wioska-kopalnia były dobre, zaczęły ich okradać, bić mieszkańców, dobierać się do wioskowych kobiet, a po ostatniej kłótni zagroziły, że zniszczą kapliczkę i wioska straci ochronę Boga. Sołtys dał nam jednego z wieśniaków jako przewodnika, aby zaprowadził nas do wioski krasnoludów.

Do kopalni dotarliśmy już po zmierzchu i weszliśmy do kuźni, z której dochodziły odgłosy kucia. Krasnolud, pracujący przy kowadle, zobaczył nas, odstawił ciężki kowalski młot i podszedł do nas. „W jakiej sprawie przybywacie o tak późnej porze?” Goth wyłożył mu sprawę i opowiedział jakie zarzuty stawia sołtys Jan. W krasnoludzie, aż się zagotowało, lecz było widać, iż mądry z niego osobnik. Uspokoił się, zaprosił do karczmy i poprosił abyśmy wysłuchali jego wersji. Zaproszenie do karczmy nie spodobało nam się, powiedzieliśmy, że przeczekamy do rana i wtedy porozmawiamy. Usiedliśmy na ławkach, koło specjalnego miejsca na ognisko, gdzie drwa było przygotowanego w brud. Rozpaliliśmy ogień, a po chwili z karczmy wyszło sześciu krasnoludów. Wszyscy mieli na sobie ciężkie zbroje oraz oręż u pasa. Jest źle, pomyślałem, krasnoludy nie wyglądały na ułomków. Lecz na szczęście zamiast wyciągać broń, krasnobrodzi wyciągnęli kubki i gąsiorek jakiegoś trunku. „Nie chcecie wejść do karczmy, to swoją wersję opowiemy wam tu” – i tak kowal zaczął snuć opowieść.

Początek zgadzał się ze słowami Jana. Mianowicie kiedyś krasnoludy żyły w bardzo dobrych stosunkach z wieśniakami, wykonywali dla niech narzędzia, dokonywali jakichś napraw w wiosce, a za to wieśniacy zaopatrywali ich w prowiant i gorzałkę. Lecz pewnego dnia, jak wynikało ze słów kowala, sołtys zapragnął zysków z ich przedsięwzięcia. Jako iż kopalnie wykupili legalnie, nie zamierzali się z nikim dzielić i w ten czas sołtys nakazał, aby w jedynej karczmie w wiosce, ceny dla krasnoludów z kopalni podwyższyć kilkakrotnie. „Po prostu ten chciwy cham, chce nas wysiudać z interesu i przejąć naszą kopalnię” – dokończył opowieść jeden z krasnoludów. Wersja krasnobrodych wydawała się nam bardziej przekonywująca. Doszliśmy do wniosku, że trzeba zobaczyć się z dziewczyną, którą rzekomo zgwałciły krasnoludy.

Za sprawą prostego czaru, zyskałem sobie w wiosce przychylność pewnej kobiety, która to wskazała nam chałupę pokrzywdzonej dziewczyny. Drzwi otworzył nam starszy wieśniak, zażądaliśmy od niego widzenia z dziewczyną. Wieśniak ociągał się, mówił, iż córka choruje. „Nic nie szkodzi” – rzekłem – „Ten oto dostojnik, to kapłan Lorsha, może wyleczy twoją córę”. Znów posługując się magią sprawiłem, że dziewczyna stała się bardziej gadatliwa. Opowiedziała historię o tym jak ją jeden z wieśniaków zbrzuchacił, bała się gniewu ojca, zatem poszła po radę do sołtysa. Ten rzekł jej, aby rozpowiadała, że dobrało się do niej dwóch krasnobrodych, to wtedy ciąża się cofnie. Znaleźliśmy potwierdzenie słów krasnoluda, to wszystko uknuty plan sołtysa. W podobny sposób przesłuchaliśmy karczmarza i znów prosty czar przydał się niezmiernie.

Tyle wystarczyło Gothowi, aby wkroczyć do domu sołtysa, przylać mu i powiedzieć mu jego winy. Sołtys poobijany i wystraszony, przyznał się, być może licząc na łaskę. Okazało się, że to on z kowalem i karczmarzem uszkodzili posąg. Ja i Ziriel sprawnie doprowadziliśmy do sołtysa pozostałych spiskowców. W obecności wioskowego skryby oraz przedstawiciela tutejszej pożal się Boże „milicji”, przyznali się do winy. Karczmarz wraz z kowalem wprawdzie zaprzeczali do samego końca, ale sołtys wskazał, iż w piwnicy jednego z nich jest odłamany topór z pomnika Lorsha. I tak wszyscy wydali się wzajemnie. Goth ogłosił wyrok.

W wiosce bardzo szybko znalazły się trzy liny oraz trzy pieńki. Lud spragniony widowiska szybko i sprawnie przewiesił liny przez gałęzie drzew, a ja z dużą dozą zadowolenia, po kolei wykopywałem pieńki spod nóg skazańców. Goth i ja nakazaliśmy, aby pomnik został naprawiony czym prędzej. Ludzie z wioski obiecali, że jutro, kiedy tylko murarz wytrzeźwieje, zreperuje zdewastowaną rzeźbę. Ojciec wziął odłamany topór i powiedział, że zawiezie go do kaplicy. Zapytał też Ziriel, czy jedzie tam z nami, ale Elfka odmówiła. Ojciec spojrzał na nią surowo i rzekł „Ziriel to nie jest tak, że można czerpać od Boga, nic w zamian nie dając. Bogowie patrzą i osądzają nasze czyny, a także naszą gorliwość w wierze.” Ziriel popatrzała na niego i zapytała – „Dlaczegóż to twój Bóg jest niby lepszy od innych bogów?” Ojciec z dumą wypowiedział słowa – „Dlatego, iż jest to Bóg walki oraz honoru, jest to Bóg silny, bywa okrutny ale jest sprawiedliwy”. „Przecież Richiter też jest bogiem walki” – odpowiedziała Ziriel. Goth i ja splunęliśmy prawie równocześnie. „To prawie bluźnierstwo wymawiać imię Richitera w dyskusji o Lorshu” – nie wytrzymałem i wszedłem w słowo ojcu. „Widzisz Ziriel, Richiter to też Bóg walki, ale jest też bogiem głupców. Głupców, którzy są wstanie zginąć dla niego w bezsensownej i nieprzemyślanej walce. Richiter z całą masą swych błędnych rycerzyków, którzy są gotowi nabić się na miecze ku jego chwale” – mówiłem z pogardą. „Lorsh jest bogiem walki, ale walki przemyślanej i strategicznie zbliżonej do doskonałości. Celem Lorsha nie jest sama walka, ale walka którą się zwycięża. Walka, do której odchodzi się przygotowanym, skupionym. Dobry wojownik wie, kiedy przeczekać, kiedy zaatakować. Dla wyznawców Richitera liczy się walka, jak oni to mówią, w słusznej sprawie. Ich wiara niejednokrotnie zaćmiewa im umysł i idą w bój na śmierć, której bez ujmy na honorze można by było uniknąć.” Tu me słowa przerwał mój ojciec – „Wiedz też Ziriel, iż nie oznacza to, że w sytuacji bez wyjścia zawaham się oddać życie za Lorsha. Po prostu naszym zadaniem jest unikać tego, przez rozsądne decyzje. Jak najdłużej wszak żyjąc, lepiej służymy naszemu Panu na ziemi, niż będąc nawozem.” Tych słów Elfka nie zripostowała już lecz mimo to nie udała się z nami.

Kiedy dojechaliśmy do kapliczki, posąg przedstawiający Lorsha jaśniał dziwną poświatą. Goth podszedł do niego, po czym przyłożył ułamany topór do figury. Gdy cofnął ręce, pomnik był jak nowy. Uklęknęliśmy, przepełnieni wspaniałym uczuciem, pogrążyliśmy się w modlitwie. W czasie modlitwy moje myśli uciekały do Ziriel. Zastanawiałem się, co mogło by skłonić kobietę tak niezależną jak ona, do tego by zechciała przyjąć wiarę, według której miejsce kobiety jest w domu. Zastanawiałem się jak się czuła, kiedy z pogardą mówiłem do niej ignorując jej imię. Doskonale wiedziałem jak się czuła, z pewnością tak jak ja, kiedy to zapatrzeni w stare poglądy wyznawcy Lorsha, spluwają na widok maga. Czuła się zapewne tak jak ja, kiedy Sven w karczmie szydził ze sposobu w jaki walczą magowie. Może nadszedł czas zmian, może Lorsh zesłał na naszą drogę tą Elfkę, aby pokazać nam, iż kobiety tez doskonale nadają się do walki? Chyba będę musiał porozmawiać na ten temat z ojcem. Byłem zły sam na siebie bo cóż mi dało szydzenie z jej płci? Chyba tylko tyle, że to ja mogłem kimś pogardzać dla odmiany. Prosiłem Boga o otwarty umysł, by sprostać temu problemowi. Po modlitwach udaliśmy się do krasnoludów w celu wyjaśnienia im sytuacji. Po drodze Goth opowiedział Ziriel o cudzie, który miał miejsce w kapliczce. Ziriel wyglądała na zaciekawioną. „Tylko ludziom prawdziwej wiary dane jest oglądać cuda Lorsha, pamiętaj o tym Ziriel”. Przy kopalni opiliśmy się z krasnobrodymi gorzałki, ujawniając jaki to spisek uknuł sołtys. Zdobyliśmy sobie u niech sympatię i w pewnym momencie ich kowal rzekł – „Cóż, posiadłem umiejętność tworzenia specjalnego runu na broni, jest to Run Siły. Musicie wiedzieć, że nie każdemu o tym mówię. Mimo sympatii do was, wykonanie tego to sporo pracy i duży koszt. Dla was mogę zrobić to za 50 złotych centarów. Lecz też nie teraz, jako iż roboty z zabezpieczeniem nowej żyły złota mamy kupę. Jeśli kiedyś będziecie w okolicy zapraszam, wtedy na pewno znajdę czas by dla was go wykuć.”

Podziękowaliśmy za gościnę i wyruszyliśmy w kierunku fortu Rashimona po nagrodę za szajkę Czerwonego Kciuka.



Kroniki III: Kult Wampirów (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Adrian Reol (Sarak), Santhis (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1125 Nowej Ery, miesiąc czerwiec. Południowo-zachodnie obrzeża Wielkiego Lasu, Gospoda Albatros (Tragonia, Dominium, Protektorat Lupis).


Pierwsi dotarliśmy z ojcem do umówionego miejsca, był to zajazd „Albatros”. Prawie rok temu rozstaliśmy się z resztą grupy, którą poznaliśmy podczas ucieczki z niewoli w Górze Czaszki. Badania nad jedną z podarowanych nam srebrnych czaszek, doprowadziły nas do wniosków, iż to w okolicach tej karczmy znajduje się ołtarz, do którego pasują wszystkie czaszki. Mieliśmy niemal rok na zdobycie pozostałych trzech. Pierwszą zabrał Adrian w celu szukania nowych informacji o niej. Ja wraz z ojcem oraz jego przybocznymi wyruszyliśmy na południe i tam odzyskaliśmy drugą z czaszek. Ziriel miała zdobyć swoją gdzieś w Paddar, a Santhis w Białym Mieście.

Do karczmy przybyliśmy pierwsi. Usiedliśmy i mimo, że nie pokazywaliśmy tego po sobie, oczekiwaliśmy na pozostałych w niepokoju. Po głowie krążyły myśli, nie tyle nawet czy się pojawią, ale czy żyją i czy zdołali zdobyć pozostałe czaszki. Z tego co dowiedzieliśmy się wcześniej, Kult Wampirów upadł około 400 lat temu, a miejsce gdzie stał ołtarz, ogarnął pożar i wszystko doszczętnie spłonęło. Podobno na ruinach tego miejsca, wiele lat później, została wybudowana gospoda „Albatros”. Przywódcą tego kultu był niejaki mag, Ember, a kultyści pod jego przywództwem wierzyli, iż mogą stać się nieśmiertelni, że mogą posiąść moce wampirów. Prawdopodobnie jednak Ember oszukał ich i wszyscy podczas rytuału zginęli. Co stało się z samym Emberem nie wiadomo. Zdołaliśmy się dowiedzieć, iż kultyści pili krew podróżnych, których wcześniej pozbawiali złota. Mieliśmy nadzieję, że po otwarciu „zamka” zabezpieczającego ołtarz, zdobędziemy przechowywane tam zgrabione bogactwa.

Kiedy tak siedzieliśmy z kuflem piwa, do karczmy wszedł Santhis, postawny złodziejaszek z rozbieganymi oczkami. Po wyrazie jego twarzy można było ocenić, iż zdobył swoją czaszkę. Chwilę później przyszła Ziriel, jej także się powiodło, więc pozostało nam tylko czekać na Adriana, kapłana Aziela. Dopiliśmy w spokoju piwo rozmawiając przyciszonymi głosami o wydarzeniach minionych kilku miesięcy, kiedy do karczmy wszedł i Adrian. Podszedł do naszego stolika powoli. Podpierał się na kiju i utykał mocno. Do teraz nie udało mi się dowiedzieć jakiemu to wypadkowi uległ lata wstecz, który to przyprawił go o takie kalectwo. W karczmie było dosyć gwarno i tłoczno, prócz okolicznych wieśniaków w karczmie biesiadowało kilkunastu żołnierzy królewskich. W jednym z kątów siedziały mocno już podpite i diabelnie głośne krasnoludy.

Poprosiliśmy karczmarza o alkowę zasłoniętą grubą ciężką kotarą. Donośny gwar karczmy pozwalał nam spokojnie w niej porozmawiać, nie musieliśmy się bać o to, że zostaniemy podsłuchani. Wpadłem na pomył by wykorzystać, powagę kościoła i wprost zapytać czy pod karczmą nie znajduje się coś nie pasującego do reszty budynków, ewentualnie po prostu wspomnieć o ołtarzu. Kapłani, którzy z nami byli, mieli by zostać wysłani na misje zbadania tegoż ołtarza. Z informacji, które uzyskali od swych przełożonych, wywnioskowali, że ołtarz ten znajduje się w okolicach tej właśnie karczmy. Adrian zawołał karczmarza.

Karczmarz przyszedł i zapytał – „Jeszcze piwa?” „Nie, nie” – odpowiedział Kapłan „Chciałem Ci zadać kilka pytań. Czy nie wiesz może czy w okolicy jest jakiś stary ołtarz?” Karczmarz zerknął na nas, zastanowił się, po czym odpowiedział – „A no jest, kilka godzin na zachód, kapliczka Natien”. „Natien powiadasz, hmm, ale nie o to pytam. Chodzi mi bardziej o jakieś ruiny, coś starego” – rzekł Adrian. „Nie, nic tu takiego nie widziałem” – po chwili odpowiedział karczmarz, po chwili jak dla mnie zbyt długiej. Wydawało mi się, iż coś ukrywa, że nie mówi nam całej prawdy. Widziałem, iż rozmowa kapłana z karczmarzem do niczego nie prowadzi, postanowiłem wziąć sprawę w swoje ręce. Rzuciłem czar, który sprawił, iż nasz gospodarz widział we mnie starego dobrego przyjaciela. Przerwałem wypowiedź Adriana słowami „Karczmarzu, Ci oto dostojni kapłani zostali powiadomieni, że prawdopodobnie w tych okolicach jest coś, co przypomina jakiś ołtarz lub posąg. Być może nawet na miejscu, w którym stoi ta karczma. Czy karczma została zbudowana na starych fundamentach?” „No na starych” – wolno odpowiedział karczmarz. „Nie widziałeś niczego w piwnicy co nie pasuje wyglądem do fundamentów? „Dziad, który stawiał karczmę nic na ten temat nie wspominał?” – karczmarz zastanawiał się przez chwilę – „Jest tu takie miejsce, stare bardzo, ale to trza iść kawał drogi, nie traficie tam sami. To jakieś dziesięć kilometrów stąd. Stoją tam cztery takie wielkie menhiry. Pismem zapewne elfim opisane.” Korzystając z działania czaru namówiliśmy karczmarza aby jedna z dziewek wskazała nam drogę. Karczmarz przystał na to, lecz dziewkę za drobną opłatą udostępnić zgodził się dopiero wieczorem.

Kiedy karczmarz wyszedł, rozgorzała dyskusja. Wszak jeśli to będzie wieczorem, to zostanie nam strasznie mało czasu na zbadanie sprawy. Z tego co się dowiedzieliśmy, tylko 1 października można skutecznie użyć czaszek. Pozostanie nam zatem tylko kilka godzin i jeśli się nam nie uda, znów będziemy musieli czekać rok. Zawołaliśmy karczmarza ponownie, kwota, której zażądał za wcześniejsze udostępnienie nam dziewki była nie do zaakceptowania. Natomiast próby szantażowania go, skończyły się na tym, iż wyszedł z pomieszczenia obrażony. Przypuszczałem, że i pod wieczór dziewki nam nie udostępni. W złych nastrojach udaliśmy się do swych pokoi.

Pod wieczór, kiedy karczmarz się nie pokazywał, postanowiłem zejść na dół. Ojciec mój sugerował, abym jeszcze poczekał, lecz nie umiałem siedzieć tak bezczynnie. W sali jadalnej siedziała też reszta kompanii. Zasiadłem przy stoliku i otwarłem książkę na czarze, którym już wcześniej zjednałem sobie karczmarza. Nie zdążyłem jednak skupić się na zaklęciu, kiedy na schodach z piętra pojawił się Goth i oznajmił „musicie na chwilę przyjść do mnie”. Dziwne było to, że przyszedł bez topora, z którym zazwyczaj się nie rozstawał. Po chwili wstaliśmy wszyscy i ruszyliśmy w stronę naszego pokoju.

Po wejściu do niego naszym oczom ukazał się następujący widok: pomiędzy łóżkami leżało ciało, długa rana na klatce piersiowej sugerowała, iż martwy osobnik bliżej zapoznał się z toporem mojego ojca. Cały pokój zbryzgany był jego krwią. Topór ojca, oparty o łóżko, ociekał posoką. Dopiero po chwili poznałem, iż leżące na podłodze zwłoki, to wykidajło z tej gospody. „Co tu się stało” – niemal równocześnie zapytali wszyscy. „Zostałem podstępnie zaatakowany przez to ścierwo” – rzekł mój ojciec, szturchając zwłoki nogą. „Kiedy wyszedłeś na dół Gotreku, ja dalej byłem pogrążony w rozmyślaniach o Bogu, wtedy usłyszałem skrzypnięcie i on wyszedł z szafy, celując do mnie z kuszy. Celując we mnie z kuszy przeszukiwał twoje rzeczy Gotreku. Szukał czaszki. Cierpliwie czekałem na odpowiedni moment i zaatakowałem.”

Wspólnie obejrzeliśmy szafę, jak się okazało ukryte za nią było tajemne przejście, naszym oczom ukazała się drabina prowadząca w dół. Starannie zamknęliśmy drzwi pokoju, zebraliśmy swój ekwipunek i zeszliśmy na dół. Wszystko wskazywało na to, iż jednak znajdziemy ołtarz pod karczmą. Schodząc w dół i idąc korytarzem zauważyliśmy, że do wszystkich pokoi w karczmie prowadzą z tego korytarza drabiny. Rozświetlając sobie drogę zaklęciami, ostrożnie poruszaliśmy się po korytarzach, które były przed nami. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do końca korytarza, który wchodził w dużą naturalną jaskinię. Niedaleko było widać wyjście, nawet tu słyszeliśmy odgłosy burzy na zewnątrz. Postanowiliśmy zawrócić i spenetrować inne odnogi. Z drugiej strony korytarz kończył się głębokim na jakieś dziesięć metrów urwiskiem. Kiedy dochodziliśmy do końca, w nasze nozdrza uderzył smród gnijącego mięsa. W dole leżały dziesiątki ciał, prawdopodobnie ludzkich, lecz z tej odległości trudno było to ocenić. Trupi odór był nie do zniesienia w tym miejscu, pospiesznie wycofaliśmy się, aby zbadać pozostałe odnogi.

Jedna zaprowadziła nas do piwniczki, prawdopodobnie bezpośrednio pod karczmą, a druga do dużych solidnych drzwi z wizerunkiem bogini wampirów – Imsmanaeil. Drzwi były zamknięte. Do akcji przystąpił Santhis. Wyciągnął swoje narzędzia i ostrożnie i powoli zaczął manipulować przy zamku. Po chwili jakaś potężna energia odrzuciła go na ścianę, z jękiem z jego płuc uszło całe powietrze. Przez chwilę nie umiał złapać tchu. Adrian podszedł do niego i wypowiedział słowa modlitwy. Santhis podziękował z wdzięcznością, gdyż ból go opuścił. „Spróbuję jeszcze raz” – powiedział złodziejaszek. Po chwili drzwi stały dla nas otworem.

Za drzwiami ukazał się postument, a na nim statuetka Imsmanaeil. W postumencie wyraźnie było widać cztery wgłębienia. Santhis, nie pytając nikogo o zgodę, wsadził czaszki w otwory. Na ścianie za postumentem zaświeciły się rysunki czterech menhirów. Kiedy rozmawialiśmy o tym, że to na pewno symbole tych kamieni, o których mówił karczmarz, drzwi za nami zatrzasnęły się i wyraźnie usłyszeliśmy zgrzyt przekręcanego zamka. Santhis doskoczył do zamka i o wiele już sprawniej odtworzył go ponownie. Za drzwiami stała jedna z dziewczyn, które usługiwały w karczmie i tego co stało się chwilę później, złodziejaszek się nie spodziewał. Służka odbiła się w jednym momencie i zaatakowała jak w amoku, okładając go nieuzbrojonymi rękoma i orając skórę paznokciami. Szybka interwencja Ziriel i precyzyjne pchniecie sztyletem zakończyło nędzny żywot służącej. Obszukałem służkę, a w tym czasie reszta zajęła się poturbowanym Santhisem. Ani przy służce, ani przy drzwiach nie było klucza. Wniosek nasuwał się jeden, to ktoś inny nas zamknął, ona tylko wartowała pod drzwiami.

Pobiegliśmy do jaskini, w której znaleźliśmy się na początku penetrowania podziemi. Za jaskinią ziemia była rozmokła od deszczu, co pozwoliło nam określić kierunek w jakim pobiegł ktoś kto nas zamknął. Po kilkudziesięciu minutach błądzenia w deszczu, w oddali w lesie zauważyliśmy jasną poświatę. Zakradliśmy się ostrożnie, to były cztery wielkie menhiry jaśniejące czteroma barwami. Między nimi, w ziemi, widać było odsłonięte przejście, na którym kiedyś musiała spoczywać ciężka kamienna płyta, teraz płyta była odrzucona. Ostrożnie zeszliśmy na dół. Naszym oczom ukazał się korytarz, kiedy zerknąłem pod nogi, zauważyłem, że brniemy po kostki w ludzkich kościach. Szkielety były wszędzie.

Na końcu korytarza widzieliśmy klęczącą postać, był to karczmarz. Wszyscy przygotowaliśmy broń. Nagle karczmarz wstał, obrócił się w naszą stronę, uniósł ręce w geście tryumfu i krzyknął „Jestem nieśmiertelny”. Na jego prawej dłoni założona była duża bransoleta, emanująca dziwną poświatą. Karczmarz sięgnął po wielki miecz u swego pasa. Prawie w tym samym momencie, w jego kierunku poleciał rzucony przez Santhisa sztylet oraz wypuszczony przez Ziriel bełt. Bełt trafił centralnie w czoło natomiast sztylet w okolicę serca. Myślę, że karczmarz nawet nie zdążył zrozumieć, iż umiera. Sprawdziliśmy, z całą pewnością był martwy. Pośpiesznie przeszukaliśmy pomieszczenie, przy zwłokach znaleźliśmy kilka sakiewek z niewielką ilością monet. Na środku sali stał pomnik Imsmanaeil, która na szyi zawieszony miała medalion. Medalion ściągnąłem. Zabraliśmy także dziwną bransoletę, którą na sobie miał niedoszły nieśmiertelny.

Wyszliśmy na powierzchnię, a tuż za granicą, którą wyznaczały menhiry, stała pewna postać. Kiedy wyszliśmy, odezwała się do nas, obnażając przy tym długie kły. Osobnik ten przedstawił się jako Marius i twierdził, że jest prawdziwym wampirem. W sumie dosyć grzecznie poprosił nas o oddanie bransolety, która to rzekomo należy do jego klanu zwanego Venga. Przez długą chwilę wahaliśmy się. Wampir chcąc pokazać, iż w walce nie będziemy mieć z nim szans, zrobił kilka nadludzko szybkich poruszeń, pojawiając się prawie, że w tym samym momencie to tu, to tam. W końcu zdecydowaliśmy się oddać naszą zdobycz. Wampir podziękował, wytłumaczył, iż należy do klanu znanego z dyplomatycznych metod, powiedział też, że zwyczajnie mamy szczęście, że trafiliśmy na niego, bo wampiry z innych klanów, gdyby to była ich bransoleta, po prostu by nas zabiły i wzięły co swoje. Doceniając naszą dobrą i mądrą decyzję, powiedział słowa, które mnie zdziwiły. „Jeśli będziecie mieli ochotę, zapraszam do naszej siedziby w Gerdenburgu, tam może mielibyśmy dla was jakieś zajęcie. Pytajcie o Piękny Teatr.”

Chwilę później, na polanie zakotłowało się od królewskich żołnierzy w czerwonych tunikach, którzy byli w karczmie. Wampir momentalnie uciekł. Goth wytłumaczył wszystko kapitanowi, a ten widząc, iż ma przed sobą przedstawiciela kościoła, potraktował nas pokojowo. W karczmie wyjaśniliśmy sobie wszystko i zostaliśmy puszczeni bez żadnych zarzutów. Dodatkowo kapitan królewskich Lerem Evra wystawił nam specjalne zaświadczenie, w którym napisał, że pomogliśmy zniszczyć przestępczy Kult Wampirów i w imieniu króla należy nam się nagroda za ten czyn. Papier ten podbił królewskimi pieczęciami i powiedział, że w Lupis, lub innym dużym mieście, możemy odebrać nagrodę.

Z rana wyruszyliśmy w dalszą drogę. Korzystając z każdej wolnej chwili, wraz z Adrianem zagłębialiśmy tajniki nowych zaklęć. Po kilku dniach na trakcie, byliśmy świadkami pewnego zajścia. Pięciu konnych atakowało kupiecki wóz, na którym ktoś się zaciekle bronił. Niewiele myśląc przystąpiliśmy do ataku. Magia połączona ze skutecznością ciężkiej kuszy Ziriel, skutecznie odstraszyła napastników. Gdy dotarliśmy do wozu, wyskoczył z niego lekko podchmielony młodzian, dziękując nam. Przedstawił się jako syn znanego w całym kraju właściciela wytwórni win, Pontimusa. W podzięce zaprosił nas na gościnę do domu swojego ojca. Jako że nie było to aż tak daleko od celu naszej wyprawy, postanowiliśmy zboczyć i skorzystać z gościny.

Poznaliśmy słynnego wytwórcę win, który ugościł nas niemal z królewskim przepychem, a za uratowanie syna wynagrodził nas 30-ma złotymi centarami. Pod wieczór gospodarz domostwa przyszedł do nas i usiłował nas namówić na to, abyśmy załatwili sprawę krzatów piwnych, co mu po piwnicach wino wypijają i potem rzygają dookoła. Rozbawiło nas to setnie, o dziwo mój ojciec nawet rozważał taką możliwość, że będziemy polować na jakieś krzaty, które pewno nawet nie istnieją. Ziriel przechadzając się po ogrodzie znalazła ciekawą kamienną bramę. Zawołała mnie, a ja za pomocą nowo poznanego czaru odczytałem magiczne inskrypcje. Okazało się iż prawdopodobnie jest to jakiś rodzaj portalu lub bramy przez wymiary. Do aktywowania go brakowało jednak pewnego kryształu o specyficznym kształcie. Byłem pewien, że na Akademii słyszałem o rodzajach kryształów, jakich używa się do tego typu konstrukcji, lecz mimo to nic nie przychodziło mi do głowy. Następnego dnia poprzez mój i Adriana niewyparzony język, rozstaliśmy się w średnio przyjaznej atmosferze z gospodarzem. Nie podejmując się wytępienia krzatów, ani nie dowiadując się niczego o tej kamiennej bramie. A przyznam szczerze, iż zaintrygowała mnie strasznie. Ale cóż, będę musiał przyznać ojcu rację, który już kilkakrotnie mi powtarzał „nie obrażaj osoby u której jesteś tylko gościem”. Z rana w dosyć grobowych nastrojach wyruszyliśmy w kierunku Lupis.



Kroniki IV: Zagadka Amuletu (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Adrian Reol (Sarak), Santhis (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1125 Nowej Ery, miesiąc lipiec. Miasto Lupis (Tragonia, Dominium, Protektorat Lupis).


Po drodze do Lupis mieliśmy wstąpić do Zorkh, gdzie Adrian miał skorzystać z biblioteki przyświątynnej i tam wyszukać wiadomości, które mogły rzucić nieco światła na tajemniczy medalion, który ściągnęliśmy z posągu Imsmanaeil, bogini wampirów. Wykorzystywałem każdą wolną chwilę na pracę nad moim czarem, czułem, że zbliżam się już do tego momentu, kiedy do tego, by zwykłe obliczenia zaczęły stawać się gotową formułą czaru, potrzebne mi tylko dobrze wyposażone laboratorium i dużo spokoju. Z tego co pamiętałem Akademia w Lupis za odpowiednią opłatą chętnie wynajmuje absolwentom laboratoria. Wprawdzie kwoty za taki wynajem nie należą do najniższych, ale w porównaniu z tym co trzeba by było zapłacić, by skompletować własną pracownię, nie były to znów ceny aż tak ogromne. Widząc, iż praca nad zaklęciem nie posunie się bez odpowiedniej pracowni ani o krok, dokładnie zabezpieczyłem notatki i rozpocząłem studiowanie dwóch czarów, które do mojej księgi wpisał Adrian.

Z nieskrywaną ulgą przywitałem gospodę w Zorkh. W końcu w cieple i z brzuchem pełnym ciepłego posiłku mogłem zasiąść nad nowymi formułami. Dzień po przybyciu do Zorkh, kapłan Aziela udał się do przyświątynnej biblioteki, niestety pomimo dokładnych oględzin księgozbioru, nie natrafił w bibliotece na nic, co mogło by nam zdradzić przeznaczenie tego amuletu. Postanowiliśmy zatem niezwłocznie wyruszyć do Lupis, tam po pierwsze będziemy mieć dostęp do znacznie większych księgozbiorów, a ponadto odbierzemy nagrodę za pomoc w zabiciu członków Kultu Wampirów, którzy prowadzili karczmę „Albatros” i zabijali potajemnie swych gości.

Do Lupis dotarliśmy bez większych problemów i zakwaterowaliśmy się w karczmie „Grosik”. Adrian jako jedyny z nas miał stałe lokum w Lupis, zatem udał się do swojego mieszkania. Ziriel poruszyła swoje kontakty w mieście, Adrian myszkował w dużej bibliotece przy głównej świątyni Aziela, Santhis upijał się w trupa. My z ojcem cały czas spędzaliśmy w pokoju. Ojciec wydawał się być pogrążony w rozmyślaniach o Bogu, ja natomiast pilnie studiowałem nowe zaklęcia.

Ziriel zdołała się dowiedzieć, iż Shadizzar tworzył Golemy Mocy, które brały udział w wojnie z Andianem Nabadanem, który ostatecznie zniszczył Zanzibarr. Zatem prawdopodobne jest to, iż medalion ten może służyć do kontrolowania golema, nadal jednak nie wiedzieliśmy skąd wziął się w kapliczce wampirów. Osoba, z którą spotkała się Elfka, twierdziła, iż widziała symbol widniejący na rewersie w jakiejś księdze umieszczonej w przyświątynnej bibliotece. Adrian dowiedział się, że znak widniejący na medalionie symbolizuje prawdopodobnie „Ogon Diabła”, miejsce, w którym podobno Shadizzar pokonał Boga Trolli, Oze Dakhe.

Następnego dnia udałem się z medalionem do czarodzieja Palontiusa, w celu zidentyfikowania go. Mag z pewnym lękiem powiedział, iż wdepnąłem w niezłą kabałę. Medalion został stworzony przy użyciu Magii Cieni, prawdopodobnie jest on kluczem do czegoś ważnego. Niestety identyfikujący go mag nie umiał lub nie chciał powiedzieć nic więcej. Zaproponował natomiast, że może znaleźć kupca, który zaoferował by nam może nawet 70 centarów. Po tym wszystkim ostrzegł mnie jeszcze, bym nie chwalił się zbytnio tym przedmiotem, jako iż znalazło by się wielu, którzy mogliby chcieć nawet dla niego zabić. Dosyć niechętnie wskazał mi jeszcze jedną osobę, która być może zdołała by nam powiedzieć więcej o tym przedmiocie. Miał na myśli niejakiego Kaina.

„Kain” – pomyślałem i sięgnąłem pamięcią wstecz, do czasów kiedy sam uczęszczałem do Akademii. O Kainie szeptali wszyscy starsi uczniowie, był czymś jak lokalna żyjąca legenda. Chodziły słuchy o tym, że jest przywódcą półświatka Lupis, lecz nie to było takie dziwne, bo bardziej zaskakujące były plotki o tym, że ponoć jest doskonałym magiem, który pamięta czasy potęgi Zanzibarru. Ponoć jest specjalistą, jeśli chodzi o historię tego upadłego państwa. Całkiem przypadkiem wiedziałem jak skontaktować się z osobą, która ponoć ma dostęp do samego Kaina.

Po powrocie do karczmy opowiedziałem wszystko to, czego dowiedziałem się od maga. Wszyscy w karczmie stwierdzili, że szukanie Kaina i dzielenie się z nim tym przedmiotem jest zbyt ryzykowne, zatem zaniechaliśmy tego pomysłu. Ja sam stwierdziłem, iż dosyć tego siedzenia w karczmie, że dobrze mi zrobi oderwanie się na kilka godzin od studiowania zaklęć. Wybrałem się do biblioteki na uniwersytecie. Z żalem rozstałem się z pięcioma złotymi centarami i zagłębiłem się w lekturze do późnego wieczora. Jednak biblioteka okazała się warta wydanych pieniędzy. Dowiedziałem się wiele na temat amuletów podobnych do tego, który zdobyliśmy. Kiedy wiadomo było, że upadek Zanzibarru to tylko kwestia czasu, najznakomitsi magowie tego państwa tworzyli specjalnie zabezpieczone miejsca, gdzie skrywali sekrety dotyczące ich magicznej wiedzy. Medaliony niejednokrotnie służyły jako klucze do tych miejsc. Udało mi się też odszyfrować słowa wyryte na medalionie. Były to cztery słowa, przy podobiźnie golema: „władza, moc, kontrola”, a przy wizerunku góry: „tajemnica”. Korzystając z pozostałego mi czasu, szukałem wszelakich wiadomości o Magii Cieni oraz wybiegając w przyszłość i być może fakt, że udamy się kiedyś na tereny opanowane przez Trolle, wiadomości o tej rasie. Co ciekawe dowiedziałem się, iż Trolle faktycznie posiadają zdolność szybkiej regeneracji ran, a do zabicia ich potrzebny jest ogień, kwas lub specjalnie przygotowana w tym celu broń z odpowiedniego stopu rud.

Kiedy wróciłem do karczmy, na miejscu byli wszyscy, a Adrian poprosił na rozmowę mojego ojca. Byłem troszkę zdziwiony, jako iż ich relacje określałbym jako chłodne. Po pewnym czasie przyszli i Adrian oznajmił „Jestem w stanie załatwić audiencję u jednego z najznakomitszych magów Akademii, Pani Margaritty z Lupis. Jednak aby to się stało, musimy wykonać pewne zadanie, o które zostałem poproszony. Jeśli nam się uda, damy medalion do zbadania tej osobie, a prócz tego dostaniemy po 10 złotych centarów. Według Wywiadu Świątynnego, w karczmie „Rycerska” pojawiło się trzech osobników, którzy prawdopodobnie będę chcieli w jakiś sposób zakłócić Święto Niebieskiego Smoka, które odbędzie się za cztery dni. Jest to najważniejsze święto dla wyznawców Aziela. Tego dnia ze Świątyni rusza procesja, której przewodzi Arcykapłan. Zgromadzony lud przejdzie przez całe miasto zatrzymując się na modły przy pięciu kaplicach. Musimy dowiedzieć się co szykują te osoby i udaremnić im zakłócenie tego święta. Jeśli nam się uda, dostaniemy to co nam obiecano.”

Wszyscy jednogłośnie zgodziliśmy się z tym, że to zadanie dla Ziriel i Santhisa. Mieli śledzić wskazanych podejrzanych i dowiedzieć się wszystkiego. Tej nocy niestety z powodu stanu Santhisa, który był pijany jak bela, musieli sobie darować akcję wywiadowczą. Następnej nocy Elfka wraz ze złodziejaszkiem poszli na zwiad. Już rano wiedzieliśmy, że obserwowana grupa faktycznie planuje coś grubszego. Ziriel widziała jak pytali jakiegoś pijanego przechodnia czy procesja zatrzymuje się przy „Brązowym Murze”, a po twierdzącej odpowiedzi zabili pytanego. „Brązowy Mur” to ruiny spalonej onegdaj karczmy, która znajduje się dokładnie naprzeciw trzeciej kapliczki.

Z rana udaliśmy się na to miejsce, które okazało się idealnym, aby dokonać zamachu na Arcykapłana. Decyzja była jedna, musimy być tam przed nimi i zabić ich zanim oni zaatakują Arcykapłana. Postanowiliśmy, że udamy się tam około trzeciej w nocy w przeddzień święta. Ziriel wraz z Adrianem oraz z Santhisem na zmianę obserwowali karczmę, w której mieszkali niedoszli zabójcy. Mieli obserwować ich i dać nam znać gdyby jednak tamci nie udali się do „Brązowego Muru” i chcieli zasadzić się gdzie indziej. Około drugiej w nocy ze snu wyrwało nas stukanie w naszą okiennicę. To Adrian rzucał kamieniami, dając do zrozumienia, że musimy się zbierać. Jak się okazało zamachowcy wyruszyli w stronę spalonej karczmy znacznie wcześniej. Wiedzieliśmy, że nie mamy żadnych szans być na miejscu przed nimi. Wszystko zaczynało się psuć. Zamiast dobrze zorganizowanej zasadzki czekał nas frontalny atak.

Szybkim krokiem udaliśmy się w okolice karczmy. Wraz z ojcem wkroczyliśmy frontowymi drzwiami, a raczej miejscem gdzie kiedyś takowe były, reszta grupy weszła od tyłu. Na parterze, prócz kilku bezdomnych, nie było nikogo. Popatrzyłem na zbutwiałe i przepalone krokwie i wpadłem na pewien pomysł. Ktoś kto zostaje wysłany w celu zabicia Arcykapłana, nie jest pierwszym lepszym zbirem. Pomyślałem, że choć jeden z nich może mieć przy sobie cos magicznego, a jeśli tak, to zdołam go wykryć poznając tym sposobem miejsce, w którym się ukrywa. Skupiłem się i rzuciłem czar spoza matrycy, a pomysł okazał się strzałem w sam środek tarczy. Wyczułem silny impuls magii nekromanckiej, dokładnie nad nami, na dachu. Zastanowiłem się nad tym, po czym dla pewności uczyniłem ochronny znak „Tar”.

Ruszyliśmy w kierunku drabiny na dach, a po chwili przez dziurę w stropie śmignęły bełty. Jeden z nich tylko dzięki mej magicznej tarczy odbił się zanim przebił kolczugę. Adrian przytomnie, przez jedną z wielu dziur w dachu, cisnął kulę światła, która doskonale oświetlała naszych przeciwników. Przystąpiliśmy do ataku. Tak jak przypuszczałem, atakujący byli znakomitymi szermierzami i ulegli tylko pod naszą przewagą liczebną. Walka była stosunkowo szybka, lecz nie obyła się bez poważnych strat w naszych szeregach. Mój ociec ledwo trzymał się na nogach, ciężko wspierając się na swym toporze, ja krwawiłem obficie z kilku mniejszych ran. Santhis, Ziriel oraz Adrian zdołali uniknąć pokiereszowania. Obszukaliśmy ich pośpiesznie. Nie mieli przy sobie nic cennego, w oczy natomiast rzuciły nam się medaliony z wizerunkiem kobiecej czaszki. To właśnie one emanowały nekromancką magią. Santhis sięgnął po jeden z nich, po czym syknął z bólu i szybko cofnął rękę. Adrian zerwał naszyjnik końcem swojego kostura, a kiedy tylko medalion spadł na ziemię rozsypał się w proch. To samo stało się z naszyjnikiem, który za pomocą sztyletu ściągnął złodziejaszek Santhis. Przy jednym z niedoszłych zamachowców znaleźliśmy klucz z numerem pokoju w karczmie „Rycerska”.

Postanowiliśmy odwiedzić ich pokój. Mimo, iż zapobiegliśmy zamachowi, chcieliśmy znaleźć coś, co mogło nakierować nas na zleceniodawcę. Adrian udał się do domu, a my odprowadziliśmy ciężko rannego Gotha do naszej karczmy. Goth podziękował Bogu za dobrą walkę oraz wybłagał łaskę uzdrowienia dla mnie. Sam udał się na spoczynek. Ziriel, Santhis oraz ja wyruszyliśmy do karczmy „Rycerska” w celu spenetrowania pokoju zabójców. Na miejscu znaleźliśmy sakiewkę z monetami oraz list. Kiedy Ziriel przeczytała go na głos, mimowolnie wyrwało mi się „O kurwa”. Treść listu była następująca:

"Wszystko gotowe. Nasz czas nadszedł. Dni Arcykapłana są już policzone. Potrzebny do zamachu wam sprzęt, posyłam w kufrze razem z listem. Mam nadzieję, że wykonacie zadanie pomyślnie, jak zawsze zostaniecie sowicie opłaceni. Nie popełnijcie błędu. Nie wycofujcie się z podjętej misji, ponieważ zadanie i tak wykona Ten Który Was Obserwuje. A was czeka śmierć. Kufer spalcie. Zatrzyjcie wszelkie ślady. List należy bezzwłocznie zniszczyć. Współpracowaliśmy już wiele razy, ale ta misja jest najważniejsza. Nie zawiedźcie. Ku Chwale Zandary!"

Podpisano: Sługa Świątynny Sakhasa, Niebieskiego Smoka, Adrian.


Coś tu śmierdziało i to tak, że aż mdliło. Pierwsze nasze reakcje były takie, że to Adrian nas wystawił, lecz potem zaczęło dochodzić do nas, że raczej nie miał by czasu na przygotowanie aż takiej mistyfikacji. Co więcej, wielokrotnie widziałem jego zapiski w księgach i mimo, iż nigdy nie przypatrywałem się im pod takim kątem, daje sobie głowę uciąć, że to nie jego pismo. Czym prędzej udaliśmy się do mojego ojca. Goth, gdy tylko przeczytał list, wstał z wyraźnym trudem i powiedział „Ruszajmy”. „Ojcze nie jesteś w stanie by chodzić w ciężkiej zbroi” – starałem się mu to wybić z głowy. Lecz widziałem zawziętość i wściekłość w jego oczach. „Do spalonej karczmy” – rzekł. Prowadziliśmy go, podtrzymując, kiedy nagle zachwiał się i omal nie upadł. Coraz bardziej martwiłem się o jego stan. „Musimy zawrócić” – powiedział nagle Goth. Zatrzymaliśmy przejeżdżającą nieopodal bryczkę i kazaliśmy się wieźć w stronę Świątyni Aziela. Pielgrzymka już ruszyła. Tłum był tak gęsty, że dotarcie w pobliże idących z przodu kapłanów graniczyło z cudem. Po kilkunastu minutach udało nam się jednak dostać do Adriana. Wściekły podstawiłem mu pod nos list i kazałem czytać. Spodziewałem się różnych reakcji Kapłana, ucieczki, mieszania się w zeznaniach, czy też nawet przyznania się do spisku. Adrian natomiast zachowywał się tak jakby w ogóle nie zrozumiał tego tekstu. Dopiero po chwili dotarło do niego co to wszystko oznacza. Powiedział, że musi coś z tym zrobić i ruszył w tłum. Spokojnie szliśmy niesieni przez tłum. Czujnie rozglądałem się po okolicznych dachach.

Kiedy procesja wkroczyła na rynek, rozległ się donośny głos bijących dzwonów. Chwilę później ulica zamieniła się w piekło. Arcykapłan niesiony w lektyce spadł na ziemię, wojsko zaczęło zaciskać ochronny pierścień, ludzie w ogarniającej wszystkich panice zaczęli tratować się wzajemnie. Mieliśmy tyle szczęścia, iż w tym momencie przechodziliśmy koło karczmy, w której to zdołaliśmy się ukryć. Szybko wbiegłem na półpiętro i z umieszczonego tam okna obserwowałem, to co działo się na ulicy. Nagle niewiadomo skąd na ulice na koniach wjechało wojsko, nie bacząc na ludzi tratując i roztrącając ogłupiały tłum parli w kierunku kordonu ochraniającego kapłanów. Jęki rannych i stratowanych były niczym muzyka unosząca się nad polem bitwy. Po dosłownie kilkunastu minutach wojsko zaczęło przeszukiwać dom po domu, karczma po karczmie. Już prawie mieliśmy zostać aresztowani, ale dzięki interwencji mojego ojca żołnierze odpuścili nam. Stanowisko kapłana u rozsądnych ludzi zawsze wzbudza pokorę.

Całą noc zmuszeni byliśmy pozostać w tej karczmie. Dopiero rano zgodzono się nas wypuścić. Santhis jak to on, poszedł swoimi drogami i usłyszał gdzieś na mieście, iż jesteśmy poszukiwani w sprawie zabójstwa Arcykapłana. Kiedy w końcu udało nam się bezpiecznie dotrzeć do „Grosika”, wiedzieliśmy, że musimy szybko się z tego miasta wydostać. Goth zaproponował powrót do rodzinnej wioski. Nagle pojawił się wystraszony Adrian, który też chciał wydostać się z Lupis. Kapłan Aziela powiedział nam, ze w Gardionie Wschodnim jest ktoś, kto być może pomoże nam w zaistniałej sytuacji. Jako iż Gardion był nam i tak po drodze, zgodziliśmy się na wyprawę z Adrianem. Wspólnie ustaliliśmy, że z miasta wydostajemy się pojedynczo i unikając traktów spotykamy się na granicy Wielkiego Lasu.

Uczyniliśmy tak jak postanowiliśmy. Szczęśliwie dotarliśmy wszyscy w umówione miejsce. I mimo, że podróżowanie Wielkim Lasem jest ponoć bardzo niebezpieczne, to właśnie tamtędy postanowiliśmy ruszyć do Gardionu Wschodniego.



Kroniki V: Opactwo Austir i ucieczka z Protektoratu (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Adrian Reol (Sarak), Santhis (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1125 Nowej Ery, miesiąc październik. Okolice Wielkiego Lasu (Tragonia, Dominium, Protektorat Lupis).


W wyjątkowo ponurych nastrojach wkroczyliśmy do Wielkiego Lasu. Adrian wysunął się naprzód i prowadził nas dosyć sprawnie w kierunku, w którym znajdowało się Opactwo Austir. Poruszaliśmy się czujnie, każdy z nas znał złą reputację tego lasu, to tylko wyostrzało nasze zmysły. Atmosfera była gęsta jak melasa, Goth wyżywał się na Adrianie, dogryzał mu na każdym kroku, wspominając zgniliznę, która toczy od wewnątrz Kościół Aziela. Ja, wyczuwając aprobatę ojca, nie pozostawałem w dogryzaniu Adrianowi w tyle. Wszystko co powiedział Goth, starałem się jeszcze dodatkowo bardziej demonizować. W końcu Adrian nie wytrzymał „Ta sprawa boli mnie jeszcze bardzie niż was” – mówił szybko podniesionym głosem – „Chcę zrobić wszystko, aby doprowadzić ją do końca i ukarać winnych śmierci Arcykapłana i tego, że winą za ten haniebny czyn zrzucili na nas. Więc jeśli mamy razem rozwiązać tą sprawę to zamknijcie się. Mam dosyć wysłuchiwania obraźliwych słów pod adresem mego Kościoła, dosyć mam wysłuchiwania bzdur, że jestem za wszystko odpowiedzialny. Więc albo przestaniecie, albo nie wiem, wyruszcie za Protektorat Lupis, gdzie prawdopodobnie nic wam nie grozi i zostawcie tą sprawę za sobą.” Mimo, iż ta wypowiedź była początkiem nowej kłótni, nasze uszczypliwości skierowane w kierunku Adriana stopniały jak ostatnie połacie śniegu wczesną wiosną. Szliśmy tak, wlekąc się za kuśtykającym kapłanem Aziela. Jeszcze tylko kilka razy, nie umiejąc się powstrzymać, rzuciłem kilka aluzji na temat tego, że pewno Adrian często musiał uciekać chyłkiem z Lupis, skoro tak dobrze zna ten las. Jakby naszych kłopotów było mało, rozpadało się tak, że po dosłownie kilku minutach przemoczeni byliśmy do suchej nitki.

Po kilku dniach dostrzegliśmy polanę, a nad nią dym. Ziriel, bezszelestnie niczym duch, poszła na przeszpiegi. Dosłownie po kilku minutach wróciła i zakomunikowała, że musimy zmienić trasę. Na polanie rozbiło swój obóz kilkunastu ogrów. Tak cicho jak tylko potrafiliśmy, ruszyliśmy okrążając polankę. W końcu wyszliśmy na obrzeża lasu. „Jesteśmy na miejscu” – powiedział Adrian – „Zaprowadzę was do groty, która znajduje się nieopodal, a sam udam się do klasztoru”. I tak też się stało. W końcu po kilku dniach brnięcia po kostki w błocie, w deszczu i w przenikliwym wietrze, znaleźliśmy się w odsłoniętej od wiatru i wody grocie. Widać kiedyś ktoś już tu obozował i na nasze szczęście pozostawił trochę drewna. Po krótkiej chwili delektowaliśmy się ciepłem, bijącym z niewielkiego ogniska. Po tych kilku dniach w lesie, czułem się jakbym właśnie wszedł do najlepszej karczmy. W miarę możliwości zaczęliśmy suszyć siebie oraz zawartość naszych plecaków.

Po niedługim czasie, z posępną miną, wrócił Kapłan. Wszedł w milczeniu, po czym podał nam list. Ziriel przeczytała go na głos. Nie pamiętam go dokładnie, ale postaram się jak najwierniej przedstawić jego treść. Autorem listu była osoba, do której przyjechał tu Adrian. Już sam początek listu wzbudzał niepokój. „Jeśli czytasz ten list, ja prawdopodobnie jestem już martwy.” Po odczytaniu przez Ziriel tego zdania, zasypaliśmy Adrian gradem pytań. Kapłan opowiedział nam, że w czasie wizyty u opata w klasztorze, wybuchło jakieś zamieszanie i to w tym właśnie momencie opat przekazał mu list i nakazał ucieczkę tajnym wyjściem. Dalsza treść listu dotyczyła osoby, która wynajęła nas w Lupis do tego, by „zapobiec” zamachowi na arcykapłana. W jakiś sposób osoba ta dowiedziała się o medalionie, który jest w naszym posiadaniu i zrobi wszystko, włącznie z zaangażowaniem do tego celu specjalnych jednostek bojowych, służących świątyni Aziela, aby go zdobyć. Opat sugeruje nam także, aby po pomoc udać się do Kaina, który to jest opatowi winien przysługę. Kain ponoć dysponował środkami, dzięki którym mieliśmy zostać bezpiecznie wywiezieni poza granice Protektoratu Lupis. Opat wskazywał także w liście wioskę Elijeh, sugerując abyśmy udali się do niej i tam zaczęli szukać czegoś, co pozwoli jakoś wyjść nam z tej sytuacji. Po przeczytaniu listu, zadaniu kilku pytań Adrianowi, na które i tak nie znał odpowiedzi, ustaliliśmy, że Ziriel i Adrian udają się na spotkanie z Kainem, a my poczekamy na nich do ranka za dwa dni. Jeśli ich nie będzie, spróbujemy wydostać się z Protektoratu Lupis na własną rękę. Medalion znaleziony w kapliczce poświęconej wampirze Bogini został ze mną.

Nazajutrz z rana wrócili, a wraz z nimi ludzie Kaina, przebrani za gwardzistów. Mieliśmy być przez nich bezpiecznie odeskortowani do Fortu Północnego, granicy Protektoratu Lupis z Dominium Zandary. Kilka razy byliśmy po drodze zatrzymywani przez patrole, ale dokumenty i pozycja fałszywego gwardzisty szybko studziły ich zapały. Kain musiał być faktycznie znakomitym przywódcą półświatka.

Bez większych problemów dotarliśmy do granic i tam rozstaliśmy się z naszą eskortą. Wyruszyliśmy do Zandary, a kiedy tam dotarliśmy, to wraz z ojcem udaliśmy się zobaczyć nowo powstającą świątynię Richitera. Na miejscu prawie równocześnie splunęliśmy z ojcem z pogardą. „Toż to solidny policzek Zandary wymierzony w Lorsha” – powiedziałem do ojca z nieskrywanym oburzeniem. „Lorsh już wie o tym, co tu się wyrabia, Kapłani już radzą co z tym problemem zrobić i być może przyjdzie czas, że Zandara pożałuje takiego kroku. Chodźmy stąd synu”.

Przed dalszą drogą postanowiliśmy wypocząć w jednej z karczm. Niestety nie było nam dane zbyt długo rozkoszować się spokojem i wyśmienitym trunkiem. Do naszego stolika podszedł pewien człowiek, przedstawił się jako Olaf Randall i oznajmił, że jest właścicielem dwóch zakładów krawieckich. Po tym wstępie zaproponował nam pewne zlecenie. Zanim dobrze zaczął mówić o co mu chodzi, zapytałem czemu przysiadł się właśnie do nas. „Rozejrzyjcie się panowie po tej karczmie” – wskazał ręką – „Widać, iż tylko wy właśnie z drogi wracacie, a i wasz ekwipunek odstaje jakością od reszty ludzi w tej karczmie. Ale wracając do tematu, rok temu zmarł mój ojciec i został pochowany wraz z pewnymi księgami, które są mi niezbędne do dobrego prowadzenia mojego interesu. Taaak, i właśnie chciałbym namówić panów do tego, abyście mi panowie te księgi dostarczyli.” Z wrodzoną podejrzliwością zasypaliśmy go zaraz gradem pytań, czy to się tak godzi plądrować groby i dodaliśmy z niekrytym oburzeniem za kogo nas uważa. Kupiec spokojnie odpowiedział, że ma zgodę wydaną na piśmie, zezwalającą mu zgodnie z prawem na wejście do grobowca. „Zatem dlaczego sam sobie nie pójdziesz po te księgi” – zapytałem. Tu kupiec zasmucił się i opowiedział o tym, jak to ze swym przyjacielem, zaraz po tym, kiedy minął czas żałoby, udali się po księgi. Weszli do krypty i zaskoczyła ich ilość pajęczyn, które powstały w przeciągu zaledwie roku. Zanim jednak zdążyli się nad tym zastanowić, coś wielkiego i włochatego spało na nich i ukąsiło jego towarzysza. Mimo, że udało mu się go stamtąd wyciągnąć, jego przyjaciel zmarł. Po chwili namysłu przeszliśmy do targowania i zgodziliśmy się, że podejmiemy się tego za 30 złotych centarów. Kazaliśmy mu napisać pismo oświadczające, że jako krewny wyraża zgodę na nasze wejście do grobowca i wyniesienie ksiąg. Po tym wszystkim umówiliśmy się na spotkanie następnego dnia. Musieliśmy się przygotować. Ziriel znała w mieście pewnego alchemika, który za 18 centarów gotowy był rozstać się z trzema flakonikami antidotum na jad ogromnego pająka.

Następnego dnia kupiec zjawił się o wyznaczonej porze, lecz nie zgodził się na to, by na cmentarz iść od razu. Zażyczył sobie by zrobić to dwie, trzy godziny przed otwarciem cmentarza. Ponoć tak ustalił to z opiekunem cmentarza. Plotka o śmierci jego przyjaciela rozniosła się już po mieście i opiekun nie godził się na ponowne otwarcie krypty w momencie, kiedy to na cmentarzu będą ludzie. Z niechęcią przystaliśmy na jego warunki. Następnego dnia około czwartej rano, niechętnie wyszliśmy z cieplutkiej karczmy w zimny poranek. Szybkim krokiem dotarliśmy pod cmentarz, gdzie czekał już na nas kupiec wraz z opiekunem cmentarnym. Udaliśmy się pod kryptę, gdzie na miejscu zażądaliśmy pisma zezwalającego na wejście i wyniesienie ksiąg. „Ależ panowie, po co to wszystko, tylko wejdziecie i wyjdziecie, po co te całe ceregiele”. „Bo tak się umówiliśmy” – wykrzyknęliśmy wszyscy niemal równocześnie. Jedynie Santhis sprawiał wrażenie jakby było mu wszystko jedno. „No dobrze, może zatem napiszemy, że zezwalam na wasze wejście do krypty, czy to nie wystarczy?” „Nie!” – Znów odpowiedzieliśmy chórem. „Albo napiszesz to pieprzone oświadczenie, albo wracam do karczmy” – warknąłem w jego kierunku. „Nie po to się umawialiśmy inaczej, żebyś teraz wystawiał nas do wiatru” – rzekł Adrian. Atmosfera gęstniała. Kupiec zaczynał kręcić coraz bardziej, czułem jak wzbiera we mnie złość. „Wstałem o czwartej rano, kiedy mogłem spać, bo ty sobie nagle zmieniasz umowę?” – złościł się Goth. Powoli zaczynaliśmy otaczać kupca, a nasze koło zaciskało się na nim niczym pętla. „Ja, ja, ja chyba” – kupiec powoli zaczynał się jąkać – „zrezygnuje z waszych usług.” Miarka powoli zaczynała się przebierać. „Jak zrezygnuje?” – przez zaciśnięte zęby wycedziła Ziriel. „Wydaliśmy na przygotowanie do tego zadania 18 centarów”. Po słowach Elfki moja złość sięgała zenitu. To co stało się później, widziałem jak w zwolnionym tempie. Płynnym, nienaturalnie wolnym ruchem, wyciągam szablę. Kupiec dostrzega ten ruch, lecz sparaliżowany strachem nie wykonuje żadnego ruchu. Jedynie jego źrenice rozszerzają się powoli do granic możliwości. Szabla powolnym, lecz pewnym ruchem mknie do jego szyi. Z cichym mlaskiem wcina się w tętnicę i ścięgna, zatrzymuje się dopiero na kręgosłupie. W tym samym momencie wielkie ciepłe krople krwi lądują na mojej zmarzniętej twarzy. Jakie to przyjemne uczucie. W okolicy szyi kupca powoli kształtuje się nieregularna mgiełka krwi i buchającej od jej ciepła pary. Uśmiecham się sam do siebie, lecz szybkim szarpnięciem głowy odrzucam tą wizję. Szybkim ruchem wyrywam szablę z pochwy i przykładam kupcowi do grdyki. „Albo wypisujesz ten dokument, albo oddajesz nam 18 centarów za antidotum, które nabyliśmy albo nie ręczę za siebie” – wysyczałem słowa w jego kierunku. „Nie zabijecie mnie tu” – mówi kupiec, chyba sam nie wierząc w swoje słowa – „Skąd ma wiedzieć, że te antidotum tyle jest warte?” Bogowie, jak absurdalnie w tej sytuacji brzmią jego słowa, całą siłą woli muszę powstrzymywać swoją drżącą już w tym momencie rękę. „Chyba nie jesteś w sytuacji, w której powinieneś się targować” – rzuca mu prosto w twarz Ziriel. Kupiec mocno przerażony wylicza 18 centarów, bierze od nas butelki z antidotum i biegiem ucieka z cmentarza. Drżącą z podniecenia ręką, chowam szablę do pochwy. Szybkim krokiem wracamy do karczmy, czas się stąd wynosić.

Z samego rana wyruszamy traktem w kierunku Elijeh. I znów jak to ostatnio bywa, w drogę ruszamy w kiepskich nastrojach. To już kolejny raz, kiedy zapłata przeszła nam koło nosa. Kiedy tak podróżowaliśmy przed nami na drodze zobaczyliśmy dwie postacie, niewątpliwie walczyły ze sobą. Zaciekawieni przyspieszyliśmy kroku. Kiedy zdążyliśmy podejść do walczących, jeden właśnie padał martwy, a drugi z poważną raną osuwał się na kolana, a krwawa piana wyciekająca z jego lekko rozchylonych ust pokazywała, że umrze dosłownie za chwilę. Ranny nie był w stanie nawet przytomnie patrzeć na nas, nie mówiąc o odpowiedzeniu na jakiekolwiek pytanie. Zmarł dwie modlitwy później. Na trakcie dostrzegliśmy jeszcze krwawy szlak prowadzący w zarośla. Udaliśmy się tam z ciekawości, a naszym oczom ukazał nam się zasztyletowany podróżnik. Prawdopodobnie napadły go te dwa martwe zbiry. Przy podziale łupu nastąpiła, jak to zwykle bywa, pewna różnica zdań i poszło na noże, niestety dla nich pozabijali się z powodu chciwości wzajemnie. Jak mówi przysłowie: gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Skrzętni obszukaliśmy zwłoki i prócz skromnej raczej sakiewki znaleźliśmy mapę z dziwnymi zapiskami bez ładu i składu. Wieczorem Adrian przyglądał się mapie i dostrzegł, że bezsensowny na pozór ciąg znaków to prosty szyfr, który dosyć szybko przełożył na zrozumiały tekst. Czym prędzej podzielił się z nami tą informacją. Na mapie wyraźnie było napisane, że w zaznaczonym miejscu znajduje się zakopany łup. Mapa mimo iż kiepska, prawdopodobnie na szybko odrysowana z oryginału z opisami niektórych punktów, stała się czytelna. Postanowiliśmy wyruszyć w zaznaczone na niej miejsce. Aby tam się tam dostać nie musieliśmy wiele zbaczać z obranej przez nas do Elijeh drogi.

Do miejsca zaznaczonego na mapie dotarliśmy o zmierzchu. Była to zrujnowana osada górnicza, zaznaczone zaś miejsce mieściło się w kompleksie jaskiń za osadą. Postanowiliśmy przespać się w jednym ze zrujnowanych budynków. Kiedy wchodziliśmy na teren wioski usłyszeliśmy między budynkami odgłosy przemieszczających się istot. Adrian rzucił czar, który oświetlił sporą część placu. Do naszych uszu doszedł głośny pisk, na linii światła dostrzegliśmy kilkanaście małych postaci uciekających w mrok. „Myślę, że jeśli będziemy utrzymywać się w obrębie światła nic nam nie grozi” – powiedziałem. Dosłownie chwilę później istoty przeprowadziły atak. Były to Koboldy, do naszych nozdrzy dotarł ostry zapach jakby mokrej sierści psa. Ich atak był tak samo chaotyczny co niespodziewany. Bardzo szybko rozprawiliśmy się z tą śmierdzącą bandą. Reszta nocy minęła spokojnie. Rankiem razem z mapą udaliśmy się w głąb kompleksu jaskiń. Kiedy dochodziliśmy do miejsca zaznaczonego na mapie, do naszych uszu dobiegł znajomy pisk i smród. Jak zawsze w takich sytuacjach niezawodna Ziriel wybrała się na zwiad. „Wycofujemy się i to szybko, w miejscu zaznaczonym na mapie, rozbiło sobie obóz dobrze ponad setka tych śmierdzieli.” Bez większych dyskusji wycofaliśmy się z jaskini. Posililiśmy się w bezpiecznej odległości od osady i wyruszyliśmy w dalszą drogę. Niemal tradycją już staje się to, że w dalszą drogę zawsze wyruszamy w grobowych nastrojach. Nasze życie przez ostanie kilka tygodni to pasmo nieustannych porażek. Bogowie nam nie sprzyjają.



Kroniki VI: Felix i Bezsłoneczna Cytadela I (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Adrian Reol (Sarak), Santhis (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1125 Nowej Ery, miesiąc listopad. Wschodnie zbocza Gór Czerwonych (Tragonia, Dominium, Dominium Zandary).


Elijeh, pomyślałem, jedna z ostatnich wiosek w drodze do mych ojczystych ziemi. Jeśli by nam się udało rozwiązać tam sprawę ciążących na nas zarzutów, to postanowiliśmy z ojcem wyruszyć do jego świątyni, do Krain Mrozu. Pamiętam jak dziś, dzień kiedy Goth oznajmił mi, że jest mym prawdziwym ojcem i kiedy to wybrałem się z nim w pogoń za niewiernym psem, zdrajcą Kościoła. Mimo, iż było to całkiem niedawno, mi wydaje się, że minęło co najmniej kilka lat. Muszę się przyznać, że zatęskniłem nad chwilami, kiedy to w dusznej bibliotece, pełnej kurzu i skupionych adeptów sztuki magicznej, studiowałem stare woluminy. Zauważyłem też, że mimo wielu potyczek, moja szabla nie tnie powietrza tak szybko, jak podczas treningów w Akademii. Wiedziałem, że pobyt w świątyni ojca, da mi czas na spokojne studiowanie oraz wymyślniejsze ćwiczenia z bronią. Myślami sięgam przyszłości, gdzie ciągle rysuje mi się wizja wyprawy w miejsce, które przedstawione jest na rewersie amuletu. Wiedziałem, że będzie to wyprawa trudna i niebezpieczna, głównym problemem poza samymi trudnościami, jakie serwuje górska wędrówka, mogły być trolle. Mimo, iż wizja spotkania z tymi istotami była odległa, chciałem na takie spotkanie być przygotowany. Równocześnie wiedziałem też, że na to by być przygotowanym mnie nie stać.

Przed Elijeh po przeciwnej stronie rzeki leży małe miasteczko Arkana, jeszcze za czasów Akademii dowiedziałem się, że mieszka tam pewien mag, który handluje magią lecz raczej nieoficjalnie. „Adrianie czy myślałeś już o jakimś konkretnym zaklęciu, które moglibyśmy wspólnie nabyć? W Arkanie będzie nasza ostania szansa na jakiekolwiek zakupy.” Adrian zasępił się i odpowiedział „Cóż z tego, że myślałem, skoro dysponuję tylko 8 centarami”. Jego odpowiedzi nie na temat, doprowadzają mnie do szału. W myślach policzyłem szybko do 5 i najspokojniej jak potrafię odpowiedziałem – „Nie pytałem czy masz fundusze, tylko czy się zastanowiłeś nad zaklęciem”. „W zasadzie tak” – odpowiedział kapłan – „Myślałem o jakimś zaklęciu bojowym, zobaczymy co ten sprzedawca będzie miał do zaoferowania”. Tak postawiona sprawa bardzo mi odpowiadała, ponieważ sam też chciałem wreszcie zgłębić zaklęcie, które dotkliwe może odczuć przeciwnik. Niestety przy ustalaniu kręgu zawiodłem się lekko, okazało się, że Adrian nie czuje się na siłach, by sprostać zaklęciu 2 kręgu, więc o czarze z trzeciego nie miałem nawet co marzyć. Po dotarciu do Arkany ustaliliśmy, że najlepszym zakupem będzie czar Płomienie Agannazara. Mimo iż był to czar zaledwie kręgu drugiego, doskonale nadawał się do walki z trollami. Powoli wszystko układało się według planu. Mam nadzieję, że czar wart będzie swojej ceny. Po zakupie czaru jak i składników, zostało mi zaledwie nieco ponad 1 centar i dług wobec Santhisa, Ziriel i Ojca.

Po zakupach niczym alkoholik, który właśnie dostał swoją długo oczekiwaną porcję alkoholu, z uwielbieniem zagłębiłem się w zawiłe słowa spisane w języku magii. Formuła czaru została spisana w bardzo specyficznym, jak na drugi poziom, stylu, z ledwością rozpoznawałem i uczyłem się trudnych zwrotów zaklęcia. Wiedziałem, że ten czar sprawi mi nie lada problemy. Jeszcze nigdy nie widziałem tak niepotrzebnie wprowadzonych do wzorca utrudnień, miałem wrażenie, że osoba tworząca ten wzorzec, śmieje się teraz, myśląc o tym jak przeklinam jego osobę. Rano wyruszyliśmy w kierunku Elijeh, po nocy spędzonej nad zwojem czułem się jak martwy, animowany przez mało wprawnego nekromantę. Kiedy dotarliśmy do wioski, na jej przedpolach ukazał nam się ogromny obóz, stacjonujących tu wojsk, których celem była linia frontu rozciągająca się o kilkanaście dni drogi stąd na południe. Kiedy weszliśmy do jednej z karczm, gospodarz przywitał nas niemiłym warknięciem. „Wojsko?” zapytał i mierzył nas przy tym niemiłym spojrzeniem – „Glejt posiadacie?”. Nie mieliśmy żadnego glejtu. Na odpowiedź, że nie jesteśmy wojskowymi, ucieszył się, a jego maska niechęci opadła w oka mgnieniu – „Zapraszam, zapraszam, już podaję piwo i coś ciepłego na ząb. Pokój przygotować?”. W karczmarza wstąpiło jakby nowe życie, dwoił się i troił, aby na naszym stole niczego nie zabrakło.

Po posiłku Adrian dowiedział się od właściciela karczmy, iż nieopodal znajduje się kapliczka Aziela i postanowił, że tam skieruje swe kroki i poszuka dalszych śladów. Ja nie tracąc ani chwili czasu, wbiegłem do przygotowanego dla nas pokoju i ponownie zagłębiłem się w rozgryzanie nowego zaklęcia. Adrian wrócił po pewnym czasie i oznajmił – „Rozmawiałem z kapłanem Aziela, który aktualnie przebywa w więzieniu. Podobno został posądzony o kontakty z Salionitą, pozostającym w służbie Lorda Keth. Czeka w celi na egzekucję. Dowiedziałem się od pewnego wiernego, że kapłan od jakiegoś czasu zaprzestał pełnić obowiązki w kaplicy. Wiem też jak wygląda niejaki Felix, który był prawdopodobnie jakimś posłańcem” – tu Adrian wyciągnął kawałek pergaminu z naszkicowanym portretem Felixa. Jak się okazało, nasz Adrian miał niesamowity talent i narysował portret dzięki opisowi wiernego, którego spotkał niedaleko kaplicy. Adrian kontynuował – „Udałem się zatem do więzienia, aby odbyć rozmowę z tym człowiekiem. Zapytał mnie o hasło, a kiedy mu go nie podałem, nic nie chciał mi odpowiedzieć.” W tym momencie wtrącił się Goth „Nie pomyślałeś o tym, że możesz ściągnąć na nas podejrzenie o szpiegostwo? Co Ci strzeliło do głowy, żeby iść i jawnie rozmawiać z osobą, która ma zawisnąć za zdradę!?” Adrian chwilę się zamyślił „Jeśli mam być szczery, to nie przyszło mi to do głowy, ale jestem pewien, że strażnicy nie słyszeli o czym rozmawialiśmy. Mniejsza o to, od wiernego dowiedziałem się, gdzie jest dom kapłana, trzeba by było go sprawdzić i zobaczyć czy nie została u niego jakaś korespondencja, umożliwiająca nam zdemaskowanie spisku. Problem w tym, że przy jego domu stoi dwóch strażników i pilnują by nikt się tam nie dostał.” Jak zwykle w takich sytuacjach wszyscy spojrzeli na Ziriel i Santhisa. Wszyscy tylko nie ja. Mi przed oczami stanął obraz egzekucji, której dokonaliśmy na trzech wieśniakach za zbezczeszczenie kapliczki Lorsha. „Kiedy wieszają tego kapłana?” – zapytałem, wsłuchując się w głośne i szybkie bicie mego serca. „Może zdążymy na egzekucję, chętnie bym popatrzał” – dokończyłem rozmarzonym głosem. Bo cóż może być piękniejszego w pochmurne południe, niż widok wieszanego zdrajcy, cóż może być piękniejszego, niż strach w jego oczach, cóż może być piękniejszego, niż odgłos łamiących się kręgów oraz widok konwulsyjnych drgawek.

Niestety cała grupa postanowiła najpierw obejrzeć dom kapłana. Nie chcąc narażać się na gniew ojca, posłusznie podążyłem za nimi. Mieszkanie kapłana znajdowało się w jednej z kamienic, stojących tyłem do jednej z głównych ulic miasteczka. Dodatkową przeszkodą była, wprowadzona zaraz po zmroku, godzina wojskowa. Plan nasz wymuszał na Ziriel odegrania nietypowej roli. Miała przebrać się tak, by swym strojem uśpić uwagę strażników i zaproponować im po kuflu grzanego piwa, z dodatkiem środka odurzającego, który posiadał Santhis. Ziriel w swym nowym stroju wyglądała przecudnie, mimo iż znam ją już grubo ponad rok i wiem, że jest piękna nawet w kolczudze, to co zobaczyłem tego wieczora powaliło mnie na kolana. Wiedziałem, że plan musi się udać, chyba że strażnicy są niewidomi lub z marmuru. Niestety podczas planowania całej akcji, Santhis zapomniał dodać, że jego środek zacznie działać po około godzinie, czyli i tak już po zmroku, a co się z tym łączy, już w trakcie godziny wojskowej. Z tego powodu bezpieczniejszy plan, jak i nasze obserwowanie domostwa, nie zdały się na nic. Przegapiłem jedynie piękną egzekucję.

Ziriel i Santhis postanowili zaryzykować i zrobić to zwyczajnie po swojemu. W nocy wydostali się z karczmy przez okno i zniknęli w ciemnościach, a nam pozostało tylko udać się na spoczynek. Przed snem z wielkim zapałem zasiadłem do studiowania formuły czaru. Niestety całodzienne stanie na mrozie i wpatrywanie się w wartujących strażników, niezbyt dobrze robi na koncentrację. Trudne słowa i znaki mieszały mi się przed oczami, więc dosłownie po kilku chwilach zgasiłem świecę i udałem się na spoczynek. Nad ranem zostaliśmy obudzeni przez Ziriel. „Dom kapłana został przeszukany” – oznajmiła. „Jednak strażnicy przegapili dobrze ukryty pokoik, w którym znaleźliśmy to” – wyciągnęła ku nam rękę, w której trzymała mocno nadpalony kawałek pergaminu. Zdołaliśmy odczytać tylko kilka wyrazów: kryształ, Bezsłoneczna, udać, ważne. Słowo Bezsłoneczna, rzuciło troszkę światła na całą sprawę. Bezsłoneczna Cytadela onegdaj było to miejsce kultu smoków. Czczono tam niejakiego Ashardalona oraz wszelakie smoki. Kim lub czym był Ashardalon nie wiedziałem. Wiedziałem natomiast, że ponad 200 lat temu ogromne trzęsienie ziemi, jakie nawiedziło rejony cytadeli, spowodowało, że cała budowla zapadła się pod ziemię. Legendy mówią, że ponoć dzięki smoczej magii konstrukcja nie zawaliła się, a jedynie wpadła w głęboki rów, który powstał na wskutek wstrząsów. Cóż, najwyraźniej przyjdzie nam zweryfikować słowa legendy.

Wyruszyliśmy z rana w kierunku wioski Kelte. Z tego co wiedzieliśmy, to w jej okolicach znajduje się tajemnicza budowla. Na miejscu zasięgnęliśmy języka u karczmarza, który na widok złotego centara na dłoni Santhisa zrobił się strasznie gadatliwy. Z chęcią opowiadał o Felix’ie, potwierdził, że wyruszył on do Bezsłonecznej Cytadeli, nadmienił jeszcze o tym, iż poszukiwana przez nas osoba zwerbowała syna i córkę tutejszych kupców oraz jakiegoś nieznanego karczmarzowi rycerza. Grupa wyruszyła 3 dni temu i do teraz nie wróciła, a karczmarz zasugerował abyśmy odwiedzili kupców Hucrele, którzy coraz bardziej niepokoją się o swoje dzieci i ponoć wyznaczyli nawet za sprowadzenie ich nagrodę. Kiedy karczmarz przekonał się, że złoty centar pewnie spoczywa już w jego dłoni, ostrzegł nas jeszcze o goblinach, żyjących w zrujnowanej cytadeli. Opowiedział też o dziwnym handlu, jaki co roku odbywa się między goblinami, a władzami wioski. Ponoć gobliny co roku na wiosnę przynoszą jedno magiczne jabłko, które leczy wszelakie choroby, a cała wioska zbiera się na jego zakup.

Posileni i bogatsi w nowe informacje, udaliśmy się do kupców Hucrele. W bogatym domu przyjęła nas matka zaginionej dwójki. Jak okazało się, jej syn to całkiem sprawny wojownik, córka natomiast była czarodziejką. Zadaniem naszym miało być sprowadzenie ich żywych do domu, jeśli jednak stało by się tak, że jej dzieci nie będą już żyć, mieliśmy przynieść jej rodowe sygnety. Warunki jakie proponowała były zadawalające, tym bardziej, że i tak wyruszaliśmy do Cytadeli. Od kobiety dowiedzieliśmy się także o lokalizacji szczeliny, która powstała podczas tamtego trzęsienia. Tam też mieliśmy szukać zejścia do Cytadeli.

Zaopatrzyliśmy się w jedzenie na kilka dni i wyruszyliśmy w drogę. Do ogromnej, ziejącej w ziemi szczeliny dotarliśmy po kilku godzinach marszu. Na nasze szczęście grupa Felix’a, która schodziła tu przed nami, zostawiła linę, więc nie mieliśmy problemu z lokalizacją wejścia. Zmrok zapadł już jakiś czas temu, dlatego też nie widzieliśmy końca liny. Adrian rzucił zaklęcie światła na swój kij, wciągnęliśmy linę, po czym świecący kij przywiązaliśmy do jej końca. Po opuszczeniu go na dół, naszym oczom ukazała się mała półka skalna, z której można było wejść do groty. Pierwszy zszedł sprawnie Santhis, po nim do liny podeszła Ziriel i w tym momencie usłyszeliśmy z dołu szamotaninę. Wszyscy zerknęliśmy na dół, na środku półki stał złodziejaszek, którego otaczały powoli trzy ogromne prawie metrowe szczury. Ziriel błyskawicznie i z gracją zsunęła się po linie na wpół schodząc wpół skacząc. Zaraz do liny doskoczyłem ja, niestety zbyt mocno rozhuśtałem linę i musiałem kurczowo się jej trzymać, by nie polecieć w dół. Kiedy w końcu dotarłem na dół, jeden szczur leżał martwy, a dwa pozostałe zrozumiały, że straciły przewagę i z głośnym piskiem, a raczej sykiem lub skowyczeniem uciekły w mrok. Szybko odwiązałem kij Adriana i nie zastanawiając się wiele, rzuciłem go za uciekającymi szczurami. Bogowie mi nie sprzyjają. Szczury bowiem zaraz za granicą światła, skręciły za załom, natomiast kij rzucony przeze mnie, nie natrafił w podłoże, a w przepaść, która rozciągała się za granicą widoczności. Przez krótką chwilę, w mizernym świetle szybko spadającego kija dostrzegliśmy, poniżej, potężną sylwetkę ogromnej wieży. Chwilę później staliśmy w całkowitej ciemności, nad sobą słyszałem szamoczącego się i przeklinającego Adriana, dopytującego się, gdzie jest światło.

Rozpaliliśmy pochodnie. Po krótkiej i jak na tak błahy powód, wyjątkowo ostrej wymianie słów między mną i Adrianem, który klął na czym świat stoi z powodu utraty kija, ruszyliśmy po kiepsko ociosanych schodach prowadzących w dół. Schody doprowadziły nas na coś co można by nazwać małym dziedzińcem przed wejściem do wieży. Wszędzie w około leżały porozbijane sprzęty, kawałki wozów, roztrzaskana brama, sterty brudnych i cuchnących strzępów odzieży. Goth ruszył do przodu, zdążył zrobić raptem dwa kroki, kiedy otwarła się pod nim zamaskowana zapadnia. Z łoskotem i chrzęstem stali spadł do środka. Na jego szczęście pomieszczenie pod nim nie było zbyt głębokie, jego doskonały jak na osobę w tym wieku refleks sprawił, że udało mu się zadusić wściekle atakującego go szczura, zanim ten zdążył zrobić mu wielką krzywdę. Z trudem pomogliśmy memu ojcu wyjść z pułapki. Postanowiliśmy, żeby to Santhis szedł przodem, on miał nosa do tego typu niespodzianek.

Tym razem już znacznie ostrożniej ruszyliśmy w głąb wieży. Wielkość tego budynku robiła na mnie ogromne wrażenie. Spodziewałem się po prostu jakiejś wieży, to co mieliśmy zobaczyć przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Po wejściu do samej wieży, naszym oczom ukazało się na jej „tylniej ścianie” troje drzwi. Weszliśmy przez jedne z nich, a Santhis dokładnie oglądał całą okolicę. Parliśmy powoli do przodu. Za drzwiami dostrzegliśmy spore pomieszczenie, z którego bił znany nam smród jakby mokrej sierści psa. Pomieszczenie tonęło w dziwnym fosforyzującym blasku, pochodzącym od dziwnych grzybów, porastających ściany oraz podłogę. W rogu pomieszczenia stała dosyć duża solidna klatka, przed klatką w brudnym barłogu spał mały, straszliwie brudny i śmierdzący kobold. Goth podszedł do niego i bezceremonialnie obudził go kopniakiem. Kobold wyskoczył jak oparzony, krzycząc co dziwne w języku Północy. „Wy nie zabijać, wy nie zabijać, wy pomóc koboldy, ja zaprowadzić do Królowa, wy nie zabijać” – trząsł się przy tym i kulił ze strachu. Po kilku chwilach nieudolnego słowotoku z ust kobolda, dowiedzieliśmy się, że gobliny ukradły ich maskotkę, którą był mały smok. I że królowa chętnie wynagrodzi nas, jeśli odzyskamy maskotkę. Chyba nikt z nas nie brał na poważnie słów kobolda, cokolwiek było w tej klatce nie było zapewne smokiem. W końcu rozkazaliśmy, aby zaprowadził nas do swojej królowej.

Kobold prowadził nas przez szereg przeogromnych komnat, z coraz większym podziwem zerkałem na ogrom tej budowli. Gdzieniegdzie, tam gdzie ściany nie były pokryte specyficznym grzybem, można było dostrzec płaskorzeźby, na których wyryte były wizerunki wszelakich smoków. Kiedy wchodziliśmy do jednej z ostatnich sal, drogę zatarasowała nam grupa pobratymców naszego przewodnika, lecz ten wymachując i wrzeszcząc coś w swym języku sprawił, że strażnicy rozstąpili się, lecz nadal czujnie nam się przyglądali. Zostaliśmy wprowadzeni do olbrzymiej i niesamowicie długiej sali. Jej strop podtrzymywany był dwoma rzędami kolumn. Na każdej z kolumn wyrzeźbiony był owijający się na około niej smok. Kiedy doszliśmy do końca pomieszczenia, ujrzeliśmy siedzącą na tronie królową. Po krótkiej rozmowie z naszym przewodnikiem, odezwała się w języku Północy. Jej propozycja była następująca: za przyprowadzenie smoka dostaniemy 10 centarów lub 2 przedmioty, które sobie wybierzemy z tego pokoju. Po długich targach w końcu machnęliśmy ręką i postanowiliśmy zabrać jeden z magicznych zwojów i złoty kluczyk, który tkwił w paszczy rzeźbionego smoka nad tronem. Królowa rozkazała koboldowi, który nas przyprowadził, aby zaprowadził nas w część twierdzy opanowaną przez gobliny. Weszliśmy przez wskazane nam drzwi i zanim zdążyliśmy coś powiedzieć kobold już zwiał.

Ostrożnie poruszaliśmy się do przodu. Przed następnymi drzwiami zatrzymaliśmy się, a Santhis przyłożył ucho do drzwi, po chwili powiedział, że chyba czysto i otworzył drzwi. W tym momencie rozległ się donośny głos dzwonka, zawieszonego zaraz za drzwiami. Ustawiliśmy się w szyku, ja z Gothem w pierwszej linii, Ziriel z ciężką kuszą z tyłu, a Santhis już trzymał sztylet przygotowany do rzutu. Adrian przygotowywał chyba jakieś zaklęcie. Nim wrogowie pojawili się po drugiej stronie korytarza, ojciec zaniósł modły do Lorsha, by pobłogosławił nas przed walką. Poczułem jak spokój i pewność napełnia mą duszę. Wiedziałem, iż będę niczym narzędzie śmierci w rękach samego Boga. Wrogowie z impetem wlecieli w korytarz, my też nie czekaliśmy aż w nas uderzą. Zanim do garstki goblinów dotarł fakt, że to nie koboldy są powodem ataku, leżeli już, zdychając we własnych, rozlanych po korytarzu wnętrznościach. Parliśmy do przodu, wyżynając po drodze jeszcze kilku goblinów. Część zdążyła się jednak wycofać i udać za barykady, do których prowadziła inna droga. Poprosiłem Adriana by rzucił światło za barykady. Widzieliśmy ich jak na dłoni. Na końcu korytarza, za około metrową barykadą z potrzaskanych mebli oraz starych zbroi, kłębiło się kilku goblinów. Ogarnięty rządzą zabijania rzuciłem czar Tarcza i ruszyłem biegiem do przodu. W ciemności ogarniającej korytarz nie zauważyłem stalowych kolców, w żargonie bojowym zwanych pajączkami. Wdepnąłem na jeden z nich i długi na kilka centymetrów kolec boleśnie zranił moją nogę. Kulejąc i przeklinając zawróciłem. „Ojcze, możesz coś z tym zrobić?” Goth bez zbędnych słów przyklęknął i zmówił błagalną modlitwę do Boga. Poczułem jak ból mija, jak rana zrasta się. Wściekły do granic możliwości wiedziałem jedno, chcę zabijać. „Co teraz zrobimy?” – zapytał ktoś z drużyny. Ignorując ich biadolenie przyzwałem Unoszący się Dysk Tensera. „Wskakuj ojcze”, wskazałem okrągłe pole siłowe, drogo za to zapłacą, wskazałem na pajączki. Wskoczyłem na dysk i dobrze ponad metr nad ziemią sunęliśmy z szybkością w kierunku barykady. Ojciec mruczał słowa modlitwy. Poczułem nagle jak moja skóra robi się jakby twardsza i suchsza. Pierwsze skojarzenie to tak jakby była z kory. W myślach podziękowałem Lorshowi. Gobliny, w ogóle nie przygotowane na taki przebieg sytuacji, w panice zaczęły pospiesznie strzelać ze swych kusz. Starałem się jak najczęściej manewrować dyskiem to w lewo to w prawo. Na szczęście w tym chaosie i zamieszaniu tylko dwie strzały dosięgły swego celu. Jedna nie przebiła nawet mojej magicznej tarczy, druga natomiast tylko delikatnie drasnęła mojego ojca. Wprost z dysku, wskoczyliśmy w grupę nadal zdezorientowanych goblinów. Wraz z ojcem, dysząc i sapiąc ze zmęczenia, urządziliśmy im krwawą łaźnię. Niestety jeden lub dwóch skorzystało z zamieszania i uciekło. Wiedzieliśmy, że wróży to tylko kolejny, tym razem lepiej zorganizowany opór. W korytarzu wolno posuwali się Adrian, Santhis i Ziriel oczyszczając drogę z pajączków.

Odpoczęliśmy chwilę, złapaliśmy drugi oddech i ruszyliśmy korytarzem dalej. Po dosłownie kilkudziesięciu metrach i dwóch zakrętach, dotarliśmy do drugiej barykady. Tym razem gobliny siedziały za nią, nie wychylając nawet nosa. Było ich więcej niż poprzednio. Zatem atak z Dysku Tensera okazałby się zbyt niebezpieczny, to raz, a dwa, gobliny, które uciekły z poprzedniej barykady, na pewno uświadomiły już tutejszych obrońców. Z pomocą przyszedł w tej sytuacji Adrian. Po krótkim namyśle rzucił zaklęcie Rozdrażnienia, za pomocą magii, wyzwał gobliny najgorszymi wyzwiskami i obelgami jakie można sobie wymyślić, a wszystko to spotęgowane dawką magii. Efekt był zaskakujący, gobliny z furią i pianą na ustach, ruszyły do pozbawionego ładu i składu ataku, porzucając barykadę. Wynik tej walki łatwy był do przewidzenia. Tym razem nie ocalał żaden z zielonoskórych.

Przy następnych drzwiach nie musieliśmy nawet przykładać uszu do drzwi, by usłyszeć dobiegające zza nich hałasy. Ostrożnie otwarliśmy drzwi i naszym oczom ukazał się szamoczący się po całym pomieszczeniu mały, o Bogowie, biały smok. Chyba nikt z nas nie był na to przygotowany. Smok, kiedy tylko nas zobaczył, wskoczył na stół i zaczął głośno syczeć w naszym kierunku. „Odsuńcie się” – powiedziałem i uczyniłem znak Tar, wykorzystując resztki mej magicznej mocy. Sam nie wiedziałem, czy to coś pomoże, nie miałem pojęcia czego można spodziewać się po młodym smoku. Powoli wszedłem do środka ze słowami – „Jesteśmy tu po to, żeby cię uwolnić, nie chcemy cię skrzywdzić.” Nie wiem czego się spodziewałem, że smok mi odpowie, że zrozumie? Niestety tak się nie stało, smok nabrał potężną porcję powietrza, a ja nie czekałem co się ma stać i rzuciłem się do tyłu. Z pyska smoka wystrzelił strumień lodu, który uderzył w posadzkę tuż przede mną, a temperatura w pomieszczeniu spadła gwałtownie. Wycofaliśmy się. Wszyscy zrozumieliśmy nagle, że przecież nie możemy oddać smoka koboldom. Postanowiliśmy, że zostawimy mu otwarte drzwi i niech się sam wydostanie. My ruszyliśmy dalej.


Kroniki VII: Felix i Bezsłoneczna Cytadela II (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Adrian Reol (Sarak), Santhis (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1125 Nowej Ery, miesiąc listopad. Wschodnie zbocza Gór Czerwonych (Tragonia, Dominium, Dominium Zandary).


Obok pomieszczenia ze smokiem znaleźliśmy mały loch, w którym siedział uwięziony gnom oraz kilka koboldów. Otwarliśmy klatki. Gnom podziękował nam wylewnie i przedstawił się jako Erky Timbers, powiedział też, iż jest kapłanem Natien. Postanowił, że nie będzie ryzykował samotnego powrotu do wyjścia, od poległych goblinów zabrał miecz i tarczę i ruszy z nami. Dotarliśmy do bliźniaczego pomieszczenia, jakie wcześniej widzieliśmy w miejscu, gdzie siedzibę miała królowa koboldów. Długa i szeroka komnata z dwoma rzędami kolumn. Jednak pomieszczenie różniło się od tamtego, całe było wypełnione dziwną mgłą, być może para powstała na wskutek różnic temperatur. W pomieszczeniu było bowiem zadziwiająco chłodno. Powoli szliśmy wśród jednej ze ścian, tak by nie zgubić się we mgle. Dotarliśmy do jakichś drzwi, za którymi krył się jeden z kolejnych tuneli. Tylko dzięki czujności Ziriel, nie wpadliśmy w kolejną z pułapek. Ziriel wskazała nam odpowiednią drogę. Czułem, że powoli opadam z sił, lecz jeszcze na ten temat nie zamierzałem się wypowiadać. Nie chciałem, by ojciec pomyślał, iż jestem ulepiony z innej niż on gliny. Parliśmy niestrudzenie do przodu, wytężając słuch oraz wytrzeszczając oczy przy nędznym świetle pochodni. Byłem zły na całą sytuację, moje zasoby magiczne wyczerpały się, byłem niewyspany, a ramiona bolały mnie od ciągłego machania szablą. Lecz nikt się nie skarżył, więc i ja siedziałem cicho.

W pewnym momencie Ziriel podniosła rękę, dając znać byśmy się zatrzymali. Ostrożnie wychyliła się za róg. „Dwa gobliny stoją i pilnują, chyba drzwi po lewej stronie korytarza.” Zanim grupa skończyła decydować co robimy, wybiegłem z obnażoną szablą, znudzony i zdenerwowany ciągłymi podchodami. Gobliny, gdy tylko zobaczyły jednego przeciwnika, ruszyły w moim kierunku. Pierwszy padł z bełtem w krtani, drugi natomiast obrócił się zwinnie i pobiegł w głąb korytarza. Kiedy dobiegałem za nim do końca korytarza, usłyszałem głosy kilku goblinów. Adrian w tej chwili otwierał drzwi, po czym pospieszne je zamknął i zaczął je z całej siły blokować. Chciałem wywrzeć odpowiednie wrażenie na naszych przeciwnikach za następnym zakrętem. Podszedłem do martwego goblina i kilkoma ciosami szabli pozbawiłem go głowy. Chwyciłem ją za tłuste brudne włosy i z całą siłą rzuciłem w kierunku końca chodnika. Miałem nadzieję, że makabryczna przesyłka zrobi na nich wrażenie i pozbawi ich już i tak wątłego morale. Powoli zacząłem wracać do trzymanych rozpaczliwie przez Adriana drzwi, kiedy to usłyszałem za sobą dziwne ni to kroki, ni to szuranie. Zza zakrętu wyłoniło się coś na kształt około metrowego drzewa o grubym pniu i konarach naszpikowanych grubymi kolcami. Konary do złudzenia przypominały długie silne ramiona. W tym momencie przestałem interesować się tym, co dzieje się za mną, słyszałem tylko, że drzwi w końcu otwierają się z hukiem, a Goth wzywa Boga w bojowej pieśni.

Stanąłem w pozycji bojowej, wiedziałem, że mogę liczyć tylko na moją szablę. Bogowie, jakże śmiesznie wyglądała ona przy grubym pniu i masywnych konarach. Kiedy drzewo przepuściło pierwszy atak, koło mnie zmaterializował się jak z podziemi Santhis. Jego obecność dodała mi otuchy. Razem naparliśmy na drzewo. Czułem się idiotycznie, gdy raz po raz odłupywałem istocie troszkę drzazg. Santhis w ataki włożył chyba więcej serca, bo w kilku miejscach na konarach pojawiły się głębokie bruzdy. W końcu drzewo nagle znieruchomiało. W chwile potem ucichły też odgłosy walki za nami. Goth stał ciężko dysząc, a z jego topora dosłownie strumieniem lała się krew.

Dosłownie po kilku chwilach znów usłyszałem jakieś odgłosy zza zakrętu, z trudem podniosłem szablę. Lecz ku mojej radości usłyszałem „Paktować, paktować, my chcieć paktować”. Jak się okazało za zakrętem była sala, w której na tronie siedział wódz goblinów. Prócz wodza w komnacie było jeszcze dwóch goblinów i dwóch hobgoblinów. Od wodza goblinów dowiedzieliśmy się, że czwórka, której poszukujemy zastała pojmana i oddana niejakiemu Belakowi, bo tak sobie zażyczył. Santhis wypatrzył na palcu wodza sygnet rodowy domu Hucrele. Dowiedzieliśmy się, że tylko dwoje przeżyło. Wódz proponował nam, że przepuści nas na dół, w zamian my nie będziemy atakować już jego wojowników, ani jego kobiet i dzieci. W rogu komnaty sterczała ogromna kolumna porośnięta bluszczem, a według słów wodza, to właśnie tam znajduje się Belak i to tam przetrzymuje więźniów. Wycofaliśmy się i postanowiliśmy się naradzić. Wszyscy za wyjątkiem Adriana uważaliśmy, że absolutnie nie możemy zaufać zielonoskórym i że powinniśmy ich zabić. W końcu kapłan Aziela uległ. Wprawdzie nie pomógł nam zbytnio w walce z wodzem i jego sługusami, ale też nie przeszkadzał, a to już coś. Weszliśmy do komnaty, mówiąc, że postanowiliśmy skorzystać z ich oferty. Nie wiem czy nasze kłamstwo pozwoliło się im rozluźnić, ale potem wszystko potoczyło się według planu. Ziriel strzeliła w wodza, niestety jakimś cudem chybiając, widać nie tylko mnie zmęczenie przygniatało straszliwie. Na nasze szczęście walka skończyła się zanim daliśmy się zabić.

Po walce usiadłem na ziemi i powiedziałem, że muszę się przespać. Znalazłem kawałek wolnej od krwi podłogi i uwaliłem się jak długi. Zasnąłem szybko, jeszcze szybciej obudziłem się. Zaczęły szarpać mną straszliwe torsje. Widziałem, że smród oraz klimat tych pomieszczeń nie nadaje się na odpoczynek. Santhis gmerał coś przy skrzynce, którą znalazł przed tronem wodza. Dosyć wprawnie operował wytrychami, kiedy nagle z głośnym syknięciem szybko cofnął rękę. Z jego nadgarstka sterczała długa na jakieś 4 centymetry igła. Ziriel doskoczyła do niego, szybko wyciągnęła igłę. Przyjrzała się ranie, powąchała igłę i ze śmiertelnym spokojem powiedziała „Jeśli się nie mylę, to ta trucizna zabije go bardzo szybko, jeśli nie znajdzie się antidotum. Znacie się na truciznach?” – Skierowała to pytanie do kapłanów. Zarówno Adrian jak i Goth przecząco pokręcili głowami. „I wy chcecie abym ich wyznawał” - prawie już obłąkańczo śmiał się Santhis. Gnom powiedział „Poproszę moja panią Natien, wszystko w jej rękach.” I zaczął się gorliwie modlić. „W nią prędzej uwierzę” – nadal obłąkańczo śmiał się Santhis – „Wasze bóstwa nawet nie potrafią usunąć trucizny.” Po tych słowach skonał.

Chwilę staliśmy w ciszy, przeżył tyle walk i zabiła go taka mała igiełka, pomyślałem. Ostrożnie otworzyliśmy skrzynkę i Ziriel dokładnie pozbierała jej całą zawartość. Postanowiliśmy czym prędzej opuścić się na dół. Kiedy dostaliśmy się na dół, w nasze nozdrza uderzył smród jeszcze gorszy niż w siedzibie goblinów. Myślałem, że nic nie może bardziej śmierdzieć, niż goblińskie siedliszcze. Jakże się bardzo myliłem. Stąpaliśmy po kostki w czymś na kształt ni to ścieku, ni kompostu. Dookoła walało się pełno szczątków ogromnych szczurów, gnijących goblinów, oraz koboldów. Pełno było też gnijących i butwiejących roślin. Z obrzydzeniem ruszyliśmy przez tą śmierdzącą breję.

Nie uszliśmy kilkudziesięciu kroków kiedy, za plecami usłyszeliśmy odgłos pluskających w tej brei kroków. Z wyjścia tuż za nami wyszła dziwna, duża istota, a koło niej maszerowały dwa ogromne szczury. Istota wydała rozkaz szczurom i sama tez przystąpiła do ataku. Widać przyzwyczajona była do eksterminacji koboldów, nie znała ludzkich stylów walki. Zwinnie udało mi się uniknąć jej niezgrabnego, aczkolwiek na pewno silnego ciosu i zatopiłem koniec szabli w odsłoniętej szyi przeciwnika. Ze szczurami, pozbawionymi swego pana, rozprawiliśmy się szybko.

Chodziliśmy tak od pokoju do pokoju, coraz bardziej zaskoczeni. Wszędzie, dosłownie wszędzie, zamiast posadzki były nietypowe grządki z jeszcze bardziej nietypowymi roślinami. Po drodze spotkaliśmy jeszcze kilku osobników z rasy, której przedstawiciel zaatakował nas wraz ze szczurami. Lecz oni padli szybko i zaskoczeni, nie byli uzbrojeni, chyba że w kopaczki i wiadra z nawozem. Po drodze zobaczyliśmy kilka dziwnych pomieszczeń przypominających destylarnię, sale operacyjną oraz jakieś laboratorium alchemiczne. Gdzie nie wchodziliśmy, gobliny nie były przygotowane na wizytę zbrojnych gości. W destylarni gobliny zostały zabite, gdy swymi śmierdzącymi nogami wygniatały sok z jakichś dziwnych owoców w dużej balii. Ich krew zapewne wzmocni smak destylatu. W laboratorium oraz w sali operacyjnej, gdzie na stole leżał wielki pokryty ropiejącymi wrzodami szczur, gobliny zginęły zadźgane, kiedy kryły się pod stołami. Nie zostawialiśmy nikogo żywego za sobą. W pewnym momencie doszliśmy do sali, na której końcu stało coś na wzór ołtarzyka. Rzeźba przedstawiała dostojnego smoka. Przed ołtarzykiem w podłodze troszkę niżej od jej poziomu widniała płyta. Ziriel podeszła sprawdzić, czy to aby nie kolejna pułapka, która tylko ujawniła się podczas wstrząsów. Kiedy nachylała się nad płytą, nagle bez praktycznie żadnego dźwięku z rogu komnaty wyłoniła się dziwna cienista istota, która rzuciła się na Ziriel. Chwyciła Elfkę za szyję i poczęła ją dusić. Ledwo zdążyłem krzyknąć – „Ziriel uważaj” – i wyciągnąć szablę, a cienista istota rzuciła się w naszym kierunku. Ojciec szybko wyciągnął przed siebie swój medalion i wypowiedział słowa modlitwy nakazujące powrócenie mrocznej istocie tam skąd przybyła. Egzorcyzm się udał, podbiegliśmy do Ziriel, która z trudem podnosiła się z podłogi, wyglądała na wyczerpaną. „Myślę, że odesłałem tą istotę tam skąd przybyła” – powiedział Goth. Elfka mimo tego, iż kiepsko wyglądała, zebrała się w sobie i ruszyła naprzód.

Dotarliśmy do ostatniej komnaty, która była biblioteczką. Z ogromnym zainteresowaniem przeglądałem tytuły woluminów. Większość z nich traktowała o szeroko pojętym rolnictwie, sadzeniu roślin, ich przyroście itp. Na jednej z półek odnalazłem specyficzny pergamin. Pokazałem go kapłanom, byli co najmniej zdumieni, według ich słów był to pergamin kapłański. Z tego co się orientowałem to bardzo cenny i rzadki przedmiot. Niestety na szybko nie umieli znaleźć jego zastosowania. Skryłem go zatem razem z moimi pergaminami do tuby. Rozejrzałem się po wszystkich zgromadzonych w pomieszczeniu, na ich twarzach rysowało się niewyobrażalne wprost zmęczenie i ból. Obeszliśmy cały kompleks za wyjątkiem jednej odnogi. Byliśmy tam wcześniej, ale zrezygnowaliśmy z przedzierania przez „ogród” cały porośnięty cierniami, tym bardziej, iż na środku tegoż ogrodu stały dwa karłowate drzewka podobne do tego, z jakimi walczyłem wcześniej w korytarzach. Cóż, skoro obeszliśmy wszystko i to była jedyna droga, wkroczyliśmy do ogrodu karczując ostre pnącza porastające całe podłoże. Nie uszliśmy dobrych 15 metrów, kiedy to drzewa przeprowadziły szturm. Im kolce i pędy porastające podłoże nie przeszkadzały wcale. Na szczęście byliśmy na taki atak przygotowani, Goth ciął swym potężnym toporem na lewo i prawo, szybko pozbawiając dziwne istoty życia. Po jeszcze kilku metrach brodzenia w ostrych pnączach naszym oczom ukazał się żywopłot ukształtowany w formie obszernego koła. Obchodziliśmy go ostrożnie, aż dotarliśmy do wyrwy.

W środku tego specyficznie odgrodzonego placu stało drzewo z jednym tylko srebrnym owocem. Przed nim, tyłem do nas, stały wpatrzone w nie trzy postacie. Kobieta i dwóch mężczyzn, z czego jeden zakuty w ciężką zbroję. Rozejrzałem się i stwierdziłem, że nie ma tu Felix’a. Prawdopodobnie to córka kupca, który nas najął oraz rycerz, który wyruszył z Felixem wedle słów karczmarza z Kelte. Ten trzeci to musiał być Belak, właściciel i twórca tego wszystkiego. Druid, tak go sobie w myślach nazwałem. Obok drzewa niczym strażnicy, nieruchomo stały znajome już nam metrowe drzewka. Wiedziałem, że coś mocno jest nie tak, czułem, że zarówno czarodziejka jak i rycerz będą wrogo do nas nastawieni. Utworzyłem znak Tar. Druid dopiero jakby teraz nas usłyszał, obrócił się, a wraz z nim pozostałe dwie postacie. „To wy wtargnęliście do mego domostwa i to wy zabiliście i niszczyliście moje istoty, będziecie musieli za to zapłacić…” Nigdy nie dowiedzieliśmy się, co miał na myśli, mówiąc te słowa, ponieważ Ziriel gwałtownie poderwała kuszę i strzeliła w kierunku Druida. Chybiła, drugi raz dzisiejszego dnia chybiła. Widać zbyt duże zmęczenie i nerwy dawały znać o sobie. Druid nie musiał nic mówić, rycerz i drzewa jak na komendę ruszyły z furią do ataku. Chciałem jak najprędzej ubić czarodziejkę, lecz rycerz zagrodził mi drogę do niej. Goth natomiast biegł w kierunku wywijającego kijem i najwyraźniej rzucającego jakieś zaklęcie Druida. Ziriel i gnomi kapłan Natien, Erky, odpierali ataki drzew. Nim Goth doskoczył do Druida, jego ciało pokryło się twardą skałą i znieruchomiało. Ojciec okręcił się na stopie i na odlew ciął czarującą właśnie kobietę. Reszta walki umknęła mi, ponieważ robiłem wszystko, by przetrzymać atakującego z furią rycerza. Ciosy jego olbrzymiego dwuręcznego miecza, były właściwie nie do sparowania moją szablą. Dlatego też całą swoją uwagę poświęciłem na uskoki, modląc się aby pożyć tak długo, by któryś z moich kompanów pomógł jakoś się z nim rozprawić. Kilka razu uskoczyłem i widziałem jak jego ciężki miecz ze świstem młóci tylko powietrze, raz nawet miałem na tyle czasu, by wyprowadzić szybkie cięcie, niestety moja szabla odbiła się od pancerza jak od skały. Sam dostałem trzy potężne ciecia, które prawie za każdym razem o mało nie powaliły mnie na kolana. Żyłem tylko dzięki mej zbroi i korowej skórze, którą w ostatniej chwili wybłagał u Lorsha mój ojciec. I wtedy, kiedy myślałem, że to już koniec, stał się cud. Z boku, z wielkim impetem i szybkością, rycerza zaatakowała Elfka. Pierwszy cios jej sztyletu z głośnym, nieprzyjemnym zgrzytem zjechał po napierśniku. Rycerz jakby nie zwracał w ogóle na to uwagi, drugi cios był słabszy, ale pchnięcie było precyzyjne, ostrze sztyletu wbiło się w łączenie płyt pod pachą. Rycerz zawył z bólu. Ostry, cienki i długi sztylet z łatwością przedarł się pod umieszczoną pod płytami kolczugę. Rycerz odczuł cios, musiał teraz uważać na dwóch przeciwników. Spod napierśnika zaczęła wylewać się, dosyć pokaźnym ciurkiem, rzeka szkarłatu. Mimo to rycerz dalej walczył zawzięcie. Ziriel znów odczekała, wiedząc, że atakowanie sztyletem kogoś w takiej zbroi na oślep nie da żadnych rezultatów. Zakończyła wszystko jednym precyzyjnym pchnięciem, tuż nad elementem ochraniającym szyję. Rycerz padł.

Rozejrzałem się po okolicy, nasi przeciwnicy nie żyli. Wypuściłem szablę z dłoni i osunąłem się, niemal tracąc przytomność. Krew miałem dosłownie wszędzie i pierwszy raz od dawna to była wyłącznie moja krew. Ojciec podszedł do mnie i dzięki mocy Lorsha uzdrowił me ciało. Obszukaliśmy wszystko, szukając jakiejkolwiek informacji o Felix’ie, niestety nic nie wskazywało na to, że jesteśmy choć krok bliżej od znalezienia sposobu by zrzucić z nas zarzuty. Ciekawą rzeczą okazała się sakiewka, pokryta siateczką run. Przypuszczałem, iż w środku może być kryształ, o którym była mowa w nadpalonym liście. Niestety nie byłem w stanie nic wtedy wyczarować, byłem zbyt zmęczony. Postanowiliśmy wszystko co znaleźliśmy sprawdzić na powierzchni, w miasteczku. Wracaliśmy w ponurych nastrojach, źli na cały świat, znów wszystko poszło nie tak. Chciałem wyć. Gdy w drodze powrotnej przechodziliśmy koło pomieszczenia, gdzie uwięziony był smok, nadal było słychać dobiegające hałasy. Smok zamiast korzystać z wolności, dalej demolował pomieszczenie. „W dupie mam tego zasranego smoka” – powiedziałem. Wydarzenia, które miały miejsce, od momentu kiedy go odkryliśmy, sprawiły, że z miłą chęcią oddałbym go koboldom nawet za srebrnika, gdybym tylko wiedział jak go tam przetransportować. Opuściliśmy Cytadelę i udaliśmy się do karczmy, aby tam debatować nad tym co zrobimy dalej… Bogowie nam nie sprzyjają.



Kroniki X: Księżycowa Skała (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Adrian Reol (Sarak), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1127 Nowej Ery, miesiąc czerwiec. Protektorat Lupis (Tragonia, Dominium).


Przez ostanie miesiące żyliśmy w stresie spowodowanym nagonką na nasze osoby, a wszystko za sprawą tego nędznego klechy Adriana. Przedstawiciel toczonego przez wiele zdrad kościoła, przez swoją ufność, a może naiwność, sprowadził na nas wyrok śmierci. Jedynie nasza determinacja doprowadziła do szczęśliwego zakończenia tej fatalnej sytuacji. Co więcej, udało nam się na tym trochę zarobić. Cała ta nerwowa atmosfera wpłynęła na prowadzony przeze mnie dziennik, ciągła gonitwa i nieustanne obracanie się za siebie skutecznie męczyło zarówno ciało jak i umysł. Resztkę koncentracji, którą umiałem z siebie wykrzesać, poświęciłem na studiowanie nowych czarów.

Na szczęście ten etap mamy już za sobą. Siedzę teraz w skromnym pokoju w Akademii Viskani i mimo zmęczenia całodniowym treningiem z nieskrywaną radością kreślę te słowa. Postanowiliśmy „odpocząć” w tej znakomitej szkole walki, prowadzonej przez ród Viskanich i za zarobione pieniądze podszkolić się we władaniu orężem. Mimo iż wszyscy doskonale wiemy jak posługiwać się swym orężem, obiektywnie muszę stwierdzić, że przy instruktorach Viskani byliśmy niczym dzieci wymachujące patykami. Szkolenie było trudne, a nauczyciele wymagający, lecz już po 2 tygodniach dostrzegłem dużą poprawę zarówno techniki jak i szybkości z jaką wywijałem swoją ulubioną szablą. Po prawie dwóch miesiącach stwierdziłem, że to czego nauczyłem się wcześniej w Lupis było tylko podstawami. Po miesiącu żal za pieniędzmi, które tu zostawiłem przeminął bezpowrotnie.

Szkolenie zakończyłem grubo przed ojcem oraz Ziriel. Tak jak ustaliliśmy na początku, czas potrzebny do tego by dokończyli oni swoje ćwiczenia poświęcić miałem na szukanie wiadomości odnośnie tajemniczego medalionu, który posiadaliśmy. Większą część wiedzy zdobyłem w Bibliotece Lupis ale i najemnicy z Białego Miasta okazali się pomocni. I tak bogatszy o pewne wiadomości wróciłem do Ziriel i ojca.

W umówionym miejscu w gospodzie „Stara Kuźnia” oprócz ojca, elfki i kapłana Aziela, siedział dziwnie odziany człowiek. Nosił wykutą na tesijską modłę zbroję, mimo iż sam Tesijczykiem zapewne nie był. Widząc go przypomniałem sobie, iż widziałem go wcześniej na szkoleniu. Z krótkich słów mojego ojca dowiedziałem się, że Din został wprowadzony w nasze plany i jest zainteresowany podróżą, w którą zamierzamy się udać. Zrozumiałem, że mogę zatem otwarcie mówić o tym czego się dowiedziałem. Lecz najpierw poprosiłem Adriana, by on przedstawił to czego się dowiedział. Okazało się, że nasze informacje okazały się bardzo podobne.

- O samym amulecie dowiedziałem się tyle, że przedstawia Golema Mocy. O samych Golemach Mocy niewiele niestety w naszych czasach wiadomo, jedynie tyle, że stworzył je potężny zanzibarski mag Shadizzar. Golemy zostały stworzone po to, by brać udział wojnie przeciwko Andianowi Nabadanowi Przedwiecznemu. Nikt nie wie dlaczego te maszyny napędzane magią, którą byli wstanie kontrolować tylko naprawdę potężni magowie, nie zostały użyte w toczącej się wojnie. Golema kontrolować można podobno właśnie za pomocą odpowiednich amuletów i pierścieni.

Tu padł grad pytań na temat samych golemów, niestety niewiele mogłem na ten temat opowiedzieć.

- Medalion, który posiadamy my, prawdopodobnie został stworzony przez jednego z uczniów Shadizzara – dzieliłem się dalej zdobytymi przeze mnie informacjami – niejakiego Verkordu Ahi. Niestety nie zdołałem ustalić czy amulet może kontrolować golema, natomiast prawie że pewne jest to, iż jest to pewna forma klucza. Sam amulet emanuje potężną dawką Magii Cieni i może być równie niebezpieczny co przydatny. Wiemy zresztą już wszyscy, za wyjątkiem Ciebie Dinie, iż medalion po aktywowaniu chroni przez krótki okres przed wszelakimi obrażeniami fizycznymi natury niemagicznej. Jednak moc Magii Cieni czerpie swą energię z życia używającego tegoż talizmanu. Gdy amulet zostanie aktywowany nie da się już go wyłączyć. Podobno w skrajnych przypadkach amulet ten tak mocno sięga do sił witalnych, iż użycie go równa się śmierci. Jak pamiętacie golem widnieje na awersie, pozostaje nam jeszcze rewers.

Upiłem solidny łyk piwa, aby po chwili kontynuować…

- Ogon Diabła - tak zwie się szczyt, który wyryty jest na spodniej stronie amuletu. Szczyt ten wznosi się w Górach Czerwonych. Ponoć to właśnie tam Shadizzar pokonał przy pomocy potężnego artefaktu, Włóczni Przeznaczenia, samego boga trolli Oze Dakhe. W tamtych czasach, czyli podczas dominacji Zanzibarru, został wydany dekret, który narzucał wiarę w Nieśmiertelnych Władców 21 Miast Zanzibarru. Trolle, które umiłowały sobie swojego boga, nie podporządkowały się dekretowi. Ten jawny bunt przeciwko woli władców doprowadził do walki. Shadizzar wraz ze swoją armią ruszył na świątynię przeklętego Oze Dakhe. Bitwa między siłami maga, a trollami odbyła się niedaleko wzgórza, natomiast walka Shadizzara oraz boga trolli rozegrała się na wzgórzu.

- Chyba dopisało mi szczęście, ponieważ znalazłem też dosłownie jedną notatkę, mówiącą o tym, że Verkordu, jak już wiecie, był prawdopodobnie twórcą tego amuletu i przy jego pomocy miał za zadanie ukryć coś bardzo cennego. Co więcej, podobno szukał „tego czegoś” sam Andian Nabadan i jeśli wierzyć tej informacji, to szukał, lecz nie odnalazł. Więc jest duże prawdopodobieństwo, że to co ukrył uczeń Shadizzara nadal czeka na odkrycie.

- W Białym Mieście udało mi się zasięgnąć języka i dowiedziałem się, iż najdalej wysunięta w stronę Ogona Diabła jest wioska Hugg. Dosłownie dwa dni drogi od dobrze nam znanego miasteczka Kelte. Aby dojść do celu należy przebyć owiane złą sławą Szepczące Bagna oraz Gadurski Las. Na nasze szczęście w pobliżu wioski żyje kilku traperów, którzy za odpowiednią opłatą zaprowadzą nas pod samą górę.

Jako iż udało nam się wszystkim spotkać grubo przed umówionym czasem, Adrian poprosił nas byśmy pomogli mu pozbyć się pewnych harpii. Wiedzieliśmy o czym mówi, lokalny władyka oferował 10 srebrnych centarów za łapę harpii, które uwiły sobie gniazdo w starej zrujnowanej wieży wybudowanej na wysokiej skale zwanej Księżycową. Zdziwiła nas troszkę ta prośba, jako iż wcześniej wszyscy parsknęliśmy śmiechem widząc oferowaną nagrodę. Adrian zasypany gradem pytań odpowiedział, że baron rządzący tymi ziemiami ofiaruje mu kawałek skały wraz ze zrujnowaną wieżą. Jako iż nie musieliśmy zbytnio zbaczać z kursu, postanowiliśmy wspólnie, że pomożemy Adrianowi zdobyć tą wieżę.

Przez całą drogę zastanawiałem się na co Adrianowi kawałek skały, na który właściwie nie da się wejść, nie mówiąc już o odrestaurowaniu wieży, a raczej postawieniu na nowo czegokolwiek. W drodze do wieży zaatakowała nas mała grupka harpii, która szybko jednak zrozumiała swój błąd. Niedobitki odleciały w stronę wieży i już więcej nas nie nękały. Z godziny na godzinę, gdy zbliżaliśmy się do celu, widzieliśmy coraz wyraźniej duże sylwetki, unoszące się nad ruinami wieży. Harpie zaatakowały ponownie i dzięki temu atakowi pojawiła się odpowiedź na dręczące mnie pytanie. Kiedy utkałem zaklęcie pomniejszego drążenia, poczułem nienaturalnie dużą moc napełniająca me ciało. Kiedy atakujące harpie poległy, przeprowadziłem kilka szybkich testów. Skała, na której stała wieża, była istną fontanną energii magicznej. Prawie widziałem jej pasemka wirujące w powietrzu. Czułem jak organizm chłonie ją w niesamowitym tempie.

Poprosiłem ojca na stronę. Nasza rozmowa była krótka, lecz treściwa. „Ojcze, zastanawiałeś się kiedyś po co komuś kawałek skały ze zrujnowana wieżą?” „Właściwie to nie,” – odpowiedział ojciec – „lecz w wypadku Adriana raczej mnie to nie zdziwiło.” „Otóż wyjaśnię Ci zatem ojcze, że ten nędzny klecha doskonale wiedział, a teraz i ja, dzięki kilku testom, wiem, że ta skała to ogromne, naturalne źródło energii magicznej i jeśli mu pomożemy będzie miał to na własność. A ja się na to nie godzę. Doskonale o tym wiedział i po prostu chce nas okraść. Prawda jest taka, że to głównie my będziemy nastawiać karku, on jak zwykle schowa się za nami i będzie robił nic.” „Ile to jest warte synu?” „Nie jestem w stanie określić, ale dla maga jest to właściwie bezcenne.” „Dobrze wracajmy do wszystkich” – odpowiedział Goth.

„Adrianie czy masz nam coś do powiedzenia na temat tej skały i tego dlaczego chciałeś mieć to miejsce na własność?” – zapytał Goth. Adrian nie zdążył odpowiedzieć, bo wszedłem mu w słowo. „Rozumiem, że wiedząc o tym czym jest to miejsce, nie uznałeś za stosowne nas o tym poinformować? Chciałeś bezczelnie wykorzystać naszą znajomość, abyśmy pomogli ci zdobyć kawałek „bezwartościowej” skały z ruinami. Znając życie nie biorąc przy tym udziału w walce. I nie ryzykując niczym?” „Ale o co Ci chodzi? – powiedział wzburzony Adrian. „Oto, że dokładnie wiem jaką wartość ma ten kawałek skały i doskonale wiem, że Ty też o tym wiedziałeś. Żądam renegocjacji umowy, nie godzę się na zabijanie tych harpii za kilka srebrników, kiedy ten kawałek skały może okazać się bezcenny.” „Nie rozumiem jak chcesz renegocjować umowę, obiecaliście mi, że zabijecie harpie i za odcięte nogi weźmiecie nagrodę!” „Masz czelność jeszcze robić z nas idiotów?” – odwróciłem się do Ziriel i Dina, którzy stali troszkę zdezorientowani – „Nie wiem czy wiecie, ale nasz szanowny Adrian pominął pewną kwestię mówiąc o tym, że dostanie tą skałę na własność. Mianowicie pominął fakt, iż jest to silne źródło czystej magicznej energii. Wykorzystując nasze zaufanie i znajomość chciał nam za zdobycie takiego czegoś zaproponować kilka marnych srebrników.” Zarówno Ziriel jak i Din łypnęli na Adriana mało przychylnym wzrokiem. Dalszych rozmów, które przebiegały dosyć gwałtownie, nie pamiętam, lecz stanęło na tym, iż skała będzie własnością nas wszystkich. Adrian zgodził się chyba tylko dzięki temu, iż przez chwilę poczuł przy sobie obecność Razina.

W grobowych nastrojach podążaliśmy w kierunku skały. Widać, że zarówno woda i wiatry nie oszczędzały tego gigantycznego głazu. Schody niegdyś wykute dookoła i wznoszące się łagodnie w górę, w wielu miejscach były popękane lub nawet całkiem oderwane wraz z ogromnym kawałkiem skały. Wiedzieliśmy, że harpie nie zaatakują nas na dole, musieliśmy pofatygować się do nich sami.

Rozpoczęliśmy wspinaczkę po starych zdewastowanych stopniach. Mniej więcej w połowie drogi doszliśmy do miejsca, w którym schody urywały się na dobre kilka metrów. Ziriel zadeklarowała się, że postara się wejść na kawałek schodów widniejący wyżej i spuści nam linę. Ten moment okazał się doskonały dla atakujących nagle znienacka harpii. Nadleciały szybko, skrzecząc głośno. Nasza sytuacja stawała się krytyczna. Staliśmy na wąskich schodkach, pozbawieni praktycznie możliwości manewru. Zdążyłem tylko wypowiedzieć słowa zaklęcia ochronnego, usłyszałem modlącego się do Lorsha ojca i rozpoczęła się walka. Pierwszy cios wyprowadzony w moim kierunku, mimo zaklęć ochronnych oraz błogosławieństw mego ojca, boleśnie wbił się w moje ramię. Myślę, że gdyby nie magia i wola boska, byłaby to ostania rana w moim życiu. Szybko ponowiłem czar ochrony i w tym czasie kątem oka ujrzałem ojca, który osuwa się z kruchych stopni i spada w dół. „Nie!” – Krzyknąłem i z furią, nie patrząc na własne bezpieczeństwo, zaatakowałem poczwary. Ignorując czary ochronne, raz po raz wysyłałem w kierunku harpii niszczące płomienie, by zaraz potem poprawić szablą, jeśli tylko podleciały na tyle blisko. Nie widziałem jak radzą sobie inni, chciałem po prostu jak najszybciej zabić jak największą ilość tych maszkar. I zobaczyć co z ojcem. Wydawało mi się, że walka trwała godzinami. Kiedy ostania harpia, lecąc w dół, zaznaczała swoją drogę smugą dymu ze zwęglonych piór, ja już rzucałem czar pajęczego chodu i pędziłem do ojca. Dzięki niechaj będą Lorshowi żył.

Wszyscy udaliśmy się z powrotem w dół i ustaliliśmy, że Ziriel i ja spenetrujemy starą wieżę i zobaczymy czy oczyściliśmy skałę ze wszystkich harpii. Po dłuższej chwili i zawieszonej przez Ziriel linie, dostaliśmy się na sam szczyt. Smród odchodów, rozkładających się resztek mięsa, uderzył w nas z ogromną siłą, mimo silnego wiatru smagającego szczyt. Nie tracąc czujności podeszliśmy do wejścia wieży. Schody na pierwsze piętro były w fatalnym stanie, nie odważyliśmy się nawet kręcić w ich pobliżu. Natomiast bardzo zainteresowało nas wejście do piwnicy. Po krótkiej chwili wyczarowałem magiczne światło i wiedziony złym przeczuciem poprosiłem bystrooką elfkę, by podczas schodzenia w dół uważała na ewentualnie pozostawione tu czynne pułapki. Mój instynkt nie zawiódł mnie tym razem. A i Ziriel faktycznie wykazała się znajomością tematu. Szybko i bezbłędnie oznaczyła schodek, który odpowiedzialny był za zwolnienie jakiegoś mechanizmu. Nie mieliśmy najmniejszej ochoty sprawdzać jakiego i czy jeszcze po tylu latach jest sprawny.

Schodziliśmy w dół, aż naszym oczom ukazała się komnata, której ściany pokryte były dziwną odmianą elfiego dialektu. Ziriel mimo tego, iż sama jest Elfką, nie rozumiała tekstu. Na środku komnaty na podwyższeniu płonął dziwny niebieski płomień, zalewający wszystko niebieskawą poświatą. Poprosiłem Ziriel, by przepisała choć jedną kolumnę tekstu w celu późniejszego przetłumaczenia. Bardzo zaintrygowało mnie to pomieszczenie. Zanim zeszliśmy do towarzyszy, umówiliśmy się, że póki co o znalezisku nie powiemy Adrianowi. Po odcięciu nóg martwych harpii, udaliśmy się do Barona sfinalizować transakcję przejęcia Księżycowej Skały wraz z wieżą. Baron zdziwił się troszkę, że skała ma być pisana na wszystkich, ale bez większych problemów uczynił całą drużynę współwłaścicielami. Bogatsi o glejt potwierdzający nadanie ziemskie, udaliśmy się do karczmy „Stara Kuźnia” w Gardionie Wschodnim, gdzie ojciec postanowił wykurować ostatnio odniesione rany.



Kroniki XI: Ogon Diabła I (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Adrian Reol (Sarak), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1127 Nowej Ery, miesiąc wrzesień. Południowo-wschodnie Góry Czerwone (Tragonia, Dominium).


Dzięki zdobytym informacjom wiedzieliśmy, iż początkiem naszej wyprawy będzie mała osada drwali Hugg. Widmo nadchodzącej z oddali zimy niepokoiło nas coraz bardziej, w Akademi Viskani zabawiliśmy dłużej niż zakładaliśmy to od samego początku. Dowiedzieliśmy się, że praktycznie do samego Hugg droga jest na tyle dogodna, że przejedzie przez nią niewielki wóz. Decyzja o zakupie wozu zapadła szybko, dodatkowo zakupiliśmy solidną latarnię i zapas oleju. Postanowiliśmy podróżować w miarę możliwości nawet nocą. Średnio co osiem godzin w magiczny sposób przywoływałem konia pociągowego, który ciągnął nasz wóz.

Droga minęła nam spokojnie i sprawnie. W wiosce dowiedzieliśmy się, iż jeden z traperów, mieszkający poza wioską, będzie wieczorem w karczmie i że będziemy z nim mogli ustalić szczegóły. Kiedy tylko zagailiśmy o tym, że wybieramy się na Ogon Diabła, karczmarz zainteresował się tym i opowiedział o grupie zbrojnych ubranych w jednakowe uniformy, która też wyruszyła w tamtym kierunku. Ponoć prowadzili ze sobą bandę goblinów i kilku koboldów. „Faktycznie” – pomyślałem – „Przecież gospodarz z karczmy w Kelte, w której spaliśmy jedną noc, też opowiadał o takiej samej grupie. Tamtejszy karczmarz opisał ich jako grupę karną i zdyscyplinowaną, z wyraźnie obcym akcentem. Prawdopodobnie byli to żołnierze. Dowodził nimi człowiek w zbroi z gadziej skóry. Nikt nie słyszał, aby ktoś zwracał się do niego po imieniu. Karczmarz usłyszał tylko, że połowa grupy udaje się po coś do Bezsłonecznej Cytadeli, a druga wraz z dowódcą kieruje się właśnie do Hugg.” Zainteresowany zapytałem czy grupa wróciła już z tej wyprawy. Z tego co odpowiedział karczmarz z Hugg, to po powrocie grupy ich liczebność się zmniejszyła, a dowódca wyglądał na wściekłego.

Traper okazał się człowiekiem interesu. Wiedział, że sami nie damy rady dostać się na miejsce, więc bez zbytnich chęci targowania się skasował nas jak za zboże. Jedyne ustępstwo na jakie poszedł to, to że drugą połowę zapłaty dostanie wtedy, gdy bezpiecznie przetransportuje nas z powrotem. Nasza umowa obejmowała przeprowadzenie nas przez Szepczące Bagna, tam traperzy mieli czekać na nas 5 dni. Traperzy w cenie wliczyli też specjalny wywar, który redukuje szkodliwy wpływ oparów z bagien.

Rankiem następnego dnia wyruszyliśmy wraz z przewodnikami w stronę bagien. Do skleconego ze starych gnijących już desek pomostu przycumowane były, małe z wyglądu, dosyć niedbale zbudowane tratwy. Ku mojemu zdziwieniu tratwy na błotnistej powierzchni bagien spisywały się nad wyraz dobrze. Traperzy z samego początku nakazali nam wypicie tajemniczego wywaru. Z pewną nieufnością wypiliśmy zawartość flakoników. Ziriel stwierdziła, że nie będzie piła. Po wypiciu traperzy podali nam chusty nasączone wywarem z jakichś wonnych ziół, w celu zredukowania smrodu bijącego z bagien. Po kilku minutach od wypicia tajemniczego wywaru poczułem fale otępienia, która uderzyła z zaskoczenia. Czułem się jak po wypiciu solidnego kubka mocnego bimbru. Zapachy oraz dziwne odgłosy dobiegające z bagien oddalały się i zniekształcały, miałem problem ze skupieniem wzroku na czymkolwiek. Usiadłem, bojąc się, iż przewrócę się i wpadnę w mętną toń. Kątem oka dostrzegłem jak Ziriel stojąca na brzegu tratwy, nagle bez widocznego powodu i ostrzeżenia, wskakuje w śmierdzącą maź. Nie zdążyłem pomyśleć nawet o tym, by ją ratować, nie mówiąc o wykonaniu choćby najmniejszego gestu. Na szczęście mój ojciec zachował więcej przytomności umysłu, a i instynkt wojownika szkolony przez długie lata nie zawiódł go. W ostatniej chwili, zanim głowa elfki zniknęła pod powierzchnią, chwycił ją za włosy i pociągnął w stronę tratwy. Udało mi się przezwyciężyć spowolnione odruchy i pomogłem ojcu wciągnąć Ziriel na „pokład”.

Ziriel na chwilę straciła przytomność, a gdy tylko udało się nam ją ocucić, podaliśmy jej wywar, który przygotowali dla nas traperzy. Ziriel twierdziła, iż widziała machające do niej dzieci i dziwne światła. Jeśli by się dobrze wsłuchać, to faktycznie gdzieś na granicy słyszalności wyczuwało się obecność bawiącej się jakby gromadki dzieci. Po przyjęciu specyfiku nikt już nie miał zamiaru uganiać się za błędnymi ognikami lub iluzorycznymi dziećmi. Po długiej i meczącej przeprawie, ubłoceni oraz przesiąknięci smrodem bagien, dobiliśmy do brzegu. Tu, tak jak umówiliśmy się, mieli zostać nasi przewodnicy, którzy dokładnie wytłumaczyli nam jak kierować się, aby dostać się na Ogon Diabła. Kiedy kończyliśmy obgadywać resztę szczegółów, nagle niespodziewanie z drzew zeskoczyły między nas cztery istoty. Trolle były doskonale zamaskowane wśród drzew i zaatakowały znienacka zyskując przewagę. Zostaliśmy odrzuceni od siebie. Na szczęście Goth pobłogosławił przed wyruszeniem naszą broń, inaczej bylibyśmy prawie bezbronni. Sekundy ciągnęły się jak minuty, odczuwaliśmy jeszcze skutki wywaru. Lecz w końcu pozbieraliśmy się i przystąpiliśmy do kontrataku. Din, Ziriel oraz mój ojciec atakowali zaciekle swoją bronią, natomiast ja atakowałem szablą i na zmianę z Adrianem przypiekałem potwory Płomieniami Agannazara. Udało nam się uniknąć poważniejszych obrażeń, jedynie Din i jeden z traperów odnieśli spore rany. Wspólnie z Gothem pomodliliśmy się o łaskę uzdrowienia dla naszych towarzyszy.

Czujni i zdenerwowani wyruszyliśmy w głąb Gadurskiego Lasu. Kierowaliśmy się ciągle na północ i wypatrywaliśmy punktów odniesienia, które opisali nam przewodnicy. Trwało to wiele godzin. Nagle Ziriel podniosła dłoń nakazując nam się zatrzymać. Wszyscy rozglądaliśmy się czujnie, a Ziriel wskazała na coś w oddali. Ostrożnie podeszliśmy bliżej, były to zwłoki człowieka ubranego w zielony uniform opisany przez karczmarzy z Hugg i Kelte. Jako iż ciało było nadszarpnięte już zębem czasu oraz toczone przez robale, trudno było ustalić przyczynę śmierci. Znaleźliśmy jeszcze dwa ciała. Po tym fakcie wzmogliśmy naszą czujność, w końcu coś musiało ich zabić.

Wdrapywaliśmy się na małe wzniesienie, kiedy to nagle na szczycie pojawiły się trzy osoby. „Stójcie” – krzyknął Goth. Trojka ludzi zatrzymała się i zdyszanymi głosami odkrzyknęła – „Gonią nas, gonią, pomóżcie!” Na piersi tego, który przemówił widniał herb, Murowana Wieża. Nigdy podobnego herbu nie widziałem, ale w sumie niedziwne, nigdy nie umiałem znaleźć ani czasu, ani ochoty na studiowanie heraldyki. Osoba ta na pierwszy rzut oka wyglądała na maga. Ziriel wpatrywała się w herb, po czym szepnęła w naszym kierunku – „Dziwne, ten herb to godło jednego z zanzibarskich rodów. Myślę, że ten człowiek nie ma prawa istnieć.” Goth wykrzyczał „Kto was goni i co tu robicie?!” „Trupy” – odpowiedział mag – „Ożywione szkielety zaatakowały nas znienacka i zabiły dwóch naszych towarzyszy, jeśli nam pomożecie podzielimy się skarbem, po który tu przyszliśmy, a który znajduje się w jaskini nieopodal.” „Musimy się zastanowić” – odkrzyknął Goth. „Myślę, że to iluzja” – upierała się Ziriel. Goth zamyślił się i odpowiedział – „Mogę spróbować ją rozproszyć, lecz jeśli okaże się, że ten mag jest prawdziwy, odbierze to jako atak. „No to dobrze” – powiedział Din – „Mag na pewno ma coś cennego, to się go złupi.” „Też tak myślę, ojcze rozpraszaj.” Goth wzniósł słowa modlitwy i dosłownie po chwili postacie przed nami rozpłynęły się w powietrzu jak gdyby nigdy ich nie było. „Miałaś nosa Ziriel” – wszyscy pochwaliliśmy ją za przeczucie, które jej nie zawiodło.

Gdy dotarliśmy na szczyt wzniesienia, naszym oczom ukazał się szereg uzbrojonych rycerzy. Na przedzie stał ich dowódca i gdy tylko nas ujrzał, odezwał się tymi słowami – „Zdaliście pierwszy test, nie spiskujecie z naszymi wrogami z Zanzibarru. Przed wami drugi, decydujący. Jeden z was musi umrzeć za innych i stanąć do pojedynku ze mną. Wtedy przepuścimy resztę. Jeśli będziecie walczyć wszyscy to zginiecie tu. Jesteśmy nieśmiertelnymi strażnikami tego lasu. Bronimy Twierdzy Gadur. Wybierzcie jednego z was i niech staje do pojedynku o życie.” Rycerz skończył wypowiedź i czekał na naszą reakcję. Widząc ich zbroje i symbole Rycerzy Krwi z Wielkiego Dominium wystąpiłem i powiedziałem takie słowa – „Przynosicie wstyd Zakonom Krwi, jaki rycerz może żądać takiego poświęcenia w jakiejkolwiek sprawie?” Nie dokończyłem swojej wypowiedzi, jako że rycerz mi przerwał. „Przyjmuję twoje wyzwanie. Stań do walki i giń!” – rzekł. Poczułem za sobą poruszenie i szepty towarzyszy. Powiedziałem, by się nie wtrącali, bo wszyscy zginiemy.

Rycerz szedł powolnym krokiem z mieczem skierowanym w mym kierunku. Miałem troszkę czasu. Rzuciłem czar Tarczy i od razu wykorzystując przewagę odległości chciałem uderzyć jakimś czarem bojowym, lecz w Matrycy utrwalone miałem tylko zaklęcie Pomniejszego drążenia Larlocha. Niestety czar ten zapewne nie zadziałby na istotę nieumartą, którą ów rycerz na pewno był. O ostatnich Rycerzach Krwi słyszano kilkaset lat temu. Postanowiłem rzucić Magiczny pocisk nie korzystając z Matrycy. Czasu było mało, wiedziałem, że zaraz po tym czarze opadną pierwsze ciosy miecza. Wyciągnąłem w kierunku nadchodzącego rycerza rękę z rozstawionymi palcami i wypowiedziałem słowa magii. Zdecydowanie coś poszło nie tak, silny huk przeciął powietrze i towarzysze stojący za mną padli przewróceni przez energię, którą niechcąco wyzwoliłem. Kto wie, czy ten wypadek nie uratował nam życia. Z tego co potem mówili kompani, aż świerzbiło ich by mi pomóc i w chwili, w której już prawie ruszyli mi z pomocą, fala uderzeniowa przewróciła ich i ogłuszyła na chwilę. Ta chwila wystarczyła, by zobaczyli, iż jakoś radzę sobie w pojedynku i może przetrwam. Na rycerzu huk nie zrobił najmniejszego wrażenia, zaatakował z furią. Po nieszczęśliwym wypadku sprzed kilku sekund, porzuciłem pomysł pozamatrycowego rzucania czarów i skupiłem się na czarach ochronnych, które miałem wpisane w Matrycę. Postawiłem wszystko na jedna kartę i dosyć brawurowo przystąpiłem do ofensywy, licząc że magia, którą się wspieram, wystarczy do pokonania wroga. Pojedynek się przedłużał, lecz w końcu rycerz powiedział – „Wystarczy! Gdybym mógł umrzeć, to po ostatnim twoim ciosie byłbym martwy, ale mnie nie da się zabić. Wygrałeś z żywą istotą, walczyłeś dzielnie. Teraz możecie bezpiecznie przejść.”

Osunąłem się na kolana ściskając broczące krwią głębokie rany. Ojciec podszedł i rzekł – „To była dobra walka, pomódlmy się o łaskę uzdrowienia do Pana naszego Lorsha.” Po chwili ogarnęło mnie przyjemne poczucie ulgi. Rany zasklepiły się, a ja przepełniony miłością do Boga gotowy byłem do dalszych wyzwań. Ruszyliśmy w dalszą drogę i spokojnie dotarliśmy pod ostatnie podejście na sam szczyt Ogona Diabła.

Cały wzniesienie, od miejsca, w którym staliśmy, aż po sam szczyt, porośnięte było dziwnymi cierniami. W jednym miejscu ciernie tworzyły wysoki na mniej więcej dwa metry tunel, gdzie do góry prowadziły wyżłobione w skale niby schody. Z góry po tych schodach cały czas lała się dziwna maź, przypominająca na pierwszy rzut oka krew. Kiedy dobrze się jej przyjrzałem, zobaczyłem, że źródłem dziwnej cieczy są wypustki krzewów tworzących tunel. Zerkałem na towarzyszy i widziałem, iż wszyscy z nieskrywaną niechęcią patrzą w stronę otwierającego się przed nami tunelu. Kiedy tak staliśmy, kątem okaz zobaczyłem jakiś ruch w cierniowych krzakach, dosłownie kilka metrów od nas. Jako że już prawie zmierzchało, po cichu zagaiłem do Adriana, by rzucił czar Światła we wskazanym przeze mnie kierunku. Adrian widocznie też coś dostrzegł, bo umiejscowił światło dokładnie tam, gdzie chciałem. Naszym oczom ukazała się noga i część jakiejś sylwetki, która utknęła w cierniach. Podeszliśmy tam ostrożnie i ku naszemu zdziwieniu w krzakach utkwił na dobre Mepo.

Mepo to kobold, którego poznaliśmy w Bezsłonecznej Cytadeli podczas naszych poprzednich przygód. Na nasz widok ucieszył się niezmiernie. Po chwili jego radości wypytaliśmy o to jak to się stało, że tu jest. Z dosyć nieskładnej relacji kobolda wynikało, że zostali tu przyprowadzeni przez ludzi, którzy wcześniej wdarli się do Bezsłonecznej Cytadeli, zabijając wszystkich współplemieńców Mepo, za wyjątkiem grupy, którą przyprowadzili tutaj. Mepo z dumą w głosie stwierdził, że uciekł głupim ludziom i że nawet strzały, którymi do niego strzelali nie powstrzymały go. Dowiedzieliśmy się też, że ludzie schodzili pod wodę. Za pomocą suszonej kiełbasy z naszych zapasów, nakłoniliśmy Mepo, by wskazał nam to miejsce. Kobold zadowolony z kiełbasy dosyć chętnie wszedł w tunel utworzony przez ciernie.

Kiedy wyszliśmy na szczyt, naszym oczom ukazał się rozległy płaski teren, po środku którego ział ogromny krater. W dole widniała ciemna toń wody. Cały szczyt, jak okiem sięgnąć, pokryty był grubą warstwą nagich, pozbawionych mięsa kości. Trudno się nawet domyślać jakie istoty tu zginęły, niektóre kości był długie prawie na dwa metry, inne o dziwnych kształtach. Wiedziałem jedno, obojętnie po jakich istotach zostały, musiało tu ich zginąć setki, jeśli nie tysiące. I nagle powietrze jakby zafalowało, a czas zatrzymał się w miejscu. Po drugiej stronie krateru zobaczyłem niewyraźną wizję jakiejś walki. To prawdopodobnie wspomnienie walki Shadizzara z bogiem Trolli. Wydarzenie to musiało tak mocno zaburzyć wymiar w tym miejscu, że czasami można zobaczyć szczątki tych wydarzeń. Widać było maga stojącego naprzeciwko potężnej i nieprawdopodobnie brzydkiej istoty, jeśli moje przypuszczenia są prawdziwe to był to bóg Oze Dakhe. Mało któremu śmiertelnikowi dane jest spoglądać w prawdziwe oblicze boga. Wizja była półmaterialna, jakby nierealna. Shadizzar, jeśli to był on, przywoływał coraz to nowe istoty do walki z bogiem, raził go coraz to potężniejszymi czarami, a w dłoni dzierżył wielką włócznię. Wizja minęła tak szybko jak się pojawiła. Po wyrazie twarzy moich kompanów zrozumiałem, że i oni widzieli to co ja.

Mepo wskazał nam drogę w dół krateru. Ścieżka kończyła się małym, mierzącym raptem kilka metrów brzegiem. Mepo wskazał na ścianę kilka metrów dalej, twierdząc, że tam wpływali ludzie. Goth rozebrał się ze zbroi, pomodlił się i ku naszemu zdziwieniu stanął na powierzchni wody. Poczym ruszył w kierunku wskazanego przez Mepo miejsca. Po chwili wrócił i stwierdził, że jeśli coś tam jest to musi zanurkować. Jak powiedział tak uczynił.

Goth wyłonił się po niedługo później, stwierdzając, że po chwili nurkowania jest grota, która wychodzi do jaskini nie zalanej wodą. Jako że moje zasoby magicznej energii zostały wykorzystane w walce z rycerzem, postanowiliśmy, że to Adrian zejdzie na dół i tylko się rozejrzy. Goth, który miał na sobie dogasające już zaklęcie Światła, udał się do jaskini, gdzie zaczepił linę, którą wyciągnął na powierzchnię. Pół metra nad taflą wody, w skale znajdował się wbity stalowy hak, który musiała tutaj umieścić wyprawa pod dowództwem człowieka w gadziej zbroi. Goth zaczepił linę o ten hak, aby później łatwiej było nam się przedostać do podwodnej jaskini.

Tymczasem Adrian, który także umiał pływać, udał się do jaskini. Po około 10 minutach Adrian wynurzył się i stwierdził, że na dole jest korytarz i że przejdzie się nim kawałek. Po czym znów zniknął w wodzie. W czasie kiedy nie było Adriana, ja odpoczywałem oraz uczyłem się zaklęć. Kiedy Adrian nie pokazywał się przez następne długie minuty postanowiliśmy poczekać, aż odzyskam energię.

Wykorzystując czar Światło rozjaśniłem nam drogę w głąb podwodnej jaskini. Poruszaliśmy się ostrożnie, za mokrymi śladami, które zostawił Adrian. W zasadzie droga była tylko jedna. W końcu dotarliśmy do ogromnej Sali, na której końcu widniały otwarte wielkie wrota. Wrota pokryte był złotem oraz srebrem. W drodze do nich na drodze znaleźliśmy martwego kobolda. Nic jednak nie wskazywało na to, że zabiła go jakaś pułapka, prawdopodobnie chciał uciec i został zamordowany przez jednego z najemników. Kilka metrów dalej, w podłogę wmurowana była tabliczka, w języku którego nikt z nas nie rozumiał.

Kiedy tylko podeszliśmy do drzwi, naszym oczom ukazała się makabryczna scena. Dosłownie trzy metry za progiem, w długim i ciemnym korytarzu, na podłodze leżały krwawe ochłapy, które kiedyś były Adrianem. Jego postać została przez coś z dużą siłą zgnieciona. Jego kości i mięso stanowiły krwawą miazgę. Poświeciliśmy sobie kawałek dalej, wzdłuż ścian w ciągnącym się za drzwiami korytarzu. Co kilka metrów widać było krwawe plamy. Din przytargał martwe ciało kobolda i wrzucił je z rozmachem za próg. Ciało nie zdążyło jeszcze dobrze opaść na posadzkę, kiedy to ze ściany korytarza wysunął się, z ogromną szybkością, wysoki aż po strop, blok skalny i docisnął ścierwo do przeciwległej ściany. Z kobolda pozostała krwawa papka. Przyglądając się ponownie korytarzowi, którego końca nie było widać w lichym świetle czaru, zauważyliśmy stosunkowo świeżą plamę krwi na wysokości około 3 metrów. Wnioski nasunęły się same. Adrian doszedł do tego miejsca, zobaczył krwawe plamy świadczące o tym, że coś zgniotło tu koboldy, myślał, że pułapkę aktywuje naciśnięcie czegoś w podłodze, zatem rzucił na siebie Pajęczy chód i chciał przejść po ścianie. Pomysł nawet dobry, tylko niestety ta pułapka działała inaczej. Wszystkich interesowało co pisze na tabliczce przed tymi drzwiami. Lecz tego dowiedzieć mieliśmy się dopiero następnego dnia. Musiałem zregenerować energię oraz nauczyć się odpowiednich czarów.



Kroniki XII: Ogon Diabła II (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1127 Nowej Ery, miesiąc wrzesień. Południowo-wschodnie Góry Czerwone (Tragonia, Dominium).


Patrzeliśmy na zmasakrowane ciało Adriana i chyba wszyscy, mimo tej tragedii, zastanawialiśmy się, co stało się z amuletem, który miał zawieszony na szyi. Ciało leżało kilka metrów od drzwi, jego stan nie zachęcał zbytnio do wejścia w korytarz. Na szczęście Ziriel posiadała małą kotwiczkę, którą posługuje się przy wspinaczce. Przywiązaliśmy ją do kawałka liny i zarzuciliśmy w kierunku krwawej miazgi. Za którymś razem kotwiczka zaczepiła o pas, na którym kapłan trzymał sakiewki ze składnikami czarów. Pociągnęliśmy to co zostało z Adriana w kierunku drzwi. Z ogromnym obrzydzeniem, ale też zarazem z dużą ulgą, wygrzebaliśmy z tej krwawej masy nasz amulet. W dosyć ponurych nastrojach ruszyliśmy na powierzchnię.

W naszym obozowisku czekał na nas wyraźnie znudzony i objedzony do granic możliwości kobold Mepo. Jak zwykle w takich chwilach ktoś przejął moją wartę. Ja cały swój czas poświęciłem na naukę czarów oraz spokojny odpoczynek. Intensywność ostatnich dni nie pozwalała mi w spokoju zebrać energii potrzebnej do rzucania czarów. Goth głośno myślał na temat tego, by jakoś przez wodę przetransportować latarnię, a ja zgodziłem się z nim, że marnowanie energii na czarowanie Światła było zwyczajnym marnotrawstwem. W końcu wspólnie wpadliśmy na pomysł, by lampę przetransportować bez oliwy i knota. Knot oraz hubkę i krzesiwo ochroniliśmy kawałkiem natłuszczonego materiału i wsadziliśmy wszytko do pustego bukłaka. Oliwę transportowaliśmy w zalakowanych dzbanach. Po całej operacji mieliśmy na dole zapewnione światło na wiele godzin.

Następnego dnia wyruszyliśmy z nadzieją, że napis na tablicy przed korytarzem, w którym zginął Adrian, wyjaśni nam co dalej robić. Rzucając zaklęcie Rozumienia języków odczytałem treść tabliczki na głos: „Klucz: Ten który nie okaże strachu, ten przejdzie dalej.” Wszyscy długo zastanawialiśmy się nad tymi słowami. Minuty mijały, lecz nikt się nie odezwał. Myśląc nad tym wszystkim przypomniało mi się, iż w wiadomościach, które uzyskałem o tym miejscu, była wzmianka, że potrzebne jest wiele kluczy, ale o niektórych kluczach informuje sama góra. W sumie nie bardzo wiedzieliśmy jak to zinterpretować. Myślą, która ciągle kołatała mi się po głowie, było to że trzeba po prostu odważnie przejść przez korytarz, nie okazując przy tym strachu. Ten pomysł nie spodobał się nikomu. Wszyscy stwierdzili, że owszem przejść, ale z uaktywnionym amuletem. Po wielu debatach ustaliliśmy, że rozwiązaniem tej zagadki będzie jednak przejście korytarza z amuletem.

Postanowiliśmy, że to los zdecyduje kto sprawdzi słuszność naszych domysłów pierwszy. Wszyscy po kolei rzucaliśmy kością do bakaraka, a osoba z najmniejszym wynikiem miała iść jako pierwsza. Szczęście nie było tego dnia zbyt przychylne dla Ziriel. Los wskazał na nią. Widziałem, iż mimo to, że stara się uspokoić, drżącą dłonią brała amulet od mego ojca. Stojąc przed wejściem do korytarza, kilkakrotnie głęboko zaczerpnęła powietrza, po czym wypowiedziała słowa aktywujące amulet. Jej ciałem wstrząsnął skurcz, zachwiała się, lecz po chwili wyprostowała i ruszyła w głąb korytarza. Z niepokojem patrzeliśmy jak dochodzi do miejsca, gdzie na ścianie widniała krwawa plama. W ciszy modliłem się do Lorsha, by nasze rozumowanie było słuszne. Ziriel szła i nagle z ogromną prędkością, ogromny kawałek prawej ściany korytarza, wystrzelił dociskając Elfkę do przeciwnej ściany. Skalny blok tak jak szybko się wysunął, tak szybko wrócił na swoje miejsce. Ziriel leżała na podłodze i z trudem się podnosiła. Trudności ze wstaniem wynikały na szczęście tylko ze zdezorientowania, ponieważ siła uderzenia przewróciła ją i obróciła twarzą do nas. „Nic mi nie jest. Amulet działa.” - krzyknęła po chwili Elfka. Wiedzieliśmy, że amulet działa tylko chwilę, a zaskoczenie spowodowało, że Ziriel straciła zbyt dużo cennych sekund. Nakazaliśmy jej zawrócić.

Kiedy okazało się, że Ziriel faktycznie wyszła ze spotkania z ogromnym, kamiennym blokiem bez szwanku, postanowiliśmy, że następny w kolejce będę ja. Ubrałem amulet i rzuciłem na siebie czar Światła, aby nie narażać na stłuczenie latarni. Stanąłem przed wejściem do korytarza, zmówiłem krótką modlitwę do Lorsha, po czym wypowiedziałem słowa aktywujące amulet. Moje ciało przeszył ból tak okropny, jakby tysiące małych ran otwarły się naraz w mych wnętrznościach. Mimowolnie przyklękłam na jedno kolano starając się zwalczyć ból. Po chwili udało mi się opanować i ruszyłem biegiem. Korytarz wydawał się nie mieć końca, raz po raz ze ścian wyskakiwały potężne, kamienne bloki. W pewnym momencie gdy czułem już, że działanie amuletu kończy się, dobiegłem do końca tego morderczego tunelu.

Zdyszany i wystraszony rozejrzałem się dookoła. Pomieszczenie, w którym się znajdowałem było ogromne. Magiczne światło nie było w stanie oświetlić ani jego sklepienia, ani jego ścian. Kilka metrów przede mną, na granicy widoczności, majaczyły ogromne kolumny, dookoła których owinięte były rzeźby jakichś dziwnych stworów. Kiedy patrzyłem się na nie tylko kątem oka, wydawało mi się, że nieustannie zmieniają swoją pozycję lub obracają swymi demonicznymi oczami. Zacząłem oglądać ściany zaraz przy wyjściu z korytarza i dosyć szybko rzuciło mi się w oczy pewne wgłębienie widniejące w ścianie. Otwór miał około 40 centymetrów głębokości, a na końcu wyżłobionych było pięć małych otworków. Dwie myśli chodziły mi po głowie, albo to urządzenie wyłącza pułapki w przebytym przed chwilą przeze mnie korytarzu albo to kolejna pułapka i wsadzając tam rękę stracę ją zanim zdążę coś zrobić. Długie chwile walczyłem ze sobą, by wsadzić tam rękę. Po chwili zastanowienia ściągnąłem pasek i mocno owinąłem nim lewą rękę, około 15 centymetrów nad dłonią. „Jeśli mam ją stracić” – pomyślałem – „to nie chciałbym się od razu wykrwawić.” Z duszą na ramieniu i słowami modlitwy na ustach, wsadziłem rękę w otwór. Kiedy tylko moje palce natrafiły na pięć wgłębień, bez trudu udało mi się je przekręcić. Po chwili usłyszałem mechaniczny dźwięk i z ulgą wyciągnąłem nienaruszoną rękę. Wiedziałem, że coś uruchomiłem, niestety nie miałem pewności, że był to mechanizm blokujący pułapkę.

Przygotowany już na ból aktywowałem amulet. Ruszyłem w stronę czekających po drugiej stronie towarzyszy. Żaden ze skalnych bloków nie wysunął się, udało się dezaktywować tą piekielną maszynę. Wiedząc już jak poradzić sobie z problemem korytarza, postanowiliśmy wrócić tu następnego dnia. Noc minęła spokojnie.

Przewidywaliśmy, że pułapka dezaktywuje się tylko na jakiś czas, a nikt z nas nie chciał ryzykować. Dlatego też następnego dnia wytypowaliśmy Dina, by to on użył amuletu i poszedł dezaktywować pułapkę. Rzuciłem na niego zaklęcie światła i szybkim krokiem zniknął w korytarzu. Tak jak spodziewaliśmy się pułapka działała. Minęło kilka chwil, a Din nie pojawiał się z wiadomością, że pułapka jest zdezaktywowana. Niemożliwe, żeby przeoczył otwór w ścianie, ponieważ dokładnie wytłumaczyłem mu gdzie go szukać. Minuta mijała za minutą, a my nie wiedząc czy Din dezaktywował pułapkę byliśmy uziemieni. Postanowiliśmy czekać.

Nie wiem ile czasu minęło, ale prawie straciłem nadzieję na to, że zobaczymy młodego wojownika jeszcze żywego. Jego śmierć oznaczała też koniec możliwości zdobycia tego co tu zostało ukryte, ponieważ Din zabrał amulet. Siedzieliśmy tak w ciszy, kiedy to Ziriel zerwała się i powiedziała – „Wydaje mi się, że słyszałam niewyraźny głos Dina.” Wsłuchała się w ciszę. „Tak, jestem pewna, że z trudem mówi, że droga wolna.”

Niepewnym krokiem weszliśmy w korytarz, na szczęście pułapka była zdezaktywowana. Szybkim krokiem doszliśmy do końca tego śmiertelnie niebezpiecznego tunelu, na jego końcu pod ścianą leżał skrajnie wyczerpany Din. Jego stan już na pierwszy rzut oka nie wróżył nic dobrego. Amulet, który ochronił go przed wyskakującymi blokami skalnymi, sięgnął do jego najgłębszych rezerw energii życiowej. Ojciec szybko pochylił się nad młodym wojownikiem i rozpoczął modły. Po pewnym czasie rzekł „Wszystko w rękach bogów, ja nie jestem w stanie już ci wiele pomóc.”

Postanowiliśmy, że Din zostanie a my ruszymy dalej. Ziriel powolnym krokiem przecierała szlak, nie chcieliśmy napotkać już więcej pułapek. Powolnym krokiem zagłębiliśmy się między upiornie zdobione kolumny, wrażenie tego, że rzeźby nas obserwują było wręcz nieodparte. W końcu doszliśmy do miejsca, gdzie na środku pomieszczenia stała ogromna rzeźba maga z włócznią w ręku. U stóp tego ogromnego pomnika ułożonych niczym w jakimś hołdzie dla niego były przeróżne dary. Wszystko pokrywał kurz, wiele z przedmiotów takich jak zbroje czy miecze zostały strawione przez rdzę. Przedmioty mniej wytrzymałe rozsypały się po prostu w proch.

Kilkanaście metrów za pomnikiem jaśniały czerwonym blaskiem ogromne zamknięte wrota. Był to widok piękny i niesamowity – wrota bowiem ukształtowane były z płomieni. Powoli podchodziliśmy bliżej, aż żar bijący od nich był nie do zniesienia. W dosyć dużej odległości przed wrotami w podłogę wmurowana była kolejna tabliczka. Splotłem zaklęcie Rozumienia języków i odczytałem na głos „Klucz: Ogniu Krocz Ze Mną.”

Zrozumieliśmy, że na dzień dzisiejszy to koniec badania tej dziwnej budowli, ponieważ potrzebowaliśmy kolejnego klucza. Całe nasze skupienie padło na przedmioty rozrzucone pod pomnikiem. Wykorzystując czar Wykrycia magii odnalazłem dwa emanujące średnią magią przedmioty: kamienny kielich oraz małą, kamienną tabliczkę. Prócz tych dwóch przedmiotów, udało nam się znaleźć kilka złotych kielichów, sakiewkę szmaragdów oraz kilka pierścieni. W moje oczy rzuciła się jeszcze pęknięta kamienna tablica i po krótkich oględzinach doszedłem do wniosku, że to wzorzec jakiegoś zaklęcia. Owinąłem części tablicy w grubą warstwę materiału, nie mogłem pozwolić sobie na utracenie potencjalnego czaru, tym bardziej, że nie wiedziałem jakie zaklęcie może być na nim zawarte.

Z niejakim poczuciem bezradności wycofaliśmy się do pomieszczenia, w którym odpoczywał Din. Stan Dina był kiepski, więc wzięliśmy go z Gothem pod ręce i z trudem zaczęliśmy prowadzić w kierunku korytarza. „Zobaczmy czy pułapka jest dezaktywowana” – powiedziałem do Ziriel, która podeszła do otworu w ścianie i wsadziła rękę. Usłyszeliśmy cienki metaliczny zgrzyt oraz krótki urwany jęk Elfki. Ziriel osunęła się nieprzytomna na podłogę, znacząc obficie krwią ścianę z obciętej dłoni. Niemal rzuciliśmy Dina i doskoczyliśmy do kobiety. Tylko dzięki błyskawicznej reakcji ojca oraz dobrej woli Lorsha, udało nam się powstrzymać gwałtowny upływ krwi. Odcięta dłoń tkwiła w otworze blokując dostęp do mechanizmu.

Wyciągnąłem jeden ze sztyletów Elfki i próbowałem nim wyciągnąć tkwiącą tam dłoń. Znów usłyszeliśmy metaliczny świst i ułamany sztylet z ogromną siłą wbił się w moją pierś na wysokości serca. Poczułem ból, na szczęście kolczuga przyjęła znaczną część impetu. Podszedłem do leżącego nieopodal Dina i ściągnąłem mu z szyi medalion, który ubrałem i z duszą na ramieniu wsadziłem rękę w otwór. Nic się nie stało. Odetchnąłem z ulgą, przekręciłem mechanizm i usłyszałem znajomy już dźwięk. Droga była wolna.

Z trudem przetransportowaliśmy Dina, a Ziriel, dzięki mocy Lorsha, odzyskała przytomność i apatycznie wpatrzona w kikut, szła o własnych siłach. Goth przechodził sam siebie, by bezpiecznie przetransportować naszych kompanów. Po wydostaniu się do obozowiska, postanowiliśmy, że przynajmniej jeden dzień odpoczniemy, ponieważ do umówionego z traperami terminu mieliśmy dwa dni. Stan Dina wydawał się stabilizować, lecz wiedzieliśmy, że nie da rady iść o własnych siłach. Gdyby mój ojciec zaprzestał Modlitw leczniczych, to Din szybko by zmarł. Postanowiliśmy, że będę przywoływał Wierzchowca, na którym będziemy transportować wojownika.

Po przespanej nocy przyszedł też czas, by zmierzyć się z tragedią Ziriel. Walka dwoma sztyletami to jej całe życie. Powoli zaczęliśmy się zastanawiać nad magicznymi, bądź alchemicznymi sposobami regeneracji dłoni. Wiadomość, że coś takiego w ogóle jest możliwe, wlała w Ziriel trochę nadziei. Wyruszyliśmy w stronę bagien, gdzie umówiliśmy się z traperami. Po drodze nie niepokoili nas już ani rycerze ani żadne miraże. Mimo naszych obaw przewodnicy czekali na nas i bezpiecznie odtransportowali do wioski. W wiosce zdecydowaliśmy, że spędzimy tu kilka dni, a potem wyruszymy do kolejnej osady, czyli do Kelte, gdzie Dinem zaopiekuje się tamtejszy uzdrowiciel, który leczył nas po wyprawie do Bezsłonecznej Cytadeli.

U uzdrowiciela w Kelte, który zwał się Damalar, zostawiliśmy Dina i Ziriel, a sami z ojcem udaliśmy się do Arkany. Na miejscu udało nam się spieniężyć zdobyte dobra. Ja sam ubiłem niezły interes ze znajomym nam już tamtejszym magiem półelfem, Almerisem. Wymieniłem tablicę z wzorcem na kilka innych czarów, zyskując przy tym wzorzec na pergaminie. Okazało się, że złamana tablica zawierała wzorzec czaru V Kręgu Ogień Sola.

Udaliśmy się także do Lupis, gdzie dowiadywaliśmy się o możliwość nabycia mikstury regeneracji. Jeden z alchemików był gotów podjąć się tego, lecz zażądał sporej kwoty. Bez wahania wpłaciliśmy zaliczkę i nakazaliśmy mu gromadzić niezbędne komponenty. Wróciliśmy do wioski, gdzie Ziriel dosyć beztrosko poinformowała nas, że przytłoczona myślami o utraconej dłoni, zapomniała, iż Wiedzący z jej lasu mają moc regeneracji i jest szansa, że jej ręka na nowo zagości w jej ciele. Poinformowała nas też, że proces regeneracji dłoni może trwać nawet ponad rok.

Ojciec podzielił się ze wszystkimi tym co ustaliliśmy po drodze do Lupis. Mieliśmy na rok wyruszyć do swych rodzinnych ziem, lecz skoro sprawa z regeneracją wygląda tak, a nie inaczej, zaproponowaliśmy, aby spotkać się za półtorej roku między 1, a 20 kwietnia w mieście Wysoka Wieża obok Lasu Leredeon. Jako iż Din planował udać się na szkolenia do Akademii Viskani, a jego rany skutecznie opóźniały ten plan, chętnie przystał na propozycję. Postanowiliśmy, że jeśli bogowie nam pozwolą, spotkamy się w Wysokiej Wieży, aby ruszyć w kierunku Miasta Mgieł. To właśnie tam, z tego co się dowiedzieliśmy, skierował swe kroki dziwny człowiek w gadziej zbroi. Co więcej, wszystko wskazywało na to, iż posiada on drugi, niezbędny do otwarcia kolejnej bramy, klucz.



Kroniki XIII: Wysoka Wieża I (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast) oraz bracia Vorn i Vern (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc marzec. Wysoka Wieża, zachodnie obrzeża Leredeonu (Tragonia).


I tak pożegnaliśmy się z naszymi towarzyszami. Z dużą radością skierowaliśmy nasze kroki w kierunku Krain Mrozu na zachód od Dominium i południe od Leredeonu. Ojciec chciał zdać raporty dla swojej Świątyni w naszej osadzie w Verdhil, ja natomiast miałem nadzieję, że w końcu lud dowie się, iż należę do rodu un Nathrek.

Nasza podróż przebiegała spokojnie i dopiero w rodzinnej wiosce dowiedzieliśmy się, że dwóch Plugawych Rycerzy, najpotężniejszych sług Lorda Keth, wraz ze swymi armiami skierowało się w stronę naszych ziem. W związku z tym wszystkie klany wysłały swoich wojowników, by powstrzymać zagrożenie nadciągające ze wschodu, z Doliny Cierni.

Gdy tylko znaleźliśmy się w Verdhil, Goth udał się do Świątyni, a ja przywitałem się z matką i złożyłem tradycyjny hołd tymczasowemu przywódcy mego klanu, czyli Brandergom. Wódz Brandergów, Sardborg Branderg, wyjechał na wojnę, tak jak każe nasze prawo wojny.

Ojciec otrzymał od kapłana tutejszej świątyni, Dariusa, w randze Dłoni Lorsha, list nakazujący stawić mu się w Świątyni Wilków. Po kilku dniach wraz z ojcem wyruszyliśmy do tego Świętego Miejsca, aby tam spotkać się z kapłanem wysokiej rangi, który szczycił się stopniem Oka Lorsha.

Z nieskrywaną dumą przyjąłem fakt, iż tak zacna osoba jak Namiru Ged zaprosiła na audiencję także mnie. Goth długo dyskutował z kapłanem o sytuacji politycznej, nie pominął też sprawy świątyni Richitera, która powstała w Zandarze. Ja z niepokojem czekałem, chcąc się dowiedzieć po cóż to zostałem wezwany. Szybko okazało się, że kapłan zainteresowany był moimi umiejętnościami bojowymi i o dziwo chodziło mu o zaklęcia, a nie umiejętność posługiwania się bronią. Ta wiadomość pozytywnie mnie zaskoczyła, wszak mimo, iż sam Lorsh w swym strategicznym kunszcie dostrzegł przydatność magów walki, nie oznaczało to, że zakorzenieni w dawnych uprzedzeniach wyznawcy szybko się z tym pogodzą. Jak widać wszystko powoli się zmienia. Zostałem wypytany o stopień w jakim opanowałem zaklęcia. Widać było znaczne poruszenie kiedy oznajmiłem, iż opanowałem czwarty Krąg magii. Entuzjazm kapłana przygasł troszkę w chwili, kiedy powiedziałem, że aktualnie nie posiadam żadnych zaklęć z tego Kręgu. Zaciekawienie powróciło na jego oblicze, kiedy wymieniłem natomiast czary pozwalające uderzyć Błyskawicą, Przyspieszyć czyjeś ruchy, czy też wyssać z przeciwnika energię życiową i uleczyć się samemu przy jej pomocy.

Kapłan od razu zażądał pokazu. Wysłał sługę świątynnego po jakiegoś niewolnika, a następnie kazał go przywiązać do stojącego na małym placu pala. Kiedy pytałem jaki czar chce zobaczyć, niespodziewanie chwycił moją rękę i na sporej odległości rozorał ją nożem. Zasyczałem z bólu, ale zrozumiałem, że interesuje go zaklęcie Wampirycznego dotknięcia. Podszedłem do niewolnika i aktywowałem czar, a wokół mej dłoni pojawił się zimny, jasnoniebieski płomień. Kiedy tylko dotknąłem ciała skrępowanego sługi, poczułem rozkoszne uczucie, kiedy to jego energia życiowa przelewała się w moje ranne ciało. Chwilę później niewolnik wył z bólu, a ja pokazałem całkowicie zasklepioną ranę na mojej ręce. „Dobij go” – powiedział kapłan. Stanąłem w pewnej odległości i powoli zacząłem recytować czar przyzywający Błyskawicę. Aby zrobić jeszcze większe wrażenie, odpowiednio go wzmocniłem. Po kilku sekundach błyskawica, przy wtórze ogłuszającego huku, trafiła w niewolnika, który martwy bezwładnie zawisł na krępujących go sznurach. Ostatnim pokazem był pokaz możliwości czaru Przyspieszenia ruchów. Kapłan nie ukrywając zadowolenia, opowiedział, że ryzykując swoją reputację i pozycję, zdecydował kilka lat temu o stworzeniu gruby magów bojowych. Jako, iż Kościół poświęcił dużo czasu i pieniędzy na ten projekt, zależało mu na tym, by wyniki przeszkolonych magów, którzy niedawno wrócili z Akademii Magii w Paddar, były zadawalające.

Zostałem poproszony o taktyczne przeszkolenie grupy dwunastu magów oraz wybranie z nich sześciu najzdolniejszych. Z grupy czterdziestu świeżo upieczonych magów walki, wybrałem dwunastu, a z tej dwunastki wybrałem sześciu dowódców przyszłych kompanii.

Szkolenie, które przeprowadzałem, miało trwać 9 miesięcy, w tym czasie Goth miał poświęcić swój czas na oczyszczenie się z brudów świata zewnętrznego oraz medytację w Świątyni Wilków. W trakcie szkolenia, uzupełniłem bardzo skromne świątynne zbiory o czary, które zdobyłem w czasie moich podróży.

Dni mijały szybko i kiedy nadszedł czas naszego wyjazdu, zostaliśmy ponownie wezwani przed oblicze Wysokiego kapłana Namiru Ged’a. Za pomoc udzieloną Świątyni, dostałem sowitą opłatę oraz pierścień, który posiadał magiczną właściwość. Po aktywacji działał tak jak zaklęcie Wykrycia magii. Dodatkowo na drogę ojciec wypożyczył dla nas konie.

Kiedy do Świątyni Wilków przybyli także starzy słudzy rodziny Nathrek, zabójcy i wojownicy świątynni w jednej osobie, bracia Vorn i Vern, mogliśmy się w końcu udać w kierunku Wysokiej Wieży. Bracia przez ostatnie 2 lata nie podróżowali z nami, ponieważ ojciec zlecił im kilka ważnych zadań i nasze drogi rozminęły się na jakiś czas. Był już początek marca i musieliśmy się spieszyć, żeby zdążyć do Wysokiej Wieży na umówione spotkanie, ponieważ zima w tych stronach bywa nieprzewidywalna.

Po drodze docierały do nas coraz to nowe wieści o tym, że wojna Dominium i Krain Mrozu z Lordem Keth ma się ku końcowi. Niektórzy mówili też, że zabito samego Lorda Keth. Po niezbyt miłej podróży, gdzie pogoda nie chciała nas zbytnio oszczędzać, dotarliśmy do Twierdzy Argh, gdzie mieliśmy się spotkać z Dinem, a następnie razem ruszyć do Wysokiej Wieży na spotkanie z Ziriel. Dowódca tejże warowni, kiedy tylko dostrzegł kapłański symbol mojego ojca, zaprosił nas do środka i ugościł jak najlepiej potrafił. Ku naszemu zdumieniu, wieczorową porą, kiedy to wieczerza powoli przeradzała się już w libację, podszedł do Gotha jeden ze strażników i zapytał czy znamy niejakiego Dina – „Osoba ta stoi przed bramą i twierdzi, że przybywa na Twoje zaproszenie”. Ojciec przytaknął i po chwili do środka wszedł Din wraz z dziwnym towarzyszem. Był to wysoki, bardzo wychudzony mężczyzna, ubrany w czarne szaty. Na pierwszy rzut oka widać było, iż jest to osoba parająca się magią. Skórzany pas na składniki oraz charakterystyczna podręczna torba na księgę tylko przekonały mnie w tym odczuciu. Osobnik ten szedł ciężko, opierając się na solidnym kiju, który został okuty małymi srebrnymi kośćmi. Na zwieńczeniu kija widniał średniej wielkości rubin, a szybkie Wykrycie magii uświadczyło mnie tylko w fakcie, iż jest to pojemnik na energię magiczną. Nieznajomy podszedł bliżej i odrzucił kaptur osłaniający jego głowę. Dosyć przystojną twarz szpeciły oczy, które były całe mlecznobiałe. Pierwsza myśl jaka przeszłą mi przez głowę to, że człowiek ten oślepł. Lecz szybko okazało się, iż mimo wyglądu, Radagast, bo tak na imię miał przyprowadzony przez Dina kompan, ze wzrokiem problemów nie ma. Przywitaliśmy się serdecznie z naszym kompanem i przy gorzałce dowiedzieliśmy się, że Din i Radagast poznali się prawie rok temu, kiedy to razem wykonywali jakieś zlecenie. Jako, że dobrze się im układała współpraca, a i śmierć Adriana, naszego maga, utkwiła Dinowi w głowie, postanowił zaproponować Radagastowi przyłączenie do nas. Okazało się, że mag w czarnych szatach jest czymś na kształt historyka, pasjonującego się wiedzą o Zanzibarze.

Jak okazało się, spotkanie z Dinem to nie był koniec zaskakujących wydarzeń tego dnia. Ledwo zdążyliśmy się poznać z naszym nowym towarzyszem, kiedy to na noszach, w otoczeniu wojowników ubranych w charakterystyczne dla wyznawców Lorsha skóry wilków, został wniesiony jakiś człowiek. Z zaciekawieniem podeszliśmy zobaczyć co się stało. Ku naszemu przerażeniu na noszach w opłakanym stanie leżał Draggak Jednooki, kuzyn Gotha i wódz Burzy Kłów – drugiego z klanu Nathreków. Z szybkich opowieści jego ludzi wynikło, że podczas powrotu ze zwycięskich walk z upiornymi rycerzami, niedaleko twierdzy Argh zostali zaatakowani przez Lodowe Giganty. Tylko dzięki męstwu i poświęceniu Draggaka zdołali ubić jednego z nich i wycofać się bezpiecznie. Kuzyn Gotha niestety opłacił to straszliwymi ranami i złamanym kręgosłupem. Goth nakazał wszystkim się odsunąć i zaczął odmawiać modły nad zmasakrowanym kuzynem. Po chwili dowódca twierdzy nakazał przenieść dzielnego wojownika do specjalnie przygotowanej komnaty.

Minęło kilka chwil, kiedy Komendant Berger wrócił, oznajmiając memu ojcu i mnie, że Draggak ocknął się i chce nas widzieć. Czym prędzej udaliśmy się do rannego. Wojownik nakazał nam, byśmy się zbliżyli, nawet ciche słowa były dla niego nadludzkim wysiłkiem. Opowiedział nam, że jego znajomy z dawnych bitew, baron Erhard de Alvera, ma problemy i zgłosił się do Draggaka po pomoc. Chodziło o to, że jego córka została porwana. Baron trudnił się kupiectwem w Wysokiej Wieży, gdzie jednak popadł w niełaskę parę lat temu, narażając się potężnemu hrabiemu Ronaldowi Verkovich. Nie mógł oczekiwać pomocy od nikogo, był bankrutem, więc dawny towarzysz i przyjaciel był dla niego ostatnią deską ratunku. Wojownik dał swe słowo, że pomoże baronowi i rozwiąże jego problemy. Niestety będąc już w obliczu śmierci, wiedział, iż danego przyrzeczenia nie wypełni. W trosce o swój honor poprosił nas byśmy to my w jego imieniu zajęli się tą sprawą. Ochoczo przystaliśmy na tę prośbę, a ojciec mój mocą Kapłana rozgrzeszył go z niewypełnionej przysięgi i nakazał mu dzielnie walczyć u boku samego Lorsha.

Kiedy Draggak zmarł, poinformowaliśmy naszych towarzyszy o tym, że w Wysokiej Wieży musimy wypełnić to zadanie. Mimo, iż robiliśmy to honorowo i nie mogliśmy zapewnić towarzyszom jakiejś nagrody, ochoczo wszyscy stwierdzili, że chętnie nam pomogą. Jeszcze tego wieczora wytoczono beczki z winem i upieczono kilka sztuk dziczyzny. Do białego rana piliśmy, wychwalając czyny zmarłego woja. Kiedy tylko śnieżyca zelżała, wyruszyliśmy w kierunku Wysokiej Wieży, by tam odwiedzić wskazanego przez kuzyna ojca kupca. Gdy baron de Alvera usłyszał nasze wieści, wielce się zasępił, wspomniał o wielkich czynach Draggaka i o tym jak wielką stratą jest jego śmierć.

Kiedy zapewniliśmy go, że pomożemy mu w jego sprawie, kupiec zaczął opowiadać o swym problemie. Mianowicie 2 tygodnie wcześniej, pod jego nieobecność w domu, porwano jego jedyną córkę Teresę. Wezwani gwardziści wyjątkowo opieszale podchodzili do wykonywania swoich obowiązków. Kiedy kupiec-arystokrata starał się dowiadywać jak toczy się śledztwo, zawsze zostawał odesłany z kwitkiem. Zapytaliśmy się czemu nie wynajął już wcześniej kogoś, kto na własną rękę poprowadził by śledztwo. Zmartwiony de Alvera opowiedział, że kilka lat temu naraził się głowie jednej z tutejszych gildii handlowych, Gildii Rodziny Verkovich. Hrabia Verkovich w akcie zemsty doszczętnie zniszczył jego interesy, pozbawiając go głównych źródeł dochodów.

Nasze pierwsze myśli powędrowały właśnie w kierunku hrabiego, lecz zrozpaczony de Alvera sam nie bardzo chciał w to wierzyć. Kiedy moi kompani oglądali miejsce zbrodni, ja wyszedłem i podszedłem do kamienicy mieszczącej się po drugiej stronie ulicy. W oknie siedział miły staruszek, który wcześniej wskazał nam drogę. Szybko splotłem czar Przyjaciele i skierowałem go w stronę wyglądającego przez okno staruszka. Zadałem kilka pytań odnośnie wieczoru, kiedy to została porwana córka arystokraty. Staruszek związany zaklęciem, ufnie i chętnie opowiedział mi o tym, że tamtej nocy obudził go jakiś hałas i kiedy wstał, by zobaczyć co to może być, zobaczył odjeżdżającą spod drzwi domu de Alvery czarną karetę. Kareta ujechała kawałek, po czym woźnica zaklął szpetnie i na chwilę stanął, by zerknąć na uszkodzone koło. Po prowizorycznej naprawie wolno odjechał.

Bogatsi o tę wiedzę odwiedziliśmy dwa miejsca, w których można było wynająć karetę, aby dowiedzieć się czy ktoś nie zwrócił uszkodzonej. Okazało się niestety, że nie. Dowiedzieliśmy się natomiast, że w mieście jest trzech kołodziejów, zajmujących się właśnie naprawą karet. Odwiedziliśmy wszystkie zakłady i znaleźliśmy to co chcieliśmy. W obskurnym zakładziku, w dzielnicy biedoty stała nasza czarna karoca. Korzystając z dobrodziejstw naszych sakiewek, kołodzieje podzielili się chętnie swoją wiedzą. Dowiedzieliśmy się kto i kiedy ma po karetę przybyć. Muszę jeszcze wspomnieć, że tego wieczoru w karczmie, w której się osiedliliśmy na czas śledztwa, doszło do spotkania z elfką Ziriel, która już od jakiegoś czasu przebywała w Wysokiej Wieży i rozglądała się za nami. Dopiero dziś wpadła na nas w gospodzie i przyłączyła się do wspólnych poszukiwań Teresy. Jeśli chodzi o jej dłoń to elfy i ich magiczne, lecznicze sadzawki zregenerowały ją, ale wedle słów Ziriel jeszcze wiele miesięcy będzie wracać do pełnej sprawności.

Braciszkowie, bo tak nazywam dwóch braci, których świątynia przydzieliła jako sługi memu ojcu, wyśledzili dokąd udają się odbierający karocę. Dowiedzieliśmy się, że sama kareta stoi w starej szopie, natomiast ludzie, którzy ją powozili, mieszkają w jednej z biedniejszych kamienic tej dzielnicy. Jako, iż w mieście obowiązuje całkowity zakaz chodzenia z bronią, na porę ataku wybraliśmy noc. Od dziwki mieszkającej na parterze kamienicy, dowiedzieliśmy się, że dwójka, która prowadziła karetę to Karhańczycy. Karhan jak wiadomo słynie z zawodowych armii i chętnych do bitki mężczyzn, których wyszkolenie wojskowe stoi na bardzo wysokim poziomie. Wojownicy z tego państwa traktowani są z zasłużonym respektem i obawami.

Dziwna chęć współpracy ladacznicy wzbudziła we mnie niepokój. Postanowiłem wrócić do niej i pozbyć się na wszelki wypadek. Kiedy ponownie wszedłem do jej domu, skuszony niby jej wdziękami, po prostu wypatroszyłem ją jak rybę. Niestety nie zauważyłem, iż w pokoju obok, prawdopodobnie ukryta za drzwiami, stała druga ladacznica. Zanim się zorientowałem wybiegła z kamienicy.

Wiedząc, że nie mamy zbyt wiele czasu, poszedłem po mych towarzyszy. Postanowiliśmy zaatakować Karhańczyków nie cackając się zbytnio, czyli wybraliśmy metodę typowo siłową. Stanęliśmy przed drzwiami, ja rzuciłem na siebie czar Tarcza, a ojciec pobłogosławił nas i wyprosił dla mnie łaskę Korowej Skóry. Silnym kopniakiem wywarzył drzwi na piętrze, a ja w tej samej chwili wbiegałem już do środka. Widać wojownicy zaalarmowani zostali przez zamieszanie, które powstało przy ucieczce ladacznicy, ponieważ stali zaraz za drzwiami z naładowanymi kuszami. Poczułem jak bełt przebija mi kolczugę, która na szczęście na tyle złagodziła jego impet, że niegroźnie odbił się od wzmocnionej magicznie skóry. Obróciłem się na pięcie i wykrzyczałem czar Lustrzanego Odbicia. W pomieszczeniu pojawiło się kilka moich duplikatów co troszkę zdziwiło przeciwników. Ojciec wraz z Dinem wbiegli z okrzykiem do środka, natomiast Radagast wspierał nas Magicznymi Pociskami z korytarza. Walka była szybka i skuteczna. Krzyknąłem – „Poddajcie się, a daruję wam życie!” – a oni widząc swoją krytyczną sytuację rzucili broń. Po krótkim przesłuchaniu dowiedzieliśmy się, iż pracowali na zlecenie niejakiego Daniela Estebaro, który zapłacił im niezłą sumkę za porwanie arystokratki. Niestety nie wiedzieli jak się z nim skontaktować, ani po co mu była Teresa. Oszczędziliśmy ich marne żywoty, wiedzieliśmy, że nie będą w stanie nam zagrozić i sami pewnie czym prędzej czmychną z miasta.

Bogatsi o nową wiedzę wyszliśmy z kamienicy. Naszym oczom ukazał się widok, którego zdecydowanie nie chcielibyśmy zobaczyć. Przed drzwiami budynku stało kilkadziesiąt osób uzbrojonych w miecze, pałki, a nawet widły i kosy. Za kordonem tej grupy stała dziwka, która uciekła mi przed kilkoma minutami. Z przodu całej bandy stał jej herszt, który wysunął się naprzód i powiedział – „Nikt, kurwa, nie zabija moich dziwek”. Zanim zdążył zareagować lub wydać jakąś komendę, przerwałem mu – „Ile może być warte życie takiej nędznej dziwki? Dogadajmy się i rozejdźmy w spokoju do domów. Ja, tak jak i ty, jestem człowiekiem interesu. Co proponujesz?” Herszt popatrzał chwilę na nas, pomyślał i rzekł przebiegle – „Dziesięć złotych centarów i jesteśmy kwita”. Tu wtrącił się Goth – „Dziesięć? Tyle to ona nie zarobiłaby przez 5 lat! Damy Ci pięć, a to i tak będzie uczciwa cena”. Herszt pomyślał i zgodził się, był to chyba interes jego życia. Lekko spocony wydobyłem z sakiewki pięć centarów. „Hmm, poczekaj” – powiedziałem, kiedy herszt dał znać grupie, by opuściła broń. „Skoro nam się tak miło rozmawia, to może chciałbyś jeszcze zarobić? Potrzebuję informacji o niejakim Danielu Estebaro”. „Hmm, to będzie kosztować ekstra, najchętniej w ogóle bym się w to nie mieszał. Śliska sprawa. Daniel organizuje w zamtuzie Uśmiechnięte Usta targ niewolników, na którą to imprezę, zaproszenie dostają tylko specjalni goście. Ale niestety przyjaciele, nie powiem wam ani kto może mieć takie zaproszenie, ani jak je dostać. Tu moja wiedza się kończy. Bywajcie, miło z wami robić interesy”. Ekipa odeszła, a my zostaliśmy sami w ciemnej ulicy. Plan na następny dzień był prosty, mieliśmy zamiar wysłać braciszków na obserwację do Uśmiechniętych Ust.



Kroniki XIV: Wysoka Wieża II (autor: Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc marzec. Wysoka Wieża, zachodnie obrzeża Leredeonu (Tragonia).

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast) oraz bracia Vorn i Vern (NPC)


Następnego dnia braciszkowie przystąpili do realizacji planu. Z obleśnym uśmiechem na twarzy poprosili ojca o pieniądze. W tym wzroku dało się wyczytać wręcz nieopisaną radość z nadchodzącego obcowania z dziwkami oraz wlewania w siebie zacnych trunków. Ich misja przedłużała się niepokojąco, a Goth z dnia na dzień coraz mniej chętnie dzielił się z braciszkami złotem. Dzień balu maskowego, kiedy to miała odbyć się aukcja niewolników, zbliżał się niepokojąco szybko, a my nadal nie mieliśmy nic. Po kolejnym spędzonym w zamtuzie dniu, braciszkowie przyszli równie podnieceni co pijani. Chuchając na lewo i prawo odorem wódki zmieszanego z winem, a i prawdopodobnie każdym rodzajem piwa serwowanego w burdelu, opowiedzieli o pewnym wydarzeniu. Mianowicie z zaplecza Uśmiechniętych Ust wypadł niczym pocisk z katapulty kupiec, jak się później nasi „szpiedzy” dowiedzieli, o nazwisku Etchevery. Krzyczał i awanturował się „że to niedorzeczne, iż nie dostał zaproszenia.” Obsługa szybko udobruchała go i zapewniła, że zaproszenie na pewno zostanie mu dostarczone, po czym w ramach przeprosin wysłali go na zaplecze z kilkoma ponętnymi paniami. „W końcu coś” – pomyślałem. Po długich i burzliwych dyskusjach postanowiliśmy porwać Kupca, odebrać mu zaproszenie i dowiedzieć się jak najwięcej o planowanej aukcji.

Plan wydawał się prosty, aczkolwiek pozbawiony jakiejkolwiek przyjemności i zabawy, jako iż z jednym z głównych założeń było to, że nikt ma nie zginąć. Cóż czasem życie awanturnika bywa niesprawiedliwe. Od barona, któremu zniknęła córka, dowiedzieliśmy się jakim herbem posługuje się kupiec Etchevery. W okolicy zamtuza dostrzegliśmy karetę z takim właśnie godłem. Według planu ja miałem zająć się woźnicą, Din miał zająć jego miejsce, Ziriel natomiast miała zadbać o to, by kupiec, po tym jak wejdzie do karety, nie zechciał robić głupstw. Braciszkowie mieli czekać w szopie, w której zaparkowana była kareta porywaczy. Ich zadanie polegało na tym, by zrobić tam miejsce na nasz wóz, a w późniejszym terminie pilnować przywiezionego tam kupca i woźnicy. Goth i Radagast mieli udać się za nami tuż po porwaniu i zabezpieczać tyły. Plan w sumie był prosty lecz ryzykowny, w związku z Wielkim Targiem, odbywającym się w Wysokiej Wieży, ulice przez całą dobę pełne były przechodniów. Musieliśmy wszystko zrobić ostrożnie i bez zbędnego hałasu.

Ostrożnie podszedłem do woźnicy wymawiając słowa zaklęcia usypiającego. Woźnica osunął się z ławy. Wraz z Dinem szybko wrzuciliśmy go do karocy, gdzie został sprawnie związany i zakneblowany. Din przebrał się w jego płaszcz oraz ubrał jego kapelusz. Usiadł na miejscu woźnicy, a my z Ziriel cierpliwie czekaliśmy w karocy. Nasza cierpliwość została nagrodzona, po jakimś czasie z zamtuza wytoczył się lekko pijany kupiec. Din momentalnie podjechał pod drzwi zamtuza i otworzył mu drzwi karocy. Ziriel działała z szybkością atakującej kobry, jedną rękę położyła mu na ustach, a drugą wciągnęła go do środka. Pomogłem jej go przytrzymać. Wyciągnięty przez Ziriel, przypominający rozmiarem prawie że krótki miecz, sztylet zrobił na naszym więźniu odpowiednie wrażenie. Kupiec całą drogę błagał (bardzo po cichu), abyśmy go wypuścili, oraz że odda nam całe swoje złoto. Miałem wrażenie, że nasze słowa, iż wcale nie chodzi nam o pieniądze i że dowie się wszystkiego na miejscu, wcale go nie uspokoiły. Co więcej, gdy na miejscu zobaczył Gotha oraz braciszków, wraz z Radagastem, resztki jego spokoju rozpadły się jak domek z kart. Dobrą chwilę zajęło nam przekonanie go, że zasadniczo nic mu nie grozi, jeśli tylko odda nam zaproszenie i opowie co nieco o aukcji.

Kupiec, jak można się było tego spodziewać, szybko oddał zaproszenie. Na nasze szczęście zaproszenie było na okaziciela, co więcej, okazujący zaproszenie mógł zabrać ze sobą osoby towarzyszące. Braciszków wraz z porwanym kupcem i woźnicą zostawiliśmy w szopie. Kupiec dostał nasze słowo, że będzie uwolniony zaraz po tym jak będziemy zmywać się z miasta. Ustaliliśmy, że na aukcję pójdziemy we trójkę, Radagast jako kupiec, Ziriel jako jego partnerka oraz ja jako ochrona. Din oraz Goth mieli czekać w karocy koło zamtuza na rozwój wypadków. Mieliśmy dwa plany, pierwszy nudny, polegający po prostu na wylicytowaniu Teresy oraz oddaniu jej ojcu oraz drugi, o wiele ciekawszy, polegający na odbiciu jej z rąk kogoś kto ją kupi. Żeby nie wzbudzać podejrzeń w trakcie licytacji, zebraliśmy nasze wszystkie pieniądze i oddaliśmy Radagastowi, aby miał czym licytować. Przed zmrokiem zakupiliśmy jeszcze maski i udaliśmy się do Uśmiechniętych Ust na aukcję w połączeniu z balem maskowym. Do godziny dziesiątej w nocy zabawa toczyła się jak zwykle, bogaci klienci pili drogie trunki i raz po raz znikali w pokojach z pięknymi kurtyzanami. Po dziesiątej wszyscy goście nie posiadający zaproszeń zostali grzecznie wyproszeni. My oczywiście zostaliśmy i z niecierpliwością czekaliśmy na to co się wydarzy. Prowadzący aukcję podchodził do każdego ze stolików, sprawdzał zaproszenia oraz pytał się pod jakim imieniem zapisać licytującego. Radagast przedstawił się jako Zahary. Po kilku zapewnieniach organizatorów o tym jak bardzo się cieszą, iż znów spotykamy się w tak znakomitym gronie oraz zapewnieniach, że tegoroczne towary są najwyższej klasy, aukcja rozpoczęła się na dobre. Jako pierwsza została zlicytowana Tesijka o orientalnej i dzikiej urodzie. Już cena jaką zapłacono za nią była poza naszym zasięgiem. W tym momencie wiedziałem już, że skoro lepsze kąski zostawiają na koniec aukcji, to na pewno będzie trzeba ją odbić i uśmiechnąłem się sam do siebie pod maską. Następnie wylicytowane zostały dwie przepiękne młode kobiety, które według zapewnień organizatorów doskonale nadawały się na kurtyzany. I w końcu naszedł moment, w którym na podeście stanęła Teresa. Została okrzyknięta atrakcją wieczoru, przedstawiona jako córka arystokraty. Po sali przebiegł pomruk aprobaty dla organizujących aukcję. Tak ja przypuszczałem, Teresa była poza zasięgiem naszych sakiewek. Po zaciętej licytacji została zakupiona przez niejakiego Pana Nocy za sto złotych centarów. Kiedy tylko aukcja zakończyła się, udaliśmy się za Panem Nocy w kierunku wyjścia.

Gdy Pan Nocy wraz z Teresą zasiedli do swej karocy, w bezpiecznej odległości ruszyliśmy za nimi. Kiedy ich powóz zatrzymał się przed jednym z domów, my też zatrzymaliśmy się w bezpiecznej odległości. Odczekałem chwilę, po czym używając zaklęcia Pajęczego chodu wdrapałem się na dach, by stamtąd zerkać na tył domu. Nie wiem czemu, ale miałem przeczucie, że może wiedzą, że są śledzeni i to tylko próba wyprowadzenia nas w pole.

Tym razem przeczucie mnie myliło i już nikt z domu nie wyszedł. Zszedłem na dół i dałem sygnał reszcie, by podeszli. Po szybkim rekonesansie i spenetrowaniu piętra, doszliśmy do wniosku, iż w domu zwyczajnie jest za cicho. Przeszukaliśmy parter i w końcu pod schodami prowadzącymi na górne piętra znaleźliśmy klapę prowadzącą do piwnicy. Po cichu i ostrożnie zeszliśmy na dół. Prosto od schodów prowadził krótki korytarzyk kończący się drzwiami, spod których wylewało się światło.

Niewiele myśląc, wdarliśmy się do środka w standardowym dla nas szyku. Naszym oczom ukazał się następujący widok: kilku zbrojnych ostrzeżonych chyba wcześniej naszym głośniejszym zachowaniem, gotowych do ataku, Pan Nocy stojący naprzeciwko lustra, w kierunku którego wypowiadał jakieś słowa oraz nieprzytomna Teresa, leżąca pod ścianą. Przystąpiliśmy do ataku. Ja oraz mój ojciec raziliśmy wrogów, wzajemnie się osłaniając. Ziriel błyskała swymi sztyletami wszędzie tam, gdzie uważała, że poczyni największe straty. Din starał się podjąć walkę z wszystkimi tymi, którym wpadło do głowy atakowanie Radagasta rzucającego czary zza naszych pleców. Walka była stosunkowo krótka i bardzo krwawa. Wszyscy przeciwnicy oddali żywot w kilkadziesiąt pierwszych sekund, lecz po chwili okazało się, iż oni nie byli naszym jedynym zmartwieniem. Jak się okazało, lustro, w kierunku którego Pan Nocy kierował swe słowa, było rodzajem jakiegoś magicznego urządzenia do komunikowania się z kimś. Na nasze nieszczęście tym kimś był ktoś o wiele potężniejszy od Pana Nocy oraz jego żołdaków. Usłyszeliśmy głos „Zapłacicie za to głupcy”, po czym usłyszeliśmy słowa wypowiadanego zaklęcia. Mimo iż sam nie znam tego typu zaklęcia, nie wiem skąd, ale wiedziałem, że ktoś po drugiej stronie usiłuje coś przywołać. Najbardziej przytomnie zachował się Radagast, podbiegł i uderzył w lustro. Lustro przewróciło się, ale nie pękło. W tym samym momencie postać po jego drugiej stronie zakończyła intonować czar. Na ścianie koło lustra, z ogromną prędkością, zaczął pojawiać się falujący wir, który nieustannie się powiększał. Wszystko to trwało raptem sekundę, a po tej sekundzie wir ustabilizował się, a jego powierzchnia stała się gładka. Nagle zobaczyliśmy przestrzeń za wirem. Była to jałowa i zapewne gorąca pustynia, ponieważ powietrze drżało i falowało. W oddali pojawiła się nienaturalnie szybko zbliżająca się istota. W następnej chwili ogromny rogaty stwór z wielką kosą, trzymaną w szponach, wyskoczył z portalu prosto do piwnicy. Radagast rzucił się na ziemię i chyba tylko to uratowało mu życie, ponieważ kosa z furkotem przeleciała nad jego głową, rozcinając, niczym gorący nóż masło, łóżko stojące pod ścianą. Przystąpiliśmy do ataku. Rzuciłem czar „Tarczy” i dzięki temu tylko przeżyłem pierwsze uderzenie, które wyprowadził nasz przeciwnik. Mimo ochronnego czaru poczułem siłę tego uderzenia. Wiedziałem, że następnego takiego ataku mogę nie przeżyć. Przeszedłem w defensywę i starałem się razić demona „Błyskawicami.” Walka była zacięta, lecz mimo potęgi przeciwnika, udało się nam go powalić. Nie zdążyłem jeszcze odetchnąć z ulgą, kiedy usłyszałem z lustra dochodzące kolejne słowa inkantacji. Decyzja była szybka, Din wraz z Ziriel pod ręce ujęli Teresę i zaczęli wyprowadzać ją do wyjścia, natomiast ja krzyknąłem do ojca „Rozproszenie magii.” Wiedziałem, że Lorsh może obdarować mego ojca taką mocą, równocześnie byłem wściekły sam na siebie, że sam nie potrafię rzucić tego zaklęcia. Gothowi nie trzeba było powtarzać dwa razy, wzniósł Modlitwę, po czym głos z lustra urwał się w połowie czaru.

Radagast rozbił lustro i zmęczeni oraz zalani krwią wydostaliśmy się z piwnic. Na zewnątrz Goth i ja pomodliliśmy się szybko w podziękowaniu za piękną walkę. Po chwili odpoczynku udaliśmy się do Barona. Po drodze zaświtała mi w głowie pewna myśl. Przypomniałem sobie jak to baron opowiadał nam o tym, że praktycznie trzyma córkę pod kluczem i nie dopuszcza do niej adoratorów. Wniosek nasunął się jeden, Teresa prawdopodobnie była dziewicą i do tego arystokratycznej krwi. Być może dlatego była tak cenna dla tajemniczego kogoś „zza lustra”. Podzieliłem się swoimi rozmyśleniami z grupą i poprosiłem Ziriel, aby delikatnie wypytała o to Teresę. Okazało się, iż istotnie Teresa jest jeszcze dziewicą.

Radości barona nie było końca, jego dobre nastawienie i wdzięczność ostudziła wprawdzie moja sugestia, iż być może utrata dziewictwa bardziej ochroni jego córkę, niż wyjazd z miasta. Kiedy baron wspominał o zapłacie, równocześnie z Gothem stwierdziliśmy, iż o takiej nie może być mowy. Pomoc, którą mu ofiarowaliśmy była sprawą honoru i zapłaty nie przyjmiemy. Baron zaproponował zatem, iż powierzy nam mapę do miejsca, gdzie zakopany jest łup. Mapę dostał kiedyś od jakiegoś dłużnika, a ku naszemu zadowoleniu okazało się, iż miejsce, gdzie ukryty był teoretycznie skarb, leżało nam po drodze. Pożegnawszy się z baronem, uwolniliśmy kupca Etchevery’ego oraz jego woźnicę i wraz z braciszkami udaliśmy się na wyprawę po zakopany łup.



Kroniki XV: Umarli Kapłani (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast) oraz bracia Vorn i Vern (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc marzec. Ziemie pomiędzy Wysoką Wieżą a Paddar (Tragonia).


W związku z wydarzeniami kilku poprzednich nocy, postanowiliśmy wyruszyć na wyprawę pomimo niesprzyjającej pogody. Pospiesznie zaopatrzyliśmy się w zimowy sprzęt do podróży oraz solidne racje żywnościowe. Trasa do miejsca, w którym zaczynała się mapa, tylko częściowo wiodła traktem, resztę drogi musieliśmy przebyć w głębokim śniegu. Nie pamiętam kiedy tak bardzo zmęczyłem się w czasie podróży. Po kilku dniach udało nam dobrnąć do miejsca, w którym można już było pokierować się podarowaną nam przez Barona mapą.

Wędrowaliśmy krainą zwaną Wyschniętymi Jeziorami. Brnęliśmy co jakiś czas próbując wypatrzyć dookoła siebie specyficznych punktów orientacyjnych naniesionych na mapę. W końcu, po długiej wędrówce, dotarliśmy do całkiem sporego wzgórza. Mozolnie i niezdarnie wspinaliśmy się na wzgórze. Po wdrapaniu, ukazał nam się płaski szczyt, o szerokości kilkudziesięciu metrów. Przeszliśmy go powoli, zapadając się raz po raz w śniegu. Kiedy doszliśmy do końca, przed nami rozciągał się znów stromy stok prowadzący w dół, a u jego podnóża rozciągał się cmentarz. Płot ogradzający go był zrujnowany w kilku miejscach, natomiast spod śniegu wystawały tylko czubki nagrobków. Na środku stała stara i bardzo zniszczona kaplica z małym tarasem. Na tarasie stały cztery postacie, które wznosząc ręce do góry zawodziły „pieśń” w niezrozumiałym dla mnie języku. U stóp tarasu stała grupka ludzi zwróconych w kierunku czterech postaci. Pierwsza myśl jaka mnie naszła to taka, iż jesteśmy świadkami jakiegoś nabożeństwa. Ostrożnie podeszliśmy bliżej, aby przyjrzeć się odprawianemu rytuałowi. Skradając się, schodziliśmy niżej, kiedy to zrozumieliśmy, że istoty, które wcześniej wziąłem za ludzi, to nieumarli. Radagast przyglądał się im bacznie, po czym kazał wrócić na górę. Wchodzenie szło nam strasznie mozolnie, zwały śniegu utrudniały wspinaczkę.

- To Heucuva – Powiedział Radagast – musimy na nich uważać, to nieumarli, którzy za życia byli kapłanami. Jakieś złe czyny za ich życia sprawiły, że zostali przeklęci przez samych bogów i zamienili się w to czym są teraz. Z tego co wiem – kontynuował Radagast – ciągle wydaje się im, że żyją i że dalej sprawują swą posługę. Jeśli będziemy musieli z nimi walczyć, musimy zgładzić ich jako pierwszych, ponieważ posiedli pewną bardzo nieprzyjemną moc. Mianowicie potrafią wskrzesić swoich wyznawców – I wskazał ręką na grupę żywotrupów odgrywającej w tej farsie rolę wyznawców.

Zaczęliśmy uważnie obserwować zgromadzenie. Co jakiś czas bez większego ładu i składu grupa nagle ruszała w makabrycznej parodii pochodu, który obchodził kaplicę dookoła. Radagst powiedział, że stwory takie można zranić tylko bronią wytworzoną we współpracy z magiem lub pobłogosławioną przez kapłana. Goth poprosił nas, abyśmy złożyli broń przed nim i odprawił odpowiedni rytuał. Wspierałem go swą modlitwą. Nasz plan był prosty, mieliśmy pozbawić życia „kapłanów”, tak by nie mogli wskrzeszać poległych „wyznawców”. Zadeklarowałem, że zejdę po zboczu w kierunku cmentarza i będę rzucał czary w kapłanów do tego momentu, aż uznam, że zostało mi tylko tyle czasu, aby się wycofać z powrotem na szczyt. W celu szybszego wspięcia się w czasie ucieczki na strome wzniesienie, opuściłem sobie linę. Ustaliliśmy, że gdy ja będę czarować, Ziriel wraz z Dinem zajmą się pozostałymi kapłanami.

Rozdzieliliśmy między siebie cele. Ostrożnie ruszyłem w stronę cmentarza, a kiedy byłem w zasięgu rażenia mojego czaru, wziąłem głęboki oddech i wypowiedziałem zaklęcie „Błyskawicy.” Chyba sam Lorsh natchnął mknącą do celu błyskawicę, dawno nie poczułem takiej potęgi. Heucuva, który został porażony, przeleciał w powietrzu dobre trzy metry i razem z drzwiami wpadł do kaplicy. W tym momencie wystrzeliła Ziriel oraz Din. Raz po raz oddawali strzały w kierunku upadłych kapłanów. Ja wysmażyłem „Błyskawicę” w ostatniego z kapłanów, po czym szybko zacząłem się wspinać na szczyt wzgórza, aby dołączyć do drużyny. Kilka metrów za mną pędziło kilkunastu wściekłych wyznawców-żywotrupów.

Zanim dotarłem na szczyt, strzały kompanów rozgromiły wszystkich „kapłanów”. Kilka sekund po moim wejściu na szczyt, pojawili się też pierwsi przeciwnicy. Lecz my byliśmy już przygotowani. Zdążyłem zauważyć „Widmową dłoń” wyczarowaną przez Radagasta. Przystąpiliśmy do boju, ja jak zwykle u boku ojca, braciszkowie razem. Ziriel wraz z Dinem zarówno napierali na przeciwników, jak też starali się odciąć im drogę do Radagasta. Walka była zacięta i trudna, o mało co nie stracilibyśmy jednego z braci.

Kiedy tylko upewniliśmy się, że wszyscy „kapłani” oraz ich „wyznawcy” nie żyją, Goth odmówił Modlitwy nad rannymi. Radagast zebrał wszystkie kości Heacuva i wyjaśnił, że ich sproszkowane kości są dosyć cennym składnikiem. Postanowiliśmy zatem, że część zachowamy dla siebie, a część sprzedamy. Kiedy mag zajmował się zbieraniem kości, my zabraliśmy się do przeszukiwania kapliczki, tak jak wskazywała mapa od Barona. Ziriel po krótkim czasie znalazła ukrytą w jednej z krypt wnękę. Wydobyliśmy na świat dwie skorupy Ankhegów, dużą maskę przedstawiającą głowę czarnego smoka oraz kilka kamiennych kulek. Szybkie „Wykrycie magii” i już widzieliśmy, że zarówno maska jak i kamienne kulki zawierają w sobie sporą dawkę magii. Jako iż skorupy były duże i ciężkie, a i do zmielenia kości przydało by się wynająć laboratorium, postanowiliśmy zawrócić do Wysokiej Wieży.

Po długiej i męczącej drodze dotarliśmy z powrotem do miasta. Ziriel i Din długo zastanawiali się czy sprzedać skorupy, czy spłacić je nam i dać wykuć z nich zbroje. Po wielu wahaniach postanowili jednak wszystko sprzedać. Radagast zajął się mieleniem kości oraz sprzedażą powstałego proszku, natomiast ja, po zakupieniu perły, zająłem się „Identyfikacją” znalezionych przedmiotów. Okazało się, że osoba, która założy smoczą maskę, widzi w ciemnościach tak jak za dnia. Niestety maskę można nosić maksymalnie dwie godziny, potem magia zawarta w przedmiocie może zacząć szkodzić noszącemu. Kamienne kulki natomiast były to przedmioty, w których ktoś zawarł czar „Zamiana kamienia w błoto.” Postanowiliśmy, że ani kulek ani maski sprzedawać nie będziemy. Maskę mamy do wspólnego użytku, natomiast kulki rozdzieliliśmy po jednej dla każdego z nas, nie wliczając w to braciszków. Bogatsi o niemałą sumkę dzień później wyruszyliśmy w kierunku stolicy Tragonii, Paddar, z myślą o udaniu się stamtąd na Królewski Trakt w kierunku Miasta Mgieł.



Kroniki XVI: Droga do Paddar (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast) oraz bracia Vorn i Vern (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc kwiecień. Okolice stolicy Tragonii, Paddar.


Miałem nadzieję, że droga do Paddar będzie w miarę spokojna, a i że pogoda w końcu będzie dla nas łaskawsza. Zależało mi na spokojnej podróży, jako że za zdobyte na poprzedniej wyprawie pieniądze zakupiłem kilka zaklęć, które chciałem zacząć studiować. Poprosiłem Gotha aby zesłał na mnie łaskę Ochrony przed zimnem i we w miarę komfortowych warunkach każdą wolną chwilę poświęcałem na naukę. Na szczęście nie musiałem długo korzystać z darów Lorsha, pogoda zaczęła się poprawiać, a poziom śniegu wyraźnie się zmniejszał. Słońce coraz częściej wygrywało nieustanną walkę z ciemnymi, ciężkimi chmurami. Wiatr dotychczas targający nasze wilcze płaszcze zelżał i co jakiś czas owiewał delikatnie nasze twarze. Ostanie zdobycze jak i poprawiająca się pogoda wpłynęły dobrze na morale całej drużyny. Jechaliśmy gawędząc beztrosko, tylko czasem ja zaliczałem małe utarczki słowne z Radagastem. Po kilku dniach udało nam się spokojnie dojechać do granicy Zatrutego Lasu. Kiedy na horyzoncie zaczynały majaczyć pierwsze drzewa, ujrzeliśmy obok traktu całkiem spore obozowisko. Na pierwszy rzut oka na popas rozbiło się tu około 10 podróżników. Kiedy podjechaliśmy do nich, usłyszeliśmy donośne „Witajcie”. To prawdopodobnie przywódca tej grupy wyszedł nam na powitanie. Był to człowiek rosły, a pod pachą niósł hełm ozdobiony dwoma rogami. I zanim dobrze się przywitaliśmy rosły mężczyzna rzekł – „Widzę, że zmierzacie do Zatrutego Lasu. Musicie wiedzieć zatem, że to trudna i niebezpieczna wyprawa.” „Dlaczegoż to niby?” – Zapytałem. „Ano dlatego” – odpowiedział chętnie mężczyzna – „że w lesie zaginęło ostatnio kilka karawan, las upodobały sobie bandy zbójów. My dobrze znamy te tereny, a niemało nas i w wojaczce obyci podróżujemy z jednego końca lasu na drugi i za odpowiednią opłatą eskortujemy podróżnych.” „O jakiej kwocie mowa?” – zagaiłem. „Złoty centar” – odpowiedział całkiem poważnie herszt. Zerknąłem pytająco na resztę drużyny i widziałem, że chyba zdziwiło ich to równie mocno jak mnie. „Rozumiem, że na każdą osobę eskorty?”. „Nie, za wszystkich” – spokojnie odpowiedział herszt. Zbaraniałem. Pobieżnie przeliczyłem ich jeszcze raz, podzieliłem w głowie wymienioną przez człowieka kwotę i zawsze wychodziło mi około 14 srebrnych centarów zarobku. Zdecydowanie Ci ludzie nie byli normalni, coś tu mocno śmierdziało, wszak 14 srebrnych centarów nie wystarczyło by nawet na zakup prowiantu, aby przejść przez ten las. „Jednak spróbujemy przejść przez ten las sami” – powiedział Goth – „Bywajcie.” Ruszyliśmy w drogę, a ja nie mogłem oprzeć się pokusie, by na sam koniec rzucić w ich kierunku „Musicie być wybitnymi wojami, ja za złotego centara nie wstaję nawet z łóżka.”

Ruszyliśmy w dalszą drogę i wszyscy zgodnie stwierdzili, że spotkana grupa nam się nie podoba i żeby mieć się na baczności. Mieliśmy jeszcze może ze dwie godziny do zmierzchu, kiedy to zaczęliśmy dyskutować o tym, że dzisiejszego wieczora oraz przez całą drogę przez las, trzeba będzie wyznaczać podwójne warty. Jak się okazało mieliśmy rację, nie było nam jednak dane czekać do zmroku. Nagle z lewej strony, z lasu wynurzyli się kusznicy, a zaraz po nich konni z obnażonymi mieczami. „Rzućcie broń!” – usłyszeliśmy i poznaliśmy ich – to była ta sama grupa, która proponowała nam ochronę. Prawdopodobnie znali skróty przez las i przybyli tam o wiele wcześniej i zdążyli zastawić na nas pułapkę. Wyszeptałem słowa zaklęcia „Tarczy”, po czym sięgnąłem po szablę. Nie wiem czy moi towarzysze planowali walkę, ale mój ruch nie dał już im wyboru. Usłyszałem wznoszącego pieśń bojową ojca, paskudne przekleństwo Dina oraz bojowy i jakże melodyjny okrzyk Ziriel. Zaskoczeni moją reakcją kusznicy wystrzelili dosyć niedbale, pierwszy bełt zafurkotał koło mej głowy i poleciał w las po przeciwnej stronie traktu, drugi zdołał się przebić przez moje zaklęcie ochronne, lecz nie podołał już kolczudze. Ruszając na nich, zmusiłem ich do odrzucenia kusz i sięgnięcia po szable. Nie widziałem dokładnie co dzieje się za mną, lecz usłyszałem potworne wycie, wycie oznaczające straszny ból. Jednego byłem pewien, nie wył nikt od nas. Już po pierwszych ciosach wiedziałem, że nie trafiłem na wybitnego szermierza, zatem pozwoliłem sobie na utkanie w czasie walki zaklęcia „Lustrzanego odbicia”. Samo pojawienie się odbić tak zaskoczyło przeciwnika, że stał nieruchomo wgapiając się w cztery identyczne postacie atakujące go naraz. Ta chwila wystarczyła, by pozbawić go życia. Widziałem jak obok mnie ojciec wstaje na chwilę w strzemionach i niewyobrażalnie wręcz silnym uderzeniem wbija się w przeciwnika, rozcinając go od barku prawie po pępek. Nagle usłyszałem głos przebijający się przez tumult walki – „Kusznicy po drugiej stronie!” Obróciłem się w siodle, ale w tak niewygodnej pozycji nic już nie mogłem zrobić, pierwszy bełt ugodził mnie w lewy bok, drugi na moje szczęście trafił w jedno z odbić. To na moje szczęście był już ich ostatni strzał. W kierunku kuszników długimi skokami biegła Ziriel z obficie ociekającymi krwią sztyletami, za elfką szybko podążał Din. Bełt przy obracaniu konia wypadł z mego boku, co świadczyło o tym, że nie wbił się zbyt głęboko. Aby ukoić ból, zdążyłem utkać jeszcze zaklęcie „Pomniejszego drążenia Lalrocha” i skierować je w człowieka, w którego kierunku biegła Ziriel. Dobrze, że uczyniłem to wtedy, bo chwilę później nie było już istoty, której mógłbym skraść życie. Cała banda leżała w szybko rosnących kałużach krwi.

Mimo iż zazwyczaj w takich przypadkach wrzucamy trupy do rowów, zabierając co najwyżej sakiewki, postanowiliśmy tym razem zabrać wszystko co miało jakąś wartość. W sumie pomysł padł chyba ze strony Dina, ale ja, żądny wciąż nowych zaklęć, poparłem go gorąco. Radagastowi ta myśl też się spodobała, a wiedziałem, że jego kiesa tak samo jak moja groszem nie śmierdzi. Tak jak postanowiliśmy, odarliśmy ich z wszelakiej broni, zbroi, udało nam się także odnaleźć kilka koni. Konie rozdzieliliśmy między tych z nas, którzy ich nie posiadali, a resztę postanowiliśmy sprzedać. Po walce zwróciłem się do ojca – „Ojcze znów nie zostawiliśmy nikogo przy życiu.” Ojciec zasępił się i postanowił jeszcze tego wieczora po modlitwie przypomnieć drużynie przykazania wiary, ze szczególnym naciskiem na to, które traktuje o pozostawieniu jednego z wrogów przy życiu. Oczywiście samo pozostawienie go przy życiu nie wystarcza, trzeba uświadomić mu, że cała jego kompania zginęła z rąk wojowników Lorsha, aby w ten sposób szerzyć jego chwałę.

Przez resztę drogi biegnącej przez Zatruty Las nic nas nie niepokoiło. Kiedy rozbijaliśmy ostatni obóz przed Paddar, na trakcie pojawił się pewien człowiek. Z oddali było już widać, że jest stary i kaleki. „Witajcie” – rzekł starzec i wszyscy ujrzeliśmy, że człowiek pozbawiony był ręki oraz jednego ucha. „Czy mogę się dosiąść? W gronie i przy ognisku zawsze raźniej.” Goth zaprosił go ruchem dłoni – „Proszę, siadajcie, miejsce przy ogniu na pewno się znajdzie.” „Dziękuję. Ale gdzie moje wychowanie, nazywam się Jander i dawno temu, tak jak wy, przemierzałem szlaki w poszukiwaniu przygód. Cóż… teraz jako kaleka mogę jeno chodzić i opowiadać swe przygody za kawałek kiełbasy i kubek wina.” „A opowiadaj, opowiadaj, a i kiełbasy i wina Ci u nas nie braknie. Miło usłyszeć dobrą opowieść przed snem” – rzekł Goth. Jander usadowił się wygodnie, upił łyk wina z podanego mu kubka oraz przegryzł kiełbasą. Po czym rozpoczął swą opowieść – „To było… hmmm… niech pomyślę… z dobre dwadzieścia lat temu. Tak, nie mniej. Zima wtedy była sroga, nie to co teraz. Onegdaj to były zimy. Wydaje mi się, że z powodu śniegu zgubiliśmy szlak, podróżowaliśmy tak już w mrozie od kilku dni. Wszyscy byli w fatalnych nastrojach, szlak zgubiliśmy w drodze do swych domów. W podróży byliśmy już ponad rok. Nie było wśród nas jednej osoby, która nie tęskniłaby do swych rodzin. Brnęliśmy tak przez śnieg i zamieć, a nasza nadzieja jak i zapasy kończyły się. Zapadał już zmrok, a my coraz częściej upadaliśmy ze zmęczenia. Kiedy myśleliśmy, że to już koniec poczuliśmy dym...”

Tego co stało się później nie jestem w stanie do końca wytłumaczyć. Wiem, że istnieją bardowie, którzy umieją wpleść odrobinę magii w swe opowiadania, ale to co uczynił Jander było niesamowite. Nagle niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przenieśliśmy się wszyscy chyba zarówno w czasie jak i przestrzeni. Domyślam się teraz, iż nasze ciała nadal były obecne przy ognisku, lecz opowieść starca wkradła się i sterowała naszym snem. Inaczej wytłumaczyć sobie tego nie umiem.

Nagle byliśmy wśród drzew, wiał silny wiatr i mróz przenikał nasze ciała na wskroś. Rozejrzałem się dookoła i na swój sposób wiedziałem, że otaczające mnie osoby, mimo iż wyglądają inaczej niż w rzeczywistości, to Goth, Ziriel, Din i braciszkowie. Dziwne było to, że brakowało Radagasta. W grupie rozpoznałem też młodszego o dobre dwadzieścia lat Jandera. Miał zarówno ucho, jak i rękę. Usłyszałem słowa Gerharda, w jakiś sposób wiedziałem, że to przywódca naszej grupy – „Ruszamy w kierunku dymu!” Naszym oczom, w zapadającym zmroku, ujawniła się w środku lasu karczma, zapraszająca ciepłem bijącego z jej okien światła. „Co w środku lasu, daleko od traktu, robi karczma?” – padło pytanie jednego z członków drużyny. „A jakie to ma znaczenie” – odwarknął Gerhard – „Wolisz tu zamarznąć?” Wszyscy zgodziliśmy się z dowódcą i ruszyliśmy w kierunku karczmy.

Kiedy przekroczyliśmy próg leśnej gospody, w końcu pierwszy raz od wielu dni ogarnęło nas ciepło. Z radością rozebraliśmy przemoczone i sztywne od mrozu ubrania i rozwiesiliśmy je koło kominka, a karczmarz postawił przed nami misy kaszy oraz dzban grzanego wina. Jedliśmy i piliśmy na całego, aż zaczęło nam wszystkim w głowach szumieć. Impreza w karczmie rozkręciła się na całego, grajkowie prześcigali się w graniu coraz bardziej skocznych piosenek, klienci upijali się i tańczyli z półnagimi kobietami. Kiedy tylko skończyliśmy posiłek, część z tańczących piękności zaczęła garnąć się nam na kolana, rozbierać, całować… Nagle naprzeciw Gerharda dosiadła się półnaga, piękna kobieta, z talią Tarota w ręce. „Powróżę Ci mężny wojowniku” – po czym zaczęła rozkładać powoli karty. „Czemu nie!” – wykrzyczał nasz przywódca, jednocześnie jedną ręką mocno zgniatając pierś siedzącej mu na kolanach, pijanej kobiety, a drugą wlewając w siebie kolejne porcje wina. Piękna wróżbiarka wyłożyła na stół po kolei karty, a z każdą kartą rytm wygrywany przez bardów stawał się szybszy, jakby bardziej dziki, a ludzie wokoło zaczęli wirować w szaleńczym tańcu. Chłopiec, Rycerz, Oko, Wioska, Śmierć, Gerhard – takie wizerunki po kolei przedstawiały się na wyciągniętych kartach. Byliśmy tak pijani, że nikogo z nas nie zdziwił fakt, że na jednej z kart Tarota przedstawiony był Gerhard. Tak jak znikąd pojawiła się piękna wróżbiarka, tak jednym płynnym ruchem zebrała karty, wstała od stolika i straciła się w tłumie ludzi. Piliśmy i tańczyliśmy do białego rana…

Obudziło nasz przenikliwe zimno oraz płatki śniegu opadające na twarz. Wstaliśmy, przecierając oczy ze zdumienia i nagle wszyscy czujnie zerwaliśmy się, sięgając po broń. Leżeliśmy na leśnej polanie, nigdzie nie było widać karczmy, w której bawiliśmy. Coś poruszyło się niedaleko. Po chwili wszyscy opuściliśmy wyciągnięte miecze i topory – w naszym kierunku powoli zmierzał chłopiec. Pierwsza myśl powędrowała do kart Tarota i pierwszej z kart, przedstawiającej chłopca. „Bzdura” – pomyślałem – „To był tylko sen.” Chłopiec podszedł i powiedział – „Chwała bogom, że was spotykam mężni wojownicy. Nazywam się Alvin i mieszkam w oddalonej o kilka kilometrów wiosce. Wysłał mnie sołtys, bym znalazł kogoś kto zgodzi się pomóc naszej wiosce.” Wypytywaliśmy chłopca o co chodzi, ale ten nic nie chciał powiedzieć. Dopiero kiedy zagroziliśmy mu, że nigdzie się nie ruszymy, jeśli nie powie o co chodzi, opowiedział nam dziwną historię. Ponoć od wielu tygodni we wiosce, po zmroku zjawia się na koniu rycerz w czarnej zbroi i zabija jednego z jej mieszkańców. Chłopiec wypytywany o więcej detali nie był w stanie odpowiedzieć, ale obiecał nam, że wszystkiego dowiemy się od sołtysa Jana. Gerhard, zaciekawiony opowieścią, dał rozkaz do wymarszu, a Alvin został naszym przewodnikiem.

Po przejściu kilku kilometrów naszym oczom ukazała się całkiem spora wioska. Młody chłopiec zaprowadził nas do sołtysa, który podziękował mu za dobrze wykonane zadnie, a nas zaprosił do karczmy. „Bogowie mi was zsyłają panowie, chwała im za to.” – powiedział sołtys. „Opowiedz mi coś więcej!” – przerwał mu Gerhard. „Już, już panie” – rzekł sołtys – „Jadła i napitku karczmarzu dla naszych drogich gości!” My zatem jedliśmy ze smakiem, a Jan snuł swą opowieść. „Widzicie panowie, na tych ziemiach panował kiedyś baron Ronald Engrent” – sołtys zrobił gest w mniemaniu wieśniaków odpędzający złe duchy i kontynuował „Okrutny to był człek i twardą ręką rządził tymi ziemiami. Nawiedzał często wioski i jeśli ktoś mu się nie spodobał, brał go na zamek na tortury. Pogłoski mówią, że całe lochy pełne były niewinnych ludzi, których męczył tylko dla czystej przyjemności spoglądania na ich cierpienia. Jedynym prawdziwym uczuciem baron pałał do swej żony Elviry. Elvira była dobrą i łagodną kobietą i nic nie wiedziała o morderczych sprawkach małżonka. Jednak pewnego dnia dowiedziała się prawdy i jej dobre serce nie mogło tego znieść. Nie mogła wytrzymać tego, iż poślubiła i dzieliła łożę z potworem. W nieprzebranym żalu skoczyła z zamkowych murów w przepaść. Po tym strasznym wypadku służba uciekła z zamku, a słuch po baronie zaginął na kilka miesięcy. Lecz ku naszej rozpaczy kilka tygodni temu pojawił się na koniu w pełnej zbroi i zabił jednego z mieszkańców wioski. Od tego czasu co kilka dni wpada na koniu i morduje jedną osobę. Zróbcie coś dzielni wojowie, ubijcie go, a zamek spalcie, aby duch rycerza spokoju zaznał.”

„Co z tego będę miał?” – zapytał jak zwykle rzeczowo nasz dowódca. „Cała wioska uzbierała ładną sumkę, a i na pewno w zamkowym skarbcu coś znajdziecie” – odpowiedział sołtys Jan. „Niech zatem tak będzie” – powiedział Gerhard – „Wyruszymy jutro z rana. Potrzebny nam będzie jednak przewodnik.” „Dobrze, oczywiście” – sołtys giął się w ukłonach – „Na miejsce zaprowadzi was Alvin, to ten chłopiec, który was tu sprowadził.”

Z samego rana wyruszyliśmy przez lasy w kierunku zamku. Po kilku godzinach Alvin wskazał nam ostatnią ścieżkę prowadzącą na wzgórze – „Na końcu tej ścieżki znajdziecie zamek, ja tymczasem wracam do wioski panowie.” Ruszyliśmy czujnie w górę i już po chwili naszym oczom ukazał się całkiem spory zamek, otoczony wysokim murem. Tylko przód zamku dostępny był ze wzgórza, pozostałe ściany postawione zostały na brzegu otaczających go urwisk. Zamek posiadał znakomite walory obronne.

Kiedy ostrożnie podchodziliśmy pod mury, dostrzegliśmy, iż most zwodzony jest podniesiony, a od murów oddziela nas głęboka, sucha fosa. Na blankach nie dostrzegliśmy żadnego ruchu. Wysłaliśmy Ziriel i jednego z wojów Gerharda, aby ostrożnie przekroczyli głęboką fosę i dostali się na mury i jeśli w środku faktycznie nie ma strażników, aby opuścili nam most zwodzony. Ziriel, w ciele barbarzyńskiej kobiety, bardzo sprawnie wykonała to zadanie i już po chwili most powoli zaczął się otwierać. Z bronią w ręku weszliśmy na dziedziniec. Prócz zimnego wiatru, wyjącego to tu, to tam, na dziedzińcu panowała kompletna cisza i bezruch.

Powoli zaczęliśmy się rozchodzić, aby przeszukać zamek. Goth, Ziriel, Din, braciszkowie i ja staraliśmy się trzymać razem. Nagle ktoś kto wdrapał się na mury, po stronie od urwiska, krzyknął – „Musicie to zobaczyć!” – i wskazał na coś za murami, w dole. Wdrapaliśmy się na mury i naszym oczom ukazał się makabryczny widok. Poniżej, na kilku mniej ośnieżonych występach skalnych, leżały roztrzaskane zwłoki. Po strojach można było wywnioskować, iż była to zamkowa straż oraz służba. Coraz bardziej nie podobała nam się ta sprawa.

Gerhard wydał rozkaz natychmiastowego przeszukania zamku, a ku naszemu zdziwieniu okazało się, że zamek był doszczętnie splądrowany. Gdzieniegdzie widać ślady walki oraz stare plamy krwi. Wyszliśmy z głównego budynku i ruszyliśmy do baszty. Tam na najwyższym piętrze znaleźliśmy komnatę, gdzie na kamiennej płycie leżała ubrana w wytworne ubranie przepiękna kobieta. Jeśli byłaby martwa, powinna śmierdzieć i się rozkładać, a ona wyglądała jakby tylko pogrążona była w jakimś letargu. Opowieści wieśniaków o tym, iż być może rycerz jest upiorem, nasunęły nam myśl, że być może wskrzesił on swą żonę, która popełniła samobójstwo. Postanowiliśmy nie przekonywać się o tym na własnej skórze. Zgromadziliśmy dookoła niej stosy potrzaskanych mebli, lecz kiedy chcieliśmy to podpalić, płomień kurczył się i bladł, jakby zaczynało w powietrzu brakować powietrza. Poprosiliśmy, by Goth pomodlił się nad tym dziwnym ciałem. Nie wiem co uczynił mój ojciec, ale pomogło i tym razem płomień szybko objął suche drzewo i zaczął trawić kobietę. Kiedy tylko pierwsze języki ognia zaczęły lizać ciało Elviry, z dziedzińca doszedł do nas odgłos rżącego konia oraz brzęk oręża. Szybko zbiegliśmy na dół. Na dziedzińcu na wspaniałym czarnym rumaku w ciężkiej zbroi, siedział zapewne sam Baron w czarnej oksydowanej oraz niemiłosiernie pogniecionej zbroi płytowej. W ręku dzierżył ciężki, żarzący się fioletową poświatą miecz, którym ciosał już wojów Gerharda. Doskoczyliśmy do niego i mimo naszej ogromnej przewagi liczebnej długo i dzielnie stawiał nam opór. Trzeba przyznać, iż był znakomitym szermierzem. Niestety padł po okrutnym ciosie Gotha. Nasz dowódca rozkazał podłożyć ogień w całym zamku, a sam podszedł do ciała barona i z jego zaciśniętych dłoni wyciągnął fioletowy miecz, który oświetlił go upiornym blaskiem. W tryumfalnym geście uniósł go do góry i ryknął – „Wracamy po zapłatę!”

Po powrocie do karczmy sołtys wypłacił obiecaną nagrodę, a strudzona drużyna udała się na spoczynek. W nocy jeden z członków bandy obudził nas, trzymając palec na ustach i nakazując milczenie. Kiedy wszyscy obudzili się, pozbieraliśmy broń i ruszyliśmy do sali jadalnej. Woj, który nas obudził, kazał nam być cicho i słuchać. Faktycznie jakby spod podłogi karczmy usłyszeliśmy dziwnie fałszywą muzykę. Zaczęliśmy się bacznie rozglądać, kiedy to Ziriel za barem znalazła wyrzeźbiony symbol oka. Dotknęła go ostrożnie i oto naszym oczom ukazało się przejście w podłodze, prowadzące w dół. Z dołu biło światło, smród niemytych przepoconych ciał oraz fałszywa muzyka. Ostrożnie zeszliśmy, a naszym oczom ukazał się dziwny widok. W dużym pomieszczeniu pod gospodą, zebrali się chyba wszyscy wieśniacy. Poprzebierani byli w bogate, szlacheckie stroje, widać używane już od dawna, bo przybrudzone i zapocone. Ktoś na lutni przygrywał jakąś makabrycznie zniekształconą wersję dworskiej piosenki, a wieśniacy jeszcze bardziej karykaturalnie tańczyli i chyba wierzyli, że te koślawe ruchy to naprawdę arystokratyczny taniec. Gerhard obserwował tę scenę razem z nami i z uśmiechem na ustach odwrócił się do nas i ryknął na cały głos – „Zabić wszystkich!”

…I tu nasza wizja zmieniła jakby w perspektywę. Widzieliśmy całą kompanię Gerharda oraz nas z tyłu w zwolnionym tempie. Wbiegliśmy do środka i zaczęła się istna rzeź. Opowieść się kończyła...

Wszystkiemu temu towarzyszył spokojny głos Bajarza, który przebijał się przez wizję – „Po tych wydarzeniach Gerhard się zmienił, zrobił się chciwy i brutalny. Nie było już dla niego świętości. Przyjmował każde zlecenie, lecz zawsze po wykonaniu zadania chciał renegocjować układ, żądając wyższej zapłaty, a jeśli mocodawca się na nią nie godził, po prostu Gerhard zabijał także jego. Po kilku latach jego szaleńczych mordów powstaje nawet przysłowie „Obyś nie wynajął Gerharda”. Naszego przywódcę tak zaślepiła chciwość i żądza mordu, że pewnego wieczoru, bez ostrzeżenia, przy wspólnym ognisku wymordował całą grupę. Jedynie mi udało się przeżyć, choć przypłaciłem to ręką i uchem.” W naszej wizji, w powolnym tempie dobijaliśmy ostatnich wieśniaków, brodząc po kostki we krwi ślizgaliśmy się i nasze ciosy stawały się coraz bardziej niezdarne. Lecz mimo to nie chronione żadnym pancerzem ciała wieśniaków nie stanowiły przed bronią żadnego oporu. W tle ciągle rozbrzmiewał głos Jandera – „Prawda o całej historii tej wioski jest zupełnie inna. Sołtys zwyczajnie kłamał. To wieśniacy, opanowani żądzą wzbogacenia się, ruszyli na nic niespodziewającego się barona. Elvirę wielokrotnie zgwałcili na jego oczach, a jego samego w zbroi wyrzucili z najwyższej wieży zamku. Od tamtego czasu wieśniacy w tajemnicy zbierali się pod karczmą. Przywdziewając skradzione stroje, pili wina z zapasów barona i udawali, iż są arystokratami. Rycerz powstał z martwych, by pomścić swą ukochaną, natomiast jego wielka do niej miłość przywołała ją do nie-życia. W każdej chwili kiedy nie mścił się na wieśniakach, wpatrywał się w jej piękne uśpione ciało godzinami. Niestety jego zemsta nie dokonała się, odebraliśmy mu ją. Jedyne co przetrwało po baronie to ta opowieść i miecz, który zabrał mu Gerhard…”

Rankiem, kiedy obudziliśmy się przy ognisku, Jandera już nie było, a my wszyscy instynktownie wiedzieliśmy, że śniliśmy to samo. Jedynie Radagast był jakby nieświadomy wydarzeń nocnych. Być może usnął przed opowieścią Jandera.



Kroniki XVII: Morderstwo w Virk (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast) oraz bracia Vorn i Vern (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc kwiecień. Królewski Trakt Kupiecki w stronę Dirdighen (Tragonia).


Wyruszyliśmy w dalszą drogę i już późnym popołudniem dotarliśmy do murów Paddar. Znaleźliśmy karczmę, w której ceny nie były zbyt wygórowane i wyruszyliśmy na miasto, aby sprzedać nasze łupy. Troszkę czasu zajęło nam nim znaleźliśmy kupca na wszystkie kusze, miecze oraz sfatygowane mocno kolczugi. Lecz opłacało się szukać, zgromadziliśmy pokaźną sumkę. Najbardziej z pieniędzy ucieszył się chyba Radagast, który zaraz pobiegł szukać jakiegoś maga, który zechciałby mu sprzedać jakieś zaklęcia. My natomiast wróciliśmy do karczmy.

Nie minęła chwila, kiedy to do karczmy wszedł z posępną miną Radagast. „Co za miasto, psia ich mać! Gówno tu kupimy!” – po czym zwrócił się bardziej w moim kierunku – „Tutejsze władze wymyśliły, że aby sprzedawać lub kupować zaklęcia, trzeba posiadać specjalny glejt z tutejszej Akademii zwany Wysokim Glejtem.” Zasępiłem się troszkę, bo też planowałem udać się na miasto i zakupić lub wymienić co ciekawsze zaklęcia. „Trudno” – pomyślałem – „Przynajmniej raz gotówka będzie się przy mnie trzymać dłużej niż dzień.” A i to nie było pewne, jako iż następnego dnia wypadały moje urodziny. Urodziny zazwyczaj są okazją do dobrej zabawy, a co dopiero kiedy razem z kompanią od tak długiego czasu jesteśmy w podróży. Odrobina zabawy nam się należy jak psu buda.

„Dobrze, zatem, jako że jutro są moje urodziny, pozałatwiajcie swoje sprawy do południa, abyście na wieczór byli w formie” – rzekłem. Wszyscy ucieszyli się na tą wiadomość. Nazajutrz wszyscy rozleźli się po mieście, a ja poczyniłem przygotowania do urodzinowej imprezy. Jadła, napitku, a i dziewek zabraknąć nie mogło. Opłaciłem tak karczmarza, że aż ze zdumienia oczy wybałuszył i pośpiesznie obiecał, że wszystko będzie dopięte na ostatni guzik.

Wszyscy stawili się punktualnie, jedynie ojciec zawiódł mnie trochę i zrezygnował z zabawy. Nie wiem dlaczego akurat tej nocy musiał iść na całonocne czuwanie w świątyni, ale wierzyłem w jego mądrość i nie naciskałem zbytnio. Cóż, zabawa była przednia, o czym świadczyły zniszczenia w karczmie i grono pijanych mieszczan walających się z rana pod stołami. Wielu rzeczy nie pamiętam i tylko dzięki relacji najrzeźwiejszego z imprezowiczów, Radagasta, dowiedzieliśmy się o tym i o owym.

Mocno skacowani wyruszyliśmy dosyć późno w kierunku Dirdighen. Pogoda dopisywała nam już od kilku dni, śniegi roztopiły się i tylko gdzieniegdzie, w najbardziej zacienionych miejscach, zalegały jeszcze ostanie jego połacie. Dzięki niedoszłym „przewodnikom” przez Zatruty Las wszyscy jechaliśmy na koniach więc i nasze tempo było zadawalające. W pewnym momencie Goth uniósł dłoń i kazał nam się zatrzymać. Popatrzeliśmy na niego zdziwieni, a on stał i rozglądał się bacznie, wodząc oczami po drzewach po lewej stronie traktu. Wszyscy umilkli i zaczęli wypatrywać zagrożenia. Po chwili jednak kapłan rzekł „Ziriel wejdź tu w las i przejdź się kawałek, tylko ostrożnie. I bądź czujna.” Elfka bez zbędnych pytań zwinnie zeskoczyła z konia i bezszelestnie zniknęła między drzewami. Po dłuższej chwili wynurzyła się ze stwierdzeniem, że nikogo tam nie ma, lecz przez chwilę wydawało jej się, że ktoś wsparł się na jej ramieniu. Goth szeptał coś pod nosem, po czym zsiadł z konia, wziął go za uzdę i wchodząc w las nakazał ruchem dłoni byśmy udali się za nim. Ojciec prowadził nas, mamrocząc od czasu do czasu pod nosem jakieś modlitwy. W pewnym momencie doprowadził nas do ledwo widocznej leśnej ścieżki, którą podążyliśmy.

Goth prowadził nas dalej, rozglądając się czujnie. Po kolejnej godzinie podróży zatrzymał się nad świeżo rozgrzebaną ziemią niedbale przysypaną liśćmi. Wystarczyło odgarnąć dosłownie małą warstwę i naszym oczom ukazało się ciało. „Na Lorsha” – jęknął Goth, po czym pośpiesznie oczyścił z ziemi twarz zmarłego. „Toż to Talos…” – ojciec nie dokończył wypowiedzi, jako że jeden z braci zawołał – „Tu jest jeszcze dwóch!” Widać było, iż mimo że Goth znany był z opanowania i chłodnej oceny sytuacji, zaczęło się w nim gotować. „Radagaście, spróbuj ustalić przyczynę ich zgonu” – warknął kapłan. „Znałeś go ojcze?” – zapytałem. „Cóż, znałem to za dużo powiedziane, ale wiem kto to był. To Talos, kapłan Lorsha. Tych dwóch obok tylko potwierdza moje przypuszczenia. Chodziły plotki, iż Talos podróżował z dwoma typami spod ciemnej gwiazdy. Sam nie wiem dlaczego miałby to robić, ale zerkając czasem i na naszą kompanię nie widzę w tym nic dziwnego…” W tym czasie Radagast kończył oględziny. Z trudem podniósł się z ziemi, starannie otrzepał swoją czarną jak noc szatę i powiedział „Bez wątpienia został uduszony, ślady na jego szyi są bardzo wyraźne. Co do tych dwóch, jeden dostał czymś tępym w głowę, natomiast drugi prawdopodobnie zwykłą siekierą w plecy.” „Nikt kto podnosi rękę na kapłana Lorsha nie może chodzić bezkarnie po tej ziemi. Nikt!” – powolnym chrapliwym głosem wyszeptał Goth. „Ziriel! Zbadaj czy są tu jakieś ślady, które doprowadzą nas do tych, którzy zakopali tu ciała” – wszyscy zrozumieli od razu, że kapłan nie odpuści.

Ziriel zatoczyła kilka kręgów wokół grobów i po dłuższej chwili znalazła to czego szukała. Trop był stary, lecz wysoka trawa i chaszcze, przez które targali zwłoki oprawcy, były dla elfki niczym otwarta księga. Ziriel prowadziła nas przez las, przystając co jakiś czas, by upewnić się, że nie traci tropu. Po pewnym czasie dotarliśmy na obrzeża wioski. Miejscowa ludność niezbyt garnęła się do rozmowy z nami, zatem nasze kroki skierowaliśmy do gospody. Kiedy Goth zadawał pytania, ja z zapałem roztaczałem wizje złych rzeczy, które przytrafią się karczmarzowi, jeśli nie będzie współpracował. Dla potwierdzenia mych gróźb wystrzeliłem „Płomieniami Agannazara” w wiszącą u powały lampę. Niestety, źle obliczyłem odległość i strop zajął się ogniem, ale na szczęście udało nam się go szybko ugasić. Karczmarz był śmiertelnie przerażony, lecz jedyny efekt jaki otrzymaliśmy to, to że zlał się w spodnie. Wiedziałem, że nic nam więcej nie powie.

Wyszliśmy z gospody z zamiarem udania się do sołtysa tej zapadłej dziury. Kiedy pytaliśmy o drogę jednego z wieśniaków, wskazał nam ręką wyłaniającego się z lasu, w towarzystwie dwóch kobiet, młodego mężczyznę. To on był sołtysem. Jedna z kobiet niosła kosz, w którym dostrzegłem resztki świeżych kwiatów. Sołtys wypytywany o to czy przypadkiem w wiosce nie było kapłana Lorsha zaprzeczał i twierdził, że nikogo takiego nie spotkano we wsi. Nie zająknął się nawet przy tym. Czymś co rzuciło nam się wszystkim w oczy oraz uszy, były nienaganne maniery oraz dobór słów jakich używał, pasujący bardziej do arystokraty, niż do zwykłego sołtysa. Osobiście jednak bardziej zaciekawiły mnie nerwowo rzucane spojrzenia w kierunku kapłańskiego amuletu, noszonego przez mojego ojca.

Kiedy sołtys oddalił się, zwróciłem uwagę na dosyć dziwny fakt – „Kto i po co chodzi z kwiatami do lasu?” Postanowiliśmy to zbadać, lecz by nasze dochodzenie obejmowało szerszy teren, podzieliliśmy się na dwie grupy. Ziriel, Din, Radagast i ja udaliśmy się w miejsce, gdzie widzieliśmy wychodzące z lasu kobiety, natomiast Goth z braciszkami postanowili rozejrzeć się po wiosce.

Tak jak myślałem, znaleźliśmy małą ścieżkę prowadzącą w głąb lasu. Po przejściu kilkuset metrów trafiliśmy na cmentarz. Już pierwszy rzut oka ujawnił siedem całkiem świeżo usypanych grobów. Po dokładnym przyjrzeniu się pozostałym grobom, moim oczom ukazał się zdewastowany drewniany nagrobek z wyrytym symbolem Richitera. Resztę trudno było odczytać, jako iż ktoś zadbał o to, by zdewastować tablicę nagrobkową. Nad grobem i większością cmentarza rozciągał swe konary ogromny dąb, a do jednej z gałęzi przywiązanych było pięć lin, odciętych równo na wysokości dwóch metrów. Coś powoli zaczynało mi świtać. Teoria, która zrodziła mi się w głowie zapewne nie spodobałaby się Gothowi. Mimo iż sam jestem wyznawcą Lorsha, wierzę w to, że nawet kapłani potrafią błądzić oraz w to, że Lorsh nie patrzy w każdym momencie na nasze poczynania. Patrząc na świeże ślady profanacji grobu, doszedłem do wniosku, iż Talos być może postradał zmysły. Żaden, nawet zwykły, wyznawca Lorsha nie dopuściłby się profanacji grobu, nawet jeśli był on poświęcony Richiterowi – odwiecznemu i największemu Wrogowi Lorsha. Tak samo nikt o zdrowych zmysłach i jakimkolwiek poszanowaniu dla bogów, nie wieszałby ludzi na cmentarzu. Ta sprawa coraz bardziej przestawała mi się podobać. Nie wiedziałem tylko jak zasugerować moje domysły ojcu.

Było już ciemno, kiedy wracaliśmy do wioski. Na miejscu czekał już na nas ojciec wraz z braćmi. „Chodźcie do karczmy, musicie coś zobaczyć” – powiedział kapłan. W karczmie okazało się, że w jednym z pokoi na łóżku leżał ledwo przytomny mężczyzna. Jak już wcześniej zdołał ustalić Goth, był to handlarz, który podróżował leśnym szlakiem nieopodal tej wioski. Zmierzch zastał go w lesie, kiedy to jego i dwóch jego ochraniarzy zaatakował z mroku „potwór o czerwonych ślepiach.” Tylko dzięki waleczności wynajętych najemników udało mu się ujść z życiem, jednak ochroniarze nie mieli tyle szczęścia. Radagast dopytywał się kupca o wszystkie szczegóły, ja natomiast oglądałem jego rany. Ślady, które miał na ciele Werner, bo tak na imię miał kupiec, niepokojąco przypominały te, które zostają na ciele po zaklęciach opartych na nekromancji, takich jak na przykład „Wampiryczne dotknięcie.” Kiedy zwróciłem na ten fakt uwagę Radagastowi, ten był już niemal pewny, że mowa tu być może właściwie tylko o upiorze. Kiedy skończyliśmy już z kupcem, podzieliliśmy się tym co zobaczyliśmy na cmentarzu. Jako iż nie przybliżyło nas to ani o krok do rozwiązania sprawy, a przy tym utwierdziło w przekonaniu, że sołtys coś ukrywa, Goth się wściekł. „Już ja z nim inaczej porozmawiam” – powiedział i ruszyliśmy w kierunku domu sołtysa.

Sołtys widząc, że wiemy o świeżych grobach oraz linach na dębie, nie wytrzymał i opowiedział nam wszystko – „To wszystko moja wina, moja i tylko moja. Chciałem chronić tę wioskę. Kiedyś byłem baronem w Erghold, lecz tamtejszy sędzia skazał mnie na banicję za przestępstwo, które popełniłem nieświadomie. Wrobiły mnie i wykorzystały do realizacji swych planów osoby wysoko postawione w mieście. Jestem uczciwym człowiekiem i chciałem wieść uczciwe życie. Kiedy zrozumiałem jak wiele zła uczyniłem jako szlachcic, mimo że nieświadomie, chciałem jakoś odpokutować swój czyn, zrobić coś dobrego. Los rzucił mnie tutaj, a dzięki swojej wiedzy zostałem tutejszym sołtysem. Zawsze starałem się pomagać tym ludziom i stawać w ich obronie.” Zapytany o grób ze znakiem Richitera odpowiedział – „Kiedyś, sam nie wiem ile lat temu, przybył tu kapłan tego Boga i tu też zmarł, więc pochowaliśmy go jak należy i to tyle.” Przyciskaliśmy go by dalej opowiadał, o linach na dębie i siedmiu świeżych grobach – „Było tak, kilka dni temu przybył tu kapłan Lorsha, wraz z dwoma wojownikami. Poszedł odwiedzić nasz cmentarz, a kiedy zobaczył grób kapłana Richitera wpadł w szał. Zaczął wyć, pluć na nagrobek i w szale dewastować go swym mieczem. Kiedy skończył już ten plugawy czyn, wrzeszcząc o tym, że wyznawców Richitera spotka kara, kazał przygotować pięć szubienic. Przy pomocy swych pachołków powiesił pięciu losowo wybranych chłopów, a dwóch, którzy starali się buntować, zarżnął na miejscu. Nie mogłem dłużej patrzeć na to co się dzieje, doskoczyłem do kapłana i zadusiłem go. Włożyłem w to całe serce i siłę. Chciałem za wszelką cenę chronić tych ludzi. Kiedy wieśniacy zobaczyli moją furię, to nabrali odwagi i rzucili się z czym popadnie na dwóch najemników owego kapłana. Wojowie byli tym całkiem zaskoczeni, nie mieli żadnych szans i polegli. Ciała zawlekliśmy tam, gdzie je znaleźliście. Proszę! To tylko i wyłącznie moja wina. Błagam was abyście zostawili wieś w spokoju!” Osobiście wierzyłem w jego słowa, miałem nadzieję, że i mój ojciec, mimo ślepej wiary, dostrzeże w nich prawdę. „Dobrze” – rzekł Goth – „Wyrok wydam rano. Muszę przemyśleć wszystko to co się tu stało. Teraz śpij.”

Zamyśleni powolnym krokiem wracaliśmy do gospody, kiedy to ostry krzyk bólu dotarł do naszych uszu. Biegiem, obnażając broń, pobiegliśmy w kierunku skąd dobiegł hałas. Kilka metrów przed ostatnimi zabudowaniami wioski na ziemi, leżąc wił się i szamotał mieszkaniec wsi. Człowiek ten wył nieludzko, a z każdą sekundą jego krzyki stawały się słabsze. Nad nim, w powietrzu, unosił się stwór ulepiony jakby z ciemności. Był to upiór, o którym wspominał Radagast.

Szybko zdecydowaliśmy, że podejmujemy walkę, zanim jednak dobiegliśmy do stwora, wieśniak leżał już martwy. Upiór zwrócił w naszym kierunku swe czerwone, martwe ślepia i z dziką furią przystąpił do ataku. Jakże się zdziwiłem, odczuwając moc z jaką potrafiła zaatakować ta niematerialna przecież istota. Po każdym dotknięciu czułem paraliżujące zimno nie z tego świata. Po jękach bólu mych towarzyszy, słyszałem, że nie tylko ja miałem problemy. Walczyliśmy zawzięcie i dzięki pobłogosławionej broni przez mojego ojca, jeden ze stworów w końcu padł, a raczej rozsypał się w ciemności. Chwilę później zobaczyliśmy jak ze zwłok wieśniaka wyłonił się kolejny upiór. Wniosek który nam się nasunął był prosty, upiory potrafią tworzyć kolejne sobie podobne istoty.

Kolejny atak złamał nasze szyki. Słyszałem jak z okropnym trzaskiem pękających kości upadł koło mnie jeden z braci. W tym czasie z lasu w naszym kierunku zaczęły sunąć dwa następne potwory. W momencie kiedy duch powstały z wieśniaka został zniszczony, Goth wykrzyczał słowa Modlitwy i dwa pozostałe upiory znikły w lesie.

Ku naszej rozpaczy okazało się, że Vorn poległ w tym boju. Goth odprawił nad nim rytuał, po czym skropił go święconą wodą, aby jego dusza zaznała spokoju i by nie powrócił jako upiór. Wycofaliśmy się do karczmy, gdzie okazało się, że zarówno Din, Radagast, jak i Ziriel byli bardzo poważnie ranni. Goth odprawił modły i pobłogosławił ponownie naszą broń, aby była skuteczna w walce z upiorami. Radagast, dzięki odpowiednim zaklęciom, wyczuwał ślad jaki zostawiły uciekające upiory. Mimo, iż nasza kondycja była kiepska, Ziriel i Din nie mogli chodzić o własnych siłach, dlatego postanowiliśmy, że udamy się bez nich na poszukiwania upiorów. Zabicie ich było jedyną szansą na to, by nie stworzyły następnych podobnych sobie istot. Goth powiedział nam także, że jeden z upiorów, które uciekły, przypominał Talosa, kapłana Lorsha, którego ciało znaleźliśmy w lesie. Ojciec stwierdził, że Talos musiał powstać w martwych jako upiór z powodu kary za swe czyny albo z powodu jakiejś klątwy.

Wraz z Gothem i żądnym zemsty Vernem wyruszyliśmy za naszym nekromantą, który wytyczał szlak. Po kilku godzinach błądzenia po lesie, tuż przed samym świtem dotarliśmy do starego zrujnowanego wodnego młyna. Kiedy obserwowaliśmy młyn, usłyszeliśmy za naszymi plecami szelest i ujrzeliśmy sołtysa wyłaniającego się z lasu, z ciężkim dwuręcznym mieczem. „Przyszedłem tutaj za wami, aby pomóc” – rzekł. Goth przytaknął w milczeniu głową.

Radagast ostrzegł nas, że wyczuł upiory bezpośrednio przed nami. Szykowaliśmy się na trudny bój i ostrożnie, z obnażoną bronią, kierowaliśmy się w stronę młyna. Nagle na ścieżkę wtargnęły dwa upiory, które ścigaliśmy przez tyle godzin. Był wśród nich ten, który za życia był kapłanem Talosem. Walka była zacięta, lecz tym razem byliśmy przygotowani i wiedzieliśmy jaką taktykę obrać. W pewnym momencie ich przywódca, Talos, zawrócił w stronę zrujnowanego młyna. Sołtys pobiegł w głąb za nim, my natomiast dobiliśmy drugiego stwora. Momentalnie ruszyliśmy na pomoc sołtysowi, było jednak za późno, ponieważ Baron leżał martwy, a po upiorze nie było już śladu.

Radagast stwierdził, że nie wyczuwa już obecności upiora, ani nie widzi śladu jego ucieczki. Sołtys zabił upiora, lecz sam stracił przy tym życie. W obawie przed tym, iż baron przebudzi się jako duch, Ojciec odprawił rytuał i skropił jego ciało wodą święconą. Wszędzie tam, gdzie upadła woda, pojawiały się małe płomienie. Po chwili z bezpiecznej odległości podziwialiśmy stojący w wysokim ogniu stary młyn. Płomienie odbijały się w wodzie jeziora, leżącego za budowlą, a efekt psuło powoli wznoszące się na wschodzie słońce. Z ponurymi minami wróciliśmy do wioski. Mimo wielu modłów Gotha, nasz powrót do zdrowia trwał całkiem długo. Na szczęście wdzięczni mieszkańcy pozwolili nam zostać w karczmie na swój koszt. Kiedy naszedł czas i kiedy mogliśmy wyruszyć w dalszą drogę, Goth podjął decyzję i nakazał Vernowi, aby wrócił do rodzinnych ziem, aby tam z rodziną opłakiwać brata oraz by przekazać Świątyni Wilków wieści o śmierci Talosa. Czy ta decyzja podobała się braciszkowi nie mam pojęcia, lecz wykonał ją bez szemrania. Na pożegnanie ofiarowałem mu złotego centara i poprosiłem, by zagrał w mym imieniu w Koło Życia. Po rozstaniu ruszyliśmy do Dirdighen.



Kroniki XVIII: W drodze do Dirdighen (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast) oraz Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc kwiecień. Królewski Trakt Kupiecki w stronę Dirdighen (Tragonia).


Nadszedł dzień, kiedy w końcu w pełni sił mogliśmy opuścić wioskę Virk. Wypoczęci, ale zarazem znudzeni, wróciliśmy na trakt prowadzący do Dirdighen. Drugiego ranka, jeszcze przed śniadaniem, Goth oświadczył nam z dumą, że od dziś może tytułować się zaszczytnym mianem Dłoni Lorsha. Przyjąłem tę wiadomość z wielką radością i z całego serca pogratulowałem ojcu, po czym wzniosłem krótką, dziękczynną modlitwę do naszego Pana. Niewielu kapłanów doświadcza takiego zaszczytu. Moja radość dosyć szybko przerodziła się jednak w złość, ojciec zaczął zmieniać się nie do poznania. Jego zazwyczaj spokojne i wyważone decyzje, zmieniły się w decyzje kierowane jakąś pychą i ignorancją, której wcześniej u ojca nie doświadczyłem. Kiedyś sam od siebie potrafił zadbać o to, by palące słońce nie przeszkadzało mi w podróży, teraz, kiedy „ośmieliłem” się sam oto poprosić, zostałem zrugany i niejednokrotnie usłyszałem, że dary bogów są dla kapłanów. Napięcie między nami rosło niepokojąco szybko, a ja z każdym dniem widziałem rosnącą pychę ojca. Wiedziałem, że prędzej czy później nagromadzona między nami zła energia eksploduje i nie wyniknie z tego na pewno nic dobrego.

Minęło kilka dni, kiedy w okolicach południa, przed nami, na trasie zobaczyliśmy stojącą karocę. Dookoła karocy stało pięciu zbrojnych na koniach. Pozdrowiliśmy ich i pojechaliśmy w dalszą drogę, jednak ich czujne i ruchliwe oczka nie spodobały mi się. Kiedy przejeżdżaliśmy obok nich, zauważyłem, iż przynajmniej dwóch z nich miało naciągnięte kusze i niezgrabnie starali się je schować za koniem. Zaniepokojony tym faktem, delikatnie zwolniłem i rozejrzałem się po okolicy. Z krzaków nieopodal drogi wystawała noga, z zapewne pospiesznie schowanego ciała. Domyśliłem się, że zapewne był to woźnica, jako iż na koźle zauważyłem ślady krwi. Nie dając poznać nic po sobie, jechałem dalej, a kiedy byliśmy kilka metrów za karocą, poinformowałem o swych spostrzeżeniach resztę drużyny. Decyzja Gotha była szybka: zawracamy by wyjaśnić tą sprawę, wszak prawo trzeba szanować.

Podjechaliśmy do ludzi stojących przy karecie, a w ich zachowaniu dało odczuć się narastającą nerwowość. „Coś się stało panowie?” – zagaił Goth. „Nie twoja sprawa” – odwarknął, nie kryjąc irytacji jeden z konnych. „A może ten trup w zaroślach to też nie nasza sprawa?” – zapytałem, a moja ręka powoli zaczynała wykonywać gesty potrzebne do rzucenia zaklęcia „Tarczy.” Słyszałem też jak Goth cicho szepce jakąś Modlitwę. „Jeśli chcecie podzielić jego los” – jeden z konnych wskazał na wystające z krzaków nogi – „To wtrącajcie się dalej, a…” – reszty zdania nie dokończył. Moja szabla szybko wyskoczyła z pochwy, a i pozostali moi kompani nie czekali na większą zachętę. Walka rozgorzała na dobre.

Tak jak przypuszczałem, co najmniej dwóch z konnych miało naciągnięte kusze, na szczęście do rozmowy z nimi podjechaliśmy tak, że ich towarzysze stali im na linii strzału. Minimalne pole manewru sprawiło, że chybili. Walka rozgorzała na dobre, Din u boku Ziriel starli się z dwoma przeciwnikami, tak samo mój ojciec i ja. Radagast stał z tyłu i rzucał co jakiś czas „Płomieniami Agannazara”. I nagle w ułamku sekundy straciłem wzrok, chyba tylko cudem sparowałem kolejne uderzenie przeciwnika, po czym co sił w płucach krzyknąłem – „Kurwa! Zostałem oślepiony, gdzieś tu jest mag! Zajmijcie się nim!” Na moje szczęście szkolenie bojowe w akademii oraz niezliczone już potyczki, wypleniły ze mnie panikę. Wiedziałem, iż w takiej sytuacji ojciec przejdzie do defensywy i spróbuje przejąć mojego przeciwnika, aby dać mi czas na działanie. Ćwiczyliśmy podobne kombinacje nie raz. Skupiłem się, po czym wypowiedziałem słowa, które miały Rozproszyć magię. Udało się, już w następnej chwili wzrok powoli zaczynał wracać.

Pierwsze co zobaczyłem to stojącą na karocy kobietę mierzącą do mnie z kuszy. Moja tarcza dawno znikła, a rzucając czar „Rozproszenia magii” pozbawiłem się sposobności odnowienia jej. I w tym momencie, poczułem nad głową powiew ciepła. To Radagast wysmażył w kierunku kobiety „Płomieniami Agannazara.” Wprawdzie czar nie wyrządził jej większej szkody, ale zmusił ją do szybkiego uniku, co uniemożliwiło jej strzał. Następnego strzału miała już nie oddać, ponieważ Ziriel wdrapywała się na dach karety błyskając swymi sztyletami. Zabójczyni została zmuszona do odrzucenia kuszy i związała się w walce z Ziriel. W następnej chwili wyjątkowo paskudnym cięciem pozbyłem się swego przeciwnika i skupiłem się na magu, do którego powoli zmierzał z żądzą mordu Din. Starannie utkałem „Błyskawicę” i wypuściłem ją w kierunku wrogiego maga, a w tym samym niemal czasie Radagast ponownie utkał „Płomienie”. Niestety Din miał mniej szczęścia, ponieważ wrogi mag zdążył jeszcze rzucić „Pajęczynę”, która objęła zarówno Dina, Gotha jak i jego przeciwnika. Mag natomiast zawrócił konia i pognał w szalonym galopie przed siebie. Niewiele myśląc pognałem za nim, a w głowie dudniła mi jedna myśl – „Zabić gnoja.” Jako iż sam byłem lekko ranny, postanowiłem dokończyć żywot wrogiego maga „Pomniejszym drążeniem Larlocha”. Zawsze dbam o to, by Goth miał ze mną jak najmniej pracy, a po drugie, uwielbiam wręcz uczucie, kiedy czyjaś energia życiowa wypełnia i leczy me ciało. Chwilę później wrogi mag nie żył, a ja zawróciłem do karety. Gotha jednak tam nie było.

Jak się później dowiedziałem, Ziriel w czasie walki skręciła nogę, a zabójczyni, widząc w tym szansę swojej ucieczki, dała dyla w las. Goth natychmiast udał się w pogoń za nią. Po kilkunastu minutach wrócił i oznajmił, że ją dogonił i zgodnie z przykazaniami boskimi darował życie. My, podczas jego nieobecności, zajrzeliśmy do karety, w której siedział niejaki Ulrich der Jogg, a przynajmniej tak nam się przedstawił. Wdzięczny baron koniecznie chciał zaprosić nas na swój dwór, lecz odmówiliśmy mu, jako iż całkowicie było to nam nie po drodze. Bez żadnych skrupułów zebraliśmy konie oraz ekwipunek pokonanych. Przeglądając juki jednego z koni, dostrzegłem wypalony znak pajęczyny. Dosyć podobne znaki, w formie tatuażu na lewej dłoni, mieli wszyscy zabici przez nas złoczyńcy. Ziriel zobaczyła ten znak pierwsza i powiedziała, że prawdopodobnie jest to znak „Pajęczej Dłoni”, grupy morderców z Zaihary. Podzieliłem się swymi obawami co do sprzedawania tych koni, ale oczywiście zostałem wyśmiany. Cóż i tak bywa. Jak się później miało okazać, miałem rację – niektórzy kupcy nie chcieli znakowanych koni kupić w ogóle, a pozostali oferowali niskie ceny. Ale co tam… lepsze pięć centarów niż nic. Ruszyliśmy w dalszą drogę.

Dni mijały spokojnie, a pogoda dopisywała. Aż pewnego dnia, na polanie, niedaleko traktu zobaczyliśmy zamieszanie. W około dużego drzewa zebrała się spora kupa chłopstwa, a w środku tej gromady, na koniu siedział pobity i skrępowany chłopina. Na szyję zarzuconą miał pętlę, która zwisała z jednego z konarów. Chłopi krzyczeli coś na temat tego, że zapłaci za swoje zbrodnie, że ma to, na co zasłużył. Zerknąłem na Gotha, w jego oczach widziałem błysk, i poczułem, że zaraz zepsuje mi zabawę i nie zobaczę dyndającego wesoło na stryczku, drgającego w ten typowy dla wisielców zabawny sposób, ciała. Musiałem działać. Powoli podjeżdżałem na koniu, a w ustach mieliłem słowa sztuczki „Szczypanie” i kiedy już prawie byłem w zasięgu i mogłem potraktować nią konia, Goth odezwał się z całą swoją mocą do wieśniaków. Po krótkiej wymianie słów chłopi odpuścili, a skazańcowi ściągnięto pętlę. Straciłem cały humor. Goth dał szansę „skazańcowi”, aby powiedział coś na swoją obronę.

Adam, bo tak się przedstawił niedoszły skazaniec, nagle zwrócił się do mego ojca po imieniu. Byłem pewny, że imię kapłana nie padło przy Adamie wcześniej ani razu. Opowiedział swoją wersję wydarzeń, że wędrował z pewnym kramarzem, który to próbował go okraść z jego jedynego skarbu, złotego wisiorka, który otrzymał od ojca, gdy był dzieckiem. W szamotaninie kramarz został pchnięty swoim własnym nożem. Działo się to niedaleko wsi i widziało to dwóch chłopów, którzy pracowali na polu. Chłopi zebrali się w kupę i schwytali Adama z zamiarem wymierzenia szybkiej sprawiedliwości. Uwierzyliśmy Adamowi i przepędziliśmy kopniakami chłopów.

Pomijając tę historię, dziwne było to, że Adam co chwilę zwracał się do nas wszystkich po imieniu. Wiedział gdzie i po co zmierzamy i prosił byśmy zabrali go z sobą, a wcześniej pomogli mu odzyskać od wieśniaków stracony dobytek i wisiorek. Wszyscy byli zafascynowani Adamem, który mimo wrażenia, iż jest obłąkany, przejawiał zdolności jasnowidzenia lub czytania w myślach. Postanowiliśmy mu pomóc. I tu znów rozgorzała dyskusja między mną a ojcem, który o podróżowaniu z Adamem nie chciał nawet słyszeć.

Ku mojemu zaskoczeniu cała drużyna stanęła za mną murem. To tylko upewniło mnie w tym, że w mym ojcu zaszła jakaś niepokojąca zmiana. Udaliśmy się do pobliskiej wioski, gdzie wystraszeni wieśniacy zwrócili wszystko Adamowi. Ruszyliśmy w dalszą drogę wspólnie, a Adam zaskakiwał nas raz po raz nowymi faktami. Wyjawił nam, iż wie kto posiada drugi amulet, którego szukamy. Był to niejaki Mordrokk z Miasta Mgieł, prawdopodobnie tamtejszy żołnierz. Wszystko co mówił Adam przeplecione było jakimiś dziwnymi bzdurami – niby był świadomy swej choroby, lecz nie potrafił lub nie chciał powiedzieć co mu dolega. Jedyne czego dowiedzieliśmy się to, to że ponoć jakiś medyk, czy tam czarodziej, ofiarował mu zdrowie za tysiąc złotych centarów. I od tamtego czasu Adam podróżuje z różnymi grupami, aby zdobyć potrzebną mu kwotę. Śmialiśmy się między sobą, bo sądząc po jego ubiorze oraz orężu, musiałby żyć sto razy, aby uzbierać taką kwotę. Stwierdziliśmy jednak, że Adam ze swoimi zdolnościami może być dla nas bardzo pomocny.

W końcu przybyliśmy do Dirdighen, wielkiego miasta handlu, gdzie udało mi się zakupić kilka czarów i zasiąść do studiowania ich w spokoju.



Kroniki XIX: Podziemia Hamnossa (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast) oraz Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc maj. Szlak z Dirdighen do Miasta Mgieł (Tragonia).


Pobyt w Dirdighen był czasem spokojnie spędzonym, ale też pracowitym. W końcu udało mi się zakupić kilka czarów i dokonać wymiany czarów z tamtejszym magiem, półelfem Nishiru. Korzystając z okazji, że cała drużyna ostatnimi czasy ma wszystkiego serdecznie dosyć, postanowiliśmy w tym mieście zatrzymać się nieco dłużej. Praktycznie cały pobyt poświęciłem na studiowanie nowych zaklęć. I nie wiem czy to za sprawą jakiejś „magii” tego miasta, czy po prostu dlatego, że mag, który sprzedał mi wzorce był geniuszem i w maksymalnie przystępny sposób przelał swą wiedzę na pergamin. Ale wszystko co dobre szybko się kończy. Przyszedł czas wyjazdu i muszę przyznać szczerze, że z niechęcią żegnałem się z dachem nad głową oraz z zawszonym, ale jednak wygodnym łóżkiem.

Wyruszyliśmy dalej w kierunku naszego celu, podróż mijała spokojnie, a my zagłębialiśmy się w coraz to dziwniejsze tereny. Muszę się przyznać, że po tym do czego byłem przyzwyczajony na swoich ziemiach, gdzie różnorodność terenu jest bliska zeru, z trudem musiałem panować nad tym, by nie skomentować tego co widzę z niekrytym podziwem. W oddali na wschodzie majaczyły tafle ogromnych jezior, czasem widoczne z większych pagórków, natomiast po lewej stronie traktu, na północnym-zachodzie rozciągały się „Pleśniowe Ziemie” – istny wybryk natury, wywołujący właśnie mój podziw. Monstrualne grzyby wzbijające się wysoko w niebo i tworzące istny grzybny las, rozciągający się dziesiątkami kilometrów. Widok naprawdę dziwny, ale godny zawieszenia na nim oka.

Podróżowaliśmy dalej, kiedy to nagle, kilkadziesiąt metrów przed nami, drogę przebiegło kilka osób, z widocznym trudem tachających coś ciężkiego. Kiedy zobaczyli nas, stanęli rzędem wzdłuż drogi, usiłując ukryć swój pakunek. Podjechaliśmy bliżej, a Radagast zapytał – „Cóż tam takiego ciężkiego wleczecie, może pomóc?” Przebiegający, nerwowo rozglądający się chłopi, nie wróżyli niczego dobrego, zatem począłem rozglądać się bacznie po ziemi, w okolicy miejsca, skąd starali się uciekać spojrzeniami. „A nic, panie… nic” – jęczał chłop. „Jak to nic? Ja widziałem” – mówiąc to, zeskakiwałem już z konia. Jako iż przyciśnięty chłop czasem potrafi być waleczny, tak jak dociśnięty do rogu szczur, rękę trzymałem na rękojeści mej szabli. „Panie… my ino na polowaniu sarne ubilim i do wioski jom taszczym” – chłop próbował nieudolnie się tłumaczyć. Coś srebrnego zamigotało w trawie, schyliłem się i rzekłem „Zatem nie macie nic przeciwko temu, iż wezmę sobie ten kielich?” – mówiłem, schylając się po leżący w trawie srebrny puchar. Chłopi nerwowo poruszyli się, ale nic nie opowiedzieli. Zręcznym ruchem ominąłem jednego z nich i potraktowałem kopniakiem prowizorycznie skleconą skrzynię, którą ukrywali za sobą, w krzakach.

Z roztrzaskanej skrzyni, z metalicznym brzękiem, wysypały się srebrne puchary, świeczniki oraz zastawa stołowa. Widać było, iż przedmioty te musiały należeć do kogoś wysokiego rodu, a chłopi Ci zwyczajnie go obrabowali. W takiej sytuacji we wszystko wtrącił się mój ojciec, który dotychczas siedział znudzony i zniesmaczony tym, że robimy sobie zabawę ze zwykłych wieśniaków. Zawartość skrzyni oraz prawdopodobieństwo popełnionego przez nich przestępstwa, zmieniła jego pogląd na sytuację. Nie obeszło się bez standardowych gróźb o wieszaniu, paleniu i łamaniu kołem – to zawsze pomaga wieśniakom rozsupłać języki. W końcu zaczęli tłumaczyć się jeden przez drugiego. W skrócie, ich wypowiedź wyglądała tak, że do wioski przybył niejaki Garlen, ponoć historyk i poszukiwacz skarbów. Za niemałą opłatą chciał wynająć kilku chłopów, aby kopali we wskazanym przez niego miejscu. Poszukiwacz ten miał mapę, która rzekomo miała prowadzić do podziemi, pod stojącym tu niegdyś zamkiem niejakiego Hamnossa, okrutnego władcy tych ziem, żyjącego ponad 200 lat temu.

Nie widząc wśród chłopów wspomnianego Garlena, pomyślałem, że chłopi połasili się na skarby, a jego najzwyczajniej zatłukli. Zapytani o niego, opowiedzieli nam, iż faktycznie dokopali się do podziemi, zeszli nawet z poszukiwaczem w ich głąb, aby wynosić dobra tam zgromadzone. Ku nieszczęściu badacza, zaledwie po spenetrowaniu jednej komnaty, uruchomił wbudowaną w podłogę pułapkę, a bełt, wystrzelony z ukrytego mechanizmu, pozbawił go życia. Chłopi na chwilę umilkli i dopiero ponagleni surowym głosem Gotha kontynuowali opowieść. Podobno chwilę po śmierci Garlena, ten nagle podniósł się z ziemi i z dziwnym śpiewem na ustach pobiegł w głąb korytarzy. Przerażeni chłopi zabrali ze sobą tylko to co już zrabowali z jednej komnaty i uciekli, po drodze wpadając na nas.

Poczuwaliśmy się do sprawdzenia tego co mówią chłopi i obiecaliśmy, iż jeśli mówią prawdę, to cały skarb, za wyjątkiem srebrnego kielicha, który znalazłem na ziemi, należy do nich. Powiedziałem im, że w razie kłamstwa osobiście ich powieszę, a w celu podsycenia ich strachu pokazałem, iż jestem magiem, wywołując „Dysk Tensera”, na który wpakowaliśmy całe srebro z rozsypanej skrzyni. Chłopi prowadzili nas dobrą godzinę przez las, aż w końcu naszym oczom ukazał się wykopany w ziemi tunel, prowadzący na kilka metrów pod ziemię. Postanowiliśmy, że musimy dodatkowo nastraszyć zabobonnych chłopów, aby nie okradli naszych koni, ani srebra pod naszą nieobecność. Goth wypowiedział w ich stronę słowa wybujałej mocno klątwy, ja natomiast rzuciłem „Światło” na srebrne przedmioty, w celu spotęgowania efektu.

Ziriel zamocowała i wrzuciła w głąb dziury linę, po której dostaliśmy się w głąb podziemnych tuneli i gdzie naszym oczom ukazało się pomieszczenie z czterema korytarzami. Opowieść chłopów wystarczająco uświadomiła nam skalę niebezpieczeństwa i wysłaliśmy Ziriel, by sprawdziła, czy wszystkie ukryte bełty, które miały wylecieć już wyleciały. Ziriel, z wrodzoną u siebie czujnością, rozpoczęła przeszukiwanie komnaty i wskazywała nam wolne, według niej, od pułapek rejony sali. Po pewnym czasie elfka wskazała nam ślady krwi na podłodze, jednak ciała nie było. Okazało się jednak, że prawdopodobnie chłopi mówili prawdę.

Jako pierwszą odnogę wybraliśmy korytarz, do którego prowadziły ślady ubłoconych butów, prawdopodobnie chłopów, którzy zeszli tam przed nami. Ślady błota prowadziły prosto, wcześniej natomiast zobaczyliśmy jeszcze korytarz w lewo. Wtedy stało się coś dziwnego. Nagle Adam, cichy od kilku dni, z przerażeniem w głosie oznajmił nam, żeby nie iść w lewo. Zapytany dlaczego, odpowiedział, że ma złe przeczucie, że tam jest coś złego, coś co go przeraża. Postanowiliśmy usłuchać jego słów i ruszyliśmy prosto. Dotarliśmy do komnaty, która mogła być kiedyś jakąś jadalnią, a która cała została splądrowana. To właśnie tylko stamtąd chłopi zdołali wynieść srebro. Pomieszczenie nie miało już innych wyjść, toteż wróciliśmy do komnaty z wyjściem na powierzchnię.

Postanowiliśmy iść następnym korytarzem, a po przejściu kilku metrów zobaczyliśmy po lewej stronie drzwi. Ziriel obrzuciła je wzrokiem i nie widząc w nich żadnego zagrożenia nacisnęła na klamkę. Potworny huk rozbrzmiał w naszych uszach i ogromna fala ognia, rozprzestrzeniająca się we wszystkie strony, rzuciła nami o ściany. Trwało to dosłownie ułamki sekund. Po chwili wszyscy leżeliśmy na ziemi, a dookoła było tylko słychać przekleństwa Gotha i Ziriel, jęki Dina i przeszywające uszy, ogromne cierpienie Radagasta.

Radagast oberwał chyba najmocniej, jego szata tliła się i dymiła, kiedy do niego podeszliśmy. Rany okazały się tak poważne, że nawet Modlitwy Gotha nie były w stanie ich wyleczyć, aczkolwiek przyniosły magowi pewne ukojenie. Widząc jego stan, postanowiliśmy się wycofać. Jednak kiedy wróciliśmy do komnaty, gdzie powinno być wyjście na powierzchnię, zobaczyliśmy tylko wielkie gruzowisko. Zarówno część stropu, jak i niespenetrowane przez nas chodniki zawaliły się. Droga na powierzchnię została odcięta.

Musieliśmy szukać drugiego wyjścia. Radagast jakoś szedł, wspierając się na Dinie, który po modłach Gotha czuł się o wiele lepiej. Chyba jako jedyny nie miałem zbytnich pretensji do Ziriel, ponieważ pułapka zastosowana w tych drzwiach to tzw. „Ognista pułapka”, która jest niezmiernie trudna do wykrycia. Run, zawierający ten czar, zdolny mag może wpleść między naturalne wzory słojów na deskach, powodując, iż nawet w świetle dnia trudno by go było zobaczyć, a cóż dopiero w podziemiach tylko przy pochodniach, czy nawet wyczarowanym świetle. Wiedziałem też, że czar działa tylko raz, po czym dezaktywuje się, nie niszcząc chronionego przedmiotu.

Ziriel jeszcze raz nacisnęła na klamkę, niestety drzwi okazały się zamknięte, więc Goth rozporządził, że mam je otworzyć magicznie. Zirytowałem się jego rosnącą arogancją oraz uwielbieniem do wydawania poleceń i powiedziałem, iż tego nie zrobię, ponieważ nie mam składnika do czaru. Następnym jego żądaniem było to, bym wyważył te drzwi. Wtedy już nie wytrzymałem i znów między nami rozgorzała kłótnia. Miałem dosyć. On, najroślejszy i zapewne najsilniejszy z nas wszystkich, rozkazywał nam wyważać solidne drzwi, a sam zakuty w solidny pancerz, który o wiele lepiej zamortyzowałby jego uderzenia barkiem, chciał stać i patrzeć. Powiedziałem, żeby sobie sam je wyważał i po kilku chwilach wyzywania mnie od nieprzydatnych do niczego podrostków, zdenerwowany wyważył drzwi.

Z uśmiechem na twarzy zapytałem się – „I co? Dało się ojcze?” Struna rosnącego między nami, ostatnimi czasy, napięcia napinała się już do granic możliwości. Kiedy weszliśmy do środka, naszym oczom ukazało się ogromne pomieszczenie. Na stołach, pod ścianami poustawiana była aparatura alchemiczna. Była wprawdzie zniszczona przez bezlitosny czas, ale niegdyś musiała być wspaniała i wartościowa. Pobieżny przegląd pozwolił mi stwierdzić, że ponad połowę rzeczy można by jeszcze śmiało użyć do zbudowania nowej, kompletnej aparatury. W sali znajdował się jeszcze stół, na którym spoczywał szkielet bez głowy oraz regały na książki.

Po pobieżnym przeszukaniu całej biblioteczki, trafiliśmy na cenny zbiór ksiąg. Było to czterotomowe dzieło, pod tytułem „Trudna i niebezpieczna sztuka warzenia mikstur” Tolkaita Długowiecznego, znanego alchemika. Księgi były w wyśmienitym stanie. Pomijając nawet ich bezcenną dla każdego alchemika zawartość były jako przedmiot niesamowicie cenne. Przyglądając się doskonałym szkicom znajdującym się w środku, przez głowę przebiegła mi myśl – „Być może to oryginał?” Radagast obarczył Dina księgami, po czym wyruszyliśmy dalej.

Kolejnymi rozwidleniami doszliśmy do solidnych drzwi, ozdobionych symbolem srebrnej czaszki, przebitej złotą błyskawicą. Był to symbol Baurusa, boga, który jest ojcem naszego umiłowanego Lorsha. Goth, korzystając ze swego amuletu, otwarł drzwi kaplicy, poświęconej temu okrutnemu bóstwu. Ziriel i Din zrezygnowali z przekraczania progu tej strasznej świątyni, a Radagast wszedł za nami, lecz nie przystąpił do modłów. My natomiast z ojcem oddaliśmy cześć Baurusowi. Po wyjściu z kaplicy ojciec ponownie zapieczętował wejście i ruszyliśmy dalej.

Dotarliśmy do zasypanego, prawie pod sam strop przejścia, więc zawróciliśmy i rozpoczęliśmy poszukiwania w dalszej części podziemi. Wyczuwaliśmy, że korytarze niejako zataczają koło i nieustanie zbliżamy się z drugiej strony do odnogi, w którą nie chciał wcześniej wejść Adam. Doszliśmy do następnej komnaty. Ziriel, poinstruowana przeze mnie jakiego runu ma szukać, sprawdzała drzwi na obecność zarówno mechanicznych, jak i magicznych pułapek. Po kilku chwilach, dłużących się w nieskończoność, stwierdziła, że drzwi wydają się być czyste. Na nasze szczęście Ziriel nie myliła się tym razem. Weszliśmy do środka, a naszym oczom ukazała się olbrzymia sala tortur. Żelazne dziewice, urządzenie do wyrywania członków ze stawów, śruby do miażdżenia palców oraz mnóstwo innych przerażających instrumentów.

Kiedy podeszliśmy do jednych z drzwi, wychodzących z tego pomieszczenia, Adam zaczął mówić coś o wielkiej nieczystej sile, czającej się za nimi. Zrozumieliśmy, iż korytarze zatoczyły już koło i było to prawdopodobnie ostatnie pomieszczenie w tym kompleksie. Ostrożnie przeszliśmy przez drzwi, a naszym oczom ukazała się mniejsza sala, wyglądem przypominająca pomieszczenie, w którym odpoczywają strażnicy. Okrągły stół, kilka łóżek oraz stojaki na broń i zbroje. Z sali były już tylko dwa wyjścia, jedno do skrzyżowania, gdzie na samym początku Adam twierdził, żeby nie skręcać w lewo i drugie, zamknięte metalowymi, solidnymi drzwiami z judaszem.

Adam, kiedy tylko wszedł do komnaty strażników, kulił się pod ścianą i łkał cicho na widok tych metalowych drzwi. Radagast podszedł do drzwi, odsłonił judasza i wpatrywał się przez chwilę w niego. Po chwili zatoczył się i odsunął od drzwi. Z przerażeniem w głosie oraz wyraźnym strachem, rysującym się na jego obliczu, zaczął opowiadać o tysiącu istnień, czy też uwięzionych dusz, chcących wciągnąć go do siebie. Mówił o dziwnym portalu oraz niewyobrażalnym cierpieniu i strachu bijącym zza tamtych drzwi. Tak malowniczy opis, a może nawet bardziej przerażenie nekromanty, skutecznie zniechęciło nas do przechodzenia przez te drzwi.

Postanowiliśmy udać się do zawalonego korytarza, w którym jednak zawał nie podszedł pod sam strop. Mieliśmy nadzieję, że może szczupła i gibka Ziriel, przeciśnie się i odnajdzie wyjście. Po dotarciu na miejsce, Ziriel pozbyła się kolczugi i powoli zaczęła przeciskać się pod stropem. Na nasze szczęście udało się jej to i jak się okazało po drugiej stronie było na tyle miejsca, by rozgarnąć osuwisko. Zabraliśmy się do mozolnej pracy i przedarliśmy się do nowego korytarza. Ubraliśmy swoje zbroje i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej.

Na drodze napotkaliśmy w sumie cztery odnogi, trzy z nich były kompletnie zawalone, natomiast czwarta, po kilku metrach kończyła się kilkumetrową przepaścią. Używając czaru „Skok”, przedostałem się na drugą stronę, a kawałek dalej dotarłem do okrągłej komnaty, z drabiną prowadzącą trzy metry w górę. Czym prędzej wróciłem do towarzyszy z dobrą wiadomością.

Problemem niestety okazała się przepaść. Na szczęście udało mi się lekko zmodyfikować rzucany czar i „Dysk Tensera”, zamiast formy koła, wydłużył się, tworząc na kilka sekund swoisty most. Cała drużyna przebiegła po nim.

Po drabinie wydostaliśmy się do kolejnego pomieszczenia, z którego na górę prowadziła kolejna drabina. To drugie wyjście było bardzo dobrze zamaskowane i prowadziło do pomieszczenia, którego wystrój troszkę nas zaskoczył. Była to mianowicie karczemna piwnica, co więcej, widać, iż używana aktualnie, a nie dwieście lat temu. Nad nami, przez podłogę słychać było przebijający się gwar karczmy. Klapa, którą wyszliśmy prawdopodobnie była tak ukryta, że karczmarz nie miał nawet pojęcia, iż jego dom stoi na starych ruinach.

Ostrożnie wyszliśmy schodkami w górę, które prowadziły do kuchni. Ku naszemu nieszczęściu karczma nie miała tylnich drzwi. Ziriel szybko obezwładniła wchodzącego właśnie do kuchni karczmarza, pogroziła mu sztyletami i to wystarczyło, by biedak zesztywniał ze strachu i nie narobił rabanu. Wyszliśmy z gospody, wzbudzając niezłe zdziwienie tamtejszych bywalców i czym prędzej udaliśmy się w miejsce, gdzie zostawiliśmy konie.

Jak się okazało, wieśniaków z dorobkiem już nie było – jednak nie byli tak zabobonni jak myślałem. Koło koni spał tylko jeden pijany chłop. Gwałtownie rozbudzony tłumaczył się tym, że minęło wiele czasu i wszystko się zawaliło, więc pomyśleli, że nie żyjemy. Co więcej, zaczęli nawet kopać w ziemi, ale okazało się to ponad ich siły – w międzyczasie wypity alkohol zrobił swoje. Uśmialiśmy się z nich nieźle i postanowiliśmy darować im winy i oddać im całe srebro, które sami znaleźli. Kielich, który znalazłem wcześniej w trawie, zostawiłem sobie na pamiątkę. Radagast wymagał długiej i solidnej rekonwalescencji, a po wyjściu z karczemnej piwnicy, nie mieliśmy ochoty prosić karczmarza o nocleg, więc postanowiliśmy odpocząć pod gołym niebem. Pogoda był sprzyjająca, a i noce powoli zaczynały się ocieplać. Kilka godzin dalej znaleźliśmy przy strumyczku doskonałe miejsce na biwak. Tam też postanowiliśmy odpocząć i zdecydować o tym co robimy z alchemicznymi przyrządami znajdującymi się w podziemiach. Po długich i burzliwych dyskusjach postanowiliśmy zejść do podziemi jeszcze raz, kiedy będziemy wracać z Miasta Mgieł.



Kroniki XX: Przywołanie Potwora (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast) oraz Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc maj. Szlak z Dirdighen do Miasta Mgieł (Tragonia).


Stan, w jakim znalazł się Radagast, był zwiastunem długiego postoju w zagajniku niedaleko strumienia, gdzie rozbiliśmy coś więcej niż prowizoryczne obozowisko. Jako iż sam, dzięki przychylności Lorsha, zostałem wyleczony z ran, postanowiłem jak najaktywniej spędzić wolny czas. Zabrałem się za przeglądanie księgi zdobytej od maga, który oślepił mnie podczas walki przy karecie. Okazało się, że księga zawiera interesujący czar, mianowicie „Pajęczynę”. Liczyłem wprawdzie bardziej na czar „Oślepienie”, ale być może mag znał tylko formę pozamatrycową lub miał zapisany go w innej księdze. Cóż… szkoda. Z ogromnym zapałem przystąpiłem do nauki i już zaledwie po dwóch dniach umiałem go rzucać. Przekazałem księgę Radagastowi, który z powodu ran i wyczerpania chyba nawet nie miał siły jej czytać. Minęły dopiero dwa dni, a nekromanta wcale nie wyglądał lepiej. Jęczał może mniej, jako iż Ziriel przyrządziła jakąś ziołową papkę, łagodzącą ból. Ja natomiast chciałem pobieżnie przejrzeć cztery tomy ksiąg alchemicznych, znalezionych w podziemiach Hamnossa. Lektura okazała się tak ciekawa oraz pouczająca, że wciągnęła mnie bez reszty.

Prawie dwóch tygodni zabrakło mi na przeczytanie całego zbioru, mimo to dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy. Przeczytałem o kilku składnikach, które czasem mogliśmy już zdobyć i były w naszych rękach, a nie wiedzieliśmy, że mogą być przydatne. Cóż, niewiedza kosztuje. Powoli też sporządzałem sobie listę brakujących urządzeń alchemicznych, które będą potrzebne do odtworzenia pracowni. Czas mijał powoli, Radagast z trudem dochodził do formy, kiedy pewnego dnia dosiadł się do nas pewien wędrowiec. Przedstawił się jako Herman z Dirdighen i oznajmił, że jest kartografem. Zapytany dokąd zmierza, odpowiedział, iż jego celem jest Miasto Mgieł. Słysząc zainteresowanie w naszym głosie odpowiedział, że to już jego siódma wyprawa do tego miasta. Po tej informacji postanowiliśmy wypytać go o zwyczaje w tym mieście panujące.

Okazało się, że Herman z wielkim zapałem przystąpił do wykładania nam historii tamtejszego regionu. „Nie wiadomo, kiedy dokładnie miało miejsce to, o czym wam opowiem” – rozpoczął kartograf – „Ale wszystkie podania zgodne są co do faktu, że mogło to być około 500 lat wstecz. Jak zapewne wiecie, był to okres, na który przypadał szczyt świetności Zanizbarru, państwa, które podbiło wtedy prawie całą Północ. Jednak to dla Zanzibarru było wciąż za mało i naszedł czas, kiedy jego armie pojawiły się kilka dni drogi od miasta, które dziś znane jest jako Miasto Mgieł. Miasto nieprzystosowane do obrony przed tak licznym i zaciętym wrogiem, zapewne byłoby łatwym łupem dla zanzibarskiej armii. I wtedy niespodziewanie pojawił się w owym miasteczku mag. Nikt nie wiedział kto to jest, ani skąd przybył. Mag zaoferował miastu pomoc, wzniósł potężne czary, które otoczyły tereny miasta w odległości wielu kilometrów. Ponoć mgła była tak gęsta i zwodnicza, że całe oddziały gubiły się w niej i umierały z głodu i wyczerpania, błądząc w niej całymi dniami. Mgła utrzymywała się rok, a zanzibarscy dowódcy, widząc straty oraz bezcelowość ataku, wycofali się. Po tym czasie mgła opadła, ukazując setki, jeśli nie tysiące trupów wrogiej armii. Ludność przez rok uwięzienia w mgle dziesiątkowały choroby oraz głód, więc gdy mgły opadły, porzucili oni swoje domostwa i wybrali się w Góry Sokole, by tam szukać żywności i schronienia przed powrotem wrogich armii. Kiedy naszedł czas powrotu, na środku miasta, otoczona niewielkim stawem, na małej wyspie stała ogromna wieża z czarnego materiału. Wyglądała jakby została zbudowana z jednego elementu, nie było widać łączeń ani żadnej zaprawy. Mag chroniący dotychczas miasto zaginął bez śladu. Po jakimś czasie miasto wróciło do normalności, zaczęło się prężnie rozwijać i powiększać. Przez dobre kilkadziesiąt lat nikt nie widział maga, który uratował ich od pewnej zguby. Wszystko zmieniło się raptownie, kiedy przegrupowany i jeszcze silniejszy niż poprzednio wróg, wkroczył do Doliny Mgieł. Zanzibarr przegrywał wtedy kampanię wojenną na Zachodzie z Andianem Nabadanem i umacniał swoje pozycje na terenach już zajętych, a Miasto Mgieł było solą w oku wielkiego imperium. I znów mag, który uratował miasto, odprawił swe czary, i mgła spowiła ziemie wokół miasta. Lecz zanzibarscy magowie coraz częściej dawali sobie z nią radę, lata, przez które badali jej magię i specyfikę, nie poszły na marne. Mag z wieży, bo taki przydomek już wtedy dostała tajemnicza osoba wnosząca opary, wydał rozkaz mówiący, że każdy mężczyzna mogący dzierżyć broń, ma udać się do fortecy w Dolinie Mgieł, by tam stawić czoła najeźdźcy. Ludzie wdzięczni za poprzednie ocalenie oraz pokładający w nim wiarę, chwycili za broń i udali się do starej fortecy, by stoczyć tam ostateczną walkę o swoje ziemie. Kiedy armie starły się i ziemia zaczęła spływać krwią, mag wzniósł zaklęcie tak potężne i okrutne, że znana mi historia nie zna drugiego takiego przypadku. Mgła nagle zaczęła odbierać życie zarówno obrońcom jak i atakującym. Okrutne jęki i wycie konających, niesione wiatrem, słychać było ponoć na wiele kilometrów od miejsca bitwy. Kiedy mgła opadła, ukazała straszny obraz po bitwie: obydwie armie zostały totalnie zgładzone. To wydarzenie ostatecznie ostudziło zapał Zanzibarru oraz innych potencjalnych wrogów. Był to też ostatni moment, w którym widziano maga z wieży. Mimo iż minęło ponad 400 lat od tego wydarzenia, mieszkańcy miasta wierzą, iż mag nadal mieszka w wieży. Co więcej, wykonują jego zalecenia, które rzekomo przekazuje Namiestnikowi miasta. Postać maga z wieży urosła do miana niemal bóstwa w tym mieście, który jest nazywany po prostu Władcą. Nikt nie wie dokładnie kiedy, ani nie pamięta przez kogo została wybudowana w mieście, jedyna znajdująca się tam świątynia, poświęcona właśnie magowi. Ponoć każdy mieszkaniec, niezależnie od rasy, płci oraz majętności, raz w roku wybiera się do świątyni, aby złożyć hołd Władcy.”

W tym momencie Herman zakończył opowieść o burzliwej i tajemniczej przeszłości tego miasta, a na naszą prośbę zaczął opowiadać o „politycznych” zależnościach i niebezpieczeństwach czyhających na nas w Mieście Mgieł. Dowiedzieliśmy się, iż samo miasto podzielone jest między wpływy trzech rodzin, delikatnie mówiąc nie pałających zbytnio miłością do przestrzegania prawa. Wpływy podzielone są na dzielnice, którymi zarządzają i trzęsą owe klany. Pierwszy z nich to klan Olsterów, stara, arystokratyczna rodzina, zajmująca się handlem oraz wytwarzaniem broni i zbroi. Nikt w mieście nie sprzedaje nawet sztyletu bez ich wiedzy, a prawdopodobnie i wypłacenia im odpowiedniego za to „podatku”. Mówi się, że Olsterowie specjalizują się także w wytwarzaniu śmiertelnych trucizn. Drugim klanem jest Rodzina Raików, zajmująca się sprzedażą Diabelskiego Ziela, Safony, Czerwonego Prochu i innych substancji narkotycznych. Ostatnia siła w mieście to Klan Aragonisów, którego głównym źródłem utrzymania są wymuszenia, haracze i prostytucja. Handlują także bronią, czym bardzo konkurują z Olsterami. Klan Aragonisów to bezlitośni ludzie, których przodkowie pochodzili z dalekiej Tesji.

Kartograf chętnie wyruszyłby w drogę z nami, lecz widząc rany Radagasta, postanowił wyruszyć sam, tłumacząc się, iż nie może tyle czekać. Podziękowaliśmy mu za opowieść, a on zaproponował nam, że jeśli będziemy chcieli, możemy go spotkać w gospodzie „Szklana Kula”, w której czasem przebywa.

Dni mijały, Radagast dochodził do siebie. W końcu nadszedł czas wyjazdu i wypoczęci, bogatsi o nową wiedzę, wyruszyliśmy w kierunku Miasta Mgieł. Lecz Lorsh postanowił poddać nas jeszcze jednej próbie sił…

Nagle poczułem jakby przestrzeń dookoła nas zakrzywiała się i rozciągała, odgłosy towarzyszące podróżowaniu na koniu stały się coraz mniej wyraźne i zniekształcone, jakby rozciągnięte w czasie. Zniekształcony stukot podków powoli zaczynał zmieniać się w odgłos walki wielu zbrojnych. I nagle krajobraz koło nas zaczął przesuwać się w szaleńczym tempie, tak jakbyśmy niewyobrażalnie szybko galopowali na koniu, z tym że my staliśmy w miejscu. Po chwili wiedziałem, że stoimy w całkiem innym miejscu. Przed nami stał czarnoskóry człowiek, o dziwnie zaplecionych długich włosach. W ręce trzymał krótki kostur, a całe jego ciało było pokryte różnymi tatuażami. Obok niego stało jeszcze dwóch ludzi, prawdopodobnie wojowników. Zanim odezwał się do nas, zdążyłem zauważyć, że stoimy w połowie drogi na wzgórze, na którego szczycie znajdują się ruiny jakiejś dużej budowli, być może baszty lub strażnicy. U podnóża góry natomiast, walczyły ze sobą dwie armie, ludzka i krasnoludzka. Niestety moje obserwacje przerwał władczy głos czarnoskórego – „Biegnijcie na szczyt i zabijcie wszystkich! Ruszajcie!”

Wiedziałem, że muszę wypełnić ten rozkaz, domyślam się, że reszta drużyny poczuła to samo, jako iż wszyscy ruszyliśmy z okrzykiem bojowym w stronę ruin. Jeszcze w biegu, praktycznie bez słów, zdecydowaliśmy z ojcem przebić się do środka przez zwalone resztki muru, z którego szyli do nas kusznicy. Biegnąc słyszałem modlitwy Gotha i po chwili poczułem znajome uczucie, towarzyszące łasce „Korowej skóry”. Sam rzuciłem „Lustrzane odbicia” i chyba tylko to pozwoliło mi dobiec do celu. Miałem ogromnie dużo szczęścia, ponieważ trzy, z trzech wystrzelonych we mnie bełtów, trafiły w magiczne odbicia. Na placu za murami przywitało nas czterech krasnoludów z toporami. Uderzyliśmy z ojcem na nich z ogromną siłą. Za nami biegł Din i Adam. Nie wiem co dokładnie działo się za nami, ale widziałem kątem oka, wspinającą się na jeden z murków Ziriel. Radagasta nie widziałem wcale. Nie zdążyliśmy z ojcem ustawić nawet naszego ulubionego szyku, kiedy to jeden z kuszników oddał precyzyjny strzał w kierunku Gotha, który chwiał się jeszcze chwilę, po czym upuścił swój topór i runął na ziemię. Chwila jaką poświęciłem na zerknięcie na tą sytuację wytrąciła mnie z równowagi i straciłem szansę na udane rzucenie czaru. Krasnoludy okazały się znakomitymi wojownikami, z coraz większym trudem odpierałem ich ataki, czując jak raz po raz ich topory przebijają pancerz i orają boleśnie moje ciało. Gdyby nie „Korowa skóra”, którą obdarował mnie Goth, umarłbym zapewne tuż po tym jak padł mój ojciec. Czując, że moje siły spadają, zrezygnowałem z zaklęć obronnych i postawiłem wszystko na jedna kartę. Rzuciłem zaklęcie „Wampirycznego dotknięcia”, wplotłem jego moc w swój miecz i zaatakowałem z furią. Trafiłem przeciwnika z ogromną siłą, Lorsh chyba czuwał tego dnia nad moją osobą, a zaklęcie, które utkałem, uformowało się wręcz perfekcyjnie. Krasnolud padł jak rażony piorunem, wysuszony niczym wiór. Poczułem jak cała jego energia życiowa przepływa w me zmaltretowane ciało, lecząc wszystkie rany. Zawyłem tryumfalnie. Pomijając zaklęcia obronne przystąpiłem do brutalnego ataku, wplatając w niego zaklęcie „Błyskawicy”. Zaskoczony krasnolud przyjął ją centralnie w środek klatki piersiowej, odleciał dobrych kilka metrów, po czym znieruchomiał. Rozejrzałem się po polu bitwy. Din z Adamem zmierzali do kuszników na jednym z murów, którzy stali oplątani „Pajęczyną”, zapewne rzuconą przez Radagasta. Na drugim murze Ziriel podcinała właśnie gardło, stojącemu niczym słup soli, ostatniemu z kuszników. Koło jego głowy zawisła „Widmowa dłoń”, na którą wcześniej Radagast musiał nałożyć, sądząc po efekcie, „Dotyk ghula”.

I nagle znów poczuliśmy zniekształcenie zarówno głosów jak i obrazu. Ostatnie co widzieliśmy w tamtym miejscu, to czarnoskórego maga, który wbiegał ze swymi przybocznymi do fortecy. Teren przyspieszył, a po chwili znów siedzieliśmy na swych koniach. Goth osunął się i spadł na ziemię. Z jego boku, prawie po same lotki, sterczał bełt. Jego stan szybko oceniliśmy jako krytyczny. Po chwili zastanowienia się, zaproponowałem Radagastowi, byśmy wspólnie rzucili na Gotha „Pomniejsze drążenie Larlocha”, lecz energię życiową pobrać od nas i przelać w konającego kapłana. Wprawdzie nigdy wcześniej nie używałem tego zaklęcia w ten sposób, lecz chciałem zaryzykować – Goth już nic na tym nie tracił, a mógł zyskać życie. I wtedy, ku naszemu zaskoczeniu, wtrącił się Adam, wyrwany jakby ze swojego letargu. „Najpierw trzeba usunąć mu bełt, myślę że dam radę to zrobić” – jego głos był głosem normalnego, pewnego siebie człowieka, w niczym nie przypominał naiwnego głupca, niejednokrotnie mówiącego bez ładu i składu. Cóż, mój ojciec nie ryzykował już nic. Adam poprosił na bok Dina, porozmawiali chwilkę, po czym, ku naszemu zdziwieniu, Din wyprowadził kilka potężnych ciosów w twarz Adama. Zanim zdążyliśmy zareagować, Adam podszedł do Gotha i z opuchniętą oraz zakrwawioną twarzą powiedział, że wszystko jest w porządku, można zaczynać. Pomodliliśmy się jeszcze wspólnie z Ziriel o łaskę Lorsha dla konającego Kapłana. To co chwilę później zrobił Adam, wprawiło mnie w nie lada zdziwienie. Adam umieścił ręce nad wystającym bełtem i ten sam zaczął powoli i bardzo równo wychodzić z rany. Kiedy bełt całkowicie wyszedł z ciała, Adam dał znak, byśmy zaczynali. Przystąpiliśmy z Radagastem do rzucania czaru. Bałem się, że coś mi nie wyjdzie, lecz moje obawy były bezpodstawne. Poczułem jak czar z ogromną siłą, na pewno zbyt mocną jak na poziom tego czaru, wyrywa moją energię życiową i przelewa ją w Gotha. Zawyłem z bólu i opadłem na ziemię, tracąc na chwilę świadomość. Kiedy się ocknąłem, usłyszałem głos Ziriel – „Chyba jest stabilny.”



Kroniki XXI: Wizja Arianne i Inicjacja Gotreka (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast) oraz Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc maj. Szlak z Dirdighen do Miasta Mgieł (Tragonia).


Mimo tego, iż stan Gotha wydawał się stabilny, nie odzyskiwał on przytomności. Ziriel wraz z Dinem przygotowali prowizoryczne nosze, które przytroczyliśmy do jednego z koni. Z trudem umieściliśmy na noszach Ojca i wyruszyliśmy w dalszą drogę. Pasemka mgły pojawiały się coraz częściej i były coraz bardziej gęste. Po kilku godzinach usłyszeliśmy jęk i cichy głos kapłana. „Co się stało?” – cichym i niepewnym głosem zapytał Goth. „Wydaje mi się,” – odpowiedziałem, a odpowiedź nasunęły mi na myśl ostanie godziny podróży – „że padliśmy ofiarami zaklęcia przywołania potwora. Mimo iż czar sam w sobie nie musi być potężny, istnieje mała szansa, że potężny mag, rzucając to zaklęcie, zamiast potworów ściągnie grupę powiązanych ze sobą awanturników. I właśnie na 90% takie coś nas spotkało.”

Następnie pokrótce streściłem Gothowi przebieg walki i przeszedłem do opisu tego w jaki sposób udało nam się wydrzeć go ze szponów Razina. Ku mojemu zaskoczeniu Goth stwierdził, że tylko dzięki woli Lorsha żyje. Zdziwiło mnie to niezmiernie i strasznie mnie to rozzłościło. Prawie pozbawiłem się sam życia, ratując mego ojca, a on nie raczył nawet powiedzieć „Dobra robota synu.” Jeszcze bardziej zirytował mnie fakt, że nie podziękował Radagastowi, który nie jest wyznawcą Lorsha. Mimo, iż mag nie jest moim ulubionym kompanem, zasługuje na podziękowania, kiedy mu się należą. Zastanawiałem się, kiedy taka postawa Gotha doprowadzi do tego, iż następnym razem Radagast, zamiast udzielić pomocy, powie „Niech Lorsh Cię osłania.”

Moje oburzenie tak rozjuszyło ojca, iż zaczął wypominać mi, że kim ja jestem, by kwestionować wolę Lorsha i słowa kapłana. W kilku ostrych słowach zakończyliśmy dyskusję. Ta sytuacja znów utwierdziła mnie w tym, że wraz z awansem mój ojciec traci jakąkolwiek pokorę. Kiedyś niemalże ślepo patrzałem na jego decyzje i czekałem na każde jego, przepełnione mądrością, słowo. Wszystko zmieniło się od dnia kiedy oznajmił nam, iż stał się Dłonią Lorsha. Z początku przepełniała mnie duma, więc nie może być mowy o zazdrości. Niestety wszystko idzie w coraz gorszym kierunku, nie wiem czy kiedykolwiek Goth będzie wyglądał tak jak niegdyś w moich oczach.

Po ostrej wymianie zdań postanowiliśmy, w wisielczych nastrojach ruszyć dalej. Nagle mgła zgęstniała jeszcze bardziej i powoli zaczęła się podnosić, a widoczność drastycznie spadła. Ziriel zaniepokojona tym faktem, zaproponowała abyśmy wycofali się, by nie zbłądzić. Postanowiliśmy jednak powoli brnąć naprzód. Zmrok zastał nas w tej parszywej mgle. Cóż, postanowiliśmy odpocząć, a kiedy zasnęliśmy, wszystkim przyśnił nam się dziwny sen. Był tak realistyczny, że długo myślałem, iż wszystko dzieje się naprawdę.

Następnego ranka wyruszyliśmy przez mgłę i ostrożnie poruszając się, dotarliśmy do miejsca, w którym mgła zaczęła się przerzedzać. Naszym oczom ukazała się budowla. Prawdopodobnie kiedyś była to strażnica, lecz teraz powiewały na niej proporce z symbolem bogini uzdrawiania, Arianne. Kiedy tylko podjechaliśmy bliżej, w drzwiach pojawiła się kapłanka, która zerkając na leżącego na noszach Gotha oraz na mnie powiedziała – „Chodźcie do środka wojownicy Wilka, zajmiemy się waszymi ranami”. Ostrożnie zsiadłem z konia i usłyszałem głos Gotha – „Podaj mi rękę synu i pomóż mi dojść do świątyni.” Mając świeżo wyryte w pamięci słowa mego ojca na temat mojej i Radagasta pomocy, powoli odpowiedziałem, tłumiąc gniew – „Niech Lorsh poda ci rękę. Wszak mej pomocy nie potrzebujesz.” Drużyna wpatrywała się we mnie z niedowierzaniem, po chwili Ziriel ujęła Gotha pod ramię i zaprowadziła go do świątyni. W środku kapłanki położyły nas do łóżek i zaczęły swoje modły. Zasnęliśmy, a kiedy tylko obudziłem się, poczułem, że moje rany wyleczyły się. Tak samo zdrowo wyglądał umierający jeszcze dzień wcześniej Goth. Podziękowaliśmy kapłankom i zapytaliśmy o skarbonę, by złożyć datek na świątynię. Usłyszeliśmy odpowiedź, że jedyną zapłatę jaka przyjmą i o jaką nas proszą, jest udział w dziękczynnej kolacji. Zanim jednak przystąpiliśmy do wieczerzy, kapłanki opowiedziały nam dlaczego kaplica wzniesiona została tak daleko od miasta. Powiedziała też, że miejsce to nazywa się Enklawą, w której nie ma mocy Pan z Wieży. Opowiedziała nam straszną historię, w której całkiem niedawno mag z Wieży nakazał wymordowanie kapłanów wszelkich religii i wyburzenie ich świątyń. Było to dla nas dziwne, jako że o takim wydarzeniu powinna huczeć cała Tragonia. Nie wiedząc co już o tym wszystkim myśleć, zasiedliśmy do stołu. Powoli też zaczęli dosiadać się do nas mieszkańcy pobliskiej wioski. Talerze, misy oraz dzbany stojące przed nami były całkowicie puste. Kilka chwil później pojawiły się kapłanki, które odmówiły dziękczynne modlitwy, a naczynia przed nami zaczęły napełniać się rozmaitym jadłem i napitkiem. Kiedy tak siedzieliśmy i zabieraliśmy się do jedzenia, do naszych uszu doleciał tętent koni.

Nagle z mgły otaczającej osadę wypłynęli jeźdźcy. Oddział konnych, odzianych w zbroje z herbem białej wieży na czarnym tle, ruszył w kierunku długiego stołu, przy którym trwała wieczerza. Chwyciliśmy za broń i na polecenie Gotha sformowaliśmy szyk. Naszym celem było dostanie się do koni. Kiedy Goth chciał powalić jednego z nadjeżdżających konnych, jego topór przeleciał przez niego jak przez powietrze. W następnej chwili ten sam konny stratował dwóch wieśniaków, a trzeciego cięciem miecza pozbawił głowy. Dopiero teraz zrozumieliśmy, że to wszystko sen lub jakaś wizja. Staliśmy nie mogąc pomóc zabijanym wieśniakom. Rzeź rozgrywająca się dookoła nas była przerażająca. Kiedy żołnierze skończyli już z wieśniakami, zabrali się za kapłanki, które brutalnie zostały pozbawione swych odświętnych szat, a potem wielokrotnie zgwałcone. Następnie po kolei je mordowali, za wyjątkiem jednej z nich, tej która była Najwyższą Kapłanką. Trzech żołnierzy sięgnęło po kapłańskie amulety i z tryumfalnym uśmiechem założyli je sobie na szyje. Prawdopodobnie był to ich życiowy błąd. Pierwszy umarł kilka sekund później, kiedy to kusza jednego z siedzących na koniu wojów wystrzeliła sama, trafiając go w skroń. Chwilę później drugi chwycił się gwałtownie za głowę i przerażony uciekł w las, a trzeci, widząc co się dzieje, szybko ściągnął medalion i ukrył go w kieszeni. W tym momencie do Najwyższej Kapłanki podszedł dowodzący grupą żołnierzy mężczyzna i zerwał jej naszyjnik, ze słowami, iż znakomicie ozdobi ich świątynię. Kapłanka zerknęła w naszym kierunku, tak jakby tylko ona nas widziała i błagalnym tonem powiedziała – „Gocie, uwolnij nas, na wszystkich bogów uwolnij nas!” Chwilę później dowódca żołnierzy przebił jej serce mieczem i umarła na naszych oczach. Na koniec zobaczyliśmy jak dwóch żołdaków niesie ciało martwego kompana z bełtem w czaszce i wrzuca do pobliskiego stawu.

Obudziliśmy się równocześnie. Był ranek. Dziwny to był sen, jako iż po przebudzeniu ani ja, ani Goth nie mieliśmy ran. W jakiś sposób w ciągu jednej nocy odzyskaliśmy siły. Mgła jakby troszkę rozrzedziła się i okazało się, że poprzedniego dnia nie zboczyliśmy z drogi. Postanowiliśmy sprawdzić czy gdzieś w okolicy nie ma starej świątyni, która nam się śniła. Jednak, kiedy już spakowaliśmy się do wyjazdu, z powagą przemówił Goth – „Zanim wyruszymy, muszę zakończyć pewną sprawę.” Wiedziałem, że Goth znów będzie robił mi kazania, lecz nie przejmowałem się tym zbytnio. „Gotreku, sprzeciwiłeś się woli ojca, zatem uważasz się za dorosłego. Musisz zatem stanąć do walki ze mną” – ojciec wypowiadał te słowa głośno, lecz trzymał swe nerwy dalej na wodzy. Czułem, że jeszcze trochę i puszczą mu nerwy. W tym momencie wtrąciła się Ziriel – „Gocie, to co słyszałeś, to była tylko wizja...” – a ja szybko przerwałem elfce i powiedziałem – „Nie Ziriel, to nie tylko wizja. Teraz powtórzyłbym to samo. Ojciec wyraźnie powiedział, że nic mi nie zawdzięcza, że wszystko jest wolą Lorsha. Sam zdecydował nie przyjmować mojej pomocy.” Nerwy Kapłana nie wytrzymały, wybuchnął, a ślina, kiedy wykrzykiwał słowa, kapała mu na podbródek – „A kim ty jesteś, by kwestionować moje słowa i to, że to Lorsh kieruje naszym życiem? Jesteś tylko brudem na mych stopach! Jesteś nikim! Rozumiesz to?! Zatem udowodnisz mi teraz, że jesteś dorosły i możesz negować polecenia ojca.” Wiedziałem, iż zazwyczaj ceremonia inicjacji un Nathreków na mężczyzn nie kończy się śmiercią ojca, czy syna, lecz tym razem mogło tak się stać, ponieważ ojciec był tak rozjuszony, że na pewno straciłby kontrolę nad sobą. Z drugiej strony mogła to być moja szansa. Zazwyczaj skrupulatny i strategicznie bezbłędny Goth, toczący pianę z ust, na pewno popełni jakieś błędy. Musiałem to wykorzystać.

Kiedy ojciec powiedział, abym przygotował się do walki, zaczął wznosić modły do boga. Niby go ignorując, kiwając głową, wsiadłem na konia i odjechałem, obracając się i zachęcając towarzyszy do dalszej drogi. Wiedziałem, że muszę przeczekać czas, w którym ojciec przestanie być chroniony błogosławieństwem „Korowej skóry”. Odjechałem spokojnie, a kiedy zobaczyłem, że ojciec gramoli się na konia, przyspieszyłem, by uderzył we mnie pozbawiony już „Korowej skóry”. Kiedy uznałem, że moment jest już odpowiedni, gwałtownie zawróciłem konia. Już prawie miałem sięgać po składnik potrzebny do rzucenia „Błyskawicy”, kiedy uświadomiłem sobie, że bóg mógł na Gotha nałożyć łaskę ochrony przed tym zaklęciem. Co więcej byłem prawie pewny, że posiadając tyle czasu przed walką, Ojciec wyprosił ochronę u swego boga. Zanim kapłan dojechał do mnie, wzniosłem magiczną „Tarczę”. Przypuszczam, że gdyby nie ten czar, moja walka zakończyła by się po pierwszym ciosie. Starliśmy się, a ja znów rzuciłem zaklęcie „Tarczy”. Tym razem udało mi się parować jego ciosy, co dało mi czas na rzucenie zaklęcia „Lustrzanych odbić”. Po chwili wyprowadziłem szybkie cięcie i chyba tylko dzięki temu, że Goth jest wytrawnym szermierzem, sparował to uderzenie, lecz i tak nie obeszło się bez ciężkich dla niego konsekwencji. Szabla z impetem zjechała po ostrzu topora i uderzyła w but Gotha odcinając mu dwa palce. Gdyby walczący przede mną człowiek nie był kapłanem, prawdopodobnie po tym ataku musiałby wycofać się z pojedynku. Na moje nieszczęście Goth był kapłanem, a rany momentalnie zasklepiły się i przestały krwawić. Przez chwilę pomyślałem, by wyczarować „Ogień Sola”, ale szkoda mi było uszkodzić doskonałego rumaka ojca, wszak nie zamierzałem zabić kapłana, więc i jego rumak był mu potrzebny. Swego czasu ojciec zdradził mi, że może obronić się przed czarem, którego efekt już na sobie poczuł. Uśmiechnąłem się w myślach i zacząłem nakładać na miecz zaklęcie „Wampirycznego dotknięcia”. Kolejny cios, którego nie dałem rady sparować na szczęście trafił w jedno z pozostałych dwóch magicznych odbić. Wyprowadziłem cios i poczułem jak energia życiowa ojca przelewa się w rozkosznym pulsie we mnie. Ojciec zachwiał się w siodle i na chwilę odsłonił się – „Poddaj się ojcze. Już dosyć, nie chcę cię zabić.” „Walcz” – wycharczał przez zaciśnięte zęby ojciec. Następnego ciosu nie zdołał już wyprowadzić. W trosce o jego życie zakończyłem walkę czarem wyrządzającym minimalne szkody. „Pomniejsze drążenie Larlocha" sprawiło, że ojciec osunął się z siodła.

Na szczęście okazało się, że jego stan jest stabilny. Nosze, z których zszedł dosłownie kilkanaście minut wcześniej, niestety znów mu się przysłużyły. Nie ujechaliśmy zbyt daleko, kiedy naszym oczom ukazała się znajoma z wizji okolica. Wprawdzie świątynia była zrujnowana, część ścian oraz dachu zawaliło się, a w środku nosiła ślady dawnego pożaru, postanowiliśmy tam wnieść Gotha, a i sami odpocząć pod dachem. Kapłan przebudził się i pogratulował mi dobrze rozegranej walki. Oświadczył, że w końcu stałem się dorosły, lecz ceremonię mianowania na mężczyznę i wojownika, przeprowadzimy dopiero w świątyni Lorsha. Wspólnie ustaliliśmy, że trzeba zacząć szukać amuletów, a Goth z powodu ran pozostał w ruinach świątyni.

Udaliśmy się na miejsce, gdzie we śnie staliśmy w momencie, kiedy żołnierze wrzucali do wody ciało żołnierza i spróbowaliśmy ustalić, w którym dokładnie mogło to być miejscu. Jak okazało się, przez lata, które minęły, jezioro zmniejszyło się i linia brzegowa znacząco zmieniła swój kształt. Usiłowałem mniej więcej wytyczyć teren poszukiwań, kiedy ku naszemu zaskoczeniu usłyszeliśmy za nami głos Gotha – „Kopcie tutaj” – i wskazał ręką miejsce w ziemi. Zdziwiliśmy się, że kapłan chodził o własnych siłach, ale pomyślałem, że albo sam się uzdrowił albo uczyniła to moc świątyni, w której go położyliśmy. I faktycznie, pod pewną warstwą ziemi i mułu, odkopaliśmy szkielet z amuletem na szyi. Ściągnęliśmy go i po oczyszczeniu z błota, położyliśmy na resztkach ołtarza znajdującego się w świątyni. Ołtarz rozbłysnął lekkim, kojącym blaskiem, a przed nami, w powietrzu uformowała się jedna ćwiartka całkiem realnych i materialnych drzwi. Zrozumieliśmy, że tylko cztery medaliony utworzą całe drzwi, które zaprowadzą nas gdzieś, gdzie być może będziemy mogli pomóc kapłankom. Postanowiliśmy podobną metodą wytyczyć trasę, którą przemierzył uciekający w las przerażony żołdak. Myśleliśmy, że zginął on gdzieś w lesie. Z grubsza ustaliliśmy kierunek i udaliśmy się w tam. Tym razem szczęście nie było po naszej stronie. Szliśmy długo, a Goth niczego nie wyczuł. Wróciliśmy do świątyni i z okien zauważyliśmy w oddali zabudowania jakiejś osady. Było to może z pięć kilometrów od ruin świątyni.

Ruszyliśmy do wsi, aby tam czegoś się dowiedzieć. Miejscowa ludność, wypytywana o medalion, udzieliła nam informacji, „że całkiem niedawno był we wsi rycerz błędny, co bestyję, która postrach sieje w okolicy, ubić chciał i właśnie ów rycerz taki sam medalion nosił.” Okazało się, że rycerz ów zmierzył się z bestią, lecz wygrać nie zdołał i wrócił do wioski strasznie poraniony. Niedługo później zmarł na skutek odniesionych ran. Wieśniacy wprawdzie chcieli mu ukraść amulet, lecz pierwszy, który chciał go dotknąć, rażony został niczym gromem, dlatego chłopi ostawili go w spokoju. Rycerz został pogrzebany w zbroi i z amuletem na tamtejszym cmentarzu.

Postanowiliśmy wypytać więcej o bestię, a grobowi rycerza przyjrzeć się później. Wieśniacy prześcigali się w domysłach i pomysłach, ale większość z nich twierdziła zgodnie, że wiedźma z bagien na pewno go zna i to jej sprawka. Mówili, że owa wiedźma ponoć z bestią nawet kopuluje. Zniesmaczeni owymi knowaniami durnych wieśniaków, postanowiliśmy odwiedzić rzekomą wiedźmę. Ziriel szukała śladów jakiegoś dużego stworzenia, lecz w lesie nie odnalazła nic.

Wkrótce teren się zmienił i weszliśmy w znacznie bardziej podmokły las. Doszliśmy do bagnistego jeziora, po którego drugiej stronie stał dom wiedźmy. Obchodząc jeziorko Ziriel natrafiła na interesujące ślady. Wychodziły jakby z jeziora, kształtem przypomniały ślad jaszczurki, lecz były większe od śladu pozostawionego przez dorosłego człowieka. Podeszliśmy do domku i zawołaliśmy dobiegające zza domku kroki i naszym oczom ukazała się wiedźma. Nie wiem czemu wieśniacy mówili, że jest stara i brzydka. „Wiedźma” miała około 30 lat i olśniewała wręcz swą urodą. Ona jednak oceniła nas chyba gorzej niż my ją i zaczęła od słów – „Co? Znów wieśniacy nasyłają na mnie kogoś? Znów jestem winna czemuś? A jak poród trza przyjąć lub chorobę wyleczyć to wiedźma dobra. Oni nigdy się nie zmienią.” Troszkę zdziwieni, wytłumaczyliśmy, że przychodzimy po informacje w sprawie jaszczuroczłeka, którego ślady znaleźliśmy po drugiej stronie jeziora. Z początku wiedźma nic nie chciała powiedzieć. Ziriel oraz Din zakupili u niej jakieś mikstury, po czym wiedźma, ni stąd, ni zowąd, rzekła do mnie, abym przeszedł się z nią na chwilę, jako iż ma do mnie interes.

Ku mojemu zdziwieniu wiedźma opowiedziała o swojej samotności i zgodziła się dostarczyć nam wiadomości, pod warunkiem, że spędzę z nią noc na miłosnych igraszkach. Cholernie jej nie ufałem i zarazem nie wiem czemu bałem się. Nie chciałem jasno powiedzieć drużynie, że chodzi o seks. Miałem dziwne przeczucie, że mogę z tego spotkania nie ujść z życiem. Nie chciałbym, aby ktokolwiek pamiętał mnie, iż umarłem podczas łóżkowych zabaw. Przedstawiłem zatem propozycję wiedźmy w innym świetle. Skłamałem, iż chodzi o pomoc w zrozumieniu jej pewnego zaklęcia. Po tym jak dałem jej słowo, że przyjdę, jeśli zabijemy stwora, udzieliła nam szczegółowych informacji dotyczących miejsca, do którego ów jaszczur przychodzi. Postanowiliśmy zasadzić się tam na niego.

Bestia pojawiła się zgodnie z tym co powiedziała wiedźma. Chyba coś wyczuła, bo dosyć nieufnie wchodziła na polankę, na której byliśmy przyczajeni, trzy razy cofała się, po czym jednak weszła na jej środek. W tym momencie ja rzuciłem w nią „Błyskawicę”, a Goth ruszył do ataku. Był to sygnał dla pozostałych. Din i Ziriel strzelali do ogromnego, blisko trzymetrowego jaszczuro-człowieka, Radagast czarował, Adam u boku ojca próbował trafić bestię, a ja po rzuceniu czaru, z obnażoną szablą ruszyłem do boju. Nagle usłyszałem pierwszy raz głośny huk, kiedy łapa stwora, z ogromną siłą uderzyła w Gotha. Uderzeniu towarzyszył jęk kapłana. „Jest źle” – pomyślałem i starałem się biec jeszcze szybciej. Usłyszałem drugi metaliczny huk i Goth zachwiał się na nogach. Po chwili usłyszałem wycie Gotha i kolejne ataki jaszczura odbiły się od niewidzialnej bariery, roztoczonej wokół Kapłana. Nim zdążyłem wyprowadzić pierwsze cięcie, bestia zachwiała się, a z jej czoła sterczał grot bełtu. Ziriel bezbłędnie trafiła w tył czaszki, grot przeszedł przez mózg i wyszedł z przodu. Odskoczyliśmy, a olbrzymia bestia upadła na trawę. Chwilę później amulet, którego użył Goth, odebrał to co było mu należne. Magia cieni wyssała z niego życie i Goth wyglądał jakby ktoś cienkim sztyletem zrobił mu ranki na całym ciele. Okazało się, iż bestia miała wrośnięty w szyję amulet kapłanki Arianne, który musiał zabrać jeden z żołnierzy z naszej wizji. Żołnierz został chyba przeklęty i na przestrzeni lat przemienił się w tę straszną istotę. Radagast z niezłą wprawą wyciął amulet z ciała bestii, a ja postanowiłem, że udam się do wiedźmy zgodnie z obietnicą. Reszta drużyny udała się do wioski, by tam odkopać zwłoki rycerza.

Noc u wiedźmy minęła szybko i upojnie. Z początku hamowałem się i uważałem na wszystko co się dzieje, lecz wąchając wonne kadzidła, moja ostrożność odeszła w zapomnienie. Zażywałem nieznane mi dotąd narkotyki i dziwne substancje, kochaliśmy się czasem namiętnie i spokojnie, czasem dziko, jak zwierzęta. Części rzeczy nie pamiętam, a w niektóre, które mam przed oczami, trudno mi uwierzyć. To była noc mego życia i wiem, że takich rzeczy nie doznam już z inną kobietą. Zanim jednak wszystko się zaczęło, dowiedziałem się od niej, że w świątyni w Mieście Mgieł jest miejsce na medaliony kapłanów różnych bóstw. Takie miejsce na ich trofea. Oficjalna jednak wersje jest taka, że są to podarunki przyjaźni innych religii.

Kiedy dołączyłem do moich towarzyszy, okazało się, że odkopali już zwłoki rycerza i faktycznie miał na sobie kolejny amulet. Położyliśmy trzy amulety na ołtarzu i naszym oczom ukazały się prawie kompletne drzwi. Wiedzieliśmy co to oznacza, musimy wykraść czwarty ze „świątyni” w Mieście Mgieł.



Kroniki XXII: Miasto Mgieł I (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast) oraz Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc maj. Miasto Mgieł (wschodnia Tragonia).


I tak wyprawa do Miasta Mgieł zyskała drugi cel, musieliśmy zdobyć już dwa medaliony. Po dziwnych opowieściach na temat Miasta Mgieł, zastanawiałem się, który będzie trudniej zdobyć. Czy ten od kapłanek Arianne ukryty w Świątyni Władcy, czy może ten, którego poszukiwaliśmy od dwóch lat i który jest kolejnym kluczem do tajemnego, zanzibarskiego sanktuarium w górze zwanej Ogonem Diabła. I jeśli mam być szczery nie umiałem znaleźć odpowiedzi.

Do Miasta Mgieł, zostało nam około czterech dni drogi. Poruszaliśmy się trochę wolniej niż zwykle, jako że Goth ciągle odczuwał skutki użycia medalionu Cieni w walce z jaszczuro-człowiekiem. Zarysy miasta dostrzegliśmy tuż przed zmierzchem czwartego dnia. Dojeżdżając do miasta Radagast przypomniał nam słowa kartografa, który ostrzegał nas przed tak zwanym Pozamiastem. Pozamiasto to dzielnice, które wyrosły już poza murami miasta właściwego. Z jego opowieści wynikało, że te dzielnice nie rządzą się żadnymi prawami, no może za wyjątkiem prawa silniejszego. Ziriel zareagowała niemal natychmiast, proponując byśmy jeszcze tę noc przespali pod gołym niebem i udać się do miasta w trakcie dnia. Goth otwarcie i głośno skrytykował jęczenie elfki. Zresztą miał rację, raczej nikt rozsądny nie atakuje grupy sześciu uzbrojonych konnych. Kiedy wjeżdżaliśmy między pierwsze zabudowania Pozamiasta było już całkowicie ciemno. Zewsząd dochodziły do nas odgłosy pijackich burd, co krok spotykaliśmy prostytutki, wyglądające niemal tak atrakcyjnie jak sześćdziesięcioletni żywotrup, oddające się tu i tam, w ciemnych zaułkach.

Jechaliśmy powoli główną ulicą w stronę właściwego miasta, kiedy to usłyszeliśmy przed sobą odgłosy walki. Tym razem nie były to pijackie krzyki, lecz odgłos mieczy bijących o miecz. Zainteresowani podjechaliśmy bliżej i naszym oczom ukazała się scena, gdzie czterech napastników, wyglądających na jakichś najemników, którzy zresztą doskonale wiedzieli do czego służą miecze i posługiwali się nimi bardzo sprawnie, nacierało na wojownika w ciężkiej zbroi płytowej. Wojownik, mimo tego iż atakowało go czterech przeciwników, dawał sobie doskonale radę i sam też nie pozostawał dłużny napastnikom. Goth patrzył z ciekawością na tę scenę i kiedy powiedziałem, że samotny wojownik wygląda na kogoś, kto może mógłby nam w ramach wdzięczności pomóc w nowym mieście, wszyscy przytaknęli. Jedynie Goth sapał coś spod hełmu i wiercił się w siodle niezdecydowanie.

Nie czekając na jego decyzję rzuciłem „Błyskawicę” w jednego z napastników, a Ziriel zeskakiwała już z konia, wyciągając oba sztylety. Wszystko później rozegrało się dosłownie w kilka sekund. Błyskawica, nim dotarła do walczących, rozbiła się na jakiejś magicznej barierze otaczającej walczącego. Przeciwnicy zobaczyli, że tracą swoją przewagę i zaczęli uciekać. Jeden z nich mógł być magiem lub mieli gdzieś w bocznej uliczce wspomaganie takiej osoby. Kiedy tylko zaczęli uciekać, Ziriel pieszo oraz Goth na koniu pogonili za nimi. Prawdopodobnie ów mag użył zaklęcia „Śliskość” i rzucił je na drogę przed Kapłanem i Ziriel. Elfka nie straciła równowagi i tylko przyklękła na jedno kolano, natomiast koń mego ojca spanikował i kiedy próbował sam się nie przewrócić, zrzucił z siodła Gotha. Na tym nasza walka się skończyła.

Potężny mężczyzna w płytowej zbroi zdjął swój hełm i okazało się, że jest on Tesijczykiem. Przedstawił się jako Yamamoto Aragonis, a w podziękowaniu za uratowanie mu życia, zaprosił nas na gościnę do swego domu. Wcześniej jednak poprosił, abyśmy wzięli na konie ciała dwóch jego przybocznych. Yamamoto jechał z przodu na koniu wraz z Radagastem, prowadząc nas przez miasto.

Dojechaliśmy do miejsca, które architekturą znacznie różniło się od pozostałej części miasta. Domy wybudowane dookoła były na tesijską modłę. Kiedy tylko Yamamoto zszedł z konia, strażnicy stojący przy drzwiach z domu wyprężyli się i złożyli coś na kształt salutu. Yamamoto poprowadził nas na spotkanie ze swym ojcem Tanako Aragonisem, który jak się okazało był głową tej rodziny. Pomyślałem, że dobrze jest mieć po swojej stronie głowę jednego z rządzących tym miastem rodów. Tanako podziękował nam i poprosił byśmy byli jego gośćmi. Przerosił nas też, iż aktualnie nie porozmawia z nami, ale jest w trakcie ważnego zebrania, powiedział że przyśle po nas następnego dnia. Służący doprowadzili nas do naszego pokoju i trzeba przyznać, że niczego nam nie brakowało, a służba była na każde nasze skinienie.

Następnego dnia Tanako zaprosił nas do siebie i jeszcze raz podziękował za uratowanie syna oraz zapewnił, że możemy gościć u niego tak długo jak tylko chcemy oraz że jego dom otwarty jest dla nas za każdym razem, kiedy tylko będziemy w mieście. Goth przedstawił naszą prośbę, chodziło o to, by skontaktował nas z Mordrokkiem, człowiekiem, który posiadał drugi amulet potrzebny do otwarcia kolejnej bramy w Ogonie Diabła. Oczywiście celu tego spotkania nie ujawniliśmy, zapewniliśmy tylko, że ów Mordrokk nie jest naszym wrogiem, jako iż nigdy wcześniej nawet nie spotkaliśmy tego człowieka. Tanako zamyślił się i odpowiedział, że da nam odpowiedź za kilka dni. Zdziwieni takim obrotem sprawy, zapytaliśmy go w czym problem. Okazało się, że Tanako nie widział problemu ze zorganizowaniem takiego spotkania, problem leżał w tym, byśmy wyszli z tego spotkania żywi. Tanako stanowczo prosił, byśmy już o nic więcej nie pytali i cierpliwie czekali na jego odpowiedź. Aby czas oczekiwania nie dłużył nam się, nakazał jednemu ze swych służących, Yoshiemu, oprowadzić nas po mieście oraz odpowiadać na wszystkie nasze pytania dotyczące miasta. Dodatkowo dał nam wszystkim medalioniki, które mówiły pozostałym rodom, iż jesteśmy pod jego protekcją. Zapewnił nas, że na terenie miasta nikt nie będzie nastawał na nasze życie. Równocześnie ostrzegł, że jego protekcja nie sięga na Pozamiasto.

Wyruszyliśmy na miasto i pierwsze kroki skierowaliśmy do sklepu z ingrediencjami magicznymi. Prowadził go dziwny Tesijczyk, Idżi Khan, średnio mówiący w naszym języku. Trudno było dowiedzieć się co chce kupić, a co sprzedać. Po wielu minutach batalii słownej, kiedy już mieliśmy zacząć kupować, Tesijczyk wyskoczył z zagadką. Musieliśmy ją rozwiązać, inaczej powiedział, że nic nam nie sprzeda. Zagadka brzmiała mniej więcej tak: „Syć mnie, a będę żył, napój mnie, a umrę. Kim jestem?” Po zadaniu zagadki na jego twarzy wymalował się błazeński uśmiech. Radagast już chciał wychodzić, mamrocząc pod nosem „Czy niema tu innego sklepiku?” Szybko odpowiedziałem, że to po prostu ogień. Sprzedawca był zadowolony i kiedy już chciałem przystąpić do transakcji powiedział, że jedna zagadka to za mało. I znów z błazeńskim uśmiechem wyrecytował zagadkę – „Szedł brat i siostra, i mąż z żoną, znaleźli cztery jabłka pod jabłonią. Po jabłku sobie wzięli i jedno zostało, jak to się stało?” Radagast znów zaczął marudzić o tym, byśmy poszli gdzie indziej. Ja natomiast nie chciałem dać za wygraną, ponieważ sprzedawca widział, że tym razem nie udzielimy odpowiedzi tak szybko, kazał wyjść ze sklepu i wrócić z właściwą odpowiedzią.

Przed sklepem czekała na nas reszta drużyny, a jako iż nic nie przychodziło mi do głowy, powiedziałem im jak brzmiała ta zagadka. Goth szybko odnalazł odpowiedź. Mianowicie brat siostry równocześnie był też mężem. Wróciliśmy do sklepu z prawidłową odpowiedzią, a zadowolony sklepikarz przystąpił do handlu. Mi jakoś poszło, może dlatego że to ja podałem poprawne odpowiedzi, a Radagast poddał się bez walki. Po krótkiej chwili udało mi się przehandlować jeden mój czar z trzeciego kręgu na tajemniczy czar, autorstwa mrocznych elfów, z piątego kręgu. Targowałem się wytrwale, lecz dopiero kiedy znalazłem odpowiedź na trzecią zagadkę sprzedawca opuścił cenę. A brzmiała ona tak: „Taka mała, a brzęczy, jednych trapi i męczy, inni mają tego bez liku. Co to jest?” Odpowiedzią była oczywiście moneta.

Zadowolony troszkę bardziej niż Radagast, mogłem ruszyć na dalsze zwiedzanie miasta. Służący oprowadził nas, opowiadając gdzie kończą się wpływy jednej rodziny i zaczynają drugiej. W pewnym momencie weszliśmy na plac, gdzie stała świątynia poświęcona Władcy. Ziriel i Din poszli zobaczyć jak to w środku wygląda. Wyszli po chwili opisując, że w środku jest duża kamienna replika wieży stojącej na środku miasta i w jej boki wtopione niejako są amulety różnych religii, między innymi medalion, którego poszukujemy. Sługa cały czas prosił nas, abyśmy opuścili to miejsce. Wyraźnie się czegoś bał.

Poprosiliśmy, aby zaprowadził nas do jakiegoś dobrego płatnerza, więc Yoshi pokazał nam tak zwany „Zakątek Rzemieślników” w dzielnicy Raików, miejsce słynące z handlu dobrą bronią i zbrojami. Po długich targach i negocjacjach Din, Ziriel oraz ja wyszliśmy bogatsi o nowe pancerze i ubożsi w moim i Ziriel wypadku o wszystkie oszczędności. Udaliśmy się do domu Pana Tanako, by tam w spokoju czekać na wezwanie głowy rodu. Ja rozpocząłem studiowanie nowego czaru.

Następnego dnia zostaliśmy ponownie wezwani przez głowę rodu Aragonis – „Zanim przejdę do sprawy Mordrokka, wysłuchajcie mej propozycji dla was. Nie wiem czy wiecie ale Miasto Mgieł znane jest z aren oraz pojedynków. W niektóre miesza się nawet sam Władca i tak właśnie jest tym razem. Dawno temu ludzie mówili, iż istnieje pewien zakon, który skupia w swoich szeregach najlepszych szermierzy. Był to Zakon Węży. Wielu ludzi nie wierzyło w ogóle w jego istnienie, ja sam nie wiedziałem co o tym sądzić, aż do teraz. Całkiem niedawno w mieście pojawił się Szary Ork mówiący o sobie, iż jest przedstawicielem owego zakonu. Co więcej, w wielu walkach zdołał udowodnić, że nie przechwala się tylko co do umiejętności we władaniu bronią. Przybył tu by zorganizować turniej, jego zakon szuka zdolnych wojowników, by móc ich szkolić. Zwycięzca takiego turnieju jako główną nagrodę otrzyma możliwość szkolenia przez owego fechmistrza. Kiedy sprawa troszkę się nagłośniła, sam Władca zainteresował się turniejem i wyznaczył 500 centarów nagrody oraz magiczny przedmiot, o nieznanych nam właściwościach, dla zwycięzcy. Eliminacje do tego turnieju zakończyły się jakiś czas temu, zatem zwyczajnie nie moglibyście w nim startować. Sam tez miałem wystawić swego człowieka, niestety zginął dwa dni temu przy boku mego syna. Był jednym ze zmarłych, którego przewieźliście tu na pochówek. Dlatego też chcę wam dać szansę wystartowania zamiast niego. Oczywiście mam pewne żądania. Jeśli wygracie dostaniecie tylko 100 centarów z kwoty, którą ofiaruje władca. Reszta należy do was. A, no i Mordrokk. Jeśli w turnieju dotrzecie dosyć wysoko, czym godnie zareprezentujecie moją rodzinę, spotkam was z nim i zadbam, byście z tego spotkania wyszli żywi. Muszę dodać, że to ja wybiorę jednego z was, spośród tych, którzy wyrażą chęć udziału w turnieju. Za godzinę powiadomcie mnie co postanowiliście.”

Tylko Adam odmówił startu w turnieju, reszta z nas gotowa była spróbować. Szansa szkolenia pod okiem wyśmienitego szermierza huczała w mej głowie niczym gong. Tyle już szukałem i jedyne co znalazłem to ślad jakiegoś szalonego dziadunia w górach, który równie dobrze może mnie wyszkolić jak i zabić i zjeść. Turniej wydawał się znakomitą alternatywą.

Kiedy tylko Tanako usłyszał naszą deklarację, poinformował nas, że następnego dnia musimy coś dostarczyć z jego synem – coś niezbędnego do tego, by mógł wybrać jednego z nas. Nazajutrz wraz z Yamamoto, Yoshim oraz dwunastoma jego żołnierzami, udaliśmy się do domu głowy rodziny Raik, drugiej siły rządzącej tym miastem. Po dostarczeniu listu i zapłaty od Tanako, dostaliśmy paczkę z podkreśleniem, iż możemy ją zachować tylko 3 dni. W domu Tanako okazało się, że paczka skrywa magiczną planszę. Jej magia sprawiała, iż można było odbyć pojedynki bez zagrożenia życia, bądź zdrowia walczących. Walczący w swym umyśle prowadzili walkę, która im wydawała się realna, ale już obserwujący ją z boku ludzie, widzieli tylko walczące ze sobą figurki z brązu na planszy. Po tym jak Tanako zdradził nam jak działa magiczna plansza, ustalił zasady eliminacji, gdzie każdy miał zawalczyć z każdym. Zwycięzca wewnętrznego turnieju miał później stoczyć jeszcze jedną walkę z jego człowiekiem. Jeśli i ten bój by wygrał, przystąpiłby do turnieju. Po technicznych ustaleniach przystąpiliśmy do turnieju.

Wszyscy siedliśmy dookoła stołu, na którym rozłożona była magiczna plansza z dwiema figurkami z brązu. Nasze ręce zostały zakute w specjalne kajdany, przymocowane do stołu, prawdopodobnie na wypadek tego, abyśmy nie spadli z krzesła po swej śmierci na magicznej arenie.

„Radagaście kogo wyzywasz na pojedynek?” – usłyszeliśmy głos Tanako. „Wyzywam Gotha” – powiedział mag. Nagle figurki z brązu przybrały ich postać, wszystkie ruchy oraz wizualne efekty czaru były doskonale widoczne. Doprawdy przecudowny był to przedmiot, spokojnie, niejako z góry, przypatrywaliśmy się toczonym pojedynkom.

Radagast upatrywał swą wygraną i chyba zresztą słusznie w jednym otwarciu walki, mianowicie ciskał w przeciwnika magiczną pajęczynę, która miała opleść go i unieruchomić. W tym momencie przeciwnik zdany był już tylko na łaskę i niełaskę maga. Problemem natomiast było to, że w większości wypadków, być może dlatego, iż pozostali zawodnicy poznali już jego taktykę, zręcznie omijali klejącą się masę. Tak samo było w wypadku Gotha, który mimo swej dużej postury oraz ciężkiej zbroi, w ostatnim momencie wykonał unik i tylko część pajęczyny oplotła jego ciało. Rozpędzony jednak już Goth rozerwał te kawałki i uniesionym toporem dopadł maga. To była krótka walka.

Następnie na macie pojawiłem się ja oraz mój ojciec. Rozpocząłem tą walkę, jak i większość następnych walk, od rzucenia czaru „Lustrzane odbicie”. W zależności od rozwoju walki następnym czarem był czar bojowy lub jeśli przeciwnikowi udało się zniszczyć dużą ilość mych odbić, rzucałem, w zależności od przeciwnika, „Tarczę” lub znów „Lustrzane odbicie”. W wypadku mojego ojca następnym czarem był „Magiczny pocisk”. Walka rozstrzygnęła się na moją korzyść.

Następny pojedynek stoczyłem z nekromantą. Znając jego taktykę, nie musiałem obawiać się o obrażenia fizyczne, wynikające z bezpośredniego starcia, to też użyłem czaru „Skok”, by szybko skrócić do niego dystans i skupić się na walce wręcz. Taktyka zadziałała bezbłędnie, przeleciałem nad pajęczyną, dopadając maga w jednym skoku. Gdyby nie to, że Radagast od pewnego już czasu miał na sobie czar ochronny, prawdopodobnie padłby od pierwszego, celnego ciosu. Lecz tak się nie stało i potrzebowałem kolejnych dwóch „Magicznych pocisków”, by pozbawić go życia.

Następnie w szranki stanęli Ziriel i Din. Walka od samego początku nie układała się dla Dina pomyślnie, Ziriel z szybkością, która najwyraźniej zaskoczyła wojownika, przystąpiła do zdecydowanego ataku. Jej sztylety migały dosłownie jak miniaturowe błyskawice i kiedy wydawało by się, że Din nie zdoła nawet jej drasnąć, wyprowadził szybki, markowany cios. Końcówka jego ken-to rozorała jej szyję, a sekundę później uszło z elfki życie.

Do kolejnego pojedynku przystąpił Din oraz Radagast. I tu pierwszy raz Mag miał realną i dużą szansę wygrać. Niestety popełnił fatalny błąd. Ale przeczytajcie jak to było. Nekromanta jak zwykle rozpoczął od „Pajęczyny”, a Din, mimo iż wiedział czego się spodziewać, zareagował dosłownie chwilę za późno i klejąca maź oplątała go całego, uniemożliwiając mu prawie jakiekolwiek poruszanie się. Wydawało się, że Radagast tę walkę ma w kieszeni. Niestety, krótkie obycie w wykorzystaniu magii w warunkach bojowych sprawiły, że popełnił błąd kosztujący go życie. Z tryumfalnym uśmiechem na twarzy rzucił w Dina „Eksplodującą czaszką”. Pajęczyna w jednej chwili stanęła w jasnych płomieniach i sekundę później nie było już po niej śladu, a tylko lekko poparzony i rozwścieczony Din pędzący w jego kierunku. To była szybka śmierć.

Turniej rozgrywany był metodą każdy z każdym po jednej walce, plus rewanż. Nie opisałem tu wszystkich walk, jako iż trudy tego wieczora dały mi się we znaki tak mocno, że część tego turnieju zlewa mi się i mylą już mi się walki.

Po podstawowym turnieju klasyfikacja wyglądała następująco:

Imię Liczba zwycięstw
Goth 4
Ziriel 5
Din 2
Radagast 0
Gotrek 7

Wydawało mi się, że już miejsce w turnieju mam zapewnione, kiedy Tanako oznajmił, że następna walka premiowana będzie trzema punktami, a na arenie pojawili się wszyscy uczestnicy turnieju. Oznaczyło to tylko tyle, że jeśli wygrałaby Ziriel, to zwyciężyłaby cały turniej, a jeśli Goth to mielibyśmy tyle samo punktów.

Radagast rzucił „Pajęczynę” na środek areny, Din momentalnie zaatakował Radagasta, Ziriel Dina, a Goth stał oplątany „Pajęczyną”. Zarówno Dinowi, Ziriel jak i mnie udało się uniknąć oplątania. Mam do siebie wielki żal o to jak strategicznie rozwiązałem tą walkę. Czas, w którym ta trójka się wyżynała, powinienem poświęcić na rzucenie czarów ochronnych. W tej sytuacji, kiedy wszyscy byli daleko, mogłem pokusić się o rzucenie „Przyspieszenia ruchów” bez strachu, że obejmie też moich wrogów. Niestety zmęczenie wszystkimi pojedynkami oraz myśl o tym, że, jeśli Ziriel zostanie przy życiu, stracę wygraną, przysłoniły mi jasność umysłu. Chcąc pozbyć się jej jak najszybciej, wyczarowałem „Magiczny pocisk” i cisnąłem w elfkę. Był to błąd, kosztujący mnie życie. Ziriel obróciła się na pięcie i zanim zdążyłem rzucić jakikolwiek czar obronny lub zaatakować, skończyłem swój żywot po jednym precyzyjnym pchnięciu w gardło.

Resztę walki obserwowałem już z krzesła przy stole. Kiedy Ziriel skończyła ze mną, ponownie podbiegła do Dina. Widząc to Goth, który właśnie wydostał się z pajęczyny, ruszył za zabójczynią. Praktycznie równocześnie Ziriel zabiła Dina, a Goth potężnym zamachem umiejscowił swój ogromny topór w jej plecach. Na placu boju został tylko nekromanta i mój ojciec. Byłem wściekły, bo wiedziałem, że Radagast nie ma najmniejszych szans w walce z kapłanem. To oznaczało jedno, dogrywkę między mną a ojcem. Lecz nagle moje serce zaczęło szybciej bić, kiedy to Goth trafiony „Dotykiem ghula” stanął sparaliżowany. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Niestety znów u Radagasta odezwał się brak doświadczenia bojowego. Mimo iż Goth stał sparaliżowany, nekromanta nie wpadł na pomysł jak go zabić. Komiczne wręcz w swoim tragiźmie były próby skręcenia mu karku lub odrąbania głowy toporem, którego z powodu swego lichego zdrowia nawet nie umiał podnieść. Przez dobre kilka sekund mag miotał się wokół kompletnie sparaliżowanego kapłana. Nie wierzyłem własnym oczom. Kiedy Radagst zobaczył, że obok leży Ziriel, ruszył po jej sztylet. Niestety było już za późno. Goth wyrwał się spod działania czaru i jednym celnym ciosem powalił Maga.

Dogrywka była znacznie dłuższa i mozolniejsza niż poprzednie walki, jednak i tym razem Lorsh był bardziej łaskawszy dla mnie. Pokonałem ojca i tym samym zwyciężyłem cały wewnętrzny turniej. Do pełni szczęścia brakowało mi tylko wygranej z szermierzem Tanako. Oby i tu Lorsh popatrzał na mnie przychylnym okiem.



Kroniki XXIII: Zakon Węży (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak)


Kiedy sięgam pamięcią wstecz, do wydarzeń sprzed turnieju, zastanawiam się ile z tego zdarzyło się naprawdę. Sytuacja w której się znalazłem jest dowodem na to, że turniej odbył się faktycznie oraz iż to ja zostałem zwycięzcą. Ile dni trwał turniej, ile walk stoczyłem sam już nie wiem. W głowie stają mi jedynie obrazy maga otoczonego dziwna barierą, nazwa czaru jakim się chronił wije mi się na końcu mego języka, lecz co spróbuję ją sobie przypomnieć ogarnia mnie straszny ból głowy. Nie potrafię się skupić. Następnym wspomnieniem jest jakiś rycerz w czarnej zbroi z tarczą i buławą. Toczę z nim szaleńczy bój o życie, ale z jakichś przyczyn nie chcę go zabić, chcę aby przeżył. Dziwne, lecz to wszystko co pamiętam z turnieju. Pamiętam dokładnie czas i miejsce, gdzie spotkać mam się z towarzyszami, a przynajmniej tak mi się wydaje.

Gordall, szary ork, który był przyczyną całego turnieju nakazał abym w podróż zabrał tylko jeden przedmiot. Z żalem pozostawiłem swoje księgi oraz praktycznie nową zbroję, wierzyłem iż w domu Tanako będą bezpieczne. Z wielką niechęcią zostawiłem płaszcz z wilka oraz amulet z symbolem Lorsha, lecz skoro udawałem się na szkolenie w broni musiałem raczej ze sobą zabrać szablę. Mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone.

Gordall bez zbędnych słów rzucił mi pod nogi ciężki plecak i ruszył w kierunku Lodowych Szczytów. Miałem wrażenie, że testował mnie od samego początku, tempo które narzucił stało się męczące, plecak niemiłosiernie ciążył wrzynając się w nieokryte kolczugą ramiona. Ork odezwał się do mnie dopiero podczas pierwszego postoju. Podczas tej krótkiej przerwy udało mi się dowiedzieć co nieco o historii zakonu. Lecz wiadomości, którymi podzielił się zemną Gordall giną gdzieś we mgle spowijającej mój umysł. W głowie pozostaje tylko jedno nazwisko i jedna nazwa. Delidia Czarna, założycielka i ponoć ich bogini oraz Zanzibarr. Lecz nijak nie mogę połączyć Zanzibarru z niczym co opowiadał. Może chodziło o upadek zakonu, a może o założycielkę. Im więcej o tym myślę, tym bardziej mało prawdopodobne wydaje mi się to, iż o Zanzibarze usłyszałem od niego. Ork bez słowa skończył jeść i ruszyliśmy dalej. Pięliśmy się coraz wyżej i wyżej, a letnie przyjemne powietrze zostawialiśmy daleko za sobą, z godziny na godzinę robiło się coraz zimniej.

Nie wiem ile spaliśmy, ale zdecydowanie za krótko. Półprzytomny ruszyłem za Gordallem w dalszą wędrówkę. Już wtedy wiedziałem, iż moje postanowienie, aby nie dać pokazać orkowi swych słabości jest niewykonalne. Czułem, że Gordall coraz częściej i z coraz większym zniecierpliwieniem obracał się za siebie i zwalniał, abym nie został z tyłu. Zacząłem się modlić, modlitwa dodawała mi sił. Nie wiem ile dni, a może tylko godzin wędrowaliśmy, pamiętam jedynie, że dotarliśmy do granicy wiecznego śniegu, tam też wykonałem rytuał natarcia się śniegiem. Poczułem, że w me ciało wlewa się nowa siła, chęć przezwyciężenia wszystkich swych słabości. Lecz nawet człowiek niezłomnej wiary, nie oszuka ciała. Kolejnej nocy, a może był to wyjątkowo pochmurny dzień, burza śnieżna uderzyła w nas z ogromną siłą. Gordall, widać znający kaprysy tych okolic, wyciągnął z plecaka linę i obwiązaliśmy się nią w pasie, aby się nie zgubić. Szedłem już tylko dlatego, iż Gordall stanowczo ciągnął za linę.

Nie wiem ile tak maszerowałem, na wpół majacząc, na wpół śpiąc. Kolejne co pamiętam to jaskinia, która mimo panującego w niej chłodu, osłaniała nas całkowicie od wiatru i zamieci panującej na zewnątrz. Widać w swych podróżach zawsze tu ork robił dłuższy postój. W jednej z nisz jaskini ukryte były kawałki drewna. Gordall wyciągnął krzesiwo, lecz ja zmarznięty nie miałem ochoty czekać na to aż ork upora się z mimo wszystko wilgotnym drewnem. Używając prostej sztuczki rozpaliłem ognisko niewielkim płomykiem z mej dłoni. Ork warknął niezadowolony i ostrzegł, aby to było ostanie użycie przeze mnie magii od teraz. Odpoczęliśmy w końcu w cieple i z dala od zamieci.

Ze snu wyrwało mnie stanowcze szarpnięcie. Gordall z pochodnią w dłoni ruszył w głąb jaskini. Nie mam pojęcia jaka pora dnia lub nocy była. Doszliśmy do wydawałoby się ślepego zaułka, kiedy to ork, zapierając się, odsunął jeden z ogromnych głazów. Oczom mym ukazało się wejście, za którym widniały schody spiralnie prowadzące w dół. Z ciekawości postanowiłem policzyć schody, by wiedzieć jak głęboko zejdziemy. Zgubiłem się na kilku tysiącach, sam dokładnie nie wiem czy trzech a może pięciu, zwyczajnie nie pamiętam. Wiem tylko, że schody były identyczne, tak jakby nie wykonała ich ludzka ręka. „Może magia” – pomyślałem.

Schodziliśmy dobrych kilka godzin, w końcu dotarliśmy do końca. Jakże zdziwiony byłem, widząc dzienne światło. Schody kończyły się kawałkiem tunelu wydrążonego w skale, prowadzącego na rozległe tereny, otoczone dookoła lodowymi szczytami. Domyśliłem się, że jest to jakaś ukryta, pomiędzy górami, połać ziemi leżąca u samego ich podnóża. Przed nami rozciągał się dziwny las, las, który tworzyły olbrzymie, lecz całkowicie martwe już drzewa. Kiedyś na pewno monumentalne i piękne, dziś nienaturalnie powykręcane, popękane i suche. Wszędzie dookoła unosił się dziwny zielonkawy opar. Ork zapytany o to co tu się stało obrócił się tylko i ruszył przed siebie bez słowa.

Po pewnym czasie moim oczom ukazał się zwyczajny las. Czasem dostrzegłem postacie szybko biegające pomiędzy drzewami, a ork widząc moje zainteresowanie, oznajmił, że to element szkolenia. W końcu dotarliśmy na miejsce. Moim oczom ukazała się ogromna polana, na środku niej stała dosyć nietypowa budowla, była to trzykondygnacyjna wieża, lecz nie smukła i wysoka, jak to zazwyczaj w przypadku wież bywa, lecz bardzo szeroka, powiedziałbym nawet iż była prawie tak szeroka jak wysoka. Ostanie piętro natomiast, zamiast być węższe od kondygnacji będących niżej, było zdecydowanie szersze. Dookoła tej dziwnej wieży porozstawiane były solidne namioty z niedźwiedzich skór. Już na pierwszy rzut oka było widać było, że są to solidne konstrukcje, nie przeznaczone do przenoszenia, ani tym bardziej szybkiego demontażu.

Gordall wskazał ręką w kierunku wieży – „Ten budynek nazywamy Sanktuarium, w namiotach żyją adepci. Już niedługo i ty zostaniesz zakwaterowany. Tu rozstaniemy się, twoim mistrzem będzie Fahir, człowiek, który szkoląc adeptów pokutuje za swe haniebne czyny. Mówi się, że kiedy cię wyszkoli, wyzwie na pojedynek jednego z mistrzów, aby zająć jego miejsce.”

Poznałem swego mistrza. Był to człowiek surowy, czerpiący dużo radości z poniżania oraz zadawania bólu innym. Poznałem też swego współlokatora, niestety mam wrażenie jakby był tylko duchem, raz pojawiającym się, raz znikającym z mojego otoczenia. Wszystko co napiszę od teraz może być zarówno opisem rzeczywistości, jak i majaków spowodowanych chorobą, działaniem narkotyków i magicznych eliksirów. Nie jestem w stanie poskładać do kupy wszystkiego. Czasem wydawało mi się, że miesiąc minął tak szybko jak dzień, czasem, że dzień ciągnął się niczym miesiąc.

Dokładnie pamiętam pierwsze dni szkolenia, gdzie chyba jeszcze wtedy nie zostałem poddany ich doświadczeniom. Biegałem wzdłuż rzeki tam i z powrotem, tam i z powrotem, lecz ciągle zbyt wolno, ciągle według Fahira opieszale. Potem przyszły biegi połączone z kąpielą w lodowatym górskim strumieniu, co szybko przypłaciłem zdrowiem. Nie wiem ile leżałem nieprzytomny, przez sen bądź majaki na jawie słyszałem tylko wymawiane obojętnym tonem słowa – „Jak umrze to trudno, jeśli przeżyje to się nada”. Przeżyłem, lecz z choroby wyszedłem osłabiony i pozbawiony chęci do życia. Cały czas znajdowałem ukojenie w modlitwie.

Mijały tygodnie, to co na początku wydawało mi się morderczym wysiłkiem, robiłem już dwa razy szybciej i to bez zmęczenia. Organizm zwalczył już słabości powstałe po chorobie. Drugiego miesiąca, tak przypuszczam, zaczęło się dziać coś złego. Nie umiałem się skoncentrować, przestałem się modlić, zapomniałem po co to robiłem. Zaczęły mnie nawiedzać koszmary, koszmary które nagle przeradzały się w rzeczywistość. W jednej chwili spałem i pragnąłem się obudzić z tego snu, w drugiej chwili wiedziałem, że to nie sen, a rzeczywistość. Biegłem po lesie, ścigany przez duchy, wilki o sześciu łapach. Nie wiedziałem skąd się tam wziąłem, ani dlaczego byłem goniony, wiedziałem tylko, że muszę uciekać.

Któregoś tygodnia ćwiczeń zacząłem uczęszczać na szkolenia do Sanktuarium. To tu poznawałem teorie walki oraz uczyłem się opanować swój oddech. To tu dowiedziałem się jak ważne jest ustawienie każdego palca na rękojeści broni. W tym samym czasie dowiedziałem się od Fahira, iż poddany jestem eksperymentalnej kuracji, której dotychczas nikt nie przeżył. Narkotyki oraz magiczne eliksiry tak zawładnęły mym umysłem, że przyjąłem tą wiadomość spokojnie i nawet z zadowoleniem. Wszak wszystkiego szybciej się nauczę i będę znakomitym wojownikiem. Trening mięśni ramion nie sprawiał wszak już tyle bólu, zabijanie adeptów podczas sparingów przynosiło mi chwałę, wiadomości teoretyczne mój umysł chłonął jak gąbka. Czym że się przejmować, dają eliksiry – trzeba korzystać, to co mówi Fahir jest święte.

Nie wiem, w którym miesiącu wziąłem udział w uroczystości, podczas której adept wystarczająco wyszkolony, został napiętnowany rozżarzonym symbolem zakonu. To wielka chwila, to praktycznie kres nauki. Siedziałem wśród adeptów, nie wiem nawet kto mnie tam posadził, przed nami stał stół, obok stołu kowalskie palenisko z nagrzewającym się w środku prętem do znakowania. Do stołu prowadzony był adept, który miał zostać naznaczony. Ten podciągnął rękawy tuniki i położył dłonie na stole. Obok niego czujny i napięty jak struna stał jeden z mistrzów, Mykur Półelf. Kowal podszedł i rozżarzony pręt przycisnął do prawej dłoni adepta, a ten z nieludzkim wyciem wyszarpnął dłoń. Sekundę później w dłoni Mykura błysnął sztylet i zatopił się w tętnicy napiętnowanego adepta.

Końca ceremonii nie pamiętam. Potem znów rzucałem ciężkimi kamieniami, ćwicząc swe ramiona, znów biegłem wzdłuż rzeki, znów walczyłem z adeptami. Byłem ostrzem, byłem walką byłem uniżonym sługą Fahira, tylko to się liczyło. Sam nie pamiętam ile razy walczyłem, ilu raniłem, ilu zabiłem, ile razy sam byłem ranny.

Nie mam pojęcia ile czasu minęło, na naszą dolinę spadły pierwsze śniegi, biegłem po lesie i nagle moim oczom ukazał się ogromny biały wilk. Nie monstrum z moich koszmarów, nie bestia, która chciała rozszarpać mnie i posilić się mymi członkami. To wilk, od którego bił blask i spokój, to coś co kiedyś było symbolem wszystkiego tego co w życiu wojownika najważniejsze. Do teraz nie wiem czy przemówił do mnie wilk, czy usłyszałem to tylko uszami swej duszy – „Obudź się, otrząśnij, zagrożenie jest blisko”. Świadomość zaczęła powracać, targany torsjami wydaliłem z siebie resztki zatrutego pokarmu, przerażony spoglądałem na swoje wyniszczone i poznaczone śladami blizn ciało. Mimo iż pod skórą pojawiły się twarde węzły mięśni, byłem wychudzony do granic możliwości, nie umiałem skupić, a przypomnienie sobie tego co działo się przez ostanie miesiące było ponad moje siły. Padając na kolana odmówiłem dziękczynną modlitwę oraz wykonałem rytuał natarcia się śniegiem. To wszystko napełniło mnie spokojem, wiedziałem już wtedy, że już żadne trucizny nie będą miały już władzy nad mym losem. Spokojnym krokiem ruszyłem w kierunku obozu.

Jakże się zdziwiłem widząc znajomy widok. Kowalskie palenisko, stół, a dookoła adepci. A wszystko przygotowane dla mnie. Fahir podszedł do mnie i zniecierpliwionym głosem powiedział – „Czekamy tu wszyscy na ciebie”. Zrozumiałem wtedy, że moje szkolenie powoli dobiega końca, zrozumiałem też, że jeśli nie wytrzymam bólu zginę. Położyłem dłonie na stole i zauważyłem, że instynktownie uspokajam swój oddech, mimo że nie pamiętałem dokładnie lekcji mówiących o medytacji. Już wtedy zrozumiałem, że coś złego stało się z moim umysłem, ze dekokty oraz narkotyki poczyniły szkody nie tylko na ciele. Kiedy kat podniósł pręt, całego siebie oddałem Lorshowi w błaganiu o siłę. Kowal przyłożył rozgrzany do białości metal do mego ciała. Jestem przekonany, że nawet nie wydałem z siebie dźwięku, a nawet szyderczo się uśmiechnąłem. Ludzie patrzyli na mnie z podziwem. Nosiłem piętno Zakonu Węży – miecz opleciony przez dwa węże.

Dni mijały, Fahir nie starał się już bić mnie i poniżać przy każdej nadarzającej się okazji, rana na dłoni goiła się. Treningi polegały już tylko na sparingach, czułem, że nadchodził kres pobytu w zakonie. Pewnego dnia Fahir wyzwał na pojedynek Jemneka, półolbrzyma walczącego trójzębem, który był trzecim mistrzem zakonu. Domyśliłem się, iż oznacza to też koniec mego szkolenia. Jemnek przyjął wyzwanie. Walka odbyła się już po zmroku. Jemnek mimo nadzwyczajnej szybkości, o którą w życiu nie posądziłbym kogoś tak rosłego, uległ w końcu Fahirowi.

Ku mojemu zaskoczeniu mój nauczyciel nie doczekał się wiwatów i awansu na mistrza. Dosłownie kilka chwil po tym jak upadł półolbrzym, w kierunku Fahira skoczyli dwaj pozostali mistrzowie, Tamis i Mykur. Walka rozegrała się błyskawicznie, Fahir mimo całego kunsztu nie miał szans z dwoma mistrzami. Widać było, że mistrzowie nie próbują go zabić, zadali mu tylko niezbędne rany, aby można go było unieruchomić i związać. Stałem ogłupiały, nagle krąg adeptów rozstąpił się i w kierunku skrępowanego fechmistrza podążyło ośmiu zbrojnych. Nie wiadomo skąd się wzięli, ani kto wskazał im drogę do zakonu. Mistrz zakonu, Tamis w tym czasie zwrócił się do Fahira – „Pozwoliliśmy Ci walczyć z Jemnekiem tylko dlatego, aby zobaczyć jak bardzo urosłeś w siłę. Zostaniesz stracony, tak jak i wszyscy mający z Tobą coś wspólnego.” Po tych słowach poczułem jak adepci łapią mnie i krępują ręce. Pamiętam, iż byłem tak zdumiony, że dalsze słowa mistrza mnie nie interesowały. Usłyszałem jeszcze tylko coś o zdradzie i „sześciopalcym”, po czym zostałem powleczony do jednego z namiotów.

Widać musiał służyć jako swoisty loch, pod namiotem znajdowała się głęboka ziemianka przykrywana klapą. Zostałem zrzucony na dół. Ktoś kto mnie wiązał znał się na rzeczy, lecz nie przewidział, że przeszedłem trening w wyswabadzaniu się z krępujących me dłonie sznurów. Korzystając z prostej sztuczki rozejrzałem się po pomieszczeniu, o wydostaniu się nie było mowy. A przynajmniej nie bez użycia magii. Poszukałem pająka i już chciałem rzucić „Pajęczy chód”, kiedy pomyślałem – „No tak. Co dalej? Co zrobię, kiedy się już stąd wydostanę?” Liczyłem na to, że mistrz choć przesłucha mnie i uzna, iż nie jestem inaczej niż przez trening związany z Fahirem.

Sam nie wiem ile czekałem w swym więzieniu, prawdopodobnie około dwóch dni. Po takim czasie właz otworzył się, a do środka wpadła lina. Wdrapałem się pośpiesznie na górę, gdzie wśród czterech martwych adeptów czekał na mnie Gordall. Podał mi pas z moją szablą i powiedział, że musimy uciekać. Biegliśmy tak długo, aż oboje nie dostaliśmy zadyszki. Zapytałem go dlaczego mi pomaga. Zanim znów ruszyliśmy w drogę usłyszałem tylko tyle, że zakon uciekł od swych praw i zasad, usiłuje przyspieszyć szkolenia przez eliksiry, które są śmiertelnie niebezpieczne, a skutki ich działania nieznane. Dodał też, że musimy się spieszyć i nie marnować tchu na rozmowy. Zaczęliśmy biec po schodach w górę, na samą myśl o tysiącach stopni zrobiło mi się słabo. Jednak trening, a może i mikstury dały swoje, biegłem na równi z orkiem, nie odstępowałem go na krok. Pogoń też nie próżnowała, kiedy tylko wybiegliśmy na otwarty teren, raz po raz koło nas śmigały bełty. Rzuciłem czar „Tarcza” oraz „Lustrzane odbicia”. Dosłownie chwilę potem usłyszałem jęk i Gordall zwalił się na ziemię, osuwając się po stromym zboczu. Rozpaczliwie podałem mu rękę, lecz ciężki ork pociągnął mnie za sobą. Już ślizgając się w dół puściliśmy ręce i każdy rozpaczliwie próbował powstrzymać coraz szybsze osuwanie się. Nagle zacząłem spadać, na szczęście niedługo, uderzyłem plecami być może o taflę lodu lub szkła, ta pękła, lecz odrobię zamortyzowała pęd upadku. Spadałem jeszcze kawałek, lądując w jakimś ciemnym pomieszczeniu.



Kroniki XXIV: Bolesne przemyślenia (autor: Prosiak)

Występują: Gotrek un Nathrek (Prosiak)


Od czasu wymarzonego szkolenia, które dzięki eksperymentalnym metodom zamieniło się w koszmar, nie do końca jestem sobą. Zarówno alchemiczne dekokty, jak i wielkość wizji, które zesłał na mnie Lorsh, wywarły poważne zmiany w mej psychice. Często łapię się na tym, że nie pamiętam do jakiego miasta zmierzamy lub jak ma na imię nowo poznana osoba. Na szczęście reszta drużyny jakoś nie zwróciła jak dotychczas na to uwagi. Czuję, że z tygodnia na tydzień jest lepiej, pokłębione i zagmatwane myśli w mej głowie powoli zaczynają się układać. Organizm ostatecznie zwalcza negatywne skutki alchemicznych eksperymentów. Ciało dostosowało się do nowych, obcych mu wcześniej ruchów i dzięki powielanemu bez magicznych ingerencji treningowi, nowe ciosy, uniki oraz blokady zmieniły się powoli w instynkt. Szabla niejako stała się przedłużeniem mego ramienia. Mając świadomość tego, że mój umysł szwankuje, nie pozostawiłem go samemu sobie. Z równym zapałem przystąpiłem do ćwiczeń mających na celu przywrócenie mu dawnej świetności. Niestety, ciągłe podróże i niezliczone awantury nie pomagają w tym.

Lecz nadszedł czas, gdy udało mi się zmusić mózg do maksymalnego wysiłku. Wydaje mi się, że zbadanie właściwości tajemniczego runu umieszczonego na mej szabli było momentem przełomowym. Nigdy wcześniej nie stałem przed tak trudną zagadką, którą miałem sam rozwikłać. Koncentracja związana z tym zadaniem oraz wysiłek w to włożony, powodował prawie że fizyczny ból, ból ten jednak przynosił oczyszczenie, a po wykonanych badaniach ogromną satysfakcję. Sam fakt odczytania runu cienia wystarczył, by wróciła mi wiara w siłę mego umysłu, był to moment zwrotny. Przestałem użalać się nad szkodami wyrządzonymi mi podczas treningu i zacząłem coraz intensywniej pracować nad sobą. Następnym krokiem było załatanie zepsutego przez płomienie magicznego bukłaka. Wprawdzie pobieżna znajomość problematyki umagiczniania przedmiotów pomogła mi tylko częściowo naprawić przedmiot, ale był to kolejny osobisty sukces. Wiedziałem, że nie mogę poprzestać na tych czynnościach, umysł od dłuższego czasu pracował jak doskonale naoliwiona maszyna gnomów i nie należało tej doskonałej dyspozycji marnować. Udało mi się zdobyć dwa czary, a nauka ich była kolejnym etapem odkażania umysłu. Systematyczny trening przyniósł nadspodziewane efekty, chyba nigdy tak szybko nie wchłonąłem nowych zaklęć. Na dzień dzisiejszy z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że zarówno ciało, jak i umysł pracują przynajmniej tak dobrze jak przed feralnym szkoleniem. Jedynie czasem w chłodne noce targa mną suchy kaszel, pozostałość po niedbale leczonym zapaleniu płuc.

Wraz z kończącymi się problemami zdrowotnymi, nastały inne, o wiele bardziej bolesne. Coraz częściej kierowałem swe oczy na Gotha i niestety w jego obliczu nie znajdowałem tego czego szukałem. Od momentu kiedy dowiedziałem się, że Goth jest moim ojcem, a było to w przeddzień wyruszenia w poszukiwaniu zdrajcy naszej wiary, snułem wizje tego jak odmieni się me życie. W wyobraźni widziałem nas podróżujących razem, wspomagających się i walczących bok w bok jak równy z równym, głosząc tym samym chwałę i słowo Lorsha. Liczyłem na to, że czas szykan ze strony mego ojczyma oraz starszych braci pójdzie w zapomnienie, a nadejdą czasy wzniosłych czynów i prawdziwej rodzinnej więzi. Moim celem było i chyba nadal jest dowiedzenie tego, że słusznym krokiem kapłanów było powołanie oddziału magów walki, dokonać tego mogłem jedynie poprzez czyny. I choć od momentu wyruszenia z ojcem staram się jak mogę, nigdy nie unikam walki, zawsze wiernie stoję u jego boku, on ignoruje lub pomniejsza mój wkład w kolejne nasze sukcesy. Był czas, kiedy widziałem w nim kogoś wspaniałego, mądrego, wyważonego człowieka, mającego na celu tylko i wyłącznie dobro kościoła oraz sławienie imienia Lorsha. Był surowy, ale przy tym roztropny, nie zapatrzony w siebie, starał się bardziej być ojcem niż przywódcą. I to ojcem nie tylko dla mnie, ale i dla reszty naszych kompanów. Z biegiem czasu zaczął wyrabiać sobie pozycję lidera i chyba to zaczęło w jakiś sposób wypaczać jego ojcowskie nawyki. Zdawałem sobie sprawę, że jest kapłanem, wybrańcem boga, lecz wcześniej też nim był, a mimo to potrafił obdarować dobrym słowem wtedy, kiedy był zadowolony, a skarcić wtedy, kiedy komuś się to należało.

Wszystko zmieniło się od dnia, kiedy oznajmił nam, iż stał się Dłonią Lorsha. Awans w hierarchii całkowicie odmienił mego ojca. Moja początkowa radość z tego faktu szybko zaczęła topnieć i przemieniać się w rosnące rozczarowanie oraz rozgoryczenie. Coraz częściej słowa Gotha, mimo iż niejednokrotnie nadal mądre i roztropne, rzucane były w naszym kierunku z pogardą i niemal brzmiąc jak rozkaz. Czarę goryczy przepełniło zdarzenie, którego chyba nikt z nas nie zapomni do końca życia. Było to wydarzenie, które to jako uczeń akademii magicznej znałem jedynie jako zagadnienie teoretyczne.

Chodziło mianowicie o pewien skrajny i niezmiernie rzadki efekt końcowy czaru „Przywołanie potwora.” Potężny mag, który je rzucił, zamiast tytułowych stworów, wezwał naszą drużynę. I to właśnie tam mój ojciec w ciężkiej i nierównej walce niebezpiecznie blisko otarł się o śmierć. Wspólnymi siłami Adam, Radagast i ja, korzystając z własnej energii życiowej, ustabilizowaliśmy jego stan i wyrwaliśmy go ze szponów śmierci. Gdy odzyskał przytomność pokrótce streściłem przebieg walki i przeszedłem do opisu tego w jaki sposób udało nam się wydrzeć go ze szponów Razina. Ku mojemu zaskoczeniu Goth stwierdził, że tylko dzięki woli Lorsha żyje. Zdziwiło mnie to niezmiernie i strasznie mnie to rozzłościło. Prawie pozbawiłem się sam życia, ratując mego ojca, a on nie raczył nawet powiedzieć „Dobra robota synu.” Jeszcze bardziej zirytował mnie fakt, że nie podziękował Radagastowi, który nie był wyznawcą Lorsha. Mimo iż mag nie jest moim ulubionym kompanem, zasługuje na podziękowania, kiedy mu się należą.

Od tego momentu nasze stosunki znacznie się ochłodziły. Analizowałem każde słowo mego ojca i co rusz wypominałem mu wszystkie słabostki lub niedoskonałości planu, który przedstawiał. Upominałem go za każdym razem, gdy zwracał się do kogoś władczym tonem lub uzurpował sobie prawo do bycia naszym liderem. W końcu przebrałem miarkę i Goth nakazał mi stanąć do pojedynku.

Pojedynek był krótki acz treściwy. Pokonałem go nabywając tym samym, według tradycji rodu Nathrek, prawo do decydowania o sobie. Innymi słowy stałem się dorosły. Kiedy ojciec po walce odzyskał przytomność pogratulował mi przede wszystkim dobrej taktyki. Pierwszy raz od bardzo długiego czasu przepełniła mnie duma. Byłem pewien, że jest to pierwszy i chyba najważniejszy krok do tego, by Goth docenił potencjał drzemiący w magach walki, ale i we mnie, jego synu. Następnym potwierdzeniem mej przydatności okazał się wewnętrzny turniej, rozegrany na magicznej planszy, na potrzeby wytypowania jednej osoby do turnieju rozgrywanego w Mieście Mgieł. Podczas turnieju jeszcze trzy razy ojciec musiał uznać moją wyższość w boju. Gratulacjom i poklepywaniu po plecach nie było końca, byłem strasznie zmęczony, lecz szczęśliwy. Wiedziałem, że me czyny na pewno napawają mego ojca dumą i że być może w końcu zacznie odnosić się do mnie tak jak kiedyś, bardziej po ojcowsku oraz z większym szacunkiem, że obdarzy mnie większym zaufaniem.

Po naszym wewnętrznym turnieju nie miałem czasu na obcowanie z ojcem, jako że turniej zaabsorbował całą mą uwagę. Po finałowej walce miałem tylko czas na uściski dłoni reszty drużyny oraz omówienie tego gdzie się spotkamy. Po długich miesiącach szkolenia, wizjach od samego Lorsha, postanowiłem nakłonić drużynę do tego, by ojciec został naszym liderem. Wiara w mego boga jeszcze nigdy nie była tak silna. Moje postrzeganie zachowania Gotha było zamazane poprzez zasłony wiary padające na me oczy. Moje rozumowanie było proste, ktoś kogo upatrzył sobie sam Lorsh i obrał go na swego kapłana nie może być osobą nieodpowiednią. Tym bardziej, że zachowanie Gotha bliższe było temu jakie pamiętałem z początku naszej znajomości. Drużyna nie miała ochoty dyskutować na ten temat w tym właśnie momencie, lecz Goth, czując, że ma we mnie silne wsparcie, znów zaczął przemieniać się w zadufanego w sobie człowieka. Człowieka pokazującego na każdym kroku jaki jest wyjątkowy, a my jak mało jesteśmy ważni.

Znów czuję się u jego boku jak sługa i to sługa, który niezbyt dobrze wykonuje polecenia swego pana. Nie rozumiem jego postępowania. Czasem potrafi zachować się jak prawdziwy mędrzec, roztropnie sprawiedliwie, a czasem zachowuje się jak rozkapryszona księżniczka. Być może nadszedł czas, kiedy to powinien osiąść w jednej ze świątyń Wilka, otoczyć się sługami i przybierając na masie rozlewać się na bogato zdobionym tronie. Może naszedł już czas, kiedy niewygody życia w ciągłym biegu zaczynają go przygnębiać? Cóż, mi jedynie pozostaje wierzyć w nieomylność boskich osądów oraz w to, że wahania nastrojów Gotha spowodowane są jego wiekiem. Pozostaje mi też jedynie modlić się o to, że niedocenianie oraz wyśmiewanie mojej osoby ma na celu mobilizowanie mnie do jeszcze większego wysiłku ku chwale Lorsha. Chciałbym by pod tą maską rezygnacji i niezadowolenia z mojej osoby jaśniała ojcowska duma. Z pomocą Boga nadal będę przełykał gorzkie pigułki podawane mi przez ojca i z podniesionym czołem będę parł u jego boku.