Kroniki I: Zielony Zajazd (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga)

Czas i miejsce: Rok 1123 Nowej Ery, miesiąc wrzesień. Na granicy Ziem Mrozu (południowa Tragonia) i Lasu Cierni.


Klustus wezwał mnie przed swoje oblicze. Ten kapłan był dla mnie niczym proporzec na wietrze , zawsze wiedział jak się ustawić aby znajdować się blisko rządzącej grupy kapłanów. Nie miał sił ani ambicji aby osiągnąć wyższą pozycję w klasztorze i najwidoczniej mu to nie przeszkadzało w przeżywaniu swojej ścieżki życia. Gdy do niego przyszedłem wiedziałem, że będzie musiał przełknąć gorzką ślinę i wbrew sobie wysłać mnie na misję, dzięki której zrównam się z nim pozycją i stanę się Sługą Lorsha. Stało się tak jak podejrzewałem, moją misją jest znalezienie zdrajcy Wilków. Człowiek ten był kiedyś wiernym wyznawcą naszego Boga, ale napotkał na swojej drodze niewiernego psa… kapłana Richitera. Ten fałszywy kuglarz omamił Cyrusa Siwobrodego, bo takie było jego imię, a ten zdradził swoich towarzyszy i zbiegł w głąb Tragonii. Minęło wiele lat nim Wilkom udało się odkryć gdzie Cyrus przebywa, jednak nie ma takiego miejsca, w którym można się zakopać na tyle głęboko by Wilki nie wyczuły twojego zapachu. Tak więc stało się, wyruszam po głowę zdrajcy, niechaj Lorsh kieruje moim ramieniem, kiedy będę wymierzał sprawiedliwość dla zdrajcy. Gotrek wyrusza ze mną, taka podróż pozwoli mi ocenić jego umiejętności bojowe, jego siłę ramion oraz siłę umysłu. Mam co do niego wspaniałe plany, jednakże musi się wykazać szacunkiem i rozwagą podczas naszej podróży. To będzie jego pierwsza próba, zobaczymy czego się nauczył.

Podróż rozpoczęliśmy o świcie, nasze konie obładowane były prowiantem oraz wszelkim ekwipunkiem niezbędnym na szlaku. Naszym pierwszym celem była oberża Zielony Zajazd. Karczmarzem tam był jeden z weteranów Wilków, który za czasów swej młodości był sławnym kawalerzystą. Jednak cios topora, który obrąbał mu dłoń, położył kres jego chwale. Dzisiaj prowadzi karczmę na szlaku prowadzącym do Dominium i każdy szanujący się wyznawca Lorsha odwiedza ten ostatni bastion naszych ziem w podróży do tej prowincji. Gdy dotarliśmy do karczmy, Sven – tak brzmiało imię karczmarza – powitał mnie w progu, a ja przedstawiłem mu Gotreka. Gdy weszliśmy, od razu rzuciła mi się w oczy grupka obdartusów, która zajmowała jeden ze stolików. Byli już nieźle podchmieleni, pomimo tego, że do wieczora zostało jeszcze ładnych kilka godzin. Jednak nie zajmowałem się nimi zbyt dług,o ponieważ chciałem porozmawiać ze Svenem. Już w Verdhil, skąd pochodzę, dowiedziałem się, że coś go trapi i prosił kapłanów o pomoc. Usłyszałem od niego, że będący w pobliżu posąg Natien, bogini podróżników, został zniszczony i być może ma to związek z widzianą w okolicy grupką goblinów. Sven prowadził karczmę przy pomocy tylko swoich dwóch córek, więc nie mógł się przyjrzeć temu bliżej. Oczywiście zgodziłem się mu pomóc, wszakże obowiązkiem moim i każdego z Wilków jest szanować starszych wojowników oraz udzielać im wsparcia gdy z powodu wieku, czy ran odniesionych w walkach pod sztandarem Lorsha, nie są w stanie kontynuować dalszej wojaczki. Gdy Sven odszedł zająć się swoimi sprawami, Gotrek, który do tej pory siedział milcząco przy stole, zapytał mnie co z tego będziemy mieli. Oczywiście wytłumaczyłem mu jak sprawa wygląda, musi zdawać sobie sprawę z obowiązków, jakie na nim ciążą, będąc moim synem. Podczas naszych dalszych rozmów jeszcze kilka razy musiałem tłumaczyć Gotrekowi, jak należy postępować będąc Wilkiem. Niestety nie wpojono mu tego w Akademi Magii, gdzie się uczył, jednak z satysfakcją stwierdzam, że przyjmuje moje słowa z należytym szacunkiem i rozwagą.

Wieczorem, po krótkiej modlitwie, położyłem się na spoczynek, który okazał się jednak krótszy, niż się spodziewałem. Usłyszeliśmy z Gotrekiem krzyki na dole, więc chwyciliśmy za broń i wybiegliśmy z pokoju. Gdy dobiegliśmy do schodów, naszym oczom ukazała się jadalnia, a w niej scena, której się nie spodziewałem. Ochroniarz Svena leżał na stole z wbitym nożem w plecy, a zauważeni przeze mnie wcześniej opryszkowie zaczęli obmacywać córki Svena. On sam leżał na podłodze, a dwoje oprychów pastwiło się nad nim. Krew się we mnie zagotowała. Donośnym głosem wezwałem moc naszego Pana, aby pobłogosławił mnie i mojego syna w tej walce z tymi zbirami. Gdy wzywałem moc naszego Boga, wyminęła mnie elfka, którą również widziałem wczorajszego wieczoru przy barze. Niczym tancerka przeskoczyła balustradę i natarła sztyletami na jednego z oprychów. Gotrek również nie marnował czasu, zbiegł po schodach i zaszarżował na dwóch przeciwników. Gdy dobiegłem do niego, aby wspomóc go swym toporem, zobaczyłem jak pięknym ciosem odrąbał jednemu z nich głowę. Sam nie chciałem pozostać w tyle, w końcu to ja jestem orężem Lorsha i po chwili Wycie Wilka rozpoczął swój taniec. Przeciwnicy byli zwykłymi zbirami, więc nie stanowili dla mnie zagrożenia, moje ciosy przełamywały ich nędzną obronę i rozczłonkowałem kolejne ofiary. Po kilku chwilach jedynymi żywymi osobami byłem ja, mój syn, elfka oraz Sven z córkami. Dwóch ze zgrai, która zaatakowała Svena, spało oszołomionych wódką koło stolika. Gotrek więc, za moją zgodą, pozbawił ich nędznego życia. Tak właśnie giną tchórze i zdrajcy atakujący sztyletem w plecy. Sven nie omieszkał nam podziękować, ale widziałem ból na jego twarzy spowodowany sytuacją, w której nie mógł obronić swojego domu. Oczywiście zaoferowałem, że skoro świt poprowadzę ceremonię pogrzebową jego ochroniarza, który zginął tak haniebną śmiercią.

Z rana, tak jak obiecałem, pożegnaliśmy zmarłego, a ja odegrałem pieśń pogrzebową na moim rogu, aby jego dusza znalazła drogę do zastępów Lorsha. Gdy mieliśmy wyruszać rozejrzeć się po polanie, na której stoi posąg Natien, elfka, która wcześniej rozmawiała ze Svenem, powiedziała, że chce się do nas dołączyć, ponieważ ją tu właśnie ta sprawa sprowadziła. Zgodziliśmy się, bo chociaż to kobieta, to jednak pokazała wczoraj, że nie boi się walczyć jak prawdziwy wojownik. Dotarliśmy na polanę i znaleźliśmy na niej dziwny medalion. Nie był ani magiczny ani specjalnie cenny, jednak miał na sobie dziwny symbol. Widziałem, że Gotrek stara się sobie przypomnieć, gdzie go widział wcześniej, więc go nie popędzałem. W pobliżu były również ślady goblinów, więc nimi podążaliśmy. Zaprowadziły nas one do obozowiska tych pokrak. Stały one przy jakimś posągu i jeden z nich udawał maga, machając gwiazdką na patyku. Nigdy nie uważałem, aby gobliny były inteligentnymi istotami i to co zobaczyłem, utwierdziło mnie w tym przekonaniu. Moi kompani chcieli od razu ruszyć do ataku, jednak nie tego nauczył mnie Lorsh. Nie można atakować bez odpowiedniej strategii i nie oceniwszy najpierw właściwie swoich szans w starciu. Rozkazałem im poczekać na rozwój wydarzeń i nie pomyliłem się. Nie wiem jakim cudem, ale gobliny znalazły golema. I jak się okazało całkiem sprawnego, ponieważ po chwili golem ożył i bez chwili zawahania rzucił się na łatwe ofiary. Nie znam się na takich istotach, ale wiedziałem, że nasz czas ataku jeszcze nie nadszedł. Golem tymczasem zniknął w lesi,e a gobliny rozpierzchły się we wszystkie strony. Zeszliśmy na dół, starając się znaleźć wytłumaczenie tego co tu w międzyczasie zaszło. Podążyliśmy śladami golema, aby sprawdzić gdzie się udał, jednak tu czekał nas zawód: golem idąc w linii prostej, odkąd opuścił polanę, po prostu wszedł do bagna, które tu się znajdowało. Czułem lekki zawód, gdy już to sobie wszystko poukładałem, ominęła mnie taka walka ... Jednak Lorsh pamięta o swoich sługach, gdy wracaliśmy na polanę czekały na nas gobliny. Były w 8 osobowej grupie i pomyślały, że stanowimy łatwy cel. Jakże się myliły…

Gdy wracaliśmy na polanę Gotrek wreszcie przypomniał sobie, gdzie widział symbol, który wyryty jest na talizmanie, który znaleźliśmy. Jest to symbol jakiegoś maga z Lupis, który najwyraźniej przybył tutaj, aby skorzystać z wielkiej mocy, której źródło znajduje się dokładnie w miejscu, w którym stoi posąg. Tak więc wszystko wskazuje na to, że to on przyczynił się do uszkodzenia posągu. Postanowiłem powiadomić o tym świątynię, wiedząc, że ściganie tego maga jest poza moimi aktualnymi możliwościami. Gdy obszukiwaliśmy trupy martwych goblinów, przy jednym z nich znaleźliśmy mapę terenu, na którym przebywaliśmy. Najwidoczniej gobliny przybyły tutaj poszukując czegoś. Postanowiliśmy w trójkę przyjrzeć się temu bliżej i sprawdzić czego szukały gobliny tak daleko od swojego terytorium.



Kroniki II: Kopalnia (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga)

Czas i miejsce: Rok 1123 Nowej Ery, miesiąc październik. Południowo-wschodnie zbocza Gór Czerwonych (Tragonia, Dominium).


No więc wyruszyliśmy w stronę kopalni, którą wskazywała mapa. Podróż przebiegała bez większych problemów, po drodze rozpocząłem uczyć Gorteka walki toporem. No cóż, wojownikiem to on nigdy nie będzie. Wiem, że broń, którą się posługuję jest ciężka i nieporęczna, ale to co on z nią wyprawia, przyprawia mnie o ból głowy. Mam przeczucie, że to nie Gotrek obudzi moce topora… ja w wolnych chwilach modliłem się o powodzenie mojej misji. Przed oczami miałem twarz zdrajcy, pomimo tego, że go nigdy wcześniej nie widziałem. Tak, widziałem wielokrotnie, jak ginie pod ciosami mojego topora, a ja w chwale wracam do świątyni, odebrać należną mi nagrodę. Tymczasem dotarliśmy do ścieżki, która prowadziła do kopalni, której szukaliśmy. Pierwsze co rzuciło nam się w oczy, gdy na nią wkroczyliśmy, to ślady konnych na ścieżce. Musiało ich tędy przejechać co najmniej kilku i to całkiem niedawno, ponieważ ślady były wyraźne. Trochę to nas zaniepokoiło, ponieważ myśleliśmy, że osada ta będzie pusta. W miarę zbliżania się do osady, zwiększaliśmy naszą czujność, nie będąc pewnym co nas może spotkać.

Ścieżka zaprowadziła nas do celu, przed nami rozpościerała się kotlina, otoczona przez góry porośnięte drzewami. Pośród nich stały domy mieszkalne oraz kilka budynków użytkowych. Zatrzymaliśmy się i zlustrowaliśmy dokładnie okolicę. Ziriel dostrzegła na dwóch dachach domów, przyczajonych ludzi z kuszami. Ja, pomimo mojego nienajgorszego jeszcze wzroku, w ogóle ich nie widziałem. Zastanowiło nas, dlaczego wejście do wioski bronione jest przez ludzi z kuszami, a odpowiedzi jakie nam się nasuwały nie były optymistyczne. Po przyjrzeniu się wszystkiemu dokładnie, postanowiłem, że musimy się wycofać, ponieważ wjechanie do wioski byłoby co najmniej nierozsądne. Odjechaliśmy z zasięgu wzroku i wjechaliśmy w las aby rozbić obozowisko i wyruszyć pieszo na zwiad.

Postanowiliśmy, że Ziriel pójdzie i przyjrzy się bliżej temu co się dzieje w wiosce, a później zda nam sprawozdanie. My w tym czasie przygotowaliśmy obóz i odpoczywaliśmy. Ziriel wróciła po kilku godzinach i opowiedziała nam kilka ciekawych rzeczy. W wiosce najprawdopodobniej przebywają jacyś bandyci, którzy pojmali kilku ludzi i zmuszają ich do jakiś prac w kopalni. Powiedzieliśmy Ziriel, aby udała się ponownie do osady i postarała się dowiedzieć czegoś na temat ich planów i liczebności, a także drogi, dzięki której moglibyśmy dostać się do kopalni. Po ponownym rekonesansie dowiedzieliśmy się, że drużyna ta zwie się Czerwony Kciuk, w osadzie przebywa co najmniej kilkanaście osób i chyba nie mają zamiaru się stąd ruszyć do wiosny. To trochę komplikowało nasz plan dostania się do kopalni, ale nie zniechęciło nas do odkrycia tajemnicy mapy, którą posiadaliśmy. Postanowiłem, że jutro po południu zakradniemy się ścieżką, którą znalazła Ziriel, na drugą stronę kotliny i w nocy zwiedzimy kopalnię, poszukamy tego co jest tam ukryte i spokojnie przed rankiem opuścimy tą osadę. Nie uważałem za celowe atakowanie ludzi w osadzie. Po pierwsze, nic mi nie zrobili, po drugie, mieli znaczną przewagę liczebną i taka walka nie mogłaby się odbyć bez strat po naszej stronie, a ja nie chciałem pochować syna, którego dopiero teraz miałem okazję poznawać, po kilku dniach podróży.

Tak też uczyniliśmy, jednak w kopalni czekała nas niemiła niespodzianka. W komnacie, do której prowadziła mapa, odbywały się właśnie jakieś prace, a my nie mieliśmy żadnych narzędzi, aby spróbować wykopać ukryty tu skarb. Postanowiłem, że poczekamy do rana i rozprawimy się w kopalni z dwoma oprychami, którzy pilnują niewolników, a niewolnikom karzemy wykopać nasz skarb. Tak więc, gdy plan był gotowy, zaczailiśmy się w kopalni na naszych przeciwników. Gdy tylko weszli do kopalni, ze słowami błogosławieństwa Lorsha na ustach, rzuciłem się w wir walki. Niestety przeciwnicy nie stanowili żadnego niebezpieczeństwa, nie wiem co ich tak sparaliżowało. Czy widok wiernego wyznawcy Lorsha atakującego ich, czy może po prostu byli tchórzami, którzy czuli siłę, gdy pilnowali nieuzbrojonych ludzi, ale padli po dwóch moich pierwszych ciosach. Mój atak sprawił, że niewolnicy prowadzeni przez oprychów, błędnie pomyśleli, że przybyłem aby ich ratować. Nic bardziej błędnego. Nie mam litości dla ludzi, którzy pozwalają się chwycić w niewolę i uświadomiłem im to, powalając pierwszego, który biegł w moją stronę bełkocząc coś o wybawicielach. Wraz z Gotrekiem, powiedzieliśmy im, że jeśli im życie miłe, mają wykopać coś dla nas w tej kopalni. Wskazaliśmy im miejsce, w którym mieli kopać i uważnie ich obserwowaliśmy. Po kilkudziesięciu minutach dokopali się do skrzyni, a w niej, ku naszemu głębokiemu rozczarowaniu, były tylko narzędzia górnicze i inne dziwne przedmioty potrzebne do przetapiania rudy. Widocznie ktoś, kto opuszczał kopalnię, ukrył je tutaj, aby nikt ich nie ukradł. Nie sprawiło to wcale, że poczułem się szczęśliwy i postanowiłem wyładować swoją złość na oprychach przebywających w wiosce.

Wiedziałem, że dzisiaj nad ranem część z nich wyjechała na szlak w poszukiwaniu łupu, więc w wiosce nie zostało więcej niż 6 może 7 osób. Zapytałem ludzi, których uwolniliśmy, czy chcą nam pomóc, ale oni, jak to niewolnicy, wystraszeni rozglądali się gdzieś po kątach. Tylko dwóch z nich zgłosiło się jako chętnych do walki, więc reszcie powiedzieliśmy, że mają opuścić kopalnię, a gdy nadejdzie zmrok, to mogą uciekać gdziekolwiek chcą. My tymczasem udaliśmy się w stroną wioski. Walka z tymi kilkoma oprychami była krótka i tylko na chwilę zaspokoiła moją chęć wyładowania się. Postanowiłem, że poczekamy na resztę grupy, w której znajdował się również herszt, William z Orhen. Zaczailiśmy się przy wejściu do wioski i spokojnie na nich czekaliśmy.

Nasze czekanie się opłaciło, bo po kilku godzinach usłyszeliśmy tętent kopyt. Wychyliłem się zza budynku i zobaczyłem, że w naszą stronę jedzie 7 konnych. Ja, Gotrek oraz jeden z uwolnionych ludzi, Andreas, czekaliśmy na nich na dole, a Ziriel z drugą osobą, bardem Miranderem, zaczaili się na dachach budynków, aby ostrzeliwać wrogów z kusz. Jednak herszt grupy nie był takim głupcem za jakiego go uważałem, ponieważ podjechał na kilkanaście metrów przed budynki, a nie widząc swoich ludzi na dachach zatrzymał się i wysłał dwóch ze swoich ludzi aby nas objechali. Wiedziałem, że nie ma na co czekać, ponieważ zaraz wszystko się wyda, więc pomodliłem się do Lorsha i wyskoczyłem zza budynku, szarżując na dwóch pierwszych konnych, z zamiarem dorwania ich wodza. Widziałem, że musi być dobrym wojownikiem. Ubrany był w ciężką zbroję z elementami płytowymi, a dzierżył potężny miecz dwuręczny. Niestety drogę do niego zagrodziło mi trzech konnych, skutecznie nie pozwalając się dostać do niego. Gdy ja zajmowałem się nimi, herszt zsiadł z konia i ruszył w kierunku Gotreka. Byłem zły, że muszę walczyć z jakimiś słabeuszami, zamiast walczyć z ich szefem, ale było ich trzech, a ja sam, więc musiałem się skupić na swojej walce. Gdy już udało mi się powalić dwóch z moich przeciwników, rozejrzałem się i okazało się, że przy życiu jest tyko dwóch z całej bandy, herszt i mój przeciwnik. Postanowiłem, że oszczędzę tego nieszczęśnika, aby opowiadał o tej walce, co przysporzy chwały Lorshowi. Tak też zrobiłem. Wyprowadziłem potężny cios w konia i prawie odrąbałem mu nogę z zamiarem udania się w stronę mojego syna, gdy kątem oka zauważyłem, że zbir spadając z konia dostał z kuszy Ziriel prosto w szyję. Tak więc jedynym żyjącym był herszt, co wcale nie poprawiało mi humoru, ale zgodnie z naszymi praktykami krzyknąłem w jego kierunku aby się poddał.

Tak też się stało, herszt odrzucił broń, krzycząc że się poddaje. Andreas z zawziętością ruszył w kierunku herszta i powiedział, że jest on odpowiedzialny za śmierć jego żony, a on chce się teraz zemścić i go zabić. Nie bardzo mi się to podobało, ale rozumiałem, że Andreas ma prawo pomścić swoją rodzinę, zabijając winnego za to człowieka. Przystałem więc na to, żądając jedynie, aby herszt zdjął cały swój pancerz przed walką, aby były równe szanse. Zanim walka się rozpoczęła pobłogosławiłem Andreasa w imieniu Lorsha i życzyłem mu dobrej walki. Różnica w wyszkoleniu ich była spora, ale dzięki wstawiennictwu Lorsha, Andreas pokonał herszta i pięknym ciosem odrąbał mu prawie głowę. Tak dokonał zemsty za swoją zmarłą żonę.

Postanowiliśmy, że nic tu więcej po nas i wyruszyliśmy w dalszą drogę, obłowieni w dobytek zbirów, w towarzystwie uwolnionych ludzi, którym pozwoliliśmy wrócić do swoich domów. Spieszyło mi się w dalszą drogę, bo widziałem przed sobą cel podróży i zaszczyty, których dostąpię. Niezbadane są jednak drogi, którymi prowadzi swych wiernych Lorsh, a na mojej postawił dwóch wieśniaków, którzy poprosili nas o pomoc. Ponoć ich wiosce zagrażali krasnoludowie, którzy napadali na wioskę i dopuścili się nawet zbezczeszczenia kaplicy Lorsha. Gdy to usłyszałem ogarnął mnie gniew. Nikt nie ma prawa niszczyć żadnej kaplicy, ponieważ są to miejsca poświęcone bogom i my śmiertelnicy nie mamy prawa wyrządzać im krzywd. Sprawa była dla mnie tym bardziej bolesna, że chodziło o kaplicę mojego boga. Ruszyliśmy czym prędzej zobaczyć jak to wygląda i widok okaleczonego posągu Lorsha sprawił, że zobaczyłem czerwone plamy przed oczami. Chciałem dorwać w swoje ręce odpowiedzialnego za to człowieka, czy też krasnoluda.

Od sołtysa Jana dowiedziałem się, że niedaleko stąd mieszka grupa krasnoludów, odpowiedzialna za to zajście. Zostawiliśmy w wiosce konie i z pomocą jednego z wieśniaków, udaliśmy się w tym kierunku. Gdy dotarliśmy na miejsce, a zajęło nam to kilka godzin, nieco ochłonąłem i postanowiłem najpierw dowiedzieć się, jakie motywy kierowały tymi bluźniercami. W wyniku rozmowy jednak moje podejrzenia powoli się rozwiewały i wiedziałem, że prawda nie jest tak oczywista jak przedstawił to sołtys. Postanowiłem wrócić do wioski, ostrzegając jednak krasnoludy, że jeżeli okażą się winni, wrócę i wymierzę im sprawiedliwość. W wiosce wzięliśmy kilku ludzi na spytki i szybko okazało się, że sołtys jest parszywym kłamcą. Tylko to chciałem wiedzieć, udałem się do jego domu i na progu spotkał się z moją pięścią. Gdy go trochę przycisnęliśmy, przyznał się, że razem z karczmarzem i kowalem postanowili uknuć spisek, mający na celu pozbycie się krasnoludów i przejęcie ich kopalni złota. Teraz mogłem zrobić tylko jedno, zwołałem wioskę i w obecności jej mieszkańców ogłosiłem winę tych bluźnierców oraz na mocy moich praw kapłańskich, skazałem ich na śmierć przez powieszenie.

Motłoch jak tylko usłyszał, że mogą kogoś zabić szybko przygotował miejsce, w którym zawiśli szubrawcy. Ja udałem się ze skradzionym kamiennym toporem (jednym z elementów pomnika Lorsha), który znaleźliśmy u kowala w piwnicy, do kaplicy, aby złożyć go na miejscu, dopóki nie przybędzie murarz, który miał naprawić szkody. Jednak nie było to potrzebne Gdy tylko zbliżyłem się do posągu mojego boga, rozjaśnił się on światłem, a ja poruszając się jak w transie, przymocowałem ponownie topór na jego miejsce. Tego południa długo i żarliwie modliłem się z moim synem do Lorsha, dziękując mu za ten cud, który pozwolił mi zobaczyć. Opowiedziałem o tym wszystkim Ziriel i zauważyłem, że zaczyna ona zmieniać zdanie na temat mojego boga. Wcześniej deklarowała, że nie wierzy w żadnego z bogów, ale widzę, że dzięki moim działaniom powoli się to zmienia.

Oczywiście wróciłem do krasnali powiedzieć im, że nie są już podejrzani o ten bezbożny czyn i mogą śmiało przychodzić do wioski, ponieważ nieprzychylni im spiskowcy zostali powieszeni.



Kroniki III: Kult Wampirów (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Adrian Reol (Sarak), Santhis (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1125 Nowej Ery, miesiąc czerwiec. Południowo-zachodnie obrzeża Wielkiego Lasu, Gospoda Albatros (Tragonia, Dominium, Protektorat Lupis).


Gdy zbliżaliśmy się z Gotrekiem do karczmy „Albatros”, nie wiedziałem czego się mogę spodziewać. Rozstaliśmy się z towarzyszami kilkanaście miesięcy temu, gdy powróciliśmy do zdrowia, po niewoli u nekromanty z Góry Czaszki. To były straszne dzieje, które odcisnęły piętno na każdym z nas, tortury, głód, poniżenie … całe szczęście udało nam się razem uciec z pomocą drużyny, która również się przez tą górę przebijała. Później znaleźliśmy srebrną czaszkę i odkryliśmy tajemnicę, którą skrywała i która doprowadziła nas tutaj. Ciekawe co ukryli wyznawcy tego dziwnego kultu w swojej świątyni? Co zabezpieczyli za pomocą magicznych czaszek? Nigdy nie darzyłem takich kultów szacunkiem, bo pragnienie stania się nieśmiertelnym jest dla mnie czymś wbrew naturze. Gdyby bogowie chcieli abyśmy mieli życie wieczne, takimi by nas stworzyli. No ale zamyśliłem się, a czas wejść do karczmy.

W karczmie jeszcze nikogo nie było, ale gdy tak siedzieliśmy, powoli przychodzili nasi towarzysze, wojowniczka Ziriel, kapłan Aziela Adrian oraz ten złodziejaszek Santhis. Wszyscy przynieśli ze sobą poszukiwane przez nas czaszki, 4 magiczne przedmioty, które mają otworzyć drogą do ołtarza. Niestety nie dowiedzieliśmy się, gdzie dokładnie znajduje się ten ołtarz, zapiski sugerują jedynie, że na jego gruzach stoi ta karczma. Postanowiliśmy zaczerpnąć języka od karczmarza. Najpierw poprosiliśmy o miejsce za kotarą, gdzie mogliśmy spokojnie rozmawiać. Później Gotrek rzucił czar, który spowodował, że karczmarz stał się bardziej rozmowny niż zwykle. Dowiedzieliśmy się od niego, że niedaleko stąd jest polana, na której stoją dziwne cztery menhiry, a jeżeli chcemy, to jedna ze służek może nas tam wieczorem zaprowadzić. Wydawało nam się to dobrym rozwiązaniem, więc wynajęliśmy pokoje i postanowiliśmy wypocząć po podróży. Jednak moi towarzysze byli w gorącej wodzie kąpani, więc chcieli przekupić karczmarza, aby wcześniej ich zaprowadził na miejsce. Jedyne co udało im się uzyskać, to rozłościć karczmarza co stawiało naszą wieczorną przechadzkę pod znakiem zapytania. Ja zostałem w pokoju, ponieważ chciałem wolny czas poświęcić na odpoczynek i modlitwy. Jednak nie dane mi było odpocząć. Gdy byłem myślami z moim bogiem, usłyszałem za sobą szelest. Powoli odwróciłem głowę i zobaczyłem, że z szafy stojącej pod ścianą, wychyla się ochroniarz z karczmy, z kuszą w rękach. Tego to się nie spodziewałem, ale postanowiłem zachować spokój. Człowiek ten celując we mnie, zaczął przeszukiwać ekwipunek Gotreka, cały czas się do mnie uśmiechając, zdając sobie sprawę z przewagi, jaką mu daje ta broń w tak małym pomieszczeniu. Jednak ja spokojnie czekałem na swoją szansę i taka nadeszła, gdy ten oprych chciał, abym podał mu swój plecak. Sięgnąłem po niego i błyskawicznym ruchem rzuciłem w kierunku jego kuszy, jednocześnie sięgając po swój topór. Całe szczęście bełt nie dosiągł mnie, a ja z bronią w ręku, stanąłem naprzeciw mojego przeciwnika. Walka ta była dosyć dziwna, ochroniarz pomimo ran jakie mu zadawałem, miał szaleństwo w oczach i atakował mnie do momentu, gdy mój topór praktycznie go nie rozczłonkował.

Coś mi się tu nie podobało, dawno nie widziałem takiego szału u przeciwnika, z którym walczyłem. No ale co było robić, sprawdziłem szafę, z której wyszedł ochroniarz i okazało się, że jest w niej ukryte zejście na dół, co wyjaśniło skąd się tu wziął ten człowiek. Zszedłem na dół i poprosiłem moich kompanów aby się ze mną udali do mojego pokoju, abym mógł im pokazać co się stało. Gdy już wszyscy weszli, widziałem, że trochę ich przeraził widok, który zastali, ale szybko im wyjaśniłem, co się stało i postanowiliśmy udać się na dół, aby sprawdzić, dokąd prowadzi to zejście.

Zeszliśmy poniżej poziomu karczmy mijając po drodze jeszcze jedno wyjście z szybu, najprawdopodobniej do kolejnego pokoju. Na dole znaleźliśmy korytarz biegnący pod karczmą. Gdy zaczęliśmy go zwiedzać, doprowadził nas do okropnego widoku, kilkaset metrów za karczmą, tunel, w który przeszedł korytarz, zakończył się miejscem gdzie leżało kilkadziesiąt ciał ludzi. Ciała te leżały tu od jakiegoś czasu, ponieważ panował tu okropny smród rozkładanego mięsa. Czym prędzej wróciliśmy do korytarzy, w poszukiwaniu innej ścieżki. I udało nam się znaleźć dwie drogi. Jedna kończyła się wyjściem na powierzchnię za karczmą, niedaleko rzeki, natomiast druga kończyła się solidnymi okutymi drzwiami. Postanowiliśmy sprawdzić co się za nimi kryje. Santhis za pomocą wytrychów próbował otworzyć drzwi. Jednak jego pierwsza próba zakończyła się dosyć nieszczęśliwie, ponieważ chyba uruchomił jakąś magiczną pułapkę, co zaowocowało eksplozją. Pewnie ciężko by z nim było, jednak Adrian poprosił Aziela o wyleczenie naszego marnego złodziejaszka, a Aziel udzielił mu do tego mocy.

Za drugą próbą Santhis otworzył drzwi, a naszym oczom ukazała się komnata z posągiem przedstawiającym boginię wampirów - Imsmanaeil. Posąg ten stał na postumencie, w którym zauważyliśmy miejsce na skompletowane przez nas czaszki. Gdy my zastanawialiśmy się, co teraz zrobić, Santhis cichaczem powkładał czaszki w ich miejsca. Gdy to zrobił, na ścianie rozjaśniły się cztery punkty różnymi kolorami. Skojarzyliśmy, że to pewnie symbole menhirów, które według karczmarza znajdują się na polanie. Jednak zanim dłużej się nad tym zastanowiliśmy, ktoś zatrzasnął drzwi, przez które weszliśmy i przekręcił w nich klucz. Ponaglaliśmy Santhisa, aby postarał się je otworzyć i gdy tylko mu się to udało, zza drzwi skoczyła na niego jedna ze służek karczmy. Zabicie jej zajęło nam chwilkę, ale Santhis mocno oberwał po głowie i musieliśmy go opatrzyć. Jak tylko to skończyliśmy robić, pobiegliśmy w kierunku wyjścia z tunelu, który znaleźliśmy wcześniej. Okazało się, że zaczął padać deszcz, co ułatwiło nam zauważenie śladów na ziemi. A przed nami najprawdopodobniej przebiegł tędy karczmarz. Błądziliśmy trochę po lesie starając się odnaleźć jakieś ślady, co nie było łatwe, ale w końcu znaleźliśmy polanę, na której stały menhiry. Między nimi zauważyliśmy odrzuconą klapę i zejście na dół. Gdy zeszliśmy na dół, okazało się, że jest to wejście do szukanej przez nas kaplicy. Przed ołtarzem klęczał karczmarz, utarzany cały we krwi drugiej służki, której ciało leżało na ziemi nieopodal. Gdy nas zauważył wstał i orzekł, że jest nieśmiertelny. Ziriel momentalnie wystrzeliła do niego z kuszy, a Santhis wyrzucił w jego kierunku kilka sztyletów. Nim zdążyłem zareagować, karczmarz leżał z bełtem w szyi oraz sztyletem zanurzonym po rękojeść w oku … tyle było jego nieśmiertelności.

Przeszukaliśmy miejsce, w którym się znaleźliśmy, ale udało nam się znaleźć tylko kilka monet, sprzed kilkuset lat oraz na posągu bogini magiczną bransoletkę i naszyjnik. Nie cieszyliśmy się długo z naszych łupów, ponieważ gdy tylko wyszliśmy z kaplicy, czekała nas niemiła niespodzianka. Na skraju polany stał najprawdziwszy wampir, który przedstawił się jako Marius i oznajmił nam, że bransoleta, którą mamy, należy do jego klanu. Oczywiście nikt z nas nie miał zamiaru mu jej oddawać, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że nie mamy szans nieprzygotowani do takiej walki. Tak więc nie pozostało nam nic innego jak oddać pożądany przez wampira przedmiot. I w ten sposób zakończyła się nasza przygoda ze świątynią Kultu Wampirów i udaliśmy się w podróż do Lupis.



Kroniki IV: Zagadka Amuletu (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Adrian Reol (Sarak), Santhis (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1125 Nowej Ery, miesiąc lipiec. Miasto Lupis (Tragonia, Dominium, Protektorat Lupis).


Nasza podróż przebiegała spokojnie. Nie niepokojeni przez nikogo, dotarliśmy do Zorkh, ostatniego większego miasta przed Lupis. Gdy tylko przybyliśmy do miasta, postanowiłem odwiedzić tutejszą kaplicę, aby zobaczyć czy wszystko w porządku. Swe kroki do niej skierował wraz ze mną Gotrek. Kaplica była zamknięta, ale za pomocą mojego świętego symbolu Lorsha otworzyłem ją dla nas. W środku panował porządek, więc wraz z synem odmówiliśmy modlitwę oraz wrzuciliśmy do szkatuły należną Lorshowi ofiarę. A nazbierało się tego kilkaset srebrnych centarów. Bez żalu pozbywałem się tych pieniędzy, ponieważ wiedziałem, że przysłużą się one dobrze naszej wierze. Rano udało mi się spotkać z kapłanem, który opiekował się kaplicą. Był to starszy kapłan, który najdostojniejszą cześć swojego życia postanowił spędzić opiekując się kaplicą. Kapłan ten opowiedział nam kilka historii jak podróżował po Tragonii. W trakcie jednej z takich opowieści zapytałem go, czy walczył kiedyś z wampirami. Chciałem poznać jakieś sposoby na pokonanie ich i dowiedziałem się, że woda poświęcona przez naszego Boga ma moc niszczenia ich. Była to bardzo pomocna informacja i postanowiłem, że gdy następnym razem spotkam takiego potwora, będę przygotowany do zniszczenia go. W Zorkh nie zabawiliśmy zbyt długo, ponieważ nie znaleźliśmy tu nic ciekawego do roboty. Kilka dni później zobaczyliśmy z daleka miasto Lupis. Muszę przyznać że niektóre tutejsze budowle robią wrażenie, ale to cecha magów, wszystko co robią, robią na pokaz. Zatrzymaliśmy się w karczmie i postanowiliśmy, że przez pierwszy dzień każdy załatwi swoje sprawy, a później zorientujemy się co zrobić z posiadanym przez nas przedmiotem magicznym. Ja oczywiście udałem się do świątyni i uzgodniłem z kapłanami, że następnego ranka poprowadzę ceremonię mszy ku chwale Lorsha. Reszta drużyny udała się na zakupy, czy też w inne miejsca. Następnego dnia postanowiliśmy poszukać informacji na temat posiadanego przez nas naszyjnika. Adrian rozpoczął poszukiwania w świątynnej bibliotece, a Gotrek i Ziriel udali się do biblioteki Akademii Lupis. Niestety nie dowiedzieliśmy się za wiele na temat naszyjnika, ponieważ wiedza na temat Zanzibaru jest niezbyt chętnie ujawniana.


...
...
...

Reszta stron tego rozdziału jest nadpalona i nadszarpnięta przez czas. Historycy ustalają losy Gotha z tego okresu, na podstawie pamiętników jego walecznego syna, Gotreka.



Kroniki V: Opactwo Austir i ucieczka z Protektoratu (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Adrian Reol (Sarak), Santhis (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1125 Nowej Ery, miesiąc październik. Okolice Wielkiego Lasu (Tragonia, Dominium, Protektorat Lupis).


Niestety kolejnych kilka stron w Księdze Gotha jest spalona lub zniszczona i nie do odczytania. Losów Gotha z tego okresu można się domyślać jedynie dzięki zapiskom Gotreka, jego syna.



Kroniki VI: Felix i Bezsłoneczna Cytadela I (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Adrian Reol (Sarak), Santhis (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1125 Nowej Ery, miesiąc listopad. Wschodnie zbocza Gór Czerwonych (Tragonia, Dominium, Dominium Zandary).


Tak więc dotarliśmy do miasta Elijeh około południa. Nie bardzo wiedzieliśmy co mamy robić, więc postanowiliśmy na spokojnie poszukać karczmy i odpocząć po męczącej podróży. A trzeba przyznać, że do tej pory mieliśmy szczęście, pomimo późnej pory roku temperatura była znośna i nie spadło za dużo śniegu. Zatrzymaliśmy się w karczmie i Adrian poszedł dowiedzieć się czegoś w świątyni Aziela. Podejrzewaliśmy, że to właśnie tam trzeba zacząć szukać informacji. Tak też się stało, a Adrian dowiedział się, że kapłan, który opiekował się kaplicą ostatnimi czasu zachowywał się dziwnie, co wzbudziło podejrzenia u kilku wiernych. Wojskowi, którzy mieli w tym miejscu obóz, zainteresowali się nim i po przesłuchaniu okazało się, że spiskował on przeciw armii Zandary. A wojsko miało sporo roboty. Usłyszeliśmy, że całkiem niedaleko dochodzi do regularnych walk z wojskiem Lorda Keth, co zresztą tłumaczyła spora liczba rannych, których widzieliśmy na szlaku. Popytałem mieszkańców Elijeh i dowiedziałem się, że wojownicy z mojej krainy jeszcze nie przyłączyli się do wojny, która powoli nabierała tempa.

Tymczasem miało miejsce kilka ciekawych wydarzeń. Po ty jak dowiedzieliśmy się, że od aresztowanego kapłana Aziela możemy wyciągnąć jakąś informację, postanowiliśmy przeszukać jego dom, nigdy nie wiadomo co w nim mógł ukryć. Do tego zadania oddelegowałem Ziriel i Santhisa, ponieważ mają do tego najlepsze predyspozycje. Domu kapłana pilnowało dwóch strażników, co nieco komplikowało zadanie, ale wiedziałem, że sobie poradzimy. Tak też się stało, pod osłoną nocy nasza elfka dostała się do domu kapłana i znalazła w nim ciekawy przedmiot. Był to amulet kapłański bogini An-Ksienamei oraz strzępy jakichś notatek, które ten najwidoczniej próbował spalić. Były bardzo zniszczone, ale z tego co z nich zostało, dowiedzieliśmy się, że najprawdopodobniej ktoś o imieniu Felix, z jakimś przedmiotem cennym dla kapłana, udał się do pobliskiej wioski Kelte, aby go ukryć. To wszystko co mogliśmy rozszyfrować, nie było tego wiele ale postanowiliśmy udać się do tej wioski aby sprawdzić trop. Kapłan Aziela nie mógł nam nic powiedzieć, ponieważ poprzedniego dnia został powieszony przez armię.

Nazajutrz zakupiliśmy prowiant i wyruszyliśmy szlakiem do wioski. Gdy do niej dotarliśmy, postanowiliśmy wypytać mieszkańców o Cytadelę, która była wspomniana w ocalałych notatkach kapłana Aziela, Nicolasa. Jak się dowiedziałem, pół dnia drogi od wioski znajduje się miejsce, gdzie kiedyś stała świątynia poświęcona smokom. Gdy tak wypytywaliśmy karczmarza o nią, dowiedzieliśmy się również, że całkiem niedawno Felix udał się do niej, wraz z dziećmi pewnej bogatej rodziny kupieckiej Hucrele. Podobno miało to miejsce trzy dni temu i wzbudziło to już spore zmartwienia wśród tego rodu.

Postanowiliśmy udać się do rodziny Hucrele, aby dowiedzieć się czegoś więcej. Po krótkiej rozmowie z głową rodziny, kobietą o imieniu Aurelia, w zamian za niewielką nagrodę, zgodziłem się poszukać jej pociech, wojownika Talgena i czarodziejki Sharwyn, którzy wyruszyli do Cytadeli wraz z Felixem i jakimś rycerzem, sir Bradfordem. Gdy już zebraliśmy wszelkie informacje i zakupiliśmy jedzenie, skierowaliśmy nasze kroki w kierunku ukrytej świątyni. Świątynia ta okryta była złą sławą, kiedyś przychodziło do niej podobno sporo ludzi, ale kilkaset lat temu trzęsienie ziemi spowodowało zapadnięcie się jej pod ziemię. Od tego czasu co jakiś czas w tamtym kierunku wyruszali awanturnicy, aby ją odnaleźć i zdobyć ukryte w niej skarby. Nasz cel był zgoła inny, chciałem tylko znaleźć tego człowieka, Felixa i dowiedzieć się coś, co popchnie nasze śledztwo do przodu.

Gdy dotarliśmy na miejsce, zauważyliśmy, że w przepaść, która się przed nami rozpościerała, zwisała lina. Najwidoczniej Felix znał miejsce, przez które da się dostać do środka świątyni. Postanowiliśmy to sprawdzić. Jako pierwszy po linie opuścił się Santhis i nie był to dla niego dobry pomysł. Jak tylko znalazł się na półce, na której leżała lina, zaatakowały go jakieś przerośnięte szczury. Miały prawie metr wysokości i atakowały z niezwyczajną zaciekłością. Całe szczęście Santhis jakoś dawał sobie radę, aż kolejni członkowie naszej drużyny opuścili się po linie. Gdy już byliśmy na dole zauważyliśmy, że w skale znajdują się jakieś schody prowadzące jeszcze niżej. Udaliśmy się nimi mając nadzieję, że znajdziemy jakieś ślady osób, których szukaliśmy. Schody były całkiem długie i zejście na sam dół zajęło nam trochę czasu. Gdy tam dotarliśmy, zobaczyliśmy przed sobą coś na kształt wieży. Najprawdopodobniej był to jakiś barbakan albo coś w tym rodzaju. Gdy weszliśmy do niego, zobaczyliśmy kilka ciał martwych goblinów. Ludzie w wiosce wspominali, że mają one tu swój obóz.

Nie zważając na trupy poszliśmy dalej. Kilka korytarzy dalej natknęliśmy się na śpiącego kobolda. Nie chciałem go zabijać, więc obudziłem go kopniakiem i zacząłem wypytywać o ludzi, którzy nas interesowali. Od kobolda dowiedzieliśmy się, że te ruiny zamieszkują gobliny i koboldy. Postanowiliśmy udać się do przywódczyni jego stada, aby dowiedzieć się czegoś więcej. Gdy ją spotkaliśmy, ku mojemu rozbawieniu wynajęła nas do poszukania porwanego przez gobliny smoka. Gdy to usłyszałem, o mało co nie parsknąłem śmiechem, historia była co najmniej komiczna, ale nie pozostało nam nic innego jak udać się do części ruin zamieszkiwanej przez gobliny. Tam najprawdopodobniej znajdowali się ludzie, których szukaliśmy. Gdy weszliśmy w korytarze zamieszkałe przez gobliny, zostaliśmy podstępnie przez nie zaatakowani. Całe szczęście, że podróżuje ze mną mój syn, tylko on wykazał się odwagą w walce z tymi pokrakami, reszta drużyny się gdzieś chowała za naszymi plecami. Zwiedzaliśmy te korytarze kilka dobrych minut, po drodze oczyszczając je z goblinów, gdy natknęliśmy się na zamknięte pomieszczenie, które miało oblodzone drzwi, a za nimi coś sporego próbowało je sforsować. W tym momencie zrozumiałem że to coś co przetrzymywały koboldy, może być niebezpieczne, ale nie zamierzałem zrezygnować z naszych poszukiwań. Co innego reszta drużyny, jak tylko usłyszeli głośniejsze uderzenie w drzwi, od razu zaczęli mówić żebyśmy się wycofywali. Nie wiem kto ich wychowywał, ale widać wyraźnie, że są tchórzami i sporo czasu upłynie, zanim zdołam to w nich zmienić. Powiedziałem im, żeby się nie obawiali i podszedłem do drzwi, a następnie je otworzyłem. To co za nimi zobaczyłem, nawet mnie wprawiło w osłupienie. Nie znam się na zwierzętach, ale naprzeciw mnie stał mały smok i nabierał powietrza aby czymś zionąć. Całe szczęście, że zdołałem się uchylić, gdy z jego paszczy wyleciał stożek zimna…



Kroniki VII: Felix i Bezsłoneczna Cytadela II (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Adrian Reol (Sarak), Santhis (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1125 Nowej Ery, miesiąc listopad. Wschodnie zbocza Gór Czerwonych (Tragonia, Dominium, Dominium Zandary).


Sytuacja nie wyglądała ciekawie, smoczek najwyraźniej nie był w najlepszym nastroju, a my nie bardzo wiedzieliśmy co mamy z nim zrobić. Po krótkiej naradzie zaproponowałem żebyśmy zostawili te stworzenie w spokoju niech, się samo o siebie zatroszczy, a my wrócimy do poszukiwań, z powodu których się tutaj znaleźliśmy.

Pomieszczenie, do którego weszliśmy w następnej kolejności było bardzo podobne do jednego z poprzednich, które widzieliśmy u koboldów. Była to podłużna sala z ustawionymi w szeregu kolumnami, na których wyrzeźbione były smoki. W całym pomieszczeniu unosiła się nieprzyjemna mgła, która utrudniała nam poruszanie się. Gdy tak obchodziliśmy te pomieszczenie usłyszeliśmy za jednymi drzwiami odgłosy sporej grupy goblinów. Nie wiedzieliśmy ile ich tam może być, więc postanowiliśmy ominąć te pomieszczenie i iść znalezionym wcześniej korytarzem. Jednak nasz plan się nie do końca powiódł, ponieważ, gdy szliśmy tym drugim korytarzem, usłyszeliśmy przed sobą hałasy. Jak się można było domyśleć zaatakowały nam gobliny. Jakby tego było mało Adrian w przypływie niezrozumiałych dla mnie myśli otworzył jedne z bocznych drzwi prowadzące do pokoju pełnego goblinów. Jak tak spojrzałem na to co się działo w korytarzu, o mało nie roześmiałem się. My z Gotrekiem walczyliśmy z goblinami, a Adrian trzymał drzwi, za które szarpały gobliny, próbujące się do nas dostać. Gdy rozprawiliśmy się z wrogami Adrian puścił drzwi, a ja wpadłem do środka, aby zaszarżować na te pokurcze. Jednak gobliny te nie były takie głupie i gdy wpadłem do środka, napotkałem kilka ostrzy zmierzających w moją stronę. Tylko dzięki mojej zbroi i mocy mojego boga udało mi się odeprzeć większość ataków. Tymczasem z korytarza zaatakował nas jeszcze jeden dziwny stwór. Nie znam się na powoływaniu do życia roślin, ale to najprawdopodobniej był jakiś drzewiec albo coś takiego. Drzewiec ten wysoki na półtora metra atakował swymi rękami/gałęziami, a naprzeciw niego stał mój syn. Gdy tak na to patrzę to cieszę się, że widać w Gotreku odwagę mojego rodu i jestem pewien, że jeszcze świat o nim usłyszy. Gdy zabiliśmy wrogów, ja gobliny, a Gotrek drzewca, zamknęliśmy się w korytarzu zastanawiając się co dalej.

Tymczasem z oddali usłyszeliśmy głos goblina, który łamanym językiem krzyczał, że chcą paktować. Dawno głupszej rzeczy nie słyszałem, ale Adrian ochoczo ruszył do paktowania. Widać, że nie miał za dużo do czynienia z tymi stworami, inaczej wiedziałby, że nie można z nimi zawierać żadnych umów, ponieważ przy pierwszej nadarzającej się okazji gobliny ją złamią.

Gdy Adrian i Ziriel poszli paktować, ja z synem odpoczywaliśmy po walce i dziękowaliśmy bogu za opiekę. Gdy nasi negocjatorzy wrócili, powiedzieli, że dowiedzieli się od kogoś kto mieni się „królem goblinów”, że ludzie, których szukamy, są na niższym poziomie świątyni i gobliny pozwolą nam do nich zejść, jeżeli obiecamy, że nie będziemy ich atakować. Pomysł od razu wydał mi się absurdalny i powiedziałem, że jak tylko chwilkę odpoczniemy, to wejdziemy do tego pomieszczenia i zabijemy te kreatury.

Tak też zrobiliśmy… walka nie trwała długo i gdy ja opatrywałem głęboką ranę, którą mi zadał jeden z przeciwników, Santhis podszedł do skrzyni, która stała w pomieszczeniu. Widziałem kątem oka, że się jej przygląda i po chwili wyciągnął wytrychy, aby ją otworzyć. Po chwili usłyszeliśmy jakiś mechanizm i Santhis odwrócił się do nas, patrząc na swoją rękę, z której wystawała mała igła. Jak się okazało skrzynia była zabezpieczona pułapką z zatrutą igłą.

Nie bardzo wiedzieliśmy co robić, ja się nie znam na truciznach, bo to broń dla słabeuszy, ale z pomocą przyszedł uwolniony przez nas gnomi kapłan Natien. Powiedział on, że może poprosić boginię o uleczenie naszego złodziejaszka. Ze sceptycyzmem obserwowałem jak kapłan się modlił, a Santhis robił jakieś głupie miny. Po odmówionej modlitwie, kapłan powiedział, że teraz bogini oceni czy Santhis jest godzien jej mocy. Zgodnie z moimi przypuszczeniami tak się nie stało, kilka minut później złodziejaszek leżał martwy u naszych stóp. Nawet nie było mi go żal, nie przypadł mi do gustu i nie uważałem go za godnego podróżowania ze mną.

Gdy ustaliliśmy, że nie możemy teraz zawrócić, aby pochować Santhisa na powierzchni, zdecydowaliśmy się zejść na dół i doprowadzić naszą sprawę do końca. Jako że nie było żadnych schodów, opuściliśmy się na dół na linie od Ziriel. Od razu zaatakował nas potworny smród. Pomieszczenie zalane było do kostek w gnoju, a dodatkowo wszędzie leżały martwe szczury. Widok był okropny, nie mam pojęcia co się tu wyrabia, ale odpowiedzialni za to muszą się spotkać z moim gniewem. Żadnej ze świątyń nie powinno się traktować w ten sposób, są to miejsca poświęcone bogom i jako takie zasługują na szacunek.

Rozpoczęliśmy eksplorację dolnej części świątyni. W gęstwinie pomieszczeń jakie tu zastaliśmy, spotkaliśmy jeszcze kilka goblinów wykonujących prace ogrodnicze… Poważenie się zastanawiałem kto zmusił te kreatury do uprawiania czegokolwiek, bo chociaż rośliny, które pielęgnowali nie przypominały niczego zjadliwego, to do tej pory nie spotkałem się z goblinami, które opiekują się czymkolwiek. W pomieszczeniach natknęliśmy się również na gatunek goblinów, który widziałem pierwszy raz, jak się dowiedziałem nazywają się bugbearami i są dużo większe niż gobliny. Dodatkowo mają spore rogi, jednak umiejętnościami walki nie przewyższają zbytnio goblinów.

W trakcie przeszukiwania pomieszczeń, natknęliśmy się na biblioteczkę, większość książek mówiła o hodowaniu roślin, ale znaleźliśmy również coś innego, ciekawszego. Był to zwój kapłański poświęcony przez Beshiaha. Ktokolwiek go stworzył, musiał być gorliwym wyznawcą tego boga, ponieważ tylko nieliczni doświadczają przywileju stworzenia takiego przedmiotu. Zabraliśmy zwój ze sobą, aby go później przebadać. Nasza wędrówka po świątyni trwała jeszcze kilka godzin, ale udało nam się znaleźć pomieszczenie, gdzie przebywał nowy właściciel świątyni.

Była to grota naturalna, do której prowadził jeden z korytarzy. Gdy do niej weszliśmy zaatakowały nas dwa drzewce, ale nie sprawiły nam dużego problemu, walczyliśmy już z nimi wcześniej i wiedziałem, że nie mogą się oprzeć mocy mojej wiary i ciosom mojego topora. Cała jaskinia obrośnięta była jakimś bluszczem, który wczepiał nam się w nogi i nie pozwalał szybko poruszać. Musieliśmy wycinać sobie w nim drogę, aby dostać się do środka jaskini, gdzie widzieliśmy w ciemnościach zarysy drzew. To była istna droga przez mękę, czułem, że rośliny nie chcą nas wpuścić do jaskini i wszelkimi siłami starają się nam uprzykrzyć drogę. Jednak nie poddaliśmy się i po ciężkiej przeprawie doszliśmy do środka jaskini, gdzie zobaczyliśmy kilka osób.

Dwie z nich rozpoznaliśmy od razu, była to córka rodziny kupieckiej Hucrele oraz rycerz sir Bradfor. Stał z nimi człowiek, który najprawdopodobniej odpowiadał za wszystko co tutaj ujrzeliśmy. Odziany był skromnie w szatę i nie miał na sobie żadnych ozdób, jego twarz poorana była zmarszczkami, a w dziwnym wzroku widziałem oznaki szaleństwa. Gdy nas zobaczył zaczął coś mówić o tym, że wtargnęliśmy na jego teren i że będziemy musieli za to zapłacić. To wystarczyło, by Ziriel wymierzyła z kuszy i strzeliła. Oczywiście nie trafiła, ale nie było już odwrotu. Kapłan zaczął modlić się do swojego boga, a rycerz z czarodziejką i dwa drzewce zaatakowały nas. Od razu rzuciłem się w stronę kapłana, ponieważ według mnie to on stanowił największe niebezpieczeństwo. Jednak nieznacznie się spóźniłem, gdy wymierzałem cios w niego, z ziemi wystrzelił kamień i zamknął w sobie całą jego postać. Mój topór z donośnym łomotem uderzył w kamień. Rozejrzałem się w poszukiwaniu następnego przeciwnika, ponieważ nie przypuszczałem abym się przebił przez taką osłonę. Zaraz koło kapłana stała czarodziejka i rzucała jakieś zaklęcie. Podskoczyłem do niej i potężnie się zamachnąłem… no cóż widać nie walczyła ona zbyt wiele albo nie była spełna rozumu, bo nie uchyliła się przed moim ciosem i ściąłem ją jak gałązkę. Jednak w tym momencie kątem oka zauważyłem za sobą jakiś ruch, to kapłan atakował mnie otoczony kamienną skórą. Uskoczyłem przed ciosem i rozpoczęła się prawdziwa walka. Kapłan nie był zbyt szybki, ale jego ciosy miały niesamowitą siłę, a uderzenia mojego topora ledwo przebijały się przez jego pancerz. Jednak moja wiara była silna i udało mi się go pokonać. Gdy obejrzałem się na mych towarzyszy, to zobaczyłem, że oni również poradzili sobie ze swoimi przeciwnikami. Jednak mój syn był strasznie poraniony, więc czym prędzej podszedłem do niego i razem z nim modliłem się do Lorsha, aby uleczył nas po tej bitwie. Nasza odwaga musiała podobać się mojemu bóstwu i wyleczył on rany Gotreka.

Gdy już emocje opadły, powiedziałem Ziriel, aby następnym razem nie spieszyła się tak bardzo z rozpoczęciem walki, ponieważ teraz nie został nikt, kto mógłby nam cokolwiek wyjaśnić co się tutaj dzieje. Rozejrzeliśmy się po okolicy i zauważyliśmy dziwne drzewo, które stało nieopodal. Drzewo to miało tylko jeden owoc, białe jabłko. Zerwaliśmy go i Ziriel włożyła go do swojego plecaka. Na ziemi znaleźliśmy również skrzynię wrośniętą w ziemię. W środku był mały woreczek, pokryty jakimiś runami oraz kilka kamieni szlachetnych. Wzięliśmy wszystko i opuściliśmy te przeklęte miejsce.

Gdy dotarliśmy do karczmy, w której mieliśmy swój pokój, potwornie zmęczeni pozbyliśmy się smrodu, który prawie wrósł nam w skórę i udaliśmy się na spoczynek. Następnego dnia postanowiliśmy przyjrzeć się bliżej przedmiotom, które zdobyliśmy. Ja przestudiowałem zwój, który okazał się być modlitwą o korową skórę, a Gotrek badał sakiewkę z Adrianem. Po tych ich oględzinach powiedzieli nam, że sakiewka tłumi magię jakiegoś przedmiotu, który znajduje się w środku. Najprawdopodobniej był to kryształ, który Felix zabrał od kapłana-zdrajcy z miasta Elijeh. Zajrzałem do środka i rzeczywiście znajdował się w środku. Nie byłem pewien czy możemy go wyciągnąć, ale Adrian wziął odemnie woreczek i zaczął się dokładnie przeglądać zawartości. Po chwili wyciągnął kryształ i to było najgłupsze co mógł zrobić. Otoczyła nas dziwna mgła, a my zostaliśmy przez coś pochwyceni, starałem się od tego uwolnić, ale nie mogłem oderwać tego czegoś od swojej szyi. Usłyszeliśmy głosy rozmawiające ze sobą, szepczące, nie wiem co dokładnie mówiły, ale po chwili padło pytanie – „Kim jesteście?” – nie wiedziałem kto stał za tą magią, ale nie miałem zamiaru mu się poddać. Rzekłem coś o tym, że ma natychmiast nas uwolnić, ale to ostatnie co z tego czasu pamiętam. Jak się później dowiedziałem z kryształu wydostały się jakieś macki, które nas porwały w powietrze i zaczęły nami rzucać po całym pomieszczeniu.

Gdy się ocknąłem, byłem na skraju wyczerpania, pokój był totalnie zdewastowany, a moi towarzysze leżeli rozrzuceni po ścianach. Podczołgałem się do Gotreka, aby sprawdzić czy żyje, ale zobaczyłem, że jest śmiertelnie ranny. Najprawdopodobniej miał złamany kręgosłup i właśnie konał. Nie mogłem na to pozwolić, to jest mój jedyny syn, dziedzic i spadkobierca mojego całego życia, więc zacząłem się modlić do Lorsha o uzdrowienie Gotreka. Wiedziałem, że Lorsh nigdy do tej pory nie obdarzył mnie taką mocą uzdrawiającą i najprawdopodobniej nigdy to nie będzie miało miejsca, ale nie mogłem nie spróbować. Jednak coś się jednak stało, bo w pokoju pojawił się wysłannik Lorsha, który nazywa się Anumis. Skierował na mnie swój wzrok i zapytał czy wiem, że nie mam prawa prosić Lorsha o uzdrowienie, potwierdzająco kiwnąłem głową na co on mi powiedział, że muszę wybrać pomiędzy życiem mojego syna, a moją wiarą w Lorsha. Byłem zmieszany, ale w głębi wiedziałem, że odpowiedź może być tylko jedna. Położyłem dłoń na głowie Gotreka i w tym momencie zemdlałem.

Gdy się ocknęliśmy znajdowaliśmy się u uzdrowiciela, który jak się okazało od kilku dni zajmował się naszymi ranami, a było się czym zająć. Byliśmy bardzo poważnie poturbowani i wymagaliśmy kilku dni odpoczynku. Postanowiliśmy ten czas spędzić w karczmie i tam zastanowić się co dalej. Po rozmowie ustaliliśmy, że przeczekamy zimę tutaj, a jak tylko śniegi się roztopią, wyruszymy do Białego Miasta, szukając czarodzieja, który pomoże nam rozwikłać zagadkę kryształu. Jako że do wiosny było sporo czasu, Gotrek i Adrian studiowali swoje księgi, a ja miałem czas na rozmyślanie o tym co miało miejsce. Nigdy się nie spodziewałem, że ujrzę na własne oczy Anumisa i myślałem o tym co to może znaczyć dla mojej przyszłości. Postanowiłem poczekać na rozwój wypadków oraz baczniej wypatrywać znaków od mojego boga. Z nastaniem wiosny udaliśmy się jeszcze do Bezsłonecznej Cytadeli z zamiarem rozliczenia się z koboldami, ale obyło się bez walki. „Królowa” koboldów oddała nam przedmioty, które nam obiecała i dowiedzieliśmy się, że uwolniony przez nam smok grasuje na dole i co jakiś czas zabija napotkane koboldy. Gdy powróciliśmy do wioski, zakupiliśmy potrzebny prowiant i wyruszyliśmy na szlak do Białego Miasta.



Kroniki VIII: Strażnica Armun (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Adrian Reol (Sarak)

Czas i miejsce: Rok 1126 Nowej Ery, miesiąc lipiec. Trakt od południa w stronę Białego Miasta (Tragonia, Dominium).


Nasza droga prowadziła przez ciekawe miejsca, kaplicę Razina, Krater Yish, ale nie mieliśmy czasu by im się dokładniej przyjrzeć. Chcieliśmy dotrzeć do Białego Miasta i znaleźć rozwiązanie frapującej nas zagadki. Jednak nie było nam dane obyć się bez przygód. Gdy dotarliśmy do karczmy „Pod Bezpieczną Pieczęcią” w Strażnicy Armun, niedaleko Krateru, zobaczyliśmy, że na plac podjechał powóz otoczony sporą grupką służby. Zauważyliśmy tylko, że wysiadły z niego jakieś dwie kobiety. Musiały mieć wysoki status tam skąd pochodziły, ponieważ nie każdego jest stać na tyle osób towarzyszących podczas podróży. W karczmie okazało się, że panna, która przyjechała, jest córką kogoś ważnego, pochodzącego z Erghold i jak się można było spodziewać, zajęła pokoje, które moglibyśmy wynająć. Ja oczywiście nie raz już spałem we wspólnej izbie, więc to nie żadna niewygoda i nie miałem ku temu żadnych przeciwwskazań. Za to mój syn i Adrian upatrzyli sobie dwie służki, które podróżowały ze szlachcianką i rzucali w ich kierunku zbereźne spojrzenia. Kilka godzin po zmroku położyliśmy się spać z zamiarem wypoczęcia przed dalszą wędrówką.

Jednak nie było nam dane dospać do rana, w nocy obudził nas hałas. Gdy wyszliśmy na zewnątrz, okazało się, że szlachcianka została porwana. Od razu przypomniał mi się jeden z klientów karczmy, siedział pod ścianą z kapturem na głowie i popijał piwo. Przez cały czas, który spędził w karczmie, nie zdjął kaptura i nie odezwał się do nikogo. Wypytaliśmy o niego, ale nikt nie wiedział kim był i skąd przyszedł. Straż dróg, która zaraz koło karczmy miała swoją strażnicę, rozbiegła się w poszukiwaniu śladów. Ja podszedłem do kapitana strażnicy i wypytałem go co dokładnie się stało. Z tego co mi powiedział, w nocy szlachcianka wyszła z pokoju ze swoją służką i ktoś ją obezwładnił i porwał. Podczas ucieczki zabił strażnika, który pilnował bramy. Postanowiłem zainteresować się tą sprawą, bo wydawała mi się bardzo dziwna. Wypytałem jeszcze drugiego strażnika, który w tym czasie pełnił wartę, ale jego odpowiedzi nie za wiele mi pomogły, bo podczas służby najwidoczniej sobie popijał i za dużo nie zauważył. Naradziliśmy się z resztą towarzyszy i postanowiliśmy, że wyjdziemy i rozejrzymy się trochę, jeśli nie znajdziemy nic ciekawego to wracamy do naszej dalszej wędrówki. Gdy badałem okolicę strażnicy, zauważyłem ciekawy ślad prowadzący do pobliskiego lasu. Zawołałem resztę grupy i podążyliśmy nim.

Ślad zaprowadził nas do lasu Sven. Przed wejściem pobłogosławiłem nas, aby Lorsh czuwał nad naszymi działaniami. Idąc tropem natknęliśmy się na sporą bitkę. Ziriel, która się zakradła do polany, na której miało to miejsce, opowiedziała nam, że na polanie walczy ze sobą kilkudziesięciu ludzi z zamieszkujących najprawdopodobniej ten las band zbójców. Postanowiliśmy nie wtrącać się w jakieś walki, które nas nie dotyczą i dalej szukaliśmy naszego tropu. Droga, którą podążaliśmy doprowadziła nas do wioski w lesie. My skryliśmy się pomiędzy drzewami, a Ziriel ponownie udała się na zwiad. Gdy wróciła, po kilkudziesięciu minutach, przyniosła nam zaskakujące nowiny. Do wioski przyszedł poszukiwany w tych okolicach herszt banitów, Herman Krwawy, niosąc ze sobą szlachciankę. Lecz po chwili do wioski wróciła spora grupa zbójów, która niedawno walczyła na polanie. Jak się okazało zaatakowali oni inną grupę, która przebywała na ich „terenie”. Jednak Krwawy nie był zadowolony, że ci zaatakowali kogoś, gdy on przebywał poza lasem i rozgorzała pomiędzy nimi bójka. Jakby tego było mało z lasu wyskoczyła spora grupa zbójców należących do „Bandy Darrena” i zaatakowała mieszkańców wioski. Krwawy wraz z szlachcianką zamknął się w stodole, ale do walki włączył się jeszcze ktoś. Jakiś czarodziej za pomocą magii zniszczył tył stodoły i dostał się do środka. Ziriel widziała tylko, że wyniósł on szlachciankę i konno opuścił wioskę w tym całym zamieszaniu.

Okrążyliśmy wioskę i udaliśmy się jego tropem. Czarodziej miał nad nami lekką przewagę, ale systematycznie udawało nam się go doganiać. Ostatecznie udało nam się to zrobić, gdy wchodziliśmy na dziwnego kształtu górę. Jednak nie było nam dane go dorwać, ponieważ ten gdy tylko zobaczył, że zaraz go dopadniemy, wyrzucił w naszym kierunku jakąś dziwną kulkę, która wybuchła i drogę przed nami spowiła chmura dymu. Jednak nie miałem zamiaru wypuścić mojej zwierzyny, gdy byłem już tak blisko. Wezwałem moc mojego boga i stworzyłem Piaskowego Diabła. W sumie ten stwór wykorzystywany jest do walki, ale z tego co wiedziałem, to dzięki swoim zdolnościom nadaje się również do rozpraszania szkodliwych oparów. Nakazałem swojemu przywołańcowi ruszać przodem, a ja pobiegłem zaraz za nim. Miałem dobre przeczucie, nie wiem w jaki sposób ten opar mógł nam zaszkodzić, ale dzięki przywołańcowi bez przeszkód przebiegliśmy przez chmurę.

Rozpoczął się szaleńczy pościg, który miał zaskakujące zakończenie. Będąc prawie na szczycie góry, zobaczyliśmy dziwną sytuację. Człowiek, którego ścigaliśmy, leżał najprawdopodobniej konając na ziemi, obok niego leżała służka szlachcianki, a za nimi stała szlachcianka i jakaś nowa osoba. Adrian jak tylko ją zobaczył pomodlił się o ciszę, która miała uniemożliwić tej osobie czarować, jednak czar nie był wystarczająco silny i zobaczyliśmy po raz kolejny chmurę dymu, która przesłoniła nam widok. Ja wiedziałem już co mam robić, jednak pomimo naszej błyskawicznej reakcji nie udało nam się pochwycić naszego nowego przeciwnika. Wbiegliśmy na nim na wzgórze, ale zobaczyliśmy tylko, że znika pod postacią mgły w lesie. Byłem już poważnie zdenerwowany, po raz kolejny nasi przeciwnicy tchórzliwie przed nami uciekali. Ziriel zeszła na dół, aby sprawdzić ciała, które zostawiliśmy za sobą. Po chwili wróciła, a za nią szło kilku zbójów, trzymając ją na celu kusz, które mieli w rękach.

W myślach pomodliłem się o spokój do Lorsha bo krew już mnie zalewała. Jak się okazało, dogonił nas sam Darren, przywódca grupy, która zaatakowała wioskę, którą mijaliśmy niedawno. Po krótkiej rozmowie okazało się, że chce on dowiedzieć się co to za kultyści zamieszkują ten las i postanowił nam towarzyszyć do ich świątyni, w której mieliśmy nadzieję ich znaleźć. Odesłał resztę swoich ludzi i wraz z piątką zbójów ruszył z nami. Miałem wielką ochotę rzucić się na nich z moim toporem, ponieważ sama ich obecność przyprawiała mnie o obrzydzenie, ale powstrzymałem się, mając na uwadze niespodzianki, jakie mnie do tej pory spotkały w lesie.

Poruszając się szlakiem, który wyznaczył Adrian, przemierzaliśmy ten dziwny las. Po kilku godzinach naszym oczom ukazała się brama. W wąwozie pomiędzy skałami ktoś postawił bramę, tak aby blokowała dalsze przejście. Postanowiliśmy, że Ziriel i jeden z ludzi Datrena zakradnie się do bramy i wespnie się na mur oraz zabije patrolujących go ludzi. Plan się mniej więcej udał, z tym że Ziriel zaalarmowała strażników i tylko dzięki temu, że mieliśmy kusze, udało nam się zabić te osoby. Po chwili droga stała przed nami otworem.

Gdy przeszliśmy przez bramę, zobaczyliśmy, że tuż za nią rozpościera się nienaturalna mgła. Nie mieliśmy wyjścia, więc powoli weszliśmy w nią, uważnie stąpając. Jednak nie tak uważnie jak sądziliśmy, po kilku krokach jeden z ludzi Darrena spadł w jakąś dziurę i skręcił kark. Kilka chwil zajęło nam zorientowanie się co się stało. Po omacku musieliśmy szukać drogi na dół. Udało nam się znaleźć ścieżkę, która prowadziła w dół, ale była bardzo stroma i większość z nas, gdy nią schodziła, na samym końcu zjeżdżała na plecach. Jednak nie to był nasz największy problem.

Gdy tylko znaleźliśmy się, na dole usłyszeliśmy, że coś pędzi w naszym kierunku. Nie byłem pewien, ponieważ nic nie można było zobaczyć w tej mgle, ale chyba zaatakował nas jakiś kościany wilk. Wszyscy rozpierzchli się w różne strony, aby szukać miejsca do obrony. Ja miałem to szczęście, że gdy tylko się przeturlałem, znalazłem się w miejscu, w którym mgła się kończyła. Koło mnie stał mój syn, więc krzyknąłem, aby wszyscy przyszli tu gdzie stałem, bo wiedziałem, że walka we mgle nie ma sensu. Tak też się stało i po chwili z mgły wyłoniła się Ziriel i Adrian.

Przygotowałem się na atak bestii, ale to co zobaczyłem zmroziło mi krew w żyłach. Z mgły wyskoczył ogromny szkielet wilka, najprawdopodobniej stworzony za pomocą magii nekromanckiej. Walka była bardzo trudna, nie bardzo mogliśmy parować ciosy tej bestii, a większość ataków bezsilnie odbijała się od kości bestii. Widziałem, że Adrian próbował zniszczyć tą bestię za pomocą jakiegoś rodzaju czaru ognistego, ale również jego magia nie mogła powalić naszego przeciwnika. Ja długo przygotowywałem się do zadania jakiegoś potężnego ciosu i moja cierpliwość się opłaciła, w pewnym momencie bestia odsłoniła swój jeden bok, a ja tylko na to czekałem. Wyprowadziłem atak z całej siły i dzięki temu udało mi się pogruchotać jej ramię oraz cześć korpusu. To już był koniec walki, pozbawiona kończyny bestia została powalona. Zasapani i poranieni rozglądaliśmy się dookoła.

Przed nami wyłoniła się świątynia An-ksienamei. Pomodliłem się chwilę do Lorsha, aby dał mi siłę do walki z kapłanami tej bogini w samym sercu jej świątyni. Spojrzeliśmy po sobie i weszliśmy do środka.

W środku pomieszczenie oświetlone było przez koksowniki. Gdzieś w mroku zauważyliśmy ściganego przez nas maga, który chyba aby nas przestraszyć powiedział coś o spotkaniu śmierci i wycofał się do następnego pomieszczenia. Pomieszczenie to było wysokie, na jakieś kilkanaście metrów, przy ścianach biegł balkon na wysokości kilku metrów. Zaraz po tym jak do niego weszliśmy z dwóch nisz, które znajdowały się po przeciwnej stronie wyszły naprzeciw nam dwa ogromne szkielety. Znam się trochę na tym i wiedziałem, że walka z nimi nie będzie łatwa. Nie były to pierwsze lepsze szkielety, stworzenie takich nieumarłych zajmuje dobremu magowi kilkanaście dni i wymaga odprawienia trudnego rytuału. Nie namyślając się długo, ruszyłem w kierunku jednego z nich, jednocześnie trzymając medalion Lorsha w ręce wzywając jego moc, aby odpędzić te istoty. Spodziewałem się, że Adrian zrobi to samo, ale on nie wiedzieć czemu zaczął rzucać jakieś czary. Po chwili dowiedziałem się na kogo je rzucał, gdy z balkonu znajdującego się nad nami wyleciały magiczne pociski. Udało mi się odgonić jednego ze szkieletów i już obracałem się w kierunku drugiego, gdy zauważyłem że Ziriel, która chciał wbiec po schodach na balkon, przewraca się odrzucona przez jakąś niewidoczną barierę magiczną. Liczyłem, że Adrian lub Gotrek w jakiś sposób ją rozproszą, ale jak zwykle się myliłem. Po odgonieniu drugiego ze szkieletów odwróciłem się w kierunku schodów. Kątem oka zauważyłem, że moi towarzysze są już poważnie ranni. Pomodliłem się do Lorsha, aby pozwolił mi przejść przez tą barierę i jak zwykle przepełniła mnie duma z mojego boga. Bariera rozproszyła się i wbiegłem na schody, jednak gdy obejrzałem się za siebie okazało się, że tylko ja przedostałem się przez nią, a reszta moich towarzysz dalej stoi na dole. Skierowałem swój wzrok na magów stojących na balkonie i biegiem ruszyłem w ich kierunku. Już po chwili pierwsze pociski uderzyły we mnie, teraz cała trójka magów starała się zabić mnie, moich towarzyszy zostawiając na później. Ze słowami modlitwy do Lorsha rzuciłem się na przeciwników.

Nie za wiele pamiętam z tej walki, bo po jej skończeniu jeszcze kilka ładnych chwil miałem ciemność przed oczami, byłem przypalany ogniem, w moje ciało uderzały magiczne pociski i inne czary. Tylko dzięki łasce Lorsha udało mi się to przeżyć. Po walce skupiłem resztki swej woli na modlitwie do Lorsha o uzdrowienie, jednak me siły były bardzo wyczerpane i udało mi się tylko częściowo uleczyć.

W tym czasie Gotrek zauważył, że kryształ, który trzymał w rękach posąg bogini An-ksienamei, najprawdopodobniej podtrzymuje barierę i starał się go niszczyć. Gdy udało im się to zrobić, bariera upadła, a moi towarzysze weszli na balkon. Wspólnie przyznaliśmy, że byliśmy bardzo blisko śmierci i ostrożnie ruszyliśmy w kierunku korytarza, z którego usłyszeliśmy głos maga, który wzywał kogoś.

Zakradliśmy się do pomieszczenia i zobaczyliśmy, że mag ten stał naprzeciw portalu i rozmawiał z kimś, kto był po jego drugiej stronie. Nie usłyszeliśmy za wiele, ale zapamiętałem jedno imię, Ulrik. Tak się nazywała osoba po drugiej stronie i gdy zauważyła ona, że jesteśmy świadkami ich rozmowy, najwidoczniej strasznie się zagniewała. Usłyszeliśmy jak Ulrik, kimkolwiek jest, w gniewie rzucił jakiś czar, który spowił ogniem maga i spalił go doszczętnie. Ogień zaczął się rozprzestrzeniać po pomieszczeniu paląc nawet kamień.

Skoczyłem do szlachcianki, która leżała nieprzytomna na ziemi i zarzuciłem ją na ramię. Z portalu usłyszeliśmy tylko słowa, które przepowiadały, że teraz wszyscy spłoniemy. Drogi, którą się wydostaliśmy nie pamiętam również zbyt dokładnie, byłem wykończony, poraniony i głodny. Najważniejsze, że dotarliśmy do strażnicy, gdzie przywitał nas kapitan Werner, nie mogąc nadziękować się nam za uratowanie szlachcianki. Następnego dnia, po odpoczynku, porozmawialiśmy jeszcze chwilę z nim, a on wręczył nam nagrodę, jako podziękowanie za udzieloną pomoc. Gdy tylko wypoczęliśmy, udaliśmy się w dalszą podróż do Białego Miasta. Tam spotkaliśmy się z Azranem, który jednak nie był w stanie nam pomóc z kryształem, chociaż umówił nam spotkanie z kimś kto według niego był w stanie to zrobić. Spotkanie to umówiliśmy na za dwa tygodnie w Gardionie Wschodnim.



Kroniki IX - XVIII

Niestety następnych 10 rozdziałów jest zniszczonych i nieczytelnych. Prawdopodobnie Kroniki zostały uszkodzone podczas walki z krasnoludami o Wzgórze Czarnej Lilii, kiedy drużyna została przywołana przez potężnego czarownika, aby wykonać jego magiczny rozkaz. Cząstkę losów Gotha z rodziny un Nathrek z tego okresu można poznać dzięki zapiskom Gotreka un Nathrek, jego syna i Maga Walki oraz Radagasta, nekromanty, który był członkiem tej drużyny. Historycy jednak uważają, że Goth w późniejszym czasie odtworzył swoje Kroniki, jednakże do teraz nie znaleziono żadnych wskazówek, gdzie te zapiski mogłyby się znajdować.
Zachowała się jedynie lista rozdziałów, w których kapłan Lorsha, Goth opisywał swoje losy:

Kroniki IX: Akademia Viskani
Kroniki X: Księżycowa Skała (Kroniki Gotreka)
Kroniki XI: Ogon Diabła I (Kroniki Gotreka)
Kroniki XII: Ogon Diabła II (Kroniki Gotreka)
Kroniki XIII: Wysoka Wieża I (Kroniki Gotreka i Radagasta)
Kroniki XIV: Wysoka Wieża II (Kroniki Gotreka i Radagasta)
Kroniki XV: Umarli Kapłani (Kroniki Gotreka i Radagasta)
Kroniki XVI: Droga do Paddar (Kroniki Gotreka i Radagasta)
Kroniki XVII: Morderstwo w Virk (Kroniki Gotreka i Radagasta)
Kroniki XVIII: W drodze do Dirdighen (Kroniki Gotreka i Radagasta)


Kroniki XIX: Podziemia Hamnossa (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc maj. Szlak z Dirdighen do Miasta Mgieł (Tragonia).


Tak więc wyruszyliśmy w dalszą podróż do Miasta Mgieł. Droga przed nami prowadziła spokojnym traktem, dlatego nie spodziewałem się więcej niespodzianek. Jednak Lorsh miał wobec nas inne plany. Jechaliśmy spokojnie przez niewielki lasek, gdy naszym oczom ukazał się dosyć komiczny widok. Ponad sto metrów przed nami przez trakt przebiegało pięciu lub sześciu chłopów niosąc coś ciężkiego. Kiepsko zbita skrzynia, którą nieśli, rozpadła się pod swoim ciężarem i zawartość wysypała się na ziemię. Widząc, że nadjeżdżamy zaczęli gorączkowo zbierać to co powypadało, usilnie starając się ukryć przed nami zawartość skrzyni. W pierwszej chwili nie miałem zamiaru zwracać na nich uwagi, ponieważ moją głowę zaprzątały inne sprawy, jednak reszta drużyny, z którą podróżowałem, postanowiła zabawić się chwilę rozmową z tymi wieśniakami.

Gdy podjechaliśmy do nich, Radagast i Gotrek zapytali chłopów cóż takiego niosą i gdzie zmierzają. Po kilku niejasnych odpowiedziach zwróciłem baczniejszą uwagę na szczegóły rozmowy i okazało się, że ci wieśniacy w jakiś sposób weszli w posiadanie srebrnej zastawy stołowej i wyposażenia godnego szlachcica. Nie mogłem tak zostawić tej sprawy i po kilku dodatkowych pytaniach, podpartych groźbą klątwy, dowiedzieliśmy się co się stało. Do ich wioski przybył podróżnik, który znał położenie ukrytych pod lasem podziemi i wynajął do kopania w ziemi wieśniaków. Grupka, która stała przed nami, została opłacona przez tego badacza i po godzinach ciężkiej pracy dokopali się do celu. Pod ziemią odkryli jakieś stare korytarze, a gdy tam zeszli, to badaczowi, który ich wynajął, zdarzył się wypadek. Garlen, bo tak się nazywał ten nieszczęśnik, wdepnął nieopatrznie w jakąś pułapkę i zginął z bełtem w brzuchu.

Chłopi, długo się nie zastanawiając, zabrali wszystko co napotkali po drodze. Mieli jednak to nieszczęście, że spotkali nas na szlaku, gdy starali się przenieść te przedmioty do wioski. Jednak srebrne przedmioty nie wzbudziły mojego zainteresowania, a raczej fakt, że podróżnik, który zginął z bełtem w brzuchu, po kilku minutach ożył i uciekł gdzieś w ciemne korytarze. Postanowiłem, że udamy się do tych podziemi i sprawdzimy czy rzeczywiście tak to wszystko wyglądało.

Chłopi, niezbyt szczęśliwi, zaprowadzili nas w miejsce, gdzie dokopali się do podziemi i po krótkiej rozmowie, gdy wytłumaczyłem im co się z nimi stanie, gdyby uciekli pod naszą nieobecność, opuściliśmy się na dół. Ziriel uważnie rozglądała się czy aby w okolicy nie ma aktywnych pułapek, ale znalazła tylko tą, która zabiła Garlena. Z pomieszczenia, w którym się znajdowaliśmy, prowadziły cztery korytarze. Postanowiliśmy sprawdzić ten, do którego prowadziły ślady wieśniaków. Idąc nim doszliśmy do pokoju jadalnego. Cały sprzęt, który tu kiedyś był, został albo zniszczony przez czas albo zabrany przez wieśniaków, więc nie było za czym się rozglądać.

Popychani ciekawością zaczęliśmy zwiedzać resztę korytarzy. Gdy mijaliśmy jedno z rozwidleń, Adam, który podróżował z nami od jakiegoś czasu, powiedział że wyczuwa z jednej strony coś bardzo złego. Już wcześniej się przekonałem, że coś z nim jest nie tak i czasami ma dziwne przeczucia. Postanowiliśmy tymczasem nie ryzykować zbędnie i nie zwiedzaliśmy korytarza który napawał go takim strachem. Ziriel cały czas starała się szukać pułapek, jednak chyba nie jest w tym mistrzynią, co się na nas boleśnie zemściło. W jednym z korytarzy dotarliśmy do solidnych drzwi, dodatkowo okutych żelazem, a gdy tylko Ziriel dotknęła klamki rozgorzało piekło. Uruchomiła się pułapka magiczna i w korytarzu nastąpiła potężna eksplozja. Cała drużyna została rozrzucona po ścianach. Dzięki opiece Lorsha, ja uniknąłem poważniejszych obrażeń, ale moi kompani zostali solidnie poparzeni. Najgorzej było z Radagastem i to jego musiałem jako pierwszego leczyć, ponieważ była duża szansa, że nie przeżyje przez swe wątłe ciało.

Gdy już doszliśmy do siebie, postanowiliśmy się wycofać na górę, jednak szczęście nam nie sprzyjało, ponieważ tunel, którym się tutaj dostaliśmy, został zasypany. Sytuacja się skomplikowała, więc nie pozostało nam nic innego, jak poszukanie innej drogi wyjścia. W pierwszej kolejności wróciliśmy do drzwi, aby sprawdzić co było tak zabezpieczone. Gdy wyważyłem drzwi do tego pomieszczenia okazało się, że jest to laboratorium alchemiczne. Po przejrzeniu zawartości znaleźliśmy ciekawy księgozbiór opisujący podstawy alchemii. Zabraliśmy go ze sobą, ponieważ zgodnie orzekliśmy, że ma znaczną wartość.

Dalsze poznawanie podziemi nie napawało nas zbyt optymistycznie, oprócz zasypanych korytarzy, natknęliśmy się na salę tortur. Ostatecznie pozostało nam jedno niezbadane miejsce. Było to miejsce, które tak wystraszyło Adama. Gdy weszliśmy do tego pomieszczenia rozpoznaliśmy, że jest to pomieszczenie straży, jednak w jednej ze ścian znajdowały się potężne metalowe drzwi. Byliśmy ciekawi co się znajduje za nimi, jednak aby zachować ostrożność, Radagast użył zaklęcia wykrycia nieumarłych i zajrzał przez znajdujący się w drzwiach judasz. Nie wiem co tam zobaczył, ale z jego słów wynikało, że za drzwiami znajduje się jakiś portal innego wymiaru, z którego napływają dusze zmarłych. Nie bardzo wierzyłem w sens tego co powiedział, więc postanowiłem sam zajrzeć za drzwi. Jednak chroniony mocą mojego Boga nie zauważyłem za drzwiami nic szczególnego. Adam, który cały czas był z nami, był całkiem przerażony i to oraz opis Radagasta skłoniło mnie do tego, aby postarać się poszukać innej drogi na zewnątrz.

Jeden z korytarzy, który mijaliśmy nie był całkowicie zasypany i postanowiłem mu się bliżej przyjrzeć. Niestety zwały gruzu zostawiły tylko niewielką szczelinę i nie było szans abym się przecisnął, więc Ziriel jako najmniejsza z nas, czołgając się, starała się przedostać na drugą stronę zawaliska. Jak się okazało była to bardzo dobra decyzja, ponieważ dalej znajdował się korytarz, z którego prowadziła drabina na górę. Wyjście z podziemi prowadziło do piwnicy karczemnej wioski znajdującej się nieopodal. Gdy dostaliśmy się na powierzchnię udaliśmy się do miejsca, gdzie zostawiliśmy grupkę wieśniaków. Na miejscu został tylko jeden. Reszta zabrała znaleziony ekwipunek i udała się do wioski. Pomny wydarzeń, których byłem świadkiem, nie miałem ochoty na szukanie ich i wymierzanie im stosownej kary. Udaliśmy się jedynie nad strumień, aby wyprać nasze ubrania i sprawdzić stan naszych obrażeń.



Kroniki XX: Przywołanie Potwora (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc maj. Szlak z Dirdighen do Miasta Mgieł (Tragonia).


W sumie nie wyglądało to tak strasznie. Oprócz Radagasta reszta drużyny trzymała się całkiem nieźle. Jednak postanowiłem, że przeczekamy kilka dni, podczas których Radagast postara się dojść do siebie. Dni spędzone przy strumieniu upływały spokojnie, a jedyną osobą, którą spotkaliśmy, był pewien historyk o imieniu Morgen. Był to wykształcony człowiek, który wieczorem opowiedział nam nieco historii tego regionu. Dowiedzieliśmy się o wojnie jaka miała tu miejsce ponad 400 lat temu pomiędzy magami Zanzibarru, a nieznanym nam Panem Wieży. Mówił o potężnym czarze, którego efektem była mgła, która do dzisiaj otacza doliny wokół Miasta Mgieł. Zresztą właśnie od tej mgły miasto wzięło swą nazwę. Dowiedzieliśmy się jeszcze o wręcz boskim stosunku mieszkańców wobec Pana Wieży, który ponoć czasu wojny nie opuścił wieży. Nie wiadomo czy Władca istnieje, ale w mieście mało kto zbliża się do czarnego jeziora i wyspy, na której stoi Wieża.

Po kilku dniach wyruszyliśmy w dalszą podróż. Podejrzewaliśmy, że do samego miasta mamy jeszcze około siedmiu, może dziesięciu dni, jednak nie dane nam było dotrzeć do celu w tym czasie. Gdy spokojnie przemierzaliśmy szlak w pewnym momencie droga przed nami przyspieszyła. Pomimo tego, że staraliśmy się zatrzymać, droga i cały teren wokół nas zaczął się poruszać w szalonym tempie. Nie wiedzieliśmy co się dzieje, jednak nie mogliśmy niczego zrobić. Pomyślałem, że jesteśmy pod wpływem jakiegoś nieznanego mi efektu magicznego i po chwili okazało się, że mam rację, ponieważ teren wokół nas zaczął zwalniać, a my stanęliśmy przed dwoma dziwnymi osobami. Jeden z nich najprawdopodobniej był magiem, który nas tam sprowadził, ponieważ moc bijąca od niego była wręcz niesamowita. Po chwili osobnik ten głosem niczym grom wydał nam rozkaz „Biegnijcie na wzgórze i zabijcie wszystkich, których tam spotkacie. Ruszać!”. Ja i moi towarzysze wiedzieliśmy, że nie możemy oprzeć się mocy tego rozkazu i musieliśmy wykonać polecenie. Obejrzałem się na resztę towarzyszy, a oni również natychmiast się odwrócili i ruszyliśmy do ataku.

Wzgórze, pod które nas przywołano, pokryte było ruinami jakichś budowli, a wśród nich poukrywana była grupa krasnoludów. Mag, który nas przywołał, został za nami, ukryty za drzewami, które porastały dół wzniesienia. Gdy tylko ruszyliśmy do ataku krasnoludy przywitały nas salwą bełtów. Jednak przez cały czas słyszałem w głowie rozkaz popychający mnie do przodu. Wbiegliśmy wraz z Gotrekiem jako pierwsi na wzgórze, gdzie starliśmy się z kilkoma krasnoludami w zbrojach płytowych. Mimo że nie wiedzieliśmy o co chodzi to walczyliśmy. Rozkaz grzmiał nam w uszach. Po wymianie kilku ciosów wiedziałem, że nasi przeciwnicty to nie nowicjusze – walczyli zaciekle i z dużym doświadczeniem. Tego dnia szczęście mnie opuściło, po kilku chwilach walki poczułem paraliżujący ból i pociemniało mi w oczach. Padając na ziemię zobaczyłem jeszcze zagłębiony w moim boku, prawie po lotkę, bełt z kuszy…



Kroniki XXI: Wizja Arianne i Inicjacja Gotreka (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc maj. Szlak z Dirdighen do Miasta Mgieł (Tragonia).


Ocknąłem się na jakichś noszach przytroczonych do konia. Nie bardzo pamiętałem co się stało, ale ból, który czułem, przy każdym podskoku na nierównościach, skutecznie odbierał mi ochotę do rozmów. Podsłuchałem jedynie jak Gotrek opowiadał, że prawdopodobnie mag, który nas przywołał, użył potężnej wersji czaru „Przywołania Potwora” i magia wybrała nas do wypełnienia rozkazu. Dziwne znaleźć się w sytuacji przywoływanych potworów…

Po kilku godzinach podróży, które spędziłem na noszach przytroczonych do konia, zauważyłem że wszędzie wokół nas pojawiają się pasemka mgły. Był to znak, że zbliżamy się do Doliny Mgieł i samego Miasta. Jednak podróż stawała się z każdą chwilą podczas której mgła gęstniała coraz trudniejsza. Pod wieczór postanowiliśmy się zatrzymać, aby się zastanowić, czy nie przeczekać tych złych warunków.

Podczas rozmowy dowiedziałem się, że Gotrek i Radagast użyli swoich czarów, aby wyciągnąć ze mnie bełt i zatamować krwotok, który przy jego wyciąganiu powstał. Co ciekawe podobno Adam używając telekinezy wyciągnął bełt z mojego ciała. Jako że nadal byłem wykończony nie bardzo przysłuchiwałem się rozmowie, ale zastanowił mnie ten fakt i kazałem im przyjrzeć się bliżej naszemu towarzyszowi.

Gotrek bardzo się oburzył, gdy powiedziałem, że fakt, iż nadal żyję, jest wolą Lorsha. Z dziwnym błyskiem w oku powiedział, że to zasługa jego i Radagasta, jednak ja wiem, że to Lorsh postanowił, iż nie jestem gotów, aby stanąć w jego szeregach. Z drugiej strony niepokojące dla mnie stało się jego zachowanie. Coraz częściej zapominał o szacunku gdy zwracał się do mnie, a czasami odzywał się wręcz jak do równego sobie. Pomyślałem wtedy, że muszę w najbliższej przyszłości coś z tym zrobić, aby określić jego aktualną pozycję w rodzinie.

Podczas dalszej podróży mgła nasiliła się nienaturalnie, a dyskusja odnośnie naszej dalszej podróży znudziła mnie kompletnie. Ziriel, gdy zobaczyła co się dzieje, jak zwykle chciała się wycofać, ale na szczęście nikt więcej nie poparł jej pomysłu i powoli poruszaliśmy się dalej. Mgła była tak gęsta, że widoczność ograniczała się do głowy konia, na którym się jechało. Po kilku godzinach postanowiliśmy rozbić obóz, dalsza podróż w takich warunkach nie miała sensu.

W nocy przyśniła nam się wszystkim niezwykła i bardzo realna wizja. W tym śnie wyruszyliśmy z samego rana, w gęstej jak mleko mgle, w dalszą podróż i na swej drodze natknęliśmy się na niewielką wioskę. Co jeszcze dziwniejsze w wiosce tej znajdowała się kaplica bogini Arianne. Kapłanki, gdy tylko podjechaliśmy pod drzwi, zaprosiły nas do środka. Jako że nie czułem się najlepiej, poprosiłem Gotreka, aby pomógł mi wejść do kaplicy jednak ten nawet się nie oglądając za siebie rzekł, aby Lorsh mi pomógł. Poczułem się jak rażony piorunem, członkowie naszej drużyny spojrzeli po sobie, a Ziriel podeszła, aby mi pomóc. W tym momencie wiedziałem, że nadszedł czas próby dla Gotreka. Jednak ta chwila musiała jeszcze poczekać.

W kaplicy udałem się wraz z kapłankami do osobnego pomieszczenia, gdzie wzywały one moc Arianne, aby uleczyć mnie i także rannego Gotreka. Nie wiem ile czasu to trwało, ponieważ ich modlitwy uśpiły nas, jednak, gdy się ocknąłem, poczułem, że moje rany zostały wyleczone.

Spotkaliśmy się z resztą drużyny w głównej części kaplicy, gdzie dowiedzieliśmy się, że jedyną zapłatą jakiej kapłanki od nas oczekują, jest nasz udział w uczcie dziękczynnej. Podczas rozmowy z kapłankami dowiedzieliśmy się jeszcze kilku nieco intrygujących rzeczy. Kapłanki, które zresztą jak zauważyłem nosiły symbol przynależności do świątyni Trzech Koron, który nie istniał od kilkuset lat, twierdziły że Pan Wieży rozkazał zabić wszystkich kapłanów w mieście. W tym celu podstępnie zwołano naradę kapłanów, na których stawili się przedstawiciele wszystkich religii obecnych w mieście. Na samej naradzie doszło do wielkiego mordu, gdzie wszyscy kapłani zostali zabici przez żołnierzy Pana Wieży. Wierni, którzy zostali w mieście, pozbawieni swoich pasterzy, albo wypierali się swojej wiary, albo ginęli od ciosów żołnierzy.

Po dwóch latach od tego haniebnego wydarzenia, świątynia Trzech Koron wysłała kapłanki Arianne w okolice Miasta Mgieł, aby leczyły i pomagały osobom chorym i rannym, ponieważ represje w mieście trwały nadal. Jednak osada z każdym dniem się rozrastała o ludzi, którym pomogły kapłanki i którzy nie chcieli wracać pod rządy Pana Wieży. Cała ta historia wydała mi się nieco nieprawdopodobna, niemożliwe aby takie wydarzenia mogły się wydarzyć bez wiedzy kapłanów Lorsha, jednak postanowiłem dalej obserwować co się stanie.

Niedługo potem rozpoczęła się wieczerza, stoły zastawione były pustymi półmiskami, a przy każdym z nich zasiadali mieszkańcy wioski. Wieczerza rozpoczęła się od modlitwy błagalnej do Arianne. Przyglądałem się temu z boku oczekując na rozwój wydarzeń i rzeczywiście już po chwili stało się coś nieoczekiwanego.

Z mgły, która otaczała osadę, wyłoniło się kilkudziesięciu wojowników na koniach z wyszytym symbolem Wieży. Rozpoczęła się rzeź, bezbronni mieszkańcy wioski padali pod ciosami żołnierzy. Krzyknąłem do drużyny, aby zebrali się koło mnie i abyśmy postarali się dostać do naszych koni. Jednak żołnierze nie zwracali na nas w ogóle uwagi i gdy próbowałem jednego z nich ściągnąć z konia, ten przejechał przeze mnie niczym przez powietrze. Zrozumiałem, że w tej chwili jesteśmy jedynie widzami, a to co zobaczyliśmy napawało mnie gniewem. Po zabiciu mieszkańców wioski kapłanki zostały obdarte z szat, a następnie kolejno gwałcone, a gdy już żołnierze zaspokoili swoją żądzę, również kolejno ginęły od ciosów miecza. Po chwili przy życiu została tylko jedna z nich, ta która nas ugościła, Wysoka Kapłanka. Żołnierze zerwali z ciał kapłanek święte medaliony przedstawiające symbol boginie Arianne i trzech z nich założyło go sobie na szyję.

Patrzyłem w gniewie co się stanie, ponieważ byłem pewien, że takie świętokradztwo nie ujdzie im na sucho, nawet przy tak łagodnej bogini jaką jest Arianne. I już po chwili jeden z żołnierzy z medalionem padł na ziemię z roztrzaskaną czaszką. Jak się okazało jego kompanowi wystrzeliła kusza trafiając go dokładnie w skroń. Chwilę później drugi z żołnierzy rozdarł się na całe gardło, chwytając się za głowę. Mogę sobie tylko wyobrazić co szeptała mu w tym momencie Arianne do ucha… Drugi z żołnierzy uciekł do lasu cały czas krzycząc. Trzeci żołnierz, który zabrał amulet świątynny, natychmiast ściągnął medalion z szyi. Dowódca żołnierzy, widząc co się dzieje, podszedł do pozostałej przy życiu kapłanki i zerwał jej z szyi medalion, jednocześnie mówiąc, że niedługo zawiśnie on w nowopowstałej świątyni Pana Wieży. Jednak nie założył go, tylko schował za pazuchę i dobił konającą kobietę. Ta ostatnimi siłami spojrzała na mnie i powiedziała „Pomóż nam Goth”, po czym umarła.

Tak zakończyła się nasza wizja i obudziliśmy się w obozowisku, skąd wyruszyliśmy w naszym śnie. Nasze rany jednak zostały naprawdę wyleczone. Gdy tylko spojrzeliśmy po sobie, wiedzieliśmy, że każdy z nas pamięta wydarzenia z nocy.

Postanowiliśmy sprawdzić czy rzeczywiście ta osada znajduje się w pobliżu, jednak zanim wyruszyliśmy, musiałem wyjaśnić z Gotrekiem jego wcześniejsze zachowanie. Po krótkiej wymianie zdań widziałem, że Gotrek boi się stanąć naprzeciw mnie do walki, jednak nie miałem zamiaru tym razem mu odpuścić. Zdecydowałem że albo stanie się mężczyzną, albo umrze.

Rozpocząłem modlitwę do Lorsha o rozstrzygnięcie tej walki, po czym wsiadłem na koń i ruszyłem w stronę Gotreka. Ten ruszył galopem przed siebie, starając się ode mnie oddalić. Wiedziałem, że jego celem jest walka na odległość, na co nie mogłem sobie pozwolić, więc spiąłem swojego konia do pościgu. Walka była zacięta jednak w decydującym momencie moja modlitwa do Lorsha o wyleczenie moich ran nie przyniosła skutku, spojrzałem w kierunku nieba i uśmiechnąłem się. Wiedziałem co to oznacza, jednak walczyłem do samego końca, wierząc w mądrość mojego Boga. Po jednym z czarów Gotreka nie byłem w stania utrzymać się na koniu i padłem na ziemię.

Gdy się ocknąłem, znajdowałem się w kaplicy Arianne z naszej wizji. Moje ciało przepełniał ból, ale również duma z faktu, że moja nadzieja na przedłużenie rodu Nathreków jest właściwie ulokowana. Pogratulowałem Gotrekowi dobrej walki i oznajmiłem mu, że od teraz stał się wojownikiem i mężczyzną. Jednocześnie przypomniałem mu, że teraz jeszcze większą wagę musi przywiązywać do wiary w Lorsha. Jako że ja nie czułem się na siłach, reszta drużyny wyruszyła przeszukać pobliską okolicę. Ja ten czas poświęciłem na modlitwę o swoje zdrowie i przyszłość i rozsądek dla Gotreka.

Po jakimś czasie poczułem przypływ sił i byłem w stanie opuścić kaplicę i pomóc kompanom w ich poszukiwaniach. Gdy do nich podszedłem okazało się, że szukają niedaleko stawu ciała jednego z żołnierzy z naszej wizji, który zginął od bełtu. Pamiętaliśmy, że dowódca żołnierzy kazał wrzucić jego ciało do wody. Przechadzałem się starając się coś wypatrzeć, gdy poczułem wibrowanie mojego amuletu. Natychmiast się zatrzymałem i kazałem im kopać w tym miejscu.

Znak od Lorsha pozwolił nam znaleźć jedno z ciał, przy którym był medalion przedstawiający gołębia, czyli znak Arianne. Odnieśliśmy medalion do kaplicy i gdy znaleźliśmy się z nim w środku, ołtarz zalśnił łagodną, błękitną poświatą. Położyliśmy medalion na ołtarzu, a naszym oczom ukazał się widok ćwiartki drzwi unoszących się w powietrzu. Domyśliliśmy się, że musimy skompletować wszystkie cztery części, aby drzwi okazały się w całości. Niezwłocznie rozpoczęliśmy dalsze poszukiwania.

Gdy mgła nieco opadła, zauważyliśmy w oddali dym z ognisk. Postanowiliśmy sprawdzić co się tam znajduje i gdy dotarliśmy w te miejsce okazało się, że jest to niewielka wioska. Skierowaliśmy nasze kroki do karczmy, gdzie zasięgnęliśmy nieco języka. Okazało się, że nie jesteśmy pierwszymi, którzy interesowali się medalionami. Gospodarz powiedział, że przed nami był tutaj wojownik z takim właśnie medalionem, który wyruszył na pobliskie bagna, aby walczyć z jakimś stworem, który napadał na mieszkańców wioski. Po przepytaniu jeszcze kilku osób, między innymi niejakiego Johana bez nogi, którą stracił, gdy zaatakowała go bestia, nakreśliliśmy sobie wydarzenia, które mają i miały tu miejsce. Najprawdopodobniej ten wojownik również przybył tutaj, aby ukoić dusze kapłanek, jednak jego misja nie powiodła się. Zginął od ran jakie zadała mu bestia i został pochowany na pobliskim cmentarzu.

Postanowiliśmy najpierw udać się w stronę bagien, a później, o ile wystarczy czasu sprawdzić ciało wojownika na cmentarzu. Wieśniacy ostrzegli nas, że w lesie żyje zielarka, które według nich oddaje się bestii w zamian za pozostawienie jej przy życiu przez potwora. Nie uwierzyliśmy im oczywiście w te bzdury, jednak głupotą byłoby nie sprawdzić czy nie widziała czegoś, mieszkając w lesie.

Rozmowa z zielarką była dosyć dziwna, ale udało nam się dowiedzieć od niej, że rzeczywiście jakiś stwór grasuje niedaleko bagien. W zamian za noc spędzoną z Gotrekiem obiecała powiedzieć nam, gdzie dokładnie możemy spotkać potwora. Przystaliśmy na ten układ i zielarka wskazała nam miejsce, gdzie możemy spotkać bestię.

Po przybyciu na miejsce rozejrzeliśmy się i przygotowaliśmy się do walki. Niedługo przed zmierzchem doczekaliśmy się naszego przeciwnika. Bestia była ogromna, miała prawie 3 metry wysokości i przypominała Jaszczuroczłowieka. Gdy tylko weszła na polanę ruszyliśmy do ataku. Zaszarżowałem na nią wściekle i starałem się zwrócić jej uwagę na mnie, aby osłonić resztę drużyny. Jednak już po pierwszych dwóch ciosach wiedziałem, że stwór posiada nadludzką siłę. Tylko dzięki mojej mocnej zbroi przeżyłem te uderzenia i zorientowałem się, że muszę skorzystać z mocy Amuletu, aby wytrzymać i przeżyć. Wypowiedziałem słowa w języku Zanzibarru, po czym poczułem pierwszą falę bólu, kiedy Amulet zaczął czerpać moje życie. Jednak nie poddawałem się zdając sobie sprawę, że to nie koniec. Walka trwała jeszcze kilka chwil, ponieważ Ziriel udało się trafić bestię w czaszkę rozłupując ją przy okazji.

Gdy tylko walka się skończyła, rozpocząłem modlitwy do Lorsha, zdając sobie sprawę, że ból, który poczułem na początku użycia Amuletu jest tylko początkiem… Tak też się stało, jak tylko zakończyłem modlitwy, me ciało zostało praktycznie rozdarte od środka. Nie wiem co by się stało, gdybym wcześniej nie pomodlił się do Lorsha, ale najprawdopodobniej nie przeżyłbym tego. Całe ciało miałem pokryte ranami i czułem dokładnie swoje lata. Jednak nie mogłem okazać słabości, więc zawróciliśmy do wioski. Okazało się, że bestia miała wrośnięty w pierś medalion Arianne. To nas tylko upewniło w naszych przypuszczeniach – bestia była kiedyś żołnierzem Pana Wieży. Żołnierz ten założył naszyjnik kapłański i moc bogini spowodowała u niego panikę, ucieczkę do lasu, a później, przez setki kolejnych lat, straszną klątwę i przemianę potwora. Radagast dzielnie wykroił amulet z piersi jaszczura i w ten sposób wykonaliśmy połowę zadania. Nie wiemy tylko jaki udział w tym wszystkim miała wiedźma z bagien i skąd wiedziała, że w tym miejscu można spotkać bestię…

Gotrek udał się do zielarki, a my do kaplicy. Następnego dnia wybraliśmy się do sołtysa, który obiecał nam za ubicie bestii ucztę i dziewki. Byłem wykończony więc pozwoliłem sobie na jeden dzień odpoczynku… Rankiem udaliśmy się na cmentarz, gdzie zgodnie z naszymi przewidywaniami odkopaliśmy ciało wojownika, a przy nim był trzeci medalion. Wojownik musiał znaleźć amulet, gdzieś daleko stąd – być może sama Arianne wskazała mu miejsce jego przechowywania i kazała znaleźć pozostałe. Nigdy tego już się nie dowiemy. Zanieśliśmy wszystkie trzy medaliony do kaplicy, gdzie ukazały nam się już trzy ćwiartki drzwi. Po rozmowie postanowiliśmy, że zabierzemy wszystkie amulety ze sobą i gdy zdobędziemy czwarty wrócimy tu i mam nadzieję przyniesiemy ukojenie kapłankom…



Kroniki XXII: Miasto Mgieł I (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc maj. Miasto Mgieł (wschodnia Tragonia).


Do Miasta Mgieł mieliśmy raptem cztery dni drogi konno i podróż, pomimo kiepskiego samopoczucia, przebiegła dosyć sprawnie. Pod wieczór ostatniego dnia podróży zobaczyliśmy przed nami zabudowania Miasta Mgieł. Z opowieści historyka, którego spotkaliśmy wcześniej, wiedzieliśmy, że Pozamiasto, które znajduje się wokół centrum miasta, nie jest bezpieczną dzielnicą, jednak chęć zażycia kąpieli i zjedzenia ciepłego posiłku w karczmie przekonała nas do przemierzenia tego rejonu.

Gdy przejeżdżaliśmy przez ciemne ulice Pozamiasta, mogłem sobie wyobrazić co by się stało, gdybyśmy nie jechali tak liczną i dobrze uzbrojoną grupą. W ciemnych zaułkach stały męty, czekając tylko na kogoś słabszego od nich, kogo by mogli obrabować. Mgła oczywiście była wszechobecna i utrudniała nam dokładniejsze poznanie terenu, jednak okazała się dla nas przydatna. Będąc jeszcze spory kawałek drogi od murów właściwego miasta, usłyszeliśmy odgłosy walki. Początkowo nie chciałem się wtrącać pomiędzy jakieś porachunki pomiędzy tutejszymi bandytami, jednak gdy podjechaliśmy bliżej, zobaczyłem, że na drodze przed nami, walczy jakiś tesijski rycerz w pełnej zbroi płytowej z czterema przeciwnikami. Cała czwórka widać nie była nowicjuszami i stopniowo uzyskiwała przewagę nad lepiej opancerzonym, ale dużo wolniejszym przeciwnikiem. Widzieliśmy także dwa ciała poległych Tesijczyków, leżące na ulicy.

Po krótkiej wymianie zdań z resztą drużyny, ruszyliśmy do ataku. Jednak nie starliśmy się z przeciwnikami, ponieważ gdy tylko nasi niedoszli przeciwnicy zobaczyli, że tym razem nie będą mieli przewagi liczebnej spierzchli niczym króliki. Mężczyzna, którego uratowaliśmy, okazał się być synem przywódcy potężnego rodu Tesijczyków, Aragonisów. Yamamoto, bo tak się nazywał, zaprosił nas do swojego domu, aby nam podziękować za uratowanie życia.

Na miejscu spotkaliśmy się z jego ojcem i przywódcą całego klanu, Tanako Aragonisem, który zaproponował nam swoją gościnę. Z chęcią przyjęliśmy jego propozycję i otrzymaliśmy jeden z pokoi. Następnego dnia z rana spotkaliśmy się z Tanako i powiedzieliśmy mu w jakim celu przybyliśmy do miasta. Oczywiście nie wyjawiliśmy wszystkich faktów, jednak powiedzieliśmy tyle, ile uważaliśmy za konieczne, aby gospodarz mógł nam pomóc. A sprawa okazała się nie tak prosta jak myślałem.

Mordrokk, bo tak się nazywał człowiek, którego szukaliśmy, był w tym mieście dosyć znaną osobą i z rozmowy można było wywnioskować, że również bardzo niebezpieczną. Tanako obiecał nam, że postara się zorganizować nam spotkanie z nim, jednak sprawa ta wymaga nieco czasu. Wolny czas spędziliśmy na zwiedzaniu miasta i okolicznych kramów. Ziriel i Din udali się do zbrojmistrza, u którego zakupili nowe pancerze. Szczególnie nowa kolczuga Ziriel jest godna uwagi, gdyż wykonana została z elfiej stali i pomimo swej delikatności i lekkości, jest naprawdę solidnym pancerzem.

Po mieście oprowadzał nas służący, którego nam przydzielono, Yoshi i w trakcie rozmowy z nami wygadał się, że w mieście organizowany jest w najbliższym czasie jakiś szczególny turniej. Jednak nie chciał zdradzić nam więcej szczegółów. Tak jak myślałem dowiedzieliśmy się więcej od Tanako, który zaprosił nas wieczorem na rozmowę. Okazało się, że szermierz, który miał reprezentować klan Aragonisów na turnieju, zginął w walce w obronie swego pana i syna Tanako, Yamamoto. Było to wtedy, kiedy przybyliśmy do Miasta Mgieł i spotkaliśmy pierwszy raz Yamamoto. Z tego powodu Tanako miał problem ze znalezieniem odpowiedniego zastępcy, który by reprezentował klan Aragonisów na turnieju. Turnieje na arenach są ważnym elementem Miasta Mgieł, a ten był szczególny, ponieważ został zorganizowany na prośbę Zakonu Węży, starożytnej szkoły walki. Dodatkowo organizacji podjęli się przedstawiciele Władcy, który dorzucił od siebie bajońską nagrodę pieniężną i magiczny przedmiot.

Propozycja, którą nam przedstawił Tanako była bardzo kusząca. Przywódca klanu Aragonisów chciał nam odstąpić miejsce w turnieju należne jego rodzinie, jeśli zgodzilibyśmy się reprezentować oficjalnie jego Dom. Oprócz tego Tanako zaproponował, że odda nam sto złotych centarów z pięciuset, jakie zaproponował Władca dla zwycięzcy. Najbardziej zainteresowała nas jednak informacja o tym, że fechmistrz z Zakonu Węży miał wziąć na nauki zwycięzcę turnieju i nauczyć go swej sztuki walki. Głównie z tego powodu do miasta zjechało wielu szermierzy chętnych wygrać turniej. Wiedziałem, że osób, które odbywają takie szkolenie jest w kraju garstka i zdawałem sobie sprawę, że przyniesienie takiej wiedzy na nasze ziemie przyniesie mi dużą władzę. Postanowiłem spróbować swych sił w turnieju.

Tanako jednak nie chciał zdać się na los i powiedział nam, że najpierw musi sprawdzić, który z nas ma największe szanse w turnieju. Z tego powodu mieliśmy odbyć między sobą wewnętrzny turniej, który miał wyłonić odpowiedniego kandydata. Jednak aby nie ryzykować niepotrzebnie, Tanako wypożyczył od Rodziny Raików magiczny przedmiot zwany Planszą Wojownika. Przedmiot ten pozwalał przeprowadzać pojedynki za pomocą umysłów walczących, a na małej planszy walczyły ze sobą figurki wojowników z brązu.

Następnego dnia z rana, wraz z Yamamoto i z eskortą dwunastu wojowników klanu Aragonis, wyruszyliśmy z podarunkiem dla Rodziny Raików. W zamian za to otrzymaliśmy malutki pakunek, który otworzono dopiero w rezydencji Tanako. W szczelnie zamkniętym i słabo oświetlonym pomieszczeniu, ukazała nam się dziwna plansza, na której stały dwie figurki wojowników, uzbrojonych we włócznie. Zostaliśmy wszyscy przywiązani do solidnych, drewnianych krzeseł i Tanako Aragonis pytał nas kto z kim chce rozpocząć pojedynek. Po wybraniu przeciwnika, plansza zaczynała działać i walczący przenosili się na magiczną arenę w swoim własnym umyśle. Figurki z brązu przyjmowały jednak postacie walczących i toczyły ze sobą prawdziwy pojedynek.

Gdy już wszyscy poznaliśmy zasady, rozpoczęliśmy turniej. Ja walczyłem jako pierwszy, a moim przeciwnikiem był Radagast. Walka była krótka i po nieudanej próbie spętania mnie „Pajęczyną”, Radagast otrzymał ode mnie cięcie toporem, które zakończyło pojedynek. Po zakończeniu walki, wracaliśmy na drewniane krzesła i następna para toczyła ze sobą bój.

Resztę dnia spędziliśmy walcząc między sobą, a niektóre z walk były bardzo dramatyczne. Wspomnę walkę z Ziriel, którą przegrałem po dziesięciu sekundach. Niestety nieopatrznie się odsłoniłem, a ona wykorzystując moje rozproszenie, zanurzyła swój sztylet w mojej skroni po trzonek. Oczywiście byłem bardzo zły na siebie za tą walkę, dlatego podczas rewanżu zrekompensowałem się jej równie krótkim pojedynkiem, tym razem jednak to ona musiała uznać moją wyższość. Po wszystkich walkach i pojedynkach rewanżowych, najwięcej punktów zgromadził Gotrek i gdy już spodziewaliśmy się końca rywalizacji, czekała nas jeszcze jedna niespodzianka.

Tym razem na arenie pojawiliśmy się wszyscy razem. To było dla wszystkich ogromne zaskoczenie, tym bardziej, że głos, gdzieś znad magicznej areny, grzmiał, że ta walka miała być najlepiej punktowana. Gdy tylko spojrzeliśmy po sobie, ruszyliśmy do ataku. Z tej walki to ja wyszedłem zwycięsko, chociaż na końcu zostałem ja i Radagast, któremu udało się mnie sparaliżować czarami. Jednak chyba sam nie spodziewał się takiego obrotu sprawy, ponieważ pomimo tego, że stałem bez ruchu przez kilkanaście sekund, nie wykorzystał tej szansy i po chwili powaliłem go potężnym ciosem. Po tej walce okazało się, że ja i Gotrek mieliśmy po tyle samo punktów i to pojedynek między nami miał rozstrzygnąć tą rywalizację. Walka, którą stoczyłem z synem była długa i ciężka, jednak to on wyszedł z niej zwycięsko i to właśnie on wygrał wewnętrzny turniej.



Kroniki XXIII: Miasto Mgieł II (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc maj. Miasto Mgieł (wschodnia Tragonia).


Dzięki zwycięstwu w wewnętrznym turnieju, przed Gotrekiem otworzyła się szansa na wystąpienie w Turnieju Zakonu Węży. Ostatnią przeszkodą na jego drodze był wojownik Tanako o imieniu Matsuko. Jednak zanim doszło do tej walki, Gotrek miał kilka dni na przygotowanie się. My w tym czasie porozglądaliśmy się trochę po mieście. Przy jednej z karczm spotkaliśmy nawoływacza, który szukał chętnych do udziału w turnieju walk na gołe pięści. Din, gdy o tym usłyszał, bardzo się ucieszył, bo jak nam powiedział, w młodości ćwiczył boks tesijski. Jako że walki zawodów na pięści miały się odbywać pomiędzy walkami Turnieju Zakonu Węży, w którym miał wziąć udział Gotrek, również ja i Ziriel postanowiliśmy się zapisać. Tak więc każdy z nas oczekiwał nadchodzących dni z niecierpliwością.

Zgodnie z tym co ustaliliśmy wcześniej, po dwóch dniach wezwał nas Tanako, aby Gotrek stoczył walkę z tesijskim wojownikiem, który reprezentował jego dom. Oglądałem tą walkę ze spokojem, ponieważ przeciwnik mojego syna, pomimo wyraźnych umiejętności, nie walczył chyba do tej pory z magiem bojowym i swój brak doświadczenia okupił porażką. Po zwycięskiej walce wszystko było już jasne, Gotrek został dopuszczony do elitarnego turnieju, który miał się rozpocząć za trzy dni, a w którym nagrodą główną miała być dawno zapomniana wiedza. Dowiedzieliśmy się też, że pierwszym przeciwnikiem Gotreka miał być wojownik z Galii, walczący dwuręcznym młotem, dlatego ostatnie dni przed walką Gotrek spędził trenując ze mną, sprawdzając różne, taktyczne warianty walki.

Gdy nadszedł dzień walki wszystkim nam udzieliło się zdenerwowanie. Wiedziałem, że Gotrek podróżował już ze mną ładnych kilkanaście miesięcy, jednak nie byłem pewny jak się zachowa w tak ważnym turnieju. Moje obawy jednak były niepotrzebne, po kilkunastu dniach turnieju mogłem z dumą spojrzeć w oczy każdemu mieszkańcowi tego miasta. Jednak po kolei…

Jak pisałem wcześniej, Gotrek w pierwszej walce trafił na dosyć wolnego przeciwnika, a my, zdając sobie sprawę z jego umiejętności, postanowiliśmy nieco zaryzykować i obstawiać wyniki walk. Na wygraną mojego syna postawiłem sporą sumkę i nie zawiodłem się. Gotrek z łatwością omijał wolne ataki przeciwnika i udanie kontrował go swoją szablą oraz magią. Po chwili było po wszystkim, a my cieszyliśmy się z pierwszego zwycięstwa.

Następnym przeciwnikiem Gotreka miał być mag o imieniu Kratos. On również wygrał swoją walkę dosyć szybko i nie bardzo wiedzieliśmy jaką przyjąć taktykę na takiego przeciwnika. W dniach pomiędzy walkami Gotreka udaliśmy się też na nasz turniej bokserski i całej naszej trójce udało się wygrać swoje walki bez większych problemów.

Kiedy doszło do walki z magiem, okazało się, że pojedynek nie sprawił Gortekowi problemów. Pomimo silnych czarów ochronnych, mag nie mógł sprostać jednocześnie atakom szablą i magią i po paru minutach musiał uznać wyższość mojego syna. Również tym razem postawiliśmy nasze oszczędności na niego, co przyniosło nam pokaźny zysk.

Walki odbywały się co 3 dni, dlatego pomiędzy nimi był czas na odpoczynek. My jednak udaliśmy się na turniej bokserski, aby stoczyć swoje walki. Jednak druga runda turnieju walki na pięści nie przebiegła tak dobrze jak pierwsza, ponieważ Ziriel trafiła na Dina. Nie chcąc z nim walczyć poddała się bez walki. Ja tymczasem nie miałem większych problemów ze swoim przeciwnikiem, jednak widziałem, że zawodnicy, którzy przeszli do trzeciej rundy turnieju, mieli za sobą solidny trening. Czułem, że w następnej walce przyjdzie mi trafić na zawodowca, z którym mogę mieć problemy.

Kolejnym przeciwnikiem Gotreka, w Turnieju Zakonu Węży, miał być przedstawiciel rodu Olsterów, Ijlinor, który tak jak i on był magiem walki. Ten pojedynek był prawdziwym sprawdzianem umiejętności i taktyki mojego syna. Na początku walki byłem pełen obaw o jej wynik, ponieważ Ijlinor rzucił jakiś czar ochronny i zaczął pod jego osłoną rzucać kolejne czary ochronne. Gotrek, zamiast rozpraszać tą barierę, starał się bezskutecznie przebić. Wiedziałem, że taki brak rozwagi może zaważyć na wyniku walki, jednak tego dnia szczęście było po stronie syna Lorsha i po zaciętym pojedynku zwyciężył Gotrek.

Dzień po walce mego syna zakończyłem swój udział w turnieju pięściarskim, ponieważ miałem to nieszczęście nadziać się na potężny sierpowy mojego przeciwnika, który pozbawił mnie na jakiś czas przytomności. Ostatnim z naszej drużyny został Din, który wygrał swój półfinałowy pojedynek, ale w finale przegrał bój o główną nagrodę z Arkenem Viskani. Główna nagroda, czyli Magiczne Obręcze Ran, przypadła więc członkowi licznej rodziny wojowników Viskani, a Din musiał zadowolić się pieniędzmi.

Walka finałowa turnieju szermierczego odbyła się pomiędzy Gotrekiem, a kapłanem Baurusa, Virjakiem Czarnym. Kapłan odziany był w pełną zbroję płytową i był wspomagany mocą swojego boga, co czyniło go niemal odpornym na ciosy szabli Gotreka. Pojedynek rozpoczął się od spokojnego badania przeciwnika, jednak to Gotrek zyskał dzięki temu, ponieważ udało mu się rzucić na siebie czary ochronne. Po kilku następnych ciosach Gotrek przystąpił do ofensywy i zaczął razić kapłana czarami bojowymi. O ile był on prawie odporny na ciosy szabli, to jednak magia nie zważa na pancerz i otrzymał on kilka zranień. Zauważyłem, że kapłan prosił Baurusa o wyleczenie swoich ran oraz że niemal natychmiast dostąpił tego błogosławieństwa. Był to moment zwrotny w tej walce, ponieważ Gotrek zauważył to i udało mu się trafić w kapłana „Pajęczyną”. Gdy już widziałem tryumfalny uśmiech na jego twarzy, z nieba uderzył w Gotreka ogromny „Słup Ognia”, paląc przy okazji pajęczynę. Walka rozpoczynała się niemal na nowo. Jednak z każdą chwilą widziałem, że Gotrek zdobywał przewagę, rany odniesione przez kapłana już nie goiły się tak szybko, a czary mojego syna nieustannie dekoncentrowały wszelkie próby Modlitw o uleczenie. Tak więc stało się, po jednym z ciosów kapłan nie był już w stanie się podnieść i Gotrek został zwycięzcą całego turnieju.

Jak już pisałem fakt ten napawa mnie dumą i cieszę się, że nie wyparłem się błędów młodości i zabrałem syna w tę podróż.

Tanako również nie krył swego zadowolenia, w końcu Gotrek reprezentował jego dom. Przywódca rodu Aragonisów powiedział nam, że tak jak obiecał przed turniejem, podejmie się organizacji spotkania naszej drużyny z Mordrokk’iem.



Kroniki XXIV: Mordrokk (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc czerwiec. Miasto Mgieł (wschodnia Tragonia).


Po turnieju spotkaliśmy się przed areną z Gotrekiem, który dołączył do nas po tym jak odebrał nagrodę. Razem z rodem Aragonisów udaliśmy się do naszej siedziby, aby tam świętować zwycięstwo. Na specjalnie zorganizowanej z tego tytułu biesiadzie wszyscy gratulowali Gotrekowi wspaniałej walki, a Tanako, dając wyraz swojej wdzięczności, opowiedział nam o pewnej osobie zwanej Kowalem Dusz. Kowal ten potrafił wykonać Run Zranień na broni, a za swe usługi nie pobierał żadnej opłaty. Aby przekonać go do wykonania runu trzeba przejść jakiś test, nazwany przez niego samego „Test duszy”. Podobno nie podołanie temu testowi kończy się utratą cząstki siebie. Nie wiedziałem co o tym myśleć, jednak postanowiłem spróbować w przyszłości udać się do tego kowala i być może udoskonalić moją wspaniałą, rodową broń. Zapewne pozwoliłoby mi to lepiej zapisać się w historii rodu un Nathrek.

Następnego dnia postanowiliśmy przedyskutować nasze dalsze plany. Spotkanie z Mordokkiem zostało umówione za dokładnie trzydzieści dni i miało się odbyć na przystani przy jeziorze, na którym stoi wieża maga. Zanim jednak zdołaliśmy porozmawiać, do siedziby Aragonisów przybył fechmistrz, szary ork Gordall, który miał szkolić Gotreka. Wyszliśmy wszyscy, aby usłyszeć co ma do powiedzenia i dowiedzieliśmy się, że Gotrek musiał rozpocząć szkolenie najpóźniej w ciągu dwóch lat. Po tym czasie oferta Zakonu Węży miała stać się nieaktualna. Ork jednak powiedział, że poczeka na niego miesiąc czasu w Mieście Mgieł, na wypadek gdyby zdecydował się wyruszyć od razu. Wykorzystując okazję zapytałem go, czy jest możliwość odbycia takiego szkolenia w zamian za opłatę, jednak odpowiedź była negatywna.

Po spotkaniu w orkiem powróciliśmy do naszego pokoju, aby kontynuować naszą rozmowę. A stała się ona bardzo burzliwa. Początkowo na moje pytanie, czy ktoś z drużyny ma plan, według którego mamy postępować z Mordrokkiem, nastała grobowa cisza. Tego też się spodziewałem, te młokosy jedyne co potrafią, to przekrzykiwać się w głupich pomysłach, a jak trzeba obmyślać strategię działania w poważnych sprawach, to tracą język w gębie. Jedynym, który cokolwiek zaproponował, był Adam, który powiedział, że według niego powinniśmy podczas spotkania zabić Mordrokka. Większość drużyny jak zwykle zaczęła się przekrzykiwać i krytykować te słowa, wyszukując setek przeciwności takiego działania, jednak nikt z nich w dalszym ciągu niczego rozsądnego nie proponował. Kolejnym rozwiązaniem, które tym razem przedstawił nam Radagast, było pójście na spotkanie z Mordrokkiem, a następnie, jak to ładnie określił, „pójście na żywioł”. Gdy to usłyszałem, nie wiedziałem czy mam się śmiać, czy załamać. Okazało się, że wszystko co moja drużyna była w stanie wymyślić to „pójście na żywioł”. Wiedziałem, że nie pozostało mi nic innego, jak po raz kolejny przeprowadzić ich, niczym dzieci, przez czekające nas wydarzenia. Zabrałem głos i powiedziałem im co według mnie jest najrozsądniejszym rozwiązaniem. Zaproponowałem, abyśmy przez kolejny miesiąc postarali się zdobyć jak najwięcej informacji o tym Mordrokku i jeśli się nadarzy okazja, postarali się odebrać mu amulet. Jeśli jednak nie udałoby nam się to, to musimy pójść na spotkanie i postarać się z nim porozumieć i zaproponować wspólną wyprawę do Ogona Diabła. W ostateczności, gdyby Mordrokk próbował czegoś podczas tego spotkania, mieliśmy go zabić. Moi towarzysze w różny sposób zareagowali na te słowa. Jedni stwierdzili, że nie jesteśmy w stanie zabić Mordrokka, który najwyraźniej znajduje się pod opieką Pana Wieży, inni nie chcieli zawierać z nim żadnych układów, ale najbardziej zaskoczył mnie mój syn, który stwierdził, że zabicie tego wojownika będzie niepraworządne i on się z tym nie zgadza i nie ma zamiaru w tym uczestniczyć. Jednocześnie oświadczył, że on w takim razie wyrusza na szkolenie z fechmistrzem i mamy mu zwrócić należną mu część za Amulet-Klucz, który posiadamy. Muszę przyznać, że nie bardzo wiedziałem co mam mówić, a kolejne głupoty przelewały się przez usta mojego syna niczym rwący potok. Reszta drużyny próbowała z nim rozmawiać, jednak nie przynosiło to żadnego skutku. Uparł się niczym osioł i nie dał sobie niczego wytłumaczyć. W pewnym momencie moje nerwy puściły i powiedziałem mu, że może wyruszyć gdzie tylko ma ochotę, jednak niech nie liczy na nasze dalsze towarzystwo w przyszłości. Kłótnie trwały jeszcze sporo czasu, ale po swoim oświadczeniu Gotrek się więcej nie odzywał, co pozwoliło nam ustalić nasze działania. Ja miałem się udać z Yoshim w podróż na północ od Miasta, aby poznać miejsce, w którym przebywa Kowal Dusz, Din miał udać się na szkolenie w parowaniu do Mistrza Chin i tam postarać się wypytać o umiejętności Mordrokka, jakimi ten mógłby nas zaskoczyć w walce. Ziriel miała postarać się odszukać Mordrokka przy Pałacu Namiestnika, w którym podobno mieszkał, a Radagast miał poszperać w bibliotece na Uniwersytecie Olsterów.

Zgodnie z planem udałem się do podnóża Gór Sokolich i tam dowiedziałem się jak trafić do Kowala Dusz. Zapamiętałem to miejsce na przyszłość, aby wrócić tam w wolnym czasie z drużyną. Po powrocie dowiedziałem się od naszej drużyny jeszcze kilku ciekawych informacji. Okazało się, że dodatkową nagrodę za zwycięstwo w turnieju, którą był przedmiot magiczny od samego Władcy Mgieł, Gotrek miał odebrać od Mordrokka na spotkaniu, które wynegocjował dla nas Tanako. Z tego powodu Gotrek został niejako zmuszony do udania się z nami na spotkanie z Mordrokkiem, pomimo wcześniejszych zapewnień, że nie ma najmniejszego zamiaru tam iść. Natomiast informacje na temat samego Mordrokka, które zdobyła Ziriel, były nieco niewiarygodne. Podobno postać ta przewijała się w historii miasta już od ponad 70 lat, a każdy kto naraził się temu człowiekowi lub działał przeciwko Panu Wieży, ginął z jego ręki, bądź też żołnierzy Namiestnika. Większość z tego to były plotki i nic pewnego, ale mimo wszystko nie były to informacje, które poprawiły morale mojej drużyny. Ja jednak mimo wszystko cieszyłem się na myśl o czekającej nas być może walce.

Gdy nadszedł dzień spotkania, ustaliliśmy jeszcze ostatnie szczegóły. Zostałem też wyznaczony przez całą drużynę, abym przemawiał w ich imieniu, zdając sobie sprawę, że będzie to rozsądniejsze, niż gdybyśmy zaczęli tam się jeden przez drugiego przekrzykiwać. Na spotkanie wyruszyliśmy w obstawie kilkunastu wojowników rodu Aragonisów, którzy mieli w razie kłopotów służyć nam swoim orężem. Gdy dotarliśmy na miejsce, na zamglonej całkowicie przystani nie było jeszcze nikogo, więc w absolutnej ciszy czekaliśmy na nadchodzące wydarzenia. Po jakimś czasie usłyszeliśmy cichy plusk w wodzie oraz odgłos dobijania łodzi do przystani. Łódź była niezwykła, ponieważ nie miała wioseł, a poruszała nią jakaś magiczna siła. Była długa na 9 metrów, a oba jej końce były zakończone smoczymi łbami. Po chwili, gdy mgła nieco opadła, na końcu pomostu na jeziorze zauważyliśmy stojącą, zwróconą plecami do nas postać. Gdy razem z kompanami zbliżyliśmy się do niego, człowiek w zbroi z zielonych łusek, który okazał się być Mordrokkiem, odwrócił się i rozpoczęliśmy rozmowę. Pierwszy odezwał się Gotrek, który zapytał o swoją nagrodę. Mordrokk powiedział, że jest ona w łodzi, a Gotrek wszedł do niej i po chwili wyłonił się ze sporej wielkości skrzynią pod pachą. Nadeszła nasza chwila, więc przedstawiłem zgodnie z naszym planem propozycję, którą wcześniej uzgodniliśmy. Mordrokk początkowo niedowierzał, że posiadamy amulet, jednak, gdy mu go pokazałem, zgodził się, że powinniśmy połączyć nasze siły i postarać się odnaleźć pozostałe amulety. Nie wiedzieliśmy, że jest ich więcej, jednak nie dałem tego po sobie poznać i kontynuowałem nasze negocjacje. Ostatecznie ustaliliśmy, że ja oraz moi kompani, udamy się w podróż po trzeci amulet, który miał się znajdować w Zaiharze. Zaihara to Państwo-miasto, rządzone przez Legata Burz Ifresha, który to jest w konflikcie z Władcą Mgieł, dlatego jego słudzy nie mogą stamtąd wykraść Amuletu-klucza. Ustaliliśmy, że gdy uda nam się zdobyć Amulet Wody, wspólnie zdobędziemy ostatni, czwarty klucz i udamy się do Ogona Diabła. W naszej wyprawie mieli nam towarzyszyć trzej najemnicy, którzy mieli reprezentować Mordrokka. Gdy już wszystko było jasne wróciliśmy do siedziby Aragonisów.

Po tym wszystkim widziałem, że ze wszystkich zeszło napięcie, które towarzyszyło nam przez ostatnich kilkanaście dni i teraz każdy myśli tylko o czekającej nas wyprawie. Następnego dnia pożegnaliśmy Gotreka, który wyruszył z fechmistrzem na szkolenie w Lodowe Szczyty. Umówiliśmy się z nim, że spotkamy się w Zaiharze, gdzie ma przybyć po zakończeniu swojego szkolenia.



Kroniki XXV: Kuźnia Dusz (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc czerwiec. Okolice Miasta Mgieł (wschodnia Tragonia).


Następne kilka dni upłynęło w spokoju. W naszym pokoju zastanawialiśmy się wspólnie co powinniśmy zrobić w najbliższej przyszłości. Ja obstawałem przy wyprawie do Kowala Dusz, bowiem chciałem udoskonalić swój rodowy topór. Radagast przebąkiwał coś o badaniach w laboratorium, które musiał przeprowadzić aby dokończyć jakiś swój eksperyment. Ziriel, Din i Adam zaś powiedzieli, że również chcą odwiedzić Kowala Dusz. Tak więc postanowiliśmy wspólnie wyruszyć w Góry Sokole, aby spotkać tą tajemniczą postać.

Podróż do podnóży gór trwała cztery dni. Tam, w wiosce zostawiliśmy swoje konie i resztę drogi pokonywaliśmy pieszo. Po dwóch dniach ścieżka doprowadziła nas do jaskini. Nad wejściem do jaskini wyryty był symbol młota i tarczy. Żadne z nas nie spotkało takiego symbolu, więc nie wiedzieliśmy co może oznaczać. Nie zastanawiając się nad tym zbyt długo, weszliśmy do środka jaskini. W świetle lampy, którą odpaliłem, zobaczyliśmy, że jaskinia jest całkiem spora oraz posiada cztery wyjścia (w tym jedno wejście, którym przyszliśmy). Nad każdym z wyjść wyryty był symbol młota. Dwa boczne korytarze oznaczone były młotem z pozycji poziomej, natomiast korytarz naprzeciw wejściowego oraz jak się okazało korytarz wejściowy oznaczone były młotem w pozycji pionowej. Jedynym przedmiotem w jaskini był spory kamienny blok na środku pomieszczenia, na który padały promienie słońca przedostające się przez spory otwór w suficie.

Spodziewaliśmy się w jaskini spotkać kowala, więc trochę nas to wszystko zaskoczyło, jednak niezrażeni ruszyliśmy do korytarza naprzeciwko wejściowego. Okazało się, że korytarz ten prowadził do wyjścia z jaskini, a za nią biegła dalej ścieżka. Przed podążeniem nią postanowiliśmy sprawdzić pozostałe korytarze. W pierwszym, do którego weszliśmy, poczuliśmy smród zgnilizny. Zaniepokojeni powoli schodziliśmy po schodach, które napotkaliśmy w korytarzu. Po jakimś czasie smród nasilał się i nasze zaniepokojenie rosło. Na końcu schodów znajdowała się komnata z posadzką pokrytą jakimiś dziwnymi symbolami. Podejrzewaliśmy, że może to być pismo krasnoludzie, jednak nie to zwróciło naszą uwagę. Pod drugą ścianą pomieszczenia leżało ciało, które było przyczyną smrodu. Niepewni, czy czasami w pomieszczeniu nie ma pułapek, ostrożnie ruszyliśmy w kierunku ciała mężczyzny. Gdy podeszliśmy bliżej, zobaczyliśmy, że człowiek ten starał się przebić przez ścianę komnaty. Po krótkich oględzinach okazało się, że człowiek ten zginął kilka miesięcy wcześniej i zabiły go trzy mini bełty, które musiały wylecieć ze ściany. Obok niego leżał młot i inne narzędzia do rozbijania ścian, a w ścianie ziała spora dziura, do której mógł się wczołgać człowiek. Radagast za pomocą czaru wyszukał przedmioty magiczne i jak się okazało broń tego człowieka, którą był miecz, posiadała w sobie magię. Zabraliśmy ten miecz i postanowiliśmy się wycofać z tego pomieszczenia. Nie wiem kim był ten człowiek, ale według tego co zobaczyliśmy chciał najprawdopodobniej wykraść cos z tej jaskini. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy zostawić to swojemu biegowi, a sami poszliśmy do drugiego korytarza w głównej Sali.

Okazało się jednak, że kilka metrów w głąb korytarza był on zasypany przez kamienie. Nie pozostało nam nic innego jak wyruszyć dalej ścieżką za jaskinię. Po kilku godzinach wędrówki ścieżka ta zaprowadziła nas do bardzo podobnej jaskini co wcześniejsza, jednak z niej prowadziło tylko jedno wyjście. Postanowiliśmy w niej odpocząć, ponieważ pora była już późna. Rankiem ruszyliśmy dalej na poszukiwania Kowala Dusz.

Minęliśmy jeszcze jedną pustą jaskinię, zanim dotarliśmy do tej właściwej. Gdy tylko do niej weszliśmy, poczułem dreszcz podniecenia. W jaskini stał człowiek ubrany w szarą szatę, która zakrywała jego twarz. Gdy się zbliżyliśmy, po kilku słowach powitania powiedział, że jeśli chcemy otrzymać run, musimy przejść test naszej duszy. Dowiedzieliśmy się również, że przegrana będzie kosztowała nas cząstkę siebie. Po tych słowach kowal wszedł do następnego pomieszczenia.

Spojrzeliśmy po sobie i widząc niezdecydowanie na twarzach moich towarzyszy pierwszy ruszyłem za Kowalem Dusz, którym ten musiał prawdopodobnie być. Gdy tylko przekroczyłem próg pomieszczenia, zobaczyłem po swojej lewej stronie wagę, a z przodu usłyszałem głos, który powiedział abym na wadze postawił jedną z cech, które sprawiają że jestem tak dobrym wojem. Mogłem zaryzykować swoją zręczność, siłę swoich ramion, bądź też moją kondycję fizyczną. Zaskoczył mnie ten wybór, przed którym stanąłem, ale po chwili zastanowienia powiedziałem, że wybieram mą zręczność. Gdy tylko to zrobiłem naprzeciw mnie stanął mój sobowtór z bronią gotową do uderzenia. Muszę przyznać, że na to nie byłem przygotowany, bowiem nie ma trudniejszego zadania niż walka z samym sobą. Zarówno ja, jak i mój przeciwnik znaliśmy wszystkie swoje mocne i słabe strony. Powiem tylko, że walka była zacięta, jednak to ja wyszedłem z niej zwycięsko.

Gdy tylko skończyłem walczyć ruszyłem w kierunku migającego światła z kolejnego pomieszczenia. Jednak zanim tam doszedłem na swej drodze napotkałem Ziriel i Dina. Byli bardzo poranieni, więc przystanąłem i razem z nimi pomodliliśmy się o uleczenie ich ran przez Lorsha. Gdy razem weszliśmy do następnego pomieszczenia, przy kowadle stał człowiek ubrany w fartuch ze skóry, chroniący przed iskrami, które spadały z wielkiego kowadła, na którym kuł swoje dzieła. Człowiek ten był bardzo wysoki, nie mogłem ocenić dokładnie, ale chyba był nawet wyższy ode mnie. Jego postura wzbudzała podziw w oczach moich towarzyszy. Kowal Dusz powiedział, abyśmy położyli swoją broń na skórze leżącej na ziemi. Oddaliśmy swoją broń i patrzyliśmy jak kowal bierze każdą po kolei i dokonując sobie znanego rytuału, kuje na nich specjalny run. To wszystko pamiętamy jak sen. Gdy kowal zakończył czynności związane z nałożeniem runu, oddał nam broń, a my niczym zaczarowani zawróciliśmy do wyjścia. Tam spotkaliśmy czekających na nas Adama i Radagasta, którzy powiedzieli, że nie było nas cały dzień i noc. I rzeczywiście po kilku chwilach poczuliśmy wszyscy niesamowite zmęczenie.

Gdy tylko odpoczęliśmy udaliśmy się powrotem do Miasta Mgieł. Po krótkiej dyskusji na temat naszych kolejnych losów postanowiliśmy poczekać tylko, aż alchemik wykona dla Ziriel specjalną maść na jej ciągle regenerującą się rękę, a następnie wyruszyć do Dirdighen, a potem na północ. Pożegnaliśmy się z Tanako i Yamamoto, dziękując za gościnę i wyruszyliśmy na szlak.



Kroniki XXVI: Erdor i Świątynia Wilka (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc lipiec. Erdor, wschodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Naszym pierwszym celem było Dirdighen. Droga do miasta przebiegła spokojnie, a my w końcu rozruszaliśmy nasze zastane pobytem w mieście kości. W Dirdighen Radagast znalazł laboratorium, w którym mógł przeprowadzać swoje eksperymenty. A ja udałem się do świątyni, aby pogłębić swoją wiedzę na temat tworzenia błogosławionych zwojów. Już od jakiegoś czasu czułem, że moja moc jest na tyle duża, by utworzyć takie przedmioty, jednak nie wiedziałem jaki trzeba przeprowadzić rytuał. Sporo się na ten temat dowiedziałem, jednak teraz muszę czekać na znak od boga, który zapoczątkuje takie działania. Reszta drużyny szukała rozrywki w mieście, które było dużo bardziej przyjazne niż Miasto Mgieł. Jak tylko Radagast zakończył badania w laboratorium, wyruszyliśmy w dalszą podróż.

W drodze do Erdor minęliśmy kilka mniejszych miejscowości, jednak nie spotkało nas w nich nic godnego opisania. Jedynym interesującym zajściem po drodze była przeprawa przez Rzekę Mgieł. Koryto tej rzeki jest dosyć rozległe w miejscu przeprawy i pomimo moich mocy, które pozwalają mi pokonywać takie przeszkody, postanowiłem poczekać z resztą drużyny na barkę, którą przeprawiają się zwykli ludzie… Barka pokonywała drogę w jedną stronę około godziny, co pozwoliło nam poznać trochę kapitana, który nią zarządzał. Ja nie wtrącałem się do rozmowy, którą prowadził Din i Radagast, ponieważ miałem inne sprawy na głowie, jednak ta trójka zaciekle dyskutowała. Pora dnia była już późna i kapitan powiedział, że to dzisiaj jego ostatni kurs, jednak jak się okazało wypowiedział te słowa w złym momencie.

Na brzegu, do którego przybiliśmy, stała kareta wraz z kilkoma najemnikami. Gdy tylko opuściliśmy barkę jeden z nich podszedł do kapitana, aby przekazać mu polecenie przeprawienia całej grupy na drugi brzeg. Maur, bo tak nazywał się dowódca barki, powiedział oczywiście, że tego dnia już jest to niemożliwe, jednak najemnicy nie przyjmowali takiej odpowiedzi do wiadomości. Patrzyłem na to obojętnym wzrokiem, bowiem nie interesował mnie los tego kapitana, ale ku mojemu zdziwieniu w całą sytuację wmieszał się Radagast. Nie wiedzieć czemu stanął po stronie Maura i zaczął go bronić. Jednak najemnicy nic sobie z tego nie robili, a nawet nie powstrzymywali się od docinek pod jego adresem. Jednak to nic w porównaniu do tego co miało miejsce chwilę później. Jegomość z karety, który przedstawił się jako Rendez z Wysokiej Wieży, powiedział, że chce być natychmiast przetransportowany na drugi brzeg, czemu przeciwstawiał się Radagast i Maur. Efekt był taki, że Rendez, który był magiem, użył jakiejś sztuczki, przez którą Maur stracił wolną wolę i zgodził się przewieźć wszystkich na drugi brzeg, a my zostaliśmy obrzuceni stekiem przekleństw i obraźliwych słów. Słuchałem tego wszystkiego w ciszy, aby ocenić jak się zachowa nasz zarozumiały mag, jednak muszę powiedzieć, że nie wykazał się w moich oczach. Nie potrafił w żaden sposób wymusić na tych prostakach, aby się usunęli, a nawet pomimo zniewag jakimi zostaliśmy obrzuceni nie miał siły by im się przeciwstawić. Oczywiście jak tylko odjechaliśmy od tej grupy, podążając dalej swoją drogą, Radagast odezwał się do mnie z pretensjami, że nie wsparłem go w tej rozmowie. Jednak ja już wiedziałem to co chciałem, Radagast jest słabym i tchórzliwym człekiem, który czuje się pewnie, gdy ma za sobą takich towarzyszy jak my, a gdy zostawi się go samemu byle najemnik potrafi go ustawić w szeregu.

Gdy dotarliśmy do Erdor poszukaliśmy karczmy, w której postanowiliśmy się zatrzymać, a ja dowiedziałem się gdzie jest świątynia Lorsha. Wraz z Ziriel, Dinem i Radagastem udaliśmy się do niej, aby pomodlić się do Lorsha. To co tam zastaliśmy rozsierdziło mnie niesamowicie. Początkowo nic nie zapowiadało najgorszego. Po dotarciu do świątyni, która znajdowała się na skarpie nad morzem, weszliśmy do środka, a ja udałem się na poszukiwania kapłana. Pierwszym sygnałem, że coś jest nie tak, był witający mnie opiekun świątyni. Był nim stary człowiek w bardzo zniszczonych szatach z okaleczonymi oczami. Zapytałem go, kiedy przeprowadzone będzie najbliższe nabożeństwo i tu znowu zaskoczenie, bowiem od dawna nikt nie odwiedzał świątyni i nie odprawiano tam nabożeństw. Zastanawiałem się co tam się działo, jednak postanowiłem pytania odłożyć na później i sam poprowadziłem mszę. Pod koniec nabożeństwa opiekun świątyni nie potrafił powstrzymać emocji i rozpłakał się niczym dziecko, po czym skierował się do wyjścia. Przeczuwałem, że nie wróży to nic dobrego i udałem się za nim.

Zobaczyłem, że kapłan wspina się na skarpę i najprawdopodobniej zamierza rzucić się do morza. Dogoniłem go, gdy stanął nad przepaścią i zażądałem wyjaśnień. Historia, którą usłyszałem sprawiła, że moje oczy zaszły krwawą mgłą, jednak po kolei. Kilka lat temu do świątyni przybyli wyznawcy Richitera i pod osłoną nocy zabili opiekujących się świątynią kapłanów i pomocników, a starcowi, który stał przede mną, zabrali amulet i wypalili oczy, aby żył w hańbie. Przywódcą tych psów był niejaki Randalf z Gerdenburga. Gdy tylko starzec skończył mi o tym mówić, odwrócił się w stronę przepaści i skoczył. Nie zatrzymywałem go, bowiem okrył się hańbą pozwalając odebrać sobie amulet Lorsha i skoro nie mógł go odzyskać powinien skończyć swój marny żywot.

Od razu wróciłem do kaplicy i nakazałem moim towarzyszom opuścić ją, abym mógł ją zapieczętować. Gdy tylko to zrobiłem, pognałem niczym grom do naszej karczmy, zostawiając towarzyszy za sobą, bowiem zdawałem sobie sprawę, że jedno ich nieopatrzne słowo, a mogła by się polać krew. W karczmie zamówiłem dzban spirytusu i zacząłem się pakować. Po jakimś czasie, gdy nieco się uspokoiłem i wychyliłem kilka łyków spirytusu, przyszli moi kompani, którzy byli nieco zaskoczeni moim zachowaniem. Szybko uciąłem ich pytania i powiedziałem im co się stało w świątyni. Od razu również powiedziałem im, że musimy wyruszyć do Gerdenburga, aby zabić wszystkich, którzy przyczynili się do wydarzeń z kaplicy. Nieco mnie zmartwiły niespokojne spojrzenia Ziriel i Dina, którzy zamiast ognia zemsty w oczach mieli zlęknione spojrzenia wioskowych kundli. Jak żałowałem, że nie jestem w moich stronach, gdzie na jedno moje skinienie kilkaset wilków wyruszyłoby mordować te zdradzieckie psy Richitera. Dyskusja na temat naszych dalszych działań przeciągała się i zaczęła mnie nużyć. Po kilku kolejnych łykach spirytusu zasnąłem z głową na stoliku. Gdy tylko się ocknąłem, chciałem wyruszać, jednak reszta drużyny starała się mnie przekonać, abyśmy najpierw rozejrzeli się po mieście i zebrali jakiekolwiek informacje, co po chwili przemyślenia uznałem za dobry pomysł.



Kroniki XXVII: Śledztwo w Erdor I (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc lipiec. Erdor, wschodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Rozpoczęliśmy nasze dochodzenie. Sprawa nie była łatwa, ponieważ wydarzenia, o które pytaliśmy, zdarzyły się kilka lat temu. Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy do miejscowego historyka, który opowiedział nam co znalazł na ten temat w księgach w Ratuszu Miejskim. Nie było tego wiele, jednak dowiedzieliśmy się, że tej nocy nad świątynią widziano dziwne rozbłyski oraz co ciekawe odnotowano, że nad rankiem w różnych częściach miasta znaleziono 12 ciał ludzi, którzy zostali całkowicie pozbawieni krwi. Postanowiliśmy się temu bliżej przyjrzeć. Dotarliśmy do medyka, który pracował wtedy jako wojskowy medyk i przeprowadzał sekcję zwłok tych ciał. Namówiliśmy go, aby powiedział nam co zapisano w protokole medycznym z tamtej nocy. Sprawa okazała się dziwna, ponieważ dwa z tych ciał miały ślady, które wskazywały, że ktoś upuszczał z nich krew. Mogło to sugerować, że ktoś chciał w sprawę morderstw w mieście wplątać wampiry, pozorując ich metody działania.

Więcej na temat ciał nie dowiedzieliśmy się, ale informacje te zasiały w nas ziarno niepokoju. Postanowiliśmy zatem dowiedzieć się czegoś w sprawie śledztwa dotyczącego ataku na świątynię Lorsha 6 lat temu, prowadzonego przez Straż Miejską. Okazało się, że sprawę prowadził wtedy starszy sierżant Perrez i sierżant Ruki. Od jednego ze strażników, w zamian za kilka monet, dowiedzieliśmy się, że Ruki po śledztwie oszalał i mieszka aktualnie poza miastem, razem z bratem. Perrez natomiast awansował i jest teraz dowódcą strażnicy w randze porucznika.

Jako pierwszego odwiedziliśmy Rukiego. Rozmowa niestety nie dała nam zbyt wielu informacji, ponieważ były sierżant całkiem zwariował. Gdy mnie zobaczył, zaczął do mnie zwracać się per kapitanie i powtarzał, że zrobił wszystko tak jak mu kazano. Bełkotał coś o tajemnicy, jednak nie można było rozróżnić co jest jego majakami, a co wydarzeniami, które miały miejsce. Wróciliśmy do miasta, aby znaleźć Perreza.

Ja udałem się jeszcze do świątyni, aby poszukać na miejscu informacji. Niestety nie znalazłem żadnych notatek kapłanów, które opisywały by wydarzenia sprzed tego haniebnego czynu, jednak w trakcie przeszukiwania świątyni przypomniałem sobie dlaczego ta świątynia tutaj stoi. Jej historia sięga ponad tysiąca lat wstecz. Wtedy to po ziemi chodził nasz zaciekły wróg Azuld, syn dawnego boga Zaltazara, który był wrogiem Lorsha. Wiele lat jego najemnicy walczyli z wyznawcami Lorsha, jednak nikt kto jest wrogiem mojej wiary nie może wygrać. W końcu Wilki dopadły tego psubrata i zniszczyły jego i jego armie. Aby nikt o tym nie zapomniał rozczłonkowano jego ciało i nakarmiono nim Śnieżne Wilki, które strzegły wtedy naszych świątyń. Wilki te posiadły część mocy Azulda i z czasem zostały nazwane Wilkami Mrozu. Do dziś te potężne i inteligentne istoty służą najwyższym dostojnikom Kościoła Lorsha. Jedyną częścią ciała, która się zachowała po Azuldzie, była jego dłoń i ta jako relikt przechowywana była w tej właśnie świątyni.

Gdy tylko sobie o tym przypomniałem, postanowiłem poszukać miejsca gdzie mogłaby być ukryta Dłoń Azulda. Udałem się do katakumb pod świątynią i na miejscu potwierdziły się moje najgorsze podejrzenia – Ręka Azulda została skradziona. Teraz już rozumiałem w jakim celu ktoś zadał sobie tyle trudu, aby ukryć swoje działania. Wróciłem do kompanii i opowiedziałem im o wszystkim.

Postanowiliśmy, że trzeba przesłuchać porucznika Perreza. Dowiedzieliśmy się, gdzie go można spotkać i zastawiliśmy na niego pułapkę. Nasz plan był doskonały, jednak nie uwzględniłem w nim gorącej głowy naszego maga. Gdy tylko złapaliśmy Perreza, zaciągnęliśmy go do wcześniej przygotowanej piwnicy i tam po ocuceniu go zacząłem snuć przed nim wizję bolesnej śmierci jaka go spotka, jeśli nam nie powie tego czego oczekujemy. Jednak Radagast, zniecierpliwiony moją przemową, rzucił jakiś czar na naszego więźnia. Skutek był taki, że rany, których doznał więzień przeważyły szalę i Perrez powoli umierał. Udało mi się tylko złudną nadzieją uleczenia go namówić do podania nazwiska osoby, która zleciła mu zatarcie śladów śledztwa 6 lat temu. Człowiek ten nazywa się Toriel I jest naszym następnym celem.



Kroniki XXVIII: Śledztwo w Erdor II (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast), Adam (NPC)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc sierpień. Erdor, wschodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Nie bardzo wiedzieliśmy od czego zacząć, ponieważ naszym jedynym tropem był fakt, że wiedzieliśmy, iż Toriel pracuje dla tajnych służb królewskich Endor. Znaliśmy też nazwę gospody, w której ten czasem przebywał – „Wesoły Wisielec.” O pomoc zwróciliśmy się do Adriana, który już raz udzielał nam informacji. Zgodnie z moimi przypuszczeniami Adrian nie posiadał wiedzy na temat królewskich szpiegów, jednak znał imię jednego osobnika z doków, który podobno z nimi współpracował. Człek ten zwał się Minotaurem i podobno zajmował się zbieraniem haraczu od kilku dziwek oraz innymi dziwnymi interesami. Postanowiliśmy go znaleźć i dowiedzieć się czy może nam dać jakieś informacje na interesujący nas temat. W tym celu udaliśmy się do doków, gdzie wypytywaliśmy prostytutki o Minotaura. Któraś tam z kolei podała nam nazwę karczmy, gdzie ten przesiadywał.

Udaliśmy się do owej karczmy, aby przyjrzeć się wszystkiemu z bliska. Karczmarz za kilka srebrnych centarów powiedział nam, że Minotaur przyjdzie zapewne późnym wieczorem i gdy się tak stanie to nam go wskaże. Zgodnie z jego słowami koło północy zjawił się wysoki mężczyzna ubrany w zwykły mieszczański strój. Gdy tylko się rozsiadł rozejrzałem się jeszcze po karczmie i gdy nie zauważyłem niczego podejrzanego podszedłem do jego stolika. Od razu zagadnąłem go, że chcę porozmawiać na osobności o pomocnikach króla co by nie wzbudzać niepotrzebnego podejrzenia u jego kompanów. Minotaur zgodził się ze mną wyjść na zewnątrz, gdzie mogliśmy spokojnie porozmawiać.

Gdy już znaleźliśmy się na placu zaproponowałem mu złoto w zamian za informacje o Torielu. Ten zaprzeczył, że go nie zna i pomimo moich obietnic zapłaty wrócił do karczmy. Moi kompani również wyszli z karczmy, aby nie zostawiać mnie samego. Na zewnątrz powiedziałem Dinowi i reszcie, aby pilnowali Minotaura, podczas gdy ja wrócę do karczmy. Moje przypuszczenia były słuszne. Niedługo później Minotaur napisał na pergaminie jakąś wiadomość i posłał z nią jakiegoś chłopaka. Ziriel ruszyła za nim, aby ją przechwycić, jednak sam pościg tak ją podniecił, że zapomniała o tym, aby spróbować się dowiedzieć od posłańca, gdzie idzie z wiadomością. Nim chłopak zdążył się odwrócić sztylet Ziriel utkwił w jego ciele.

Po jakimś czasie Ziriel z resztą kompanów zapukała do naszego pokoju w karczmie. Z błyskiem tryumfu w oczach powiedziała, że przechwyciła wiadomość od Minotaura, jednak jej zadowolenie zgasło bardzo szybko – po zadaniu mojego pytania do kogo ta wiadomość miała trafić… Sama wiadomość nie mówiła nam zbyt wiele, Minotaur opisał szczegółowo moją osobę i dopisał, że jestem bardzo ciekawski. Wiadomość była zaadresowana do niejakiego Leirota. Trochę mnie to wszystko zaniepokoiło, jednak postanowiliśmy w następny dzień zaczaić się koło karczmy i postarać się złapać Minotaura. W międzyczasie wysłałem Dina i Adama, aby zakwaterowali się w „Wesołym Wisielcu” w nadziei, że pojawi się tam sam Toriel. Wieczorem nasza próba złapania Minotaura nie powiodła się, ponieważ ten po wyjściu z karczmy udał się do jakiegoś domu w dokach, a następnie zatrzymał w kolejnej karczmie na noc. Zanim Ziriel śledząca go dała nam o tym wszystkim znać nastał ranek. Ziriel jednak zainteresowała się tym domem i poprosiła Adriana o sprawdzenie kto w nim mieszka.

Łaska Lorsha nas jednak nie opuszczała i w Wesołym Wisielcu Adam rozpoznał Toriela – tego samego, którego obraz zobaczył w umyśle umierającego Perreza, porucznika armii Erdor. Tak więc sprawa pochwycenia Minotaura stała się nieaktualna. Przenieśliśmy całą naszą uwagę na Wesołego Wisielca.

Wysłałem Ziriel, aby śledziła Toriela i sprawdziła co robi w nocy. Sprawa wyglądała na poważną, Toriel był chyba wysoko postawionym członkiem tajnych służb, gdyż w nocy dowodził podczas aresztowania jakiegoś bogacza w jego willi. Nie bardzo wiedziałem jak się do tego zabrać, więc postanowiliśmy zaufać Lorshowi i postanowiliśmy w nocy śledzić poczynania Toriela.

Szczęście nam sprzyjało i drugiej nocy śledzenia Toriel udał się do jakiegoś domu w będącej w odosobnieniu części miasta. Zdecydowaliśmy się zaryzykować i włamać do budynku. Ziriel otworzyła zamek, a my weszliśmy do środka. Jak się okazało nasz gagatek był właśnie w samych majtach i odwiedzał swoją przyjaciółkę. Rzuciłem się za nim w pościg, jednak on był dużo szybszy niż ja w zbroi płytowej. Wyskoczyliśmy przez okno i rozpoczęliśmy pościg. Całe szczęście wraz ze mną gonił Toriela Adam i w jednej z uliczek Adam powiedział, że Toriel nagle zniknął mu z pola widzenia. Nie zastanawiając się długo pomodliłem się do Lorsha, aby wszelkie czary w okolicy straciły swą moc. Me modły zostały wysłuchane i już po chwili zauważyliśmy zaskoczonego Toriela, którego moc Lorsha wyrzuciła z „niewidzialności”. Rzuciłem się w jego kierunku i ledwo co go pochwyciłem. Wraz z Adamem ogłuszyliśmy go ma środku ulicy.

Niestety nie był to koniec kłopotów. Kobieta, która była w pokoju z Torielem swoim krzykiem obudziła sąsiadów i na karku mieliśmy straż. Wraz z Adamem rozejrzeliśmy się szybko i gdy tylko zauważyliśmy puste mieszkanie w jednej z uliczek, wyłamaliśmy do niego drzwi i weszliśmy do środka. Teraz mogliśmy spokojnie rozpocząć nasze przesłuchanie.

Przesłuchanie niestety nie potoczyło się tak jak tego chciałem. Moje pierwsze pytania i próby zastraszenia spotkały się z uśmiechem pobłażania. Żałowałem, że nie miałem pod ręką mistrzów tortur, którzy zajęliby się tym niegodziwcem – jednak musiałem sam postarać się wyciągnąć potrzebne mi informacje. Jak się okazało, Toriel był bardzo odporny na zadawanie bólu i nawet obcięcie mu trzech palców nie skłoniło go do szczerej rozmowy. Widząc, że moje metody nie skutkują, posłałem Adama, aby przyprowadził resztę naszych towarzyszy z nadzieją, że oni są lepiej przystosowani do wyciągania informacji.

Niestety tradycyjnie już ich pomysły nie wniosły nic nowego, toteż postanowiłem nieco podgrzać atmosferę. Poleciłem Dinowi zagrzać wody i parzyliśmy stopy Toriela w tej miłej kąpieli. Tak mijały kolejne minuty, które nie przynosiły wymiernego efektu. Zaczęliśmy się zastanawiać nad przeczekaniem do rana i zakupem odpowiednich pergaminów z czarami, gdy Adam zaproponował, że użyje swoich dziwnych umiejętności, aby zmienić nieco postrzeganie Toriela. Dzięki tej sztuczce Toriel miał pomyśleć, że jeden z nas jest jego dowódcą i miał przychylniej odpowiedzieć na pytania. Jednak był w tym wszystkim jeden szkopuł: osobą, która mogła się podać za jego dowódcę był Din, ponieważ on jako jedyny był najmniej z nas charakterystyczną postacią. Ziriel jest elfką i kobietą, ja dałem się we znaki Torielowi podczas przesłuchania, Adam musiał kontrolować sytuację swym umysłem, a wygląd Radagasta skreślał go całkowicie z tej roli. Przed wprowadzeniem planu w życie przygotowaliśmy Dinowi listę pytań, na które miał postarać się znaleźć odpowiedź.

Gdy wszystko było gotowe rozpoczęliśmy nasze działania. Din zranił mocno Adama łamiąc mu dłoń, co było konieczne do uwolnienia odpowiedniej mocy naszego towarzysza i zaczął wypytywać Toriela. Nie będę opisywał tej rozmowy, gdyż powinienem przewidzieć co się stanie, jednak koniec końców nie dowiedzieliśmy się kompletnie nic. Din nie podołał zadaniu, które mu powierzyliśmy, a Toriel zmarł. Widząc, że nic tu więcej nie zdziałamy, wróciliśmy do karczmy podpalając za sobą budynek, aby zatrzeć ślady naszej działalności. Następnego dnia udałem się do świątyni, aby porozumieć się z kapłanem ze świątyni z Dirdighen. Uzgodniliśmy, że ja wyruszę do Gerdenburga poszukać dalszych wskazówek, a on wyśle tutaj osoby, które będą kontynuowały nasze śledztwo.



Kroniki XXIX: Gerdenburg i Kryształ Kyriana (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc wrzesień. Gerdenburg, północne ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Droga do Gerdenburga zajęła nam kilkanaście dni. W trakcie jej trwania musiałem wzmacniać naszą drużynę ochroną przez zimnem, gdyż aura pogodowa nieustannie się pogarszała. Po drodze udało nam się porozmawiać z kupcem Hermesem, który opowiedział nam co nieco na temat miasta, do którego się udawaliśmy. Nie wyglądało to zbyt ciekawie. Miasto przesiąknięte jest zgnilizną. Żyją w nim setki wampirów, których wytępienie aktualnie graniczy z niemożliwością, a król, który zresztą ponoć jest niespełna sił umysłowych, nie ma pomysłu na ich eliminację. Tajne służby króla są bardzo rozbudowaną organizacją i posiadają w mieście setki szpicli, którzy donoszą o wszystkim co się wokół nich dzieje. Dodatkowo większość wartościowych obywateli, których było na to stać, wyjechało z miasta, pogłębiając jeszcze bardziej jego zapaść. Jedynym ratunkiem miasta jest jego port, który jest bardzo rozbudowany i dzięki cłom za towary przez niego przewożone miasto jeszcze funkcjonuje.

Bogatsi o tą wiedzę wkroczyliśmy do miasta, w którym miał przebywać nasz wróg Randalf. Jednak nasze pierwsze kroki skierowaliśmy nie do karczmy, tylko do dzielnicy handlowej, na główny plac. Intuicja podpowiadała mi, że znajdę tam coś bardzo ważnego i nie myliłem się. Na tablicy ogłoszeń widniało ogłoszenie, które od razu przykuło moją uwagę. Niejaki Antern z Keff, mag, poszukiwał informacji na temat Kryształu Kyriana. Za rzetelną wiedzę płacił 150 złotych dadianów, czyli niezłą sumkę złota. Informacja ta była o tyle ważna, że Kryształ ten ma ogromne znaczenie dla wyznawców Lorsha. Historia kryształu sięga kilkuset lat wstecz, gdy Shadizzar stoczył bitwę z wielkim kapłanem Lorsha Kyrianem, któremu służyły dwa Wilki Mrozu. Mag wygrał tą bitwę i zaklął duszę kapłana i obu wilków w krysztale. Jednak później Shadizzarowi tylko raz udało się wykorzystać moc tego przedmiotu, ponieważ trzymane w zamknięciu wilki stały się bardzo nieobliczalne. Stało się to na Zamku Rojg, gdzie Mag wezwał moc kryształu, aby wyeliminować swych wrogów. Shadizzar zdawał sobie sprawę, że przy następnym użyciu nie uda mu się poskromić wilków i te zwrócą się przeciwko niemu. Aby tego uniknąć Shadizzar ukrył kryształ i postanowił z niego więcej nie korzystać. Od tego czasu kapłani bezskutecznie starali się odzyskać Kryształ Kyriana. Opowiedziałem moim towarzyszom tą legendę w drodze do karczmy.

W karczmie zajęliśmy pokoje wraz z najemnikami i zastanowiliśmy się nad naszymi następnymi poczynaniami. Ja zasugerowałem, że powinniśmy się udać do wampira Mariusa i postarać się od niego uzyskać pomoc w odszukaniu Randalfa. Dodatkowo nie możemy zostawić w spokoju sprawy Kryształu i miarę możliwości powinniśmy się dowiedzieć czegoś o nim i osobach szukających go. Następnego dnia, pod wieczór, udaliśmy się na miejsce, które wskazał mi Marius podczas naszego ostatniego spotkania, czyli do Pięknego Teatru. Okazało się, że na miejsce spotkania Marius wybrał stary teatr, w którym zresztą odbywała się dzisiaj sztuka. Przy wejściu powołałem się na Mariusa co pozwoliło nam wejść do środka i zostaliśmy odprowadzeni do loży na balkonie. Zanim wszedłem do środka pomodliłem się do Lorsha o ochronę przed mocami wampirów, gdyż nie wiedziałem czego mogę się spodziewać. Od razu zauważyłem, że nasza przewodniczka odczuła moc mego boga, jednak nie miałem póki co zamiaru wykorzystać siły swej wiary do atakowania tych kreatur. Marius zjawił się w naszej loży kilka chwil później i po krótkiej chwili, którą poświęciliśmy na wzajemne przedstawienie się, zadałem nurtujące mnie pytania. Wiedziałem jednak, że ta kreatura nie odpowie na nie bezinteresownie i zgodnie z moimi przypuszczeniami Marius zaproponował, że udzieli nam szczegółowych odpowiedzi na temat Randalfa, jednak najpierw musimy zrobić coś dla niego. Ustaliliśmy, że zastanowimy się nad jego propozycją i spotkamy się ponownie w tym miejscu za tydzień. Czas ten postanowiliśmy wykorzystać na rozejrzenie się po tym dziwnym mieście.



Kroniki XXX: Gerdenburg i Twierdza na Skarpie I (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc październik. Gerdenburg, północne ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Kilka dni później Radagast poprosił mnie na osobności, abym udał się z nim do teatru, ponieważ on chciałby jeszcze porozmawiać z Mariusem na osobności. Zgodziłem się to zrobić, ponieważ zdaję sobie sprawę z okazji jaka pojawiła się przed naszym nekromantą. Jednak nie dane nam było to zrobić od razu, gdyż podczas naszego pobytu w pokoju karczemnym ktoś wsunął nam kartkę z prośbą o spotkanie. Jakby tego było mało, na miejsce spotkania wyznaczył plac w dzielnicy Utraconej. Dzielnica ta cieszy się bardzo złą sławą i podobno niewielu śmiałków odważa się udać do niej po zmroku. Targani ciekawością poszliśmy wieczorem na umówione miejsce. Jednak przeprawa nie była łatwa. Gdy tylko opuściliśmy główną drogę, na naszej ścieżce stanął dziwny osobnik. Stał w cieniu i miarowo uderzał mieczem w płyty bruku. Po chwili za nami rozległ się identyczny dźwięk. Nim się obejrzeliśmy otaczało nas kilku takich osobników. Do tego użyli oni swojej mocy i Ziriel stała jak zaczarowana wpatrując się w nich. Wiedziałem co się święci i ruszyłem do boju. Jednym wymierzonym ciosem przetrąciłem ciało tego, jak się okazało, wampira. Momentalnie się odwróciłem, aby sprawdzić jak radzą sobie moi towarzysze i zauważyłem, że Radagast unieruchomił dwa wampiry, które chciały się do niego dostać, po czym kierował następne zaklęcie w te walczące z Dinem. Przebiegając pozbawiłem głów nieruchome wampiry i ruszyłem na pomoc Dinowi. Niestety słyszany wcześniej odgłos zaczął dobiegać z coraz większej ilości miejsc, więc musieliśmy jak najszybciej zmienić uciekać. W naszym kierunku zbliżało się wielu nieumarłych. Wiedzieliśmy, że na placu, na którym mamy mieć spotkanie, stoi opuszczona świątynia Natien i to była nasza szansa. Pomodliłem się do Lorsha o moc odpędzania nieumarłych i ruszyliśmy biegiem w kierunku świątyni. Gdy już dobiegaliśmy do placu naokoło nas poruszało się kilkadziesiąt wampirów, które powstrzymywane mocą mojego boga starały się nas zaatakować. Dwójka ludzi, którzy stali przy świątyni, z przerażeniem w oczach zaczęła otwierać drzwi do świątyni. Wpadliśmy do niej wszyscy i zablokowaliśmy drzwi. Jakże żałowałem, że nie było u mego boku kilku kapłanów, którzy wraz ze mną wyszliby naprzeciw tym kreaturom i mocą Lorsha zniszczylibyśmy je. Jednak w tym momencie miałem inne sprawy do załatwienia.

Skierowaliśmy wzrok na ludzi, z którymi przyszło nam się spotkać i po krótkich słowach przywitania zapytaliśmy w jakim celu chcieli z nami rozmawiać. Nasz rozmówca nazywał się Olaf i okazało się, że ludzie ci są przeciwni aktualnemu porządkowi w mieście i szukają kogoś kto może ich wesprzeć w walce z Randalfem. Tak jak myślałem szpiegowali nas od czasu wejścia do miasta i zauważyli nasze zaciekawienie ogłoszeniem w dzielnicy handlowej. Ich informacje na temat Kryształu Kyriana nie były znaczące, jednak wiedzieli gdzie znajduje się osoba, która może wiedzieć więcej. Kronikarz, który przybył do miasta tydzień temu, podobno rozpowiadał na prawo i lewo, że ma takie informacje, że zgarnie nagrodę którą obiecał mag z ogłoszenia. Buntownicy powiedzieli, że autorem ogłoszenia jest zapewne sam Randalf lub jego tajne służby. Randalf ponoć od wielu lat poszukuje informacji na temat tego kryształu, a buntownicy, których przywódcą jest niejaki Karmazynowy Książe, uważają, że ma zamiar wykorzystać kryształ do złych celów. Sam kronikarz, który zwał się Rumbert, aktualnie trafił do więzienia Na Skarpie i jego los jest przesądzony. Olaf zaproponował, że może nam pomóc się do niego dostać.

Moi towarzysze byli dosyć sceptycznie nastawieni do tych rewelacji, jednak ja chciałem spróbować choćby szansa na powodzenie była najmniejsza. Dogadaliśmy się z Olafem co do pomocy jakiej od niego wymagamy i poszliśmy przygotować się do zadania. Wieczorem wyruszyliśmy na miejsce spotkania, gdzie czekało na nas dwóch marynarzy. Pogoda przy nabrzeżu była dobra co mnie bardzo ucieszyło, gdyż nie wyobrażam sobie płynięcia taką małą łódką przy większych falach. Marynarze bardzo sprawnie kierowali łodzią i pod osłoną nocy dostaliśmy się w pobliże skały, po której mieliśmy się wspiąć, aby dostać się do sekretnego wejścia do więzienia. Skała ta była bardzo stroma i zdradliwa, dlatego pergaminy „Pajęczego Chodu” okazały się niezbędne do wspinaczki. Po kilkudziesięciu minutach udało nam się wszystkim dostać na półkę skalną, na której znajdowało się wejście do więzienia. Przed opuszczeniem łódki pomodliłem się jeszcze do Lorsha, aby ochronił marynarzy przed zimnem, które bardzo tutaj doskwierało. Umówiliśmy się, że wioślarze poczekają na nas do rana, jeśli będzie taka potrzeba.

Zapaliliśmy światło i pełni nadziei wkroczyliśmy do jaskini. Po kilku metrach doszliśmy do korytarza, który prowadził w dwóch kierunkach. Jak się okazało na lewo od wejścia znajdowała się świątynia Zaltazara, znienawidzonego przez wyznawców Lorsha boga zbrodni. Zastanowiło mnie co ta świątynia robi w tym miejscu, jednak postanowiłem zostawić tą sprawę na później. Idąc w przeciwnym kierunku doszliśmy do ściany, która zagradzała przejście. Pomimo tego, że wszyscy wiedzieliśmy, że jest to tylko iluzja, w dalszym ciągu nikt się nie kwapił, aby przez nią przejść. Ja najchętniej poprosiłbym Lorsha o rozproszenie tej magii, jednak zdawałem sobie sprawę, że nie jest to dobry pomysł. W końcu Radagast spróbował i udało mu się przejść na drugą stronę, a ja nie chcąc zostać z tyłu wszedłem chwilę później. Ruszyliśmy korytarzami zgodnie z mapą, którą dostaliśmy od Olafa. Korytarz doprowadził nas do pierwszego pomieszczenia, w którym siedzieli strażnicy. Dzięki umiejętnościom Ziriel udało nam się ich unieszkodliwić. Aby zająć się drugim posterunkiem straży Ziriel i Din przebrali się w strój strażników i podstępem zmusili ich do otwarcia drzwi. Teraz pozostało nam tylko dowiedzieć się, w której celi przetrzymywany jest kronikarz. Jednak nie było to takie proste, mieliśmy dwa wyjścia, albo w jakiś sposób dostać się do pomieszczenia, w którym przechowywane były papiery z tego poziomu albo postarać się wydostać tą wiadomość od więźniów. Po dłuższej rozmowie udało mi się przekonać resztę drużyny, aby spróbować przycisnąć więźniów.



Kroniki XXXI: Gerdenburg i Twierdza na Skarpie II (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc październik. Gerdenburg, północne ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Moja przemowa do więźniów przyniosła skutek. Po kilku chwilach jeden z nich przyznał, że znał kronikarza jednak dalsze wiadomości nie było już dla nas tak szczęśliwe. Okazało się, że dwa dni temu kronikarz zmarł, a jego ciało zostało wrzucone do Koryta. Z tego co wiedzieliśmy to tak nazywa się miejsce znajdujące się na tym poziomie więzienia, do którego wrzucane są ciała więźniów, którzy nie wytrzymali tortur i panujących tu warunków. Postanowiliśmy sprawdzić tą informację i udać się do Koryta. Zabraliśmy dziadka, który nam o tym powiedział i ruszyliśmy w kierunku Koryta. Wraz ze zbliżaniem się do tego miejsca narastał odór rozkładających się ciał. Gdy doszliśmy na miejsce smród był już prawie nie do wytrzymania. Stojąc w wejściu wykorzystaliśmy naszą moc do przyjrzenia się pomieszczeniu. Pomieszczenie było okrągłe, a na jego środku znajdowała się ogromna dziura. Gdy do niej podeszliśmy naszym oczom ukazała się przepaść. Tuż przy skarpie znajdowała się przedziwna maszyneria, która na pierwszy rzut oka służyła do opuszczania się w głąb Koryta. Nie widziałem innego wyjścia jak sprawdzić co znajduje się na dnie tego miejsca. Wraz z Dinem, Radagastem i jednym z więźniów opuściliśmy się na dół. Było to możliwe dzięki maszynerii, którą obsługiwała Ziriel.

Pełni niepokoju opuszczaliśmy się coraz niżej, ale nie byliśmy przygotowani na widok, który ukazał się naszym oczom na samym dole. Całą widoczną przez nas podłogę pokrywały szczątki ludzi. Rozglądaliśmy się uważni wypatrując jakiegoś świeżego ciała, wszakże kronikarz zginął dwa dni temu. Dzięki łasce Lorsha udało nam się go znaleźć, jednak kłopoty dopiero się zaczęły. Radagast powiedział, że do rzucenia czaru „Rozmowy z umarłymi” wystarczy jakaś część z leżącego ciała, tak więc podszedłem, aby odrąbać rękę kronikarza. Gdy tylko to zrobiłem powiedziałem, aby wszyscy wracali na platformę. Jednak w tym momencie stało się coś przez nas nieprzewidzianego. Radagast zatrzymał się, a jego laska rozbłysła nieludzkim światłem. Po chwili z ust Radagasta zaczęły wydobywać się dziesiątki głosów, tak jakby przemawiało przez niego kilkanaście osób jednocześnie. Nie będę dokładnie opisywał tej rozmowy, gdyż nie czas ku temu, przytoczę tylko słowa kronikarza, który w pewnym momencie przemawiał ustami Radagasta. Powiedział on, że Randalf poszukuje Kryształu Kyriana, aby odprawić rytuał, który ma na celu zbezczeszczenie go i posłużenie się w walce z Lorshem. To co usłyszałem tylko upewniło mnie w moim postanowieniu zabicia Randalfa.

Po tej rozmowie Ziriel wciągnęła nas na górę, a ja pełen podejrzeń przyglądałem się Radagastowi. Ponieważ nasza misja tutaj dobiegła końca wróciliśmy do tajemnego wejścia, a później do portu. Następnego dnia spotkaliśmy się z Olafem i powiedzieliśmy mu czego się dowiedzieliśmy. Oczywiście nie powiedzieliśmy mu wszystkiego, jednak zapewniłem go, że będziemy w dalszym ciągu podążać tym tropem, a on ma w tym czasie postarać się dowiedzieć w jaki sposób można się dostać do komnat Randalfa. Ostatnią rzeczą, która pozostała nam do zrobienia w tym mieście było spotkanie z Mariusem. W wyniku rozmowy, którą z nim odbyliśmy zgodziliśmy się na pewną wymianę. My zaniesiemy dla niego pewien przedmiot do świątyni przeciwnego klanu, a on da nam informacje o Randalfie. Zrobiliśmy to o co nas poprosił i dzięki temu dowiedzieliśmy się kilku kolejnych informacji o naszym przeciwniku.



Kroniki XXXII: Sanktuarium She-har

Rozdział ten z niewiadomych powodów został pominięty przez Gotha. W tym czasie drużyna na prośbę Mariusa wyruszyła do tajemnego Sanktuarium Wampirów She-har, gdzie miała za zadanie podmienić pewną figurkę gargulca i przynieść oryginał przywódcy klanu Venga. Z tego co obecnie wiadomo losy drużyny w owym czasie opisał nekromanta Radagast (Bast) i elfia zabójczyni Ziriel.



Kroniki XXXIII: Odpoczynek w Adberheim (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast)

Czas i miejsce: Rok 1129 Nowej Ery, miesiąc listopad. Adberheim, stolica Lansgardu (północna Tragonia).


Gdy już wszystko było załatwione, postanowiliśmy wyruszyć do Adberheim, aby tam przeczekać zimę i poświęcić czas na szkolenie. Jednak zaraz po opuszczeniu miasta doszło jeszcze do pewnego incydentu. Na szlaku czekała na nas grupa kilkudziesięciu wojowników wraz z Karmazynowym Księciem, dla którego pracował Olaf. Upomniał się on o rękę kronikarza, której pomimo naszej umowy mu nie oddaliśmy. Przedmiot ten miał przy sobie Radagast i jak się okazało doprowadziło to do spięcia. Nasz mag zamiast oddać rękę i spokojnie wyruszyć dalej rozpoczął obraźliwe potyczki słowne z Księciem. Czekałem spokojnie co się stanie, jednak w chwili gdy Radagast, pogardliwym gestem, rzucił słój z zakonserwowaną ręką pod nogi Karmazynowego Księcia, miarka się przebrała. Książe wyzwał naszego maga na pojedynek, aby zmyć haniebne czyny, których byliśmy świadkami. W imieniu Księcia do walki stanął potężnie zbudowany woj dzierżący dwuręczny topór. Wiedziałem, że Radagast nie miał szans wyjść cało z tego pojedynku, dlatego wmieszałem się w to wszystko i powiedziałem, że ja będę bronił honoru mojej drużyny. Rozpoczęły się przygotowania do walki. Ja pomodliłem się do Lorsha o błogosławieństwo w walce, a w tym czasie Ziriel tłumaczyła Radagastowi głupotę jego poczynań. Walka z tym wojownikiem była dobra, kilka razy zostałem trafiony, jednak ciosy, które mnie dosięgły, nie były śmiertelne, a ja jeden z takich wyprowadziłem. Pod potężnym ciosem mojego topora wojownik osunął się na ziemię. Gdy nikt nie podważał mojego zwycięstwa postanowiłem udzielić mocy Lorsha temu wojownikowi, gdyż walczył on dzielnie, a jego pomoc może nam się jeszcze w przyszłości przydać. Po pojedynku porozmawiałem z Karmazynowym Księciem i udało nam się dojść do porozumienia. Rozstaliśmy się w zgodzie.

Kilkanaście dni później dotarliśmy do Adberheim. Ja udałem się do świątyni, a moi towarzysze wynajęli pokój w karczmie. Jednym z naszych celów było uwolnienie się od klątwy, która nas nie opuszczała. Z naszych informacji wynikało że w Adberheim mieszka kapłanka Brurusa, Estibel Biała, która mogła nam w tej sprawie pomóc. Udaliśmy się wspólnie do kapłanki i rzeczywiście otrzymaliśmy pomoc. Kapłanka na czas pobytu w mieście zapewniła nam spokojny sen, jednak całkowite ukojenie otrzymamy najprawdopodobniej w momencie, w którym udamy się do Wyklętego Lasu i staniemy przed Sadzawką Oblicza wzywając imię tego, który nas przeklął. A jest to ponoć istota potężna, równająca się z mniejszymi bożkami i potężnymi demonami. Przed Sadzawką Oblicza mamy trzykrotnie zakrzyknąć imię owego bożka i poprosić go o cofnięcie klątwy. Wyklęty Las znajduje się niedaleko Zaihary, czyli kolejnego celu naszej podróży.

Czas, który spędzaliśmy w mieście, podzieliłem na szkolenie w walce bronią dwuręczną oraz obmyślanie naszych dalszych posunięć. W tajemnicy porozumiałem się z kapłanami z mojej świątyni i ustaliłem z nimi plan według jakiego zamierzam postępować. Uznałem za niezbędne zapewnienie nam pomocy przy uzgadnianiu warunków wyprawy do Ogonu Diabła z Panem Wieży. O wynikach moich negocjacji poinformowałem resztę drużyny i posłuchałem ich opinii. Wszyscy się ze mną zgodzili, że taka pomoc będzie nam niezbędna.

Podczas pobytu w mieście spotkała nas jeszcze jedna niespodzianka, a mianowicie Ziriel spotkała Gotreka. Mój syn zakończył szkolenie w górach i wyruszył aby się z nami spotkać w Zaiharze. Potężne śnieżyce przerwały jego podróż w Adberheim, a chyba sam Lorsh doprowadził do naszego spotkania. Kilka wieczorów spędziliśmy na opowiedzeniu sobie wydarzeń, które miały miejsce…

Gdy tylko zima zelżała, wyruszyliśmy w dalszą podróż mającą na celu zdobycie trzeciego amuletu. Po drodze mieliśmy zamiar udać się na Lodowe Wybrzeże, abym mógł przeprowadzić kolejny etap błogosławienia przedmiotu, który w tym czasie zacząłem już tworzyć. Naszym celem był także Wyklęty Las, gdzie mieliśmy nadzieję ściągnąć klątwę, która nad nami ciążyła.



Kroniki XXXIV: Lodowe Wybrzeże (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast)

Czas i miejsce: Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc marzec. Okolice Zaihary, północno-zachodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Nasza droga do Zaihary przebiegła bez większych przygód. W trakcie jej trwania Ziriel praktykowała u Dina sztukę parowania ciosów, a ja przez cały czas rozmyślałem o moich pierścieniach. Nie byłem pewien czy po powrocie do Adberheim będę posiadał odpowiednią moc, aby nasycić pierścienie mocą mojego boga. Jednak podążałem ścieżką, którą sobie wytyczyłem już kilka lat temu…

Po przybyciu do miasta postanowiliśmy nie zatrzymywać się w nim na długo i po zakupieniu prowiantu i wozu wyruszyliśmy dalej. Na wozie planowaliśmy przetransportować ciała lodowych salamander, które zamieszkują Lodowe Wybrzeże. Niektóre części ciała owych salamander, takie jak ogon, rogi, jęzory, są poszukiwane przez wielu alchemików i kucharzy, a my mieliśmy zamiar je sprzedać i trochę się wzbogacić.

Lodowe Wybrzeże to zlodowaciały teren kilkunastu kilometrów wzdłuż i wszerz. Wszędzie wokół nas był lód. Lodem pokryte były drogi, lasy, a temperatura była tak niska, że bez Modlitw ochronnych zamarzlibyśmy. Miejsce, w którym znajdowała się jaskinia, której poszukiwałem, było oddalone od miasta Estor o kilkaset metrów. Miasto Estor to centrum Lodowego Wybrzeża, miejsce głównej bitwy między demonem Kalroniusem i władcą Zaihary Ifreshem. To właśnie ich magia spowodowała powstanie wiecznego lodu w całej tej krainie. Setki walczących wojowników w owej bitwie i mieszkańców miasta Estor stoi w bryłach lodu.

Zostawiliśmy wóz przed miastem i ruszyliśmy przez nie na północ. Rozglądaliśmy się czujnie i nasza ostrożność się opłaciła. Po kilku kilometrach zauważyliśmy poruszenie na dachach domów, wzdłuż ulicy, którą szliśmy. Zamaskowane wcześniej salamandry zaczęły schodzić po dachach na dół, do nas, starając się nas okrążyć. Nie daliśmy się jednak zaskoczyć, a Ziriel natychmiast przycelowała w kierunku jednej z bestii i wystrzeliła ze swojej ciężkiej kuszy. Chwilę później rozpoczęła się walka. Salamandry zaskoczyły nas jeszcze raz, ponieważ tuż przed atakiem zatrzymały się i każda z nich wypuściła w naszym kierunku stożek lodowatego oddechu. W sumie zaatakowało nas sześć bestii, jednak to my wyszliśmy z tej walki zwycięsko. Przy okazji mogłem przyjrzeć się postępom mojego syna w posługiwaniu się szablą i zauważyłem, że jego styl walki się zmienił. Teraz wyprowadzał bardzo mocne ciosy, poparte całą siłą jaką posiadał. Gdyby tylko nie był taki chudy…

Po walce odcięliśmy te części ciał salamander, które alchemik z Adberheim zobowiązał się odkupić od nas. Po kilka słowach modlitwy ruszyliśmy dalej. Znalezienie jaskini nie było trudne, ponieważ od rynku ciągnął się krwawy ślad. Okazało się, że plotki jakoby władca Zaihary, Ifresh, dokarmiał salamandry jest prawdziwa. Jakieś dwa dni temu do miast przybył najprawdopodobniej transport z ludźmi, którzy zostali pozostawieni na rynku na pożarcie salamandrom. Salamandry zabiły te osoby i zaciągnęły ich ciała do jaskini. Podążaliśmy za tym śladem aż do bram miasta, gdzie Gotrek rzucił na siebie czar „Latania” i wzniósł się w powietrze, aby sprawdzić co jest przed nami. Po chwili Gotrek zleciał niżej do nas i przekazał nam kilka ciekawych informacji. W innej części miasta na sporym placu siedziała jakaś ogromna istota otoczona przez kilkanaście salamander. Istota ta miała około czterech, może pięciu metrów wzrostu, z wyglądu przypominała nieco giganta i dzierżyła w ręce jakąś włócznię. Domyśliłem się, że najprawdopodobniej ta istota zabiła wyznawcę Lorsha, Malkolma Niszczyciela, którego ciało znajduje się w komnacie do której się udawałem. Malkolm, kilkadziesiąt lat temu, przybył do tego miejsca, aby zgładzić ją, jednak nie sprostał zadaniu i teraz jego ciało znajduje się w podziemnej komnacie, w bryle lodu. Przez chwilę przyszło mi do głowy, abyśmy postarali się zabić tą istotę, gdyż chwała po takim uczynku na pewno byłaby wielka, jednak moi towarzysze nie podzielili mojego entuzjazmu. Widzę, że ich głowy chylą się ku Lorshowi, jednak jeszcze sporo czasu minie zanim ich serca podążą tą samą drogą. U mnie na samą myśl o stoczeniu takiej walki krew krąży szybciej, a oni zastanawiają się tylko czy nic im się nie stanie…

Tak czy inaczej dotarliśmy do jaskini i schodząc po linie weszliśmy do środka. Zgodnie z opisem jaki znalazłem w księgach, tuż po wejściu pojawił się korytarz po prawej stronie. Ruszyliśmy nim i po kilkudziesięciu metrach dotarliśmy do wejścia sporego pomieszczenia. Powiedziałem, że dalej już pójdę sam i ostrzegłem drużynę przed podążaniem za mną. Zrobiłem to tylko dlatego, że wiedziałem, że temperatura w środku jest tak niska, że nikt, kto nie jest chroniony mocą Lorsha, tego nie wytrzyma. Pomodliłem się o ochronę i ruszyłem w głąb pomieszczenia. Po jego drugiej stronie znalazłem Malkolma zakutego w lodzie. Me oczy cieszyły się na ten widok i z powagą uklęknąłem, aby oddać mu cześć. Wyciągnąłem też przedmioty, o których błogosławieństwo prosiłem, a po chwili – a przynajmniej wydaje mi się, że to była chwila – usłyszałem jakiś dziwny trzask przed sobą, a kiedy spojrzałem w tym kierunku, okazało się, że Malkolm wyciągnął w moim kierunku rękę, która wystawała za bryłę lodu. Natychmiast położyłem na niej przygotowane przedmioty i kończąc modlitwę wycofałem się.

Po tych wydarzeniach opuściliśmy Lodowe Wybrzeże i ruszyliśmy na południe, w kierunku Wyklętego Lasu.



Kroniki XXXV: Wyklęty Las i Nanhezgul (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast)

Czas i miejsce: Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc kwiecień. Okolice Zaihary, północno-zachodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Ze słów kapłanki Baurusa, Estibel, z którą rozmawialiśmy jeszcze w Adberheim, wynikało, że w Wyklętym Lesie będziemy w stanie ściągnąć klątwę, którą rzucił na nas bożek Nanhezgul. Musieliśmy tylko znaleźć Sadzawkę Oblicza, która podobno znajduje się w pobliżu Wodospadu Cudów, w samym środku lasu. Z Wodospadem związana jest pewna legenda, którą zasłyszeliśmy od pewnego bajarza. Podobno jeżeli stanie się przy nim i wymówi życzenie oraz wrzuci do wody monetę to życzenie się spełni. Znając tylko te szczątkowe informacje ruszyliśmy w kierunku mostu, pod którym przepływała rzeka Mejis, która to przepływała przez cały Wyklęty Las. Idąc w górę rzeki mieliśmy nadzieję dotrzeć do Wodospadu Cudów.

Po dotarciu do rzeki zostawiliśmy nasz wóz w karczmie, która znajdowała się nieopodal mostu. Dalej ruszyliśmy pieszo kierując się w górę rzeki. Dotarcie do lasu zajęło nam kilkanaście godzin, po tym czasie zobaczyliśmy pierwsze drzewa. Obóz rozbiliśmy na skraju lasu, ale od razu wzmożyliśmy naszą czujność, ponieważ Radagast poinformował nas, że wykrywa w pobliżu nieumarłych. Nie była to dla nas najlepsza wiadomość, jednak nie było wyjścia, bo jedyna znana nam droga do naszego celu prowadziła wzdłuż rzeki. W nocy jednak nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Jednak co się odwlecze…

Po kilku godzinach podróży przez las Radagast ostrzegł nas ponownie i tym razem jego ostrzeżenie miało swoje potwierdzenie. Po kilku chwilach z bagnistego podłoża, po którym podróżowaliśmy, zaczęły wyłaniać się żywotrupy. Zbiliśmy się w grupę i przygotowaliśmy do obrony. Ja wyciągnąłem swój amulet i rozpocząłem modlitwę do Lorsha. Już po kilku wersach mój medalion rozświetlił się bladoniebieskim światłem i gdy tylko padło ono na żywotrupy, te rozpadały się w proch. Pomimo moich starań liczba wrogów nie zmniejszała się, cały czas przybywały nowe istoty. Rozejrzałem się i mieliśmy tylko jeden wybór, należało się przebić i liczyć na zostawienie żywotrupów z tyłu za nami. Wydałem odpowiednie rozkazy i wraz z Gotrekiem przełamaliśmy linię naszych wrogów. Ruszyliśmy biegiem wzdłuż rozlanej rzeki. Największe problemy jak zwykle miał Radagast, który już po chwili nie miał siły biec, jednak na wpół niosąc go biegliśmy przed siebie. Po paru kilometrach zostawiliśmy nieumarłych za sobą. Teren zrobił się skalisty, więc postanowiliśmy rozbić obóz i nieco się osuszyć. Kilka kilometrów dalej znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Gotrek udał się na zwiad przy pomocy czaru „Latanie” i gdy wrócił powiedział nam, że niecałe pół dnia drogi dalej jest wodospad i droga do niego nie powinna przysporzyć nam problemów.

Następnego dnia, z rana ruszyliśmy do wodospadu, podejmując ostrą wspinaczkę po stromych skałach, a gdy już byliśmy na miejscu, rozpoczęliśmy poszukiwania Sadzawki Oblicza. Początkowo myśleliśmy, że małe jeziorko, gdzie wpada woda z wodospadu, jest tym, o którym mówiła kapłanka, jednak trzykrotne wymienienie imienia bożka, który nas przeklął, nie dało żadnego efektu. Tak więc zaczęliśmy się rozglądać po okolicy szukając sadzawki.

Jak się później okazało, szukane przez nas miejsce było bardzo blisko, a mianowicie za ścianą wody z wodospadu znajdowało się wejście do małej jaskini. Gdy tylko znalazłem to przejście, pomodliłem się do Lorsha o błogosławieństwo „Chodzenia po wodzie” i razem z resztą drużyny weszliśmy do jaskini za wodospadem. Na środku jaskini znajdowała się niewielka sadzawka. Tak jak kazała kapłanka Baurusa, wymówiliśmy trzykrotnie imię Nanhezgul i czekaliśmy co się stanie. Tym razem się nie pomyliliśmy, bo po chwili z wody wyłoniła się jakaś istota, która zapytała nas czego oczekujemy od jego pana. Wyjaśniłem powód naszej wizyty, na co istota ta skinęła głową i ponownie zanurzyła się w wodzie. Kilka chwil później, dowiedzieliśmy się co mamy zrobić, aby nocne koszmary przestały nas męczyć. Nanhezgul uznał, że w dalszym ciągu nie zrozumieliśmy błędu jaki popełniliśmy, jednak postanowił pozwolić nam zmyć swe winy wobec niego. Aby to zrobić mieliśmy pomóc trzem osobom, które nas o to poproszą. Nie spodobało mi się to, jednak wiedziałem, że nie ma co dyskutować.

Ruszyliśmy w drogę powrotną, zastanawiając się do czego zostaniemy zmuszeni. Wracając jeszcze przez las, po raz pierwszy napędził nam stracha kapłan Tuluntusa – boga szaleńców. Gdy szliśmy, to w pewnym momencie między nas wyskoczył mały człowieczek, ubrany w komiczny strój i zaczął między nami biegać. Po chwili podbiegł do konia Radagasta i chwycił go za przyrodzenie… Dobrze, że mag potrafi utrzymać się na koniu, bo rumak nie był tym zadowolony. Całe szczęście cała drużyna zachowywała się spokojnie i człowieczek ten pobiegł dalej w drogę, którą wskazywał mu jego szalony bóg. Na szczęście owy kapłan nie poprosił nas o żadną przysługę…

Po opuszczeniu Wyklętego Lasu postanowiliśmy wrócić do jaskini na Lodowym Wybrzeżu, aby odebrać zostawione przeze mnie przedmioty, a następnie poszukać demonologa Astimmora, który być może byłby w stanie wypędzić ducha, który zamieszkiwał ciało Radagasta. Jednak nasza pierwsza próba, o której wspomniał sługa bożka Nanhezgula, nastąpiła bardzo szybko. Gdy obozowaliśmy nad małym jeziorkiem, po powrocie z jaskini na Lodowym Wybrzeżu, między nas wskoczył jakiś człowiek i wykrzyknął „mam cię Skrzacie Zmieniaczu!” Na początku osłupieliśmy, ale po chwili moje przypuszczenia się spełniły. Człowiek ten, który przedstawił się jako Loren, poprosił nas, abyśmy wyłowili z jeziora, które znajduje się nieopodal, naszyjnik jego dawno zmarłej babki, Aurelii. Podobno kilkanaście lat temu, jego dziadek w przypływie rozpaczy po śmierci Aurelii, spakował jej rzeczy i zatopił w tym jeziorze. Oczywiście nie mieliśmy wyboru, tak więc z samego rana przygotowaliśmy się do pływania. Kilka godzin zajęło nam przeczesywanie dna, ale w końcu udało nam się znaleźć skrzynię. Gdy tylko wyciągnęliśmy ją na brzeg, przeszukaliśmy jej zawartość i okazało się, że w środku oprócz naszyjnika znajdował się jeszcze jeden interesujący przedmiot. Była to figurka Cienia. Nie rozpoznałem jej od razu, jednak po przyjrzeniu się wiedziałem na pewno, że jest to figurka przedstawiająca Cień. Dobrze wiem jak niebezpieczne mogą być takie przedmioty, więc powiedziałem, że trzeba ją razem, z resztą przedmiotów, ponownie zatopić i powiadomić o tym fakcie elfy, które są strażnikami wiedzy o Cieniach.

Gdy tylko pożegnaliśmy się z Lorenem, ruszyliśmy dalej. Jednak jeszcze przed Zaiharą zostaliśmy przetestowani ponownie. Tym razem o przysługę poprosił nas pewien karczmarz ze wsi Tronnheim, Aber. Okazało się że ktoś ukradł łeb niedźwiedzia, który wisiał w karczmie i który przynosił mu szczęście. Znaleźliśmy złodzieja na polanie, leżał cuchnący cały alkoholem. Jakby tego było mało okazało się, że miał sen, w którym zjawiliśmy się i odzyskaliśmy dla niego rodowy pierścień od karczmarza. Ręce nam powoli opadały, jednak nie było wyjścia trzeba było pomóc i jemu. Po kilku wycieczkach udało nam się dojść do porozumienia i z karczmarzem i z owym złodziejem, który zwał się Teorn.

Tak więc klątwa została z nas w końcu ściągnięta i mogliśmy ruszyć w poszukiwaniu demonologa…



Kroniki XXXVI: Zaihara i Demonolog I (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast)

Czas i miejsce: Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc maj. Zaihara, północno-zachodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Po ponownej wizycie w Zaiharze, postanowiliśmy udać się wprost do demonologa. W trakcie jednej z rozmów przy stole w gospodzie, karczmarz podsłyszał jak wymawialiśmy imię Astimmora i ostrzegł nas, że jest to bardzo niebezpieczny człowiek. Podobno jeden z jego ludzi kontaktuje się z karczmarzem we Wronim Oku, gdzie kupuje żywność. Póki co nie mieliśmy ochoty na zwiedzanie kolejnej karczmy, tak więc po zaopatrzeniu się w racje żywnościowe ruszyliśmy w drogę.

Podróż wzdłuż wybrzeża nie była przyjemna, od strony morza wiał spory wiatr, który utrudniał przemieszczanie się. Nasz pierwszy postój odbył się na skraju lasu, który mieliśmy przebyć. Podczas warty z Gotrekiem usłyszeliśmy z głębi lasu przeraźliwy ni to pisk ni to ryk. Spojrzeliśmy po sobie, ale żaden z nas nie wiedział co mogło wydać taki odgłos. Sprawa wyjaśniła się następnego dnia. Ziriel co jakiś czas sprawdzała czy ktoś podróżował przed nami ścieżką i rzeczywiście przed nami jechał ktoś wozem, jednak jak się okazało jego podróż zakończyła się przedwcześnie. Po kilku godzinach podróży zobaczyliśmy na szlaku rozwalony wóz i porozrzucane koło niego ciała. Ziriel zbadała ślady i powiedziała, że coś wielkiego i ciężkiego wypadło z lasu i uderzyło w wóz kompletnie go niszcząc. Później bestia ta rzuciła się na ludzi i porozrywała ich ciała. Nie wiedzieliśmy co za zwierzę jest w stanie coś takiego zrobić, jednak jego siła musiała być ogromna.

Zostawiliśmy ciała w spokoju i ruszyliśmy dalej, ale nasza czujność została dodatkowo wzmocniona. Okazało się, że to być może uratowało nam życie. Po jakimś czasie usłyszeliśmy jak coś wielkiego przedziera się przez las w naszym kierunku. Nie zwlekając pomodliłem się do Lorsha o wzmocnienie mnie przed walką i obróciłem konia w tym kierunku z toporem w ręce. Niestety dla mojego bojowego rumaka potężny sowiniedźwiedź zaszarżował właśnie na niego.

Sowiniedźwiedź ze stalowym pancerzem

Po tym uderzeniu wyleciałem z siodła i przekoziołkowałem kilka metrów dalej. Walka rozgorzała na dobre. Spodziewałem się szybkiego jej zakończenia, biorąc pod uwagę naszą przewagę liczebną i arsenał umiejętności, jednak srogo się przeliczyłem. Gotrek wzniósł się w powietrze i zaczął razić bestię „Błyskawicami”, Radagast odjechał kilkanaście metrów i z bezpiecznej odległości rzucał swoje czary, natomiast Ziriel i Din rozpoczęli walkę wręcz. Spodziewając się, że walka zaraz dobiegnie końca, pomodliłem się do Lorsha o karzące płomienie, aby spopieliły tą istotę, jednak ani pierwszy, ani nawet kilka następnych „Słupów ognia” nie odniosło zamierzonego efektu. Zacząłem podejrzewać, że bestia jest odporna na magię, więc wyszukałem wzrokiem mój topór i ruszyłem do boju wznosząc pieśni do Lorsha. Przybyłem w dobrym momencie, ponieważ Din i Ziriel byli już nieźle poranieni. Uderzyłem z furią w sowiniedźwiedzia, jednak mój topór zetknął się z jakimś metalem w ciele bestii. Zrozumiałem, że samą siłą nie uda mi się jej pokonać, toteż zacząłem szukać jej słabych punktów. W trakcie walki sowiniedźwiedź trafił we mnie kilkoma ciosami, gdyż starałem się chronić Dina i Ziriel, jednak zrozumiałem, że do wygrania tej walki będę potrzebował innego wsparcia. Wycofałem się na chwilę i wyciągnąłem pergamin z Modlitwą o uleczenie moich ran. Po chwili moc Lorsha wpłynęła do mnie i uleczyła zranienia, a gdy tylko to się stało wypowiedziałem słowa w języku Zanzibarru aktywujące moc amuletu, który nosiłem na szyi. Od razu rzuciłem się do walki, ponieważ wiedziałem, że nie mam dużo czasu. Jako że nie musiałem martwić się obrażeniami, przed którymi broniła mnie moc amuletu, miałem czas, aby solidnie przycerować w jedną z kończyn bestii. Po pierwszym ciosie łapa sowiniedźwiedzia została odrąbana, po kilku następnych bestia leżała u moich stóp.

Kilka chwil po zakończeniu walki nadszedł czas spłaty za użycie Amuletu Cieni. Przez moje ciało przebiegł ogromny ból i czułem jakbym był rozrywany od środka. Jednak nie chciałem pokazać słabości po sobie i chwilę później leczyłem moich towarzyszy, którzy również byli nieźle pokiereszowani. Po walce odpoczęliśmy i udaliśmy się dalej w podróż.

Jakiś czas później dotarliśmy do Wzgórza Męki. Już wcześniej czuliśmy smród zgniłych ciał, które ukazały nam się po wejściu na owo wzgórze. Stało na nim dwanaście pali, na których nabite były ciała złoczyńców. Nie przejąłem się tym zbytnio, gdyż spotkał ich zasłużony los. Ze wzgórza mogliśmy zobaczyć morze i wieżę, w której mieszkał demonolog. Stała ona jakieś 300 metrów od brzegu, a naokoło niej można było dostrzec wraki statków, które pomyliły drogę i zamiast do Zaihary skierowały się w te rejony. Czym prędzej udaliśmy się w jej kierunku.

Gdy stanęliśmy na plaży, uzmysłowiliśmy sobie, że dotarcie do wieży może być bardzo ciężkie. Fale były spore i z głośnym hukiem rozbryzgiwały się o wystające z wody skały. Zaproponowałem, aby Gotrek i Radagast za pomocą magii dolecieli do wieży, a my poczekamy na nich na plaży. Tak też zrobiliśmy, jednak gdy tylko magowie wzbili się w powietrze, z wieży wyleciała jakaś przeźroczysta bestia i zaczęła krążyć naokoło wieżycy. Gdy tylko nasi magowie zbliżyli się do wieży, ktoś wystrzelił w ich kierunku z kuszy, a latająca bestia zaczęła pikować w ich kierunku. Sytuacja ta ponowiła się jeszcze dwa razy, aż w końcu Radagast z Gotrekiem wrócili do nas.

Widziałem, że mag nie ma pomysłu co zrobić, jednak nie chciałem się wtrącać w sposób w jaki się skomunikuje z demonologiem. Po krótkiej rozmowie Radagast powiedział, że nie ma pojęcia co dalej robić i postanowiliśmy rozbić obóz na plaży. Pomysł oczywiście był absurdalny, jednak mag poirytowany swoją porażką nie przyjmował tego do wiadomości. Zaczęliśmy rozmawiać na temat naszych dalszych poczynań i nikt nie miał rozsądnego pomysłu co dalej. Widząc, że nic mądrego nie zostanie powiedziane, postanowiłem zabrać głos. Zaproponowałem, aby magowie po zregenerowaniu swoich sił ruszyli do miasta wykorzystując moc czaru „Latanie”. My tymczasem mieliśmy poczekać na nich. W mieście mieliby udać się do karczmy Wronie Oko i postarać skontaktować z kimś, kto ma kontakt z demonologiem. Wydawało mi się to logiczne, jednak Radagast wpadł w jakiś szał i zaczął coś bełkotać o hipokryzji kapłanów. Muszę przyznać, że krew się we mnie zagotowała, jednak uspokoiłem się i postanowiłem przeczekać, aż mag będzie w pełni świadom swoich czynów. Ostatecznie stanęło na tym, że wszyscy razem na drugi dzień mieliśmy wrócić do miasta.

Z samego rana czym prędzej ruszyliśmy w podróż powrotną do Zaihary. W mieście udaliśmy się z Radagastem do karczmy, gdzie mag dowiedział się, że następnego dnia przybędzie półolbrzym, który służy demonologowi. Od razu poszliśmy również w miejsce, gdzie mieliśmy spotkać się z człowiekiem Mordrokka, który miał nam pomóc w dotarciu do Zatopionej Cytadeli, która kiedyś była zwana Cytadelą Burz. Jednak na miejscu, w gospodzie „Czarny Tulipan” napotkaliśmy większe problemy niż się spodziewaliśmy. Po małym przedstawieniu wyszliśmy szybko z karczmy z jednym z agentów Mordrokka, który zaprowadził nas na spotkanie z tymczasowym szefem tamtejszej siatki szpiegowskiej, niejakim Bjorgiem. Okazało się, służby Ifresha wykryły działającą grupę Mordrokka i prawie wszyscy trafili do obozów pracy, więzień lub po prostu powieszono ich. Gospoda „Czarny Tulipan” była cały czas pod obserwacją agentów Ifresha i mieliśmy szczęście, że i nas nie pojmano. Niestety dla nas, do ciężkiego obozu pracy, zwanego Orkan Kazar, trafił też człowiek, który miał znać położenie Cytadeli Burz. Wszystko więc wskazywało na to, że będziemy musieli się do niego dostać…



Kroniki XXXVII: Zaihara i Demonolog II (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast)

Czas i miejsce: Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc maj. Zaihara, północno-zachodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Zanim jednak zajęliśmy się sprawą Taurusa, przywódcy siatki szpiegowskiej Mordrokka w Zaiharze, postanowiliśmy dokończyć kwestię klątwy Radagasta. Udaliśmy się do gospody „Wronie Oko”, gdzie spotkaliśmy się z półolbrzymem Kander Khanem, służącym Astimmora. Półolbrzym wysłuchał naszej opowieści i powiedział, że za 3 dni przyniesie nam odpowiedź od demonologa dotyczącą ewentualnego wspólnego spotkania.

3 dni później, podczas kolejnego spotkania, półolbrzym przyniósł odpowiedź twierdzącą i jeszcze tej nocy mieliśmy udać się w podróż do siedziby Astimmora. Nie chciałem, aby poszła tam cała drużyna, dlatego nasz najcenniejszy ekwipunek został pod opieką Ziriel i Dina, natomiast ja, Gotrek i Radagast wyruszyliśmy.

Po przybyciu na miejsce okazało się, że półolbrzym dostaje się do wieży za pomocą małej łodzi wiosłowej, którą udawało mu się płynąć tylko dzięki swojej nadludzkiej sile. W wieży czekał na nas demonolog. Nie sprawiał jakiegoś szczególnie złowieszczego wrażenia, jednak wyczuwałem dziwną aurę otaczającą jego postać, co pewnie jest następstwem przebywania w towarzystwie istot z niższych planów. Podczas rozmowy Astimmor zgodził się zdiagnozować jaki duch opętał naszego maga, jednak już wypędzenie go to całkiem osobna sprawa. Nie mieliśmy większego wyboru, tak więc zgodziliśmy się na takie rozwiązanie.

Astimmor, aby porozmawiać z duchem Radagasta, musiał go zahipnotyzować, jednak upewniłem się, że ja i Gotrek będziemy w pobliżu, aby czuwać nad jego ciałem. Mag rozpoczął od wyrysowania dziwnych symboli na twarzy Radagasta i za pomocą magicznego wisiorka wprowadził go w stan hipnozy. Po chwili przemówił w języku istot niższych. Ani ja, ani Gotrek nie potrafimy porozumiewać się w tym języku, dlatego nie wiedzieliśmy o czym mówi, jednak nie trwało to zbyt długo. Gdy tylko skończył głowa Radagasta opadła w dół, a on sam stracił przytomność. Astimmor podszedł do nas i przekazał nam nie całkiem miłe wieści. Powiedział nam, że duch, który opętał Radagasta, chce opuścić jego ciało i aby to się stało musimy przeprowadzić Rytuał Całkowitej Konsekracji. Demonolog powiedział nam, że może przeprowadzić taki rytuał, jednak będzie to możliwe tylko w Święto Słońca i będzie nas sporo kosztowało. Jako zapłaty zażądał dwieście złotych centarów. Wiedziałem, że Radagast nie miał takiej gotówki, dlatego zapytałem czy istnieje inny sposób zapłaty i o dziwo mag się zgodził. Powiedział, że jest w trakcie tworzenia przedmiotu magicznego, który do wykończenia potrzebuje błogosławieństwa kapłana boga wojny. Jeżeli bym się zgodził pobłogosławić tą broń, to on w zamian uwolni maga od klątwy.

Demonolog powiedział nam także, że będziemy musieli dostarczyć ciało wojownika, do którego przeniesiemy duszę, która opętała Radagasta. Ów wojownik ma być bardzo dobry w swoim rzemiośle, a jego ciało musi być w świetnej kondycji. Oprócz tego dobrze by się stało, gdybyśmy poznali imię osoby, która opętała naszego nekromantę. Demonolog nie był w stanie się tego dowiedzieć, ponieważ duch zapomniał już jak się zwał i powoli zatraca się między Światem Umarłych i naszym. Radagast jest jego pożywieniem i tylko dzięki niemu udaje mu się trwać w obu światach naraz. Niestety dla nekromanty taki stan rzeczy jest bardzo wyczerpujący i wyniszczający jego ciało. Astimmor powiedział nam, abyśmy udali się do Eleniasza, który może nam pomóc w sprawie znalezienia odpowiedniego ciała. Eleniasz to urzędnik państwowy III rangi, który rezyduje w Urzędzie Wojny. Odpowiedziałem magowi, że zastanowimy się nad jego ofertą, a naszą odpowiedź przekażemy poprzez półolbrzyma Kander Khana.

Radagast zaczynał dochodzić do siebie, więc pomogliśmy mu opuścić wieżę i wróciliśmy do Zaihary. W karczmie podzieliliśmy się wieściami z kompanami i wspólnie zastanowiliśmy się co dalej. Postanowiliśmy najpierw udać się do Eleniasza, zebrać informacje o potencjalnych wojownikach, którzy nadaliby się jako ciało dla ducha, a następnie postarać się uwolnić Taurusa. Tak też zrobiliśmy.

Następnego dnia ja i Radagast poszliśmy do budynku Urzędu Wojny. W drodze Radagast poruszył temat błogosławieństwa, o które prosił Astimmor. Zapytał mnie czy mogę to zrobić. Niestety nie mogłem udzielić mu jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, gdyż cała kwestia jest bardziej złożona. Po pierwsze już po słowach Astimmora zauważyłem rękę Lorsha w całej tej sytuacji i wiedziałem, że jest to test wiary mojego młodego kompana. Po początkowym zafascynowaniu wiarą w Lorsha przyszedł czas na jej scementowanie i udowodnienie zdolności do poświęceń w imię boga. Do tej pory mag czerpał garściami dary boga, niewiele dając w zamian, a nawet często sprzeciwiał się mojej woli, która chciała w imię naszego boga pokonywać niepokonanych do tej pory wrogów. Jednak wiedziałem, że nieprzypadkowo los postawił na mojej drodze tego wątłego maga i moim zadaniem było go odpowiednio pokierować, tak więc obiecałem, że pójdę do wieży demonologa pobłogosławić broń maga, jednak o sile błogosławieństwa zadecyduje Lorsh.

Po naszej rozmowie dotarliśmy pod drzwi gmachu Urzędu Wojny, tak więc ruszyliśmy na spotkanie z Eleniaszem. Urzędnik Eleniasz okazał się być przeraźliwie grubym człowiekiem, który przez cały czas jadł ogromne ilości owoców i mięsa. Gdy powiedzieliśmy mu kto nas interesuje, powiedział, że postara się poszukać dla nas kogoś odpowiedniego. Eleniasz pracował w Departamencie Ludności i miał dostęp do szerokiej wiedzy na temat przeróżnych więźniów, skazańców i niewolników. Kilka dni później przyszliśmy do grubego urzędnika ponownie, aby zapytać czego się dowiedział, a on przedstawił nam listę kilku osób, które mniej więcej spełniały nasze wymagania. Okazało się, że najlepszym kandydatem będzie człowiek, który znajduje się w tym samym obozie co Taurus. Tak więc nie pozostało nam nic innego jak wyruszyć do Orkan Kazar.

Przed wyruszeniem do miasteczka Itzen, które leży niedaleko obozu pracy Orkan Kazar, udaliśmy się jeszcze do Bjorga, który powiedział nam z kim możemy się skontaktować w owym miasteczku. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy w podróż i już po kilku dniach byliśmy na miejscu.

Zakwaterowaliśmy się w karczmie „Pod Małą Wisieńką” i poszliśmy poszukać naszego szpiega Arstena. Agent Bjorga przebywał w mieście od kilku dni i udało mu się zebrać garść informacji na temat obozu Orkan Kazar. Dowiedzieliśmy się w jakich godzinach pracują więźniowie, ilu strażników ich pilnuje oraz mniej więcej jak wygląda teren wokół kamieniołomu, gdzie na co dzień pracują skazańcy. Mapa terenu nie była zbyt dokładna, więc postanowiliśmy, że Gotrek, wykorzystując czar „Latanie”, uda się na zwiad.

Wieczorem Gotrek wziął Maskę Widzenia w Ciemnościach i ruszył w kierunku obozu. Rankiem mogliśmy zobaczyć owoce jego pracy. Mapa, którą nam przedstawił, była już bardziej dokładna, a przy okazji mógł nam nieco opowiedzieć o zwyczajach strażników. Wieczorem spotkaliśmy się ponownie z Arstenem, aby omówić wszystkie informacje. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że na następny dzień do miasta miał przybyć jeden z magów zwanych Ognistymi Salamandrami. Są to bojowi magowie na usługach Ifresha, którzy co jakiś czas kontrolują jego ziemie, obozy pracy i newralgiczne punkty królestwa. Nasza Kompania od razu zaczęła się zastanawiać nad ubiciem maga, jednak nie byłem przekonany czy jest to najlepszy pomysł.



Kroniki XXXVII - XLI

Pięć kolejnych rozdziałów jest zniszczonych i nieczytelnych. Wspomina się, że po udanej misji w Cytadeli Burz drużyna tak świętowała odniesiony sukces, że spłonęła znaczna część gospody, w której biesiadowali. Część ich dobytku spłonęła, a niektóre księgi, w tym część pamiętników Gotha, zostały zalane wodą podczas gaszenia pożaru przez maga Malvena. Trzeba jednak wspomnieć, że informacja ta jest nieoficjalna i żadne święte księgi kapłańskie nie wspominają o takim incydencie. Losy Gotha un Nathrek z tego okresu można poznać dzięki zapiskom nekromanty Radagasta, który był członkiem jego drużyny.

Kroniki XXXVII: Obóz Orkan Kazar (Kroniki Radagasta)
Kroniki XXXVIII: Alarm w Orkan Kazar (Kroniki Radagasta)
Kroniki XXXIX: Prawdziwi szpiedzy (Kroniki Radagasta)
Kroniki XL: Dom Opieki Armeniasza (Kroniki Radagasta)
Kroniki XLI: Całkowita Konsekracja (Kroniki Radagasta)


Kroniki XLII: Cytadela Burz (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast)

Czas i miejsce: Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc lipiec. Zaihara, północno-zachodnie ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Pierwszego lipca w końcu wyruszyliśmy w stronę Cytadeli. Wiele nas to kosztowało, ale nasz cel, czyli zdobycie kolejnego amuletu był coraz bliżej. Z wieży Astimmora udaliśmy się na statek dzięki magii Gotreka, który rzucił na nas czar „Latania”.

Nasza podróż statkiem trwała raptem trzy godziny i po upływie tego czasu kapitan oznajmił, że jesteśmy na miejscu, czyli praktycznie nad Otchłanią. Przygotowaliśmy się do nurkowania i rozpoczęliśmy naszą podwodną wędrówkę. Woda była bardzo zimna, a my byliśmy zmuszeni nurkować na sporej głębokości. Całe szczęście, że chroniła nas moc Lorsha, gdyż bez jej pomocy nic byśmy nie zrobili. Po dłuższym eksplorowaniu dna morza, którego tamtejsze wody pełne były wszelakich glonów ograniczających nasze pole widzenia, udało nam się dostrzec jakiś rozbłysk niedaleko nas. Gdy podpłynęliśmy bliżej okazało się, że jest to jakieś źródło światła, które znajdowało się w wieży zakończonej kopułą. W zasięgu wzroku widzieliśmy kilka innych wież, które jednak w ogóle nie były oświetlone. Postanowiliśmy popłynąć na dno, aby tam poszukać wejścia do Cytadeli.

W miarę nurkowania było coraz bardziej niebezpiecznie, jednak nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. W pewnym momencie Din, który miał na sobie Maskę Widzenia w Ciemnościach, zaczął nas energicznie odganiać z jednaj strony. Posłusznie popłynęliśmy w innym kierunku i jak się później dowiedzieliśmy udało nam się uniknąć zauważenia przez olbrzymiego potwora morskiego. Zgodnie ze wskazówkami Dina poruszaliśmy się w kierunku dna, jednak nie było nam dane spokojnie wkroczyć do Cytadeli. Tuż przed znalezieniem przez nas wejścia do środka zostaliśmy zaatakowani przez Kuo-ta, morskie, rybopodobne humanoidy. Nasza sytuacja była o tyle kiepska, że byliśmy zmuszeni walczyć harpunami, do których nie byliśmy przyzwyczajeni. Całe szczęście te potwory nie są specjalnymi szermierzami i udało nam się je pokonać. Dzięki Dinowi wpłynęliśmy do cytadeli niezauważeni przez resztę kolonii Kuo-ta, które zamieszkiwały dolną część zatopionej budowli.

Aby dostać się do środka musieliśmy otworzyć dziwne, okrągłe drzwi, które były zamykane za pomocą kręcenia kołem. Gdy tylko udało nam się je otworzyć woda wdarła się do środka. Całe szczęście pomieszczenie to było szczelnie zamknięte innymi włazami, tak więc nie zalaliśmy całej Cytadeli… Wpłynęliśmy do środka i rozpoczęliśmy szukanie medalionu. Żeby zabezpieczyć się przed zalewaniem morską wodą, każdy z korytarzy, które mijaliśmy, zamykaliśmy za sobą za pomocą mechanizmu z kołem.

Jednym z pierwszych pomieszczeń, które znaleźliśmy była jadalnia i w niej zostawiliśmy nasze porcje żywieniowe oraz dostarczone nam przez gnomy kombinezony zwane Zbrojami Wodnymi. W kilku dalszych pomieszczeniach napotykaliśmy niesamowite dla nas widoki. Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy z poziomu technologii olbrzymów i wszystko co widziałem zaskakiwało mnie coraz bardziej. Ponieważ nie spotykaliśmy śladów innych osób w cytadeli, nieco się rozluźniliśmy, jednak szybko przyszło nam za to zapłacić. Weszliśmy do pomieszczenia, w którym znajdowały się dwie sadzawki i spory wodospad. Gdy tylko przekroczyliśmy próg pomieszczenia kryształy w ścianach, które go oświetlały, przygasły, a z wodospadu wyleciały ogromne macki, które porwały Eskelta. Macki w formie półmaterialnej wypełniały całe pomieszczenie i niestety musieliśmy się czym prędzej ewakuować. Od tej chwili byliśmy ostrożniejsi. Cytadela miała kilka poziomów i w kilku pomieszczeniach zobaczyliśmy schody prowadzące na wyższe piętra, jednak chcieliśmy najpierw porządnie sprawdzić najniższe piętro. Podczas eksplorowania odwiedziliśmy coś co wyglądało na maszynownię, pomieszczenie było ogromne i o dziwo część mechanizmów cały czas działała.

Po kilku godzinach chodzenia postanowiliśmy sprawdzić co jest wyżej. Tam czekały na nas kolejne przeciwności. W sporym pomieszczeniu, zaraz po wejściu zauważyliśmy stojący gliniany posąg. Gdy weszliśmy trochę dalej posąg ruszył w naszą stronę. Okazało się, że jest to gliniany golem. Istoty te są odporne na magię i bardzo wytrzymałe na ciosy, jednak mają poważną wadę – nie są w stanie w walce zmieniać taktyki i walczą z jedną osobą od początku walki do końca. Nie sposób było wykorzystać tej cechy. Po pierwszej walce wiedzieliśmy co trzeba zrobić. Din i Ziriel jako najsprawniejsi i najlepiej unikający ciosów zwabiali golemy, a my, wykorzystując fakt, iż golemy w ogóle nas nie atakowały, mogliśmy jak najsilniejszymi ciosami rąbać je na kawałki. Pomieszczenie, do którego broniły dostępu golemy znajdowało się trzy pokoje dalej, jednak nasza nieostrożność została kolejny raz skarcona. Weszliśmy do pomieszczenia, w którym stał posąg przedstawiający olbrzyma spoglądającego na napis, wyryty w podłodze. Po drugiej stronie pomieszczenia znajdowały się drzwi, a za nimi schody na wyższy poziom Cytadeli. Problem leżał w tym, że przejścia chroniła półprzezroczysta, magiczna bariera. Właśnie tuż przed tą magiczną barierą znajdowały się jakieś napisy, na które spoglądał posąg olbrzyma. Gdy podeszliśmy, aby im się bliżej przyjrzeć, z sufitu najpierw spadło na nas tysiące odłamków szkła, a po chwili zaatakowały gargulce – latające stwory, wyglądające jakby były z kamienia. Walka z tymi istotami była bardzo trudna, ponieważ z powodu zaskoczenia nie potrafiliśmy utworzyć odpowiedniego szyku. Udało nam się pokonać bestie, jednak nie obyło się bez strat – tym razem padł Ivan.

Bergen bardzo to przeżył i widziałem, że zaczyna powoli odchodzić od zmysłów. Zaczął powtarzać, że musimy go pochować, co było nierealne w tym miejscu. On wraz z Ziriel w końcu zanieśli jego ciało do głównego holu. My tymczasem staraliśmy się rozwiązać zagadkę, która była napisana w języku elfów na podłodze. Rozwiązanie okazało się jak zwykle oczywiste, jednak pochłonięci wydarzeniami ostatnich godzin sporo główkowaliśmy zanim na nie wpadliśmy. Jak tylko ustawiliśmy odpowiednio odłamki luster, co było rozwiązaniem zagadki, mogliśmy wejść na schody znajdujące się za barierą. Chciałem żeby wszyscy ruszyli razem, ale okazało się, że Bergen cały czas siedział z Ivanem w holu. Wysłałem po niego Ziriel, która jednak wróciła do nas i powiedziała że nie ma i Bergena i ciała Ivana. Ruszyliśmy ich szukać co nie trwało długo. W pomieszczeniu, w którym zostawiliśmy tą dwójkę znajdowały się schody, które prowadziły do komnaty, gdzie znajdował się olbrzymi sarkofag, w którym spoczywał Ivan. Wypytywaliśmy Bergena dlaczego zaniósł tutaj ciało swojego kompana, jednakże ten nie był w stanie nam racjonalnie odpowiedzieć. Mówił tylko, że chciał pochować gdzieś Ivana, a ta komnata wydawała mu się dobrym miejscem. Podświadomie wiedziałem, że nic dobrego z tego nie wyniknie.

Jakiś czas później razem z Bergenem ruszyliśmy, aby zobaczyć co jest w pomieszczeniu za gargulcami. Po kilkudziesięciu schodach doszliśmy do pomieszczenia, z którego zaraz po uchyleniu drzwi wylał się niesamowity blask. Domyśliliśmy się, że jest to kopuła, dzięki której znaleźliśmy Cytadelę. Jednak światło dobiegające ze środka było zbyt intensywne, aby w ogóle myśleć o wejściu do środka. Musieliśmy przeczekać do następnego dnia, ponieważ według naszych informacji światło to świeci tylko w Święto Słońca. Postanowiliśmy w dalszym ciągu szukać medalionu, a do tego pomieszczenia wrócić później.

Podczas eksploracji kolejnych części Cytadeli trafiliśmy do niesamowitej komnaty, w której na stojaku leżała kula emanująca energią, a naprzeciwko niej ustawione było lustro w złotych ramach. Magowie od raz podeszli do kuli i zaczęli coś między sobą szeptać, my natomiast staliśmy i czekaliśmy aż w końcu coś nam powiedzą. Po chwili Radagast odwrócił się do nas i powiedział, że kula, która znajduje się w tym pomieszczeniu, jest kulą antymagii i to z jej powodu Magowie nie są w stanie czarować w Cytadeli. Oczywiście Radagast tak się tym faktem podniecił, że od razu zaczął roztaczać wizje wykorzystania jej w walce z Panem Wieży. Gdy tylko te słowa wypłynęły z jego ust, zdał sobie sprawę, że razem z nami stoi Bergen, który jest pracuje właśnie dla Mordrokka i Pana Wieży. Atmosfera od razu stała się napięta i Bergen zaczął się nerwowo rozglądać po naszych twarzach. Starałem się nieco go uspokoić, jednak wiedziałem, że jego życie właśnie stało się niezwykle krótkie.

Kiedy szliśmy dalej zauważyliśmy, że każdego ważnego pomieszczenia strzegą golemy, więc przyglądaliśmy się im uważniej niż reszcie. W kolejnym miejscu, w którym spotkaliśmy golemy, stało się to co przewidywałem. Bergen zamiast rzucić się z nami do walki, został przy Radagascie i znienacka go zaatakował. Całe szczęście Radagast był na taką ewentualność przygotowany i gdy my walczyliśmy z golemami, on wykończył magią swojej laski Bergena. Trochę było mi go szkoda, gdyż był dobrym wojownikiem, jednak na końcu okazał się zdrajcą, tak więc jego ciało zostało tam gdzie padł. Nie pozwoliłem Ziriel, aby go zaniosła do Ivana, gdyż według mnie nie zasługiwał na to. Tak czy inaczej rozejrzeliśmy się po pomieszczeniu, do którego weszliśmy i okazało się że w ścianach umieszczone było sześć drogocennych diamentów, które otoczone były siatką runów. Powiedziałem magom, aby przyjrzeli się temu bliżej, gdyż zaciekawiło mnie po co ktoś je tam umieścił. W tym czasie Din i Ziriel udali się na dół, do jadalni, po nasze racje żywnościowe. Nie minęło pół godziny, kiedy wrócił do nas sam Din, mówiąc, abyśmy się z nim udali do głównego holu.

Gdy tylko tam weszliśmy, okazało się, że przy schodach prowadzących do góry siedział Ivan, trzymając głowę w rękach. Nieźle nas to zaskoczyło, ponieważ takie rzeczy jak przywracanie do życia nie zdarzają się zbyt często, jednak podeszliśmy razem bliżej, aby sprawdzić co się stało. Po krótkiej rozmowie wydawało nam się, że to naprawdę jest Ivan cudownie ożywiony przez moc sarkofagu, w którym leżał. Niestety w obecnej sytuacji nie mogłem pozwolić na to, aby Ivan był świadkiem naszych działań i na mój dyskretny sygnał Gotrek wykonał błyskawiczne cięcie, które zakończyło jego powtórny żywot.

Coraz mniej wiedzieliśmy z tego co się dzieje w Cytadeli, co rusz napotykaliśmy na rzeczy, które nas zaskakiwały i coraz mniej mi się to podobało. Jak gdyby tego było mało ktoś zalewał najniższy poziom Cytadeli. Przekonaliśmy się o tym gdy próbowaliśmy dostać się po jedzenie. Pomieszczenia zostały zalane wodą, a my przecież blokowaliśmy włazem każdy korytarz. Czułem, że nasz czas w Cytadeli się kończy i czym prędzej musimy znaleźć medalion. Postanowiliśmy sprawdzić kopułę ze światłem. Ciężko to było ocenić, jednak wydawało mi się, że już minął dzień, w którym zeszliśmy do Cytadeli. Poszliśmy do pomieszczenia, w którym były gargulce i przejście do górnej wieży. Zostawiliśmy na dole Gotreka i Dina, aby nie pozwolili uruchomić magicznej pułapki strzegącej wejścia, a wraz z resztą weszliśmy na górę, w stronę do drzwi prowadzących do komnaty ze światłem.

Rzeczywiście światło znikło i mogliśmy wejść do środka. Naszym oczom ukazał się widok, w centrum którego zobaczyłem poszukiwany przez nas amulet. Zamknięty był on w kuli energii, która wisiała nad stołem. Przy stole stały cztery krzesła dla olbrzymów z wyrytymi na nich symbolami zwierząt. Niestety gdy tylko Radagast starał się zbliżyć rękę do kuli ta poraziła go niczym piorun. Sytuacja nie była wesoła, nasi magowie nie mogli używać magii, a chyba bez tego nie dało się wydostać amuletu. Spróbowałem jeszcze pomodlić się do Lorsha o „Rozproszenie magii”, aby zniszczyć tą magiczną barierę, jednak moja modlitwa nie odniosła skutku. Zawołaliśmy Gotreka i razem próbowaliśmy rozwiązać zagadkę jak odzyskać amulet. Okazało się, że wystarczyło założyć Amulet Ziemi, który cały czas nosiłem, i zbliżyć dłoń w kierunku Amuletu Wody – bariera energii sama wtedy zanikała i bez problemu można było wydobyć amulet z kuli.

Gdy tylko udało nam się to zrobić, zaczęliśmy się rozglądać za miejscem, z którego moglibyśmy opuścić Cytadelę. W pomieszczeniu, w którym był amulet, oprócz niego znajdował się jeszcze dziwny przedmiot. Miał 4 metry wysokości i 7 długości, a w środku wyścielany był aksamitem. Nie wiedzieliśmy do czego służy, jednak przy nim znajdowało się siedem dźwigni. Po dokładnym przyjrzeniu się kopule doszliśmy do wniosku, że najprawdopodobniej jest ona w stanie się otworzyć. Nie wiedzieliśmy jak to zrobić, ale logika podpowiadała, że służą do tego właśnie te dźwignie. Zanim jednak próbowaliśmy je uruchomić, zaproponowałem, abyśmy zabrali diamenty, które znajdowały się kilka pomieszczeń dalej. Nie byliśmy pewni czy uda nam się je wyłuskać, ale postanowiłem, że warto spróbować. Poszliśmy tam i wszyscy razem zaczęliśmy je po kolei wyłuskiwać. Jednak w momencie, gdy ostatni z diamentów opuścił swoje miejsce, usłyszeliśmy szum sunącego piasku. Przez otwory, które powstały po wyciągnięciu diamentów zaczął się wsypywać piasek. Nie czekając na to co z niego powstanie czym prędzej udaliśmy się do kopuły. To była dobra decyzja, gdyż chwilę po tym jak udało nam się zamknąć właz od tego pomieszczenia, usłyszeliśmy potężne walenie we właz. Domyślam się ze z piasku powstał żywioł ziemi…

W kopule związaliśmy się razem i Ziriel zaczęła przesuwać dźwignie. W pewnym momencie usłyszeliśmy mechanizm, który otwierał kopułę wieży. Natychmiast pomodliłem się do Lorsha o moc „Chodzenia po wodzie”, dzięki czemu mogliśmy wydostać się na powierzchnię. Cały czas byliśmy także pod wpływem mocy „Oddychania wodą”, co oprócz oddychania pod wodą chroniło nas przed zmiażdżeniem przez ciśnienie w głębinach. Wszystko potoczyło się zgodnie z planem i kilka godzin później wykończeni odpoczywaliśmy w naszych pokojach w sanatorium Armeniasza. Niedługo później skontaktowaliśmy się z ludźmi od Taurusa, aby przekazać im informację, że nasze zadanie się powiodło.

Gdy tylko załatwiliśmy nasze sprawy w Zaiharze, których nie było znowu tak wiele, wyjechaliśmy z miasta. Ostatnią rzeczą, którą zrobiliśmy w mieście, była rozmowa z Fahirem. Udałem się na nią ja, Gotrek i Radagast. Z rozmowy wynikło, że Fahir jest w dalszym ciągu zainteresowany zabiciem sześciopalczastego Randalfa. Fahir dodatkowo zaproponował nam udział w tym wydarzeniu, jednak będzie to możliwe dopiero na jesień może zimę następnego roku. Postanowiłem zastanowić się nad tą propozycją, jednak pozostało jeszcze sporo czasu, a ja musiałem skontaktować się ze Świątynią Wilków w tej sprawie. Opuściliśmy Zaiharę i udaliśmy się do wioski Tronnheim, gdzie czekał na nas Drum. Zgodnie z obietnicą miał nauczyć nas jak przekuć broń w miejscu, które odkryliśmy przy brzegu morza.



Kroniki XLIII: W oczekiwaniu na Wielki Targ (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Gotrek un Nathrek (Prosiak), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1130 Nowej Ery, miesiąc wrzesień. Adberheim, centralne ziemie Lansgardu (północna Tragonia).


Nasza nauka potrwała prawie dwa miesiące, a i tak wiedza, którą posiedliśmy, była moim zdaniem mniej niż wystarczająca. Całą nadzieję pokładałem w miejscu, do którego się udawaliśmy. Dotarcie do ukrytej komnaty zajęło nam dzień i wszyscy podekscytowani weszliśmy do środka. Wraz z Drumem rozpaliliśmy pod paleniskiem i rozpoczęliśmy naszą pracę. Nie wiem jak odczuli to inni członkowie mojej drużyny, ja jednak poczułem jakby jakaś niewidzialna siła kierowała moją ręką podczas pracy. Gdy tylko ktoś z nas skończył swoją pracę z podziwem oglądaliśmy jego broń. Z tego co nam powiedział Drum, to my z Ziriel i Dinem wykuliśmy na broni „Biały Run”, który przewija się przez historię krasnoludów i jest bazą dla kolejnych, bardziej skomplikowanych runów. Natomiast Gotrek wykuł dwa runy: „Run Krzepy” i „Biały Run Krwi”. Wydaje mi się, że Gotrek w większym stopniu niż nasza trójka poświęcił się kowalstwu co zostało zauważone przez siły działające w tym miejscu i przez to udało mu się wykuć ten drugi run.

Po zakończeniu prac rozstaliśmy się z Drumem i ruszyliśmy w kierunku Adberheim. Po drodze dowiedzieliśmy się od żołnierzy, że sytuacja w dalszym ciągu jest bardzo niepewna w związku z uciekinierami z Orkan Kazar. Spore grupy bandytów grasują po szlakach i napadają na podróżnych. Biorąc to pod uwagę zwiększyliśmy naszą czujność, co zaprocentowało po kilku dniach podróży. W jednym z zagajników Ziriel wypatrzyła grupkę bandytów. Niestety zrobiła to na tyle późno, że nie mogliśmy się już cofnąć więc przygotowaliśmy się do walki i ruszyliśmy hardo w tą marną zasadzkę. Naszymi przeciwnikami okazała się banda obwiesiów i walka trwała tyle co splunięcie. Jeden z naszych przeciwników, który strzelał do nas z kuszy uciekł nam w las, jednak nie przebiegł zbyt daleko, gdyż po chwili usłyszeliśmy jego przeraźliwy krzyk. Zaciekawiło mnie to, więc poszliśmy sprawdzić co się z nim stało.

Kilkadziesiąt metrów dalej zauważyliśmy jego ciało leżące w dziurze, która powstała w wyniku obsunięcia się ziemi. Ziriel zaciekawiona zeszła na dół sprawdzić dlaczego ziemia tak potężnie się obsunęła i okazało się że zapadł się sufit podziemnego przejścia. Ziriel wzięła ode mnie Maskę Widzenia w Ciemnościach i poszła sprawdzić gdzie ten korytarz prowadzi. Czekaliśmy na nią jakiś czas, ale kiedy długo nie wracała, postanowiłem, że pójdziemy sprawdzić co się z nią stało. Znaleźliśmy Ziriel kilkanaście metrów dalej, w jakiejś podziemnej komnacie, gdy oglądała posąg kobiety. Posąg ten stał na środku niewielkiego pomieszczenia i przedstawiał zapomnianą boginię snów i wizji, Sheini. Zdążyłem tylko poinformować o tym resztę członków drużyny, gdy posąg się zmienił. Nie wiem czy to stało się naprawdę czy było tylko moim złudzeniem, ale kamienny kaptur z głowy Sheini zaczął się zsuwać. Było to ostanie co zobaczyłem przed zaśnięciem…

…Znajdowaliśmy się w pokoju Tanako i nadszedł czas na pojedynek, który miał zdecydować, który z nas będzie brał udział w turnieju. Byliśmy w Mieście Mgieł, w rezydencji głowy rodu Aragonisów. Przed nami leżała plansza z figurkami, która miała nam umożliwić pojedynkowanie się. Ja i Din dotknęliśmy planszy, po czym figurki przybrały nasze kształty i rozpoczęła się walka. Stoczyliśmy kilkanaście pojedynków, z których wyłonił się zwycięzca. Był nim Gotrek i to on miał stanąć do walki w turnieju głównym…

…Po tym wszystkim przebudziliśmy się w pomieszczeniu pod ziemią i spojrzeliśmy po sobie. W naszym spojrzeniach zauważyłem zrozumienie: Sheini zesłała na nas jakąś wizję, która być może była odzwierciedleniem przeszłości lub przyszłości. Porozmawialiśmy o tym chwilę, jednak nie bardzo wiedząc jak to zinterpretować ruszyliśmy dalej.

Dotarliśmy do Adberheim i teraz mogłem skończyć to co zacząłem kilka miesięcy wcześniej. Pełen podekscytowania po krótkiej wizycie w karczmie ruszyłem do Świątyni Białego Wilka. Tam poprosiłem o spotkanie z Goranem Silnorękim, jednak powiedziano mi, że arcykapłan nie może się ze mną spotkać. Zamiast niego przyjął mnie baron Teopold, który jest prawą ręką najwyższego kapłana w Adberheim. Usiedliśmy przy stole i przy późnej kolacji zaczęliśmy rozmowę. Dowiedziałem się kilku informacji, które mnie zasmuciły. Mianowicie ktoś odważył się przeprowadzić zamach na życie Gorana. Na szczęście atak na arcykapłana nie powiódł się. Z opisu Teopolda wywnioskowałem, że napastnikami mogli być członkowie Zakonu Węży – mówił on o zmutowanych organach, które znaleziono podczas sekcji zwłok zamachowców. Nie mogłem powiedzieć wszystkiego co wiedziałem na ten temat, gdyż było to zbyt powiązane z moimi zadaniami i sprawami Świątyni Wilków, jednak nie mogłem tego tak pozostawić. Postarałem się dać Teopoldowi delikatne wskazówki, że słyszałem o miejscu, gdzie przeprowadza się eksperymenty w celu wyszkolenia idealnych zabójców. Wspomniałem również, iż natknąłem się na ślad kultu Zaltazara przebywając na ziemiach Lansgardu. Miałem nadzieję, że kapłan poważnie potraktuje słowa, które do niego skierowałem i jego ludzie przeprowadzą własne śledztwo, które pomoże im obronić się przez tym co ma nastąpić.

Kolejne dni upływały mi na przygotowaniu się do ostatecznego rytuału stworzenia błogosławionych pierścieni oraz na oczekiwaniu na Wielki Targ…



Kroniki XLIV - XLVI

W kronikach brakuje trzech kolejnych rozdziałów - podejrzewa się, że owa część kronik została skonfiskowana przez Świątynię Kłów w Dirdighen, ponieważ zawierała tajne wiadomości związane z Kultem Lorsha i planami Świątyni Wilków. Trwają starania historyków na odzyskanie utraconych rozdziałów. Losy Gotha un Nathrek z tego okresu można poznać dzięki zapiskom nekromanty Radagasta, który był członkiem jego drużyny.

Kroniki XLIV: Wielki Targ i Śmierć Gotreka (Kroniki Radagasta)
Kroniki XLV: Echa Orkan Kazar (Kroniki Radagasta)
Kroniki XLVI: Między młotem a kowadłem (Kroniki Radagasta)


Kroniki XLVII: Nowy towarzysz (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc styczeń. Dirdighen, środkowa Tragonia.


Tak więc dotarliśmy do Dirdighen. Tuż przed miastem zastała nas dziwna sytuacja. Ośka, nasz koń pociągowy, którego odkupiliśmy od przewoźnika przy Rzece Mgieł, podszedł do drzewa i zaczął kopać w ziemi kopytem. Nikt nie zwrócił na to uwagi, poza Dinem, który podszedł do tego miejsca, a chwilę później wiedziony ciekawością pomógł Ośce odgarnąć śnieg. Nie muszę pisać jakie ogarnęło nas zaskoczenie, gdy okazało się że pod warstwą śniegu znajduje się drewniana skrzynia. Gdy tylko Din ją zauważył zebraliśmy się wszyscy naokoło niej, a nasz wojownik zabrał się do rozbijania i podważania desek.

Po chwili naszym oczom ukazało się ciało jakiegoś mężczyzny. Ciało to było okaleczone, pozbawione głowy i nóg poniżej kolan. Nie wiedzieliśmy co o tym mamy myśleć i z zaciekawieniem kontynuowaliśmy oględziny. Przy zwłokach leżała karta do gry. Jak się okazało przedstawiała błazna, ale nie przypominaliśmy sobie żadnej organizacji, która w ten sposób zaznaczała by swoje działania… Gdy Din nieco wyciągnął ciało ze skrzyni, pod zwłokami, na dolnej części skrzyni, krwią napisane było słowo „ZŁODZIEJ”. Tak więc najprawdopodobniej natknęliśmy się na złodziejaszka, który zwinął o jeden przedmiot za dużo. Din przykrył ciało w miarę możliwości i zasypał śniegiem, a my ruszyliśmy dalej.

Do miasta zostało nam niecałe dwie godziny drogi. Po przybyciu na miejsce udaliśmy się do karczmy, w której nocowaliśmy podczas naszych poprzednich wizyt. Ja oczywiście udałem się do świątyni, aby przywitać się z przywódcą świątyni Maurusem i dowiedzieć się szczegółów na temat aktualnej sytuacji w naszym kościele. Na miejscu zastała mnie smutna wiadomość, ponieważ okazało się, że ponad rok temu, niedługo po opuszczeniu przeze mnie Dirdighen, Maurus odszedł z tego świata i został wezwany przed oblicze Lorsha. Jego zastępcą w świątyni został Maximus, który wcześniej zajmował stanowisko szefa wywiadu świątynnego.

Maximus był bardzo młody, bo miał około 25 lat, a jeszcze dwa lata temu był mi równy rangą. Było to znakomite osiągnięcie i wróżę karierę temu kapłanowi, tym bardziej, że aktualnie został kapłanem piątej rangi i zarządza świątynią w Dirdighen. Nasze spotkanie odbyło się w przyjaznej atmosferze, a jak się okazało Maximus był dobrze poinformowany o moich działaniach. W trakcie rozmowy dowiedziałem się, że nasze działania w Erdor i Genderburgu nie przeszły bez echa. W Erdor wierni po naszej wizycie znów się zorganizowali co zostało zauważone przez władze miasta. Niestety wraz z odnowieniem wiary naszych ludzi, odnowiły się represje wobec nich. Ja jednak wierzę, że wierni wytrzymają ciężkie chwile i być może zmienią układ sił kościołów w tym rejonie. Maximus opowiedział mi o pewnym elfie, który od kilku lat służy mu za szpiega i który zbierał informacje w tych miastach. Z jego słów wynikało, że elf ten, zwany Nandinem, posiada spore umiejętności i być może przydałby się w naszej drużynie. Po chwili zastanowienia zgodziłem się z nim i obiecałem, że z nim porozmawiam i jeśli nic nie będzie stało przeciwko, to wyruszy z nami w dalszą podróż.

Po rozmowie z Maximusem udałem się do karczmy „Rycerz Śmierci”, gdzie przebywał ten szpieg. Moje pierwsze wrażenie, gdy go zobaczyłem było rozczarowaniem… Po raz kolejny Lorsh stawia na mojej drodze jakiegoś magika z kolejnymi „mądrymi pomysłami” i chęcią niezależności. No cóż, widzę, że moja podróż po wieczną chwałę najeżona będzie kolejnymi kolcami. Zaprosiłem tego Nandina do naszej karczmy, aby poznała go reszta drużyny. Kolejną rzeczą, która mi się rzuciła w oczy, to jakaś przemożna chęć wywyższania się tego maga. Po wejściu do karczmy zaczął coś bełkotać o kiepskich warunkach, w których żyjemy i tego typu podobne bzdury. Wojownik nigdy by nie narzekał na pokój w karczmie, bo wie, że kolejny rok może przespać pod gołym niebem na polach bitew, natomiast te mięczaki, magowie, zwracają uwagę na takie pierdoły.

Po przedstawieniu się wszystkim Nandin opowiedział nieco o sobie. Jego opowieść nie wzbudziła zaufania wśród naszych kompanów, a wynikało z niej, że jest najemnym szpiegiem, który pracował już dla kilku organizacji i nie wiąże go z naszym kościołem żadna szczególna więź. Dodatkowo z jego wypowiedzi wynikało, że znalazł się w naszym kraju, ponieważ musiał uciekać przed kimś. Była to tak wpływowa osoba lub organizacja, że udał się w podróż trwającą kilka miesięcy i zaszedł aż na daleką Północ, do Tragonii. No, ale nie chciałem od początku wydawać wyroków i postanowiłem sprawdzić jak się będzie sprawował w naszych działaniach.

Ponieważ pogoda w dalszym ciągu była bardzo kiepska, postanowiłem, że zostaniemy w mieście do ocieplenia. Ziriel, gdy tylko usłyszała, że będziemy siedzieć w mieście tak długo, poinformowała mnie, że ma zamiar udać się do Leredeonu, aby zorientować się w sytuacji elfów. Aby to było możliwe Ziriel musiała zdobyć czar „Teleportacji”, aby przenieść się w okolice lasu elfów, ponieważ podróż lądowa mogłaby być dla niej zabójcza w tych temperaturach. W tym momencie po raz pierwszy pomógł Nandin, który zaproponował, że wykona taki pergamin dla niej.

W trakcie naszego pobytu w Dirdighen ja udałem się do świątyni w celu zdobywania wiedzy odnośnie tworzenia potężniejszych błogosławionych przedmiotów, natomiast Radagast studiował pozostałe po Gotreku czary. Din za to zaskoczył mnie całkowicie, ponieważ zgodził się na propozycję Nandina, który zaproponował mu naukę rzucania czarów z pergaminów. Mnie również to mag zaproponował, jednak sama myśl o tym bawiła mnie, więc grzecznie odmówiłem.

Po miesiącu czasu wróciła Ziriel i poinformowała nas o tym czego się dowiedziała w Leredeonie. Podobno elfy wcale nie wyruszyły zbrojnie z lasu, a te informacje, które krążą po kraju są plotkami i nieprawdziwymi informacjami. Komuś zależy na tym, aby spotęgować wrogość do elfów, a co za tym idzie to innych ras nieludzi. Zaczęliśmy się zastanawiać czy wiadomości o krasnoludach również nie należy włożyć między bajki. Jednak nie to było najważniejsze w jej wypowiedzi. Tknięty chyba palcem Lorsha zapytałem Ziriel, czy aby w tej sytuacji nie dostała dodatkowych zadań od swoich pobratymców, które być może kolidują z naszą misją. Ziriel zaprzeczyła jakoby takie zadania miała otrzymać teraz czy też w przyszłości, jednak jeden raz Wiedzący zwrócili się do niej z poleceniem. Polecenie to dotyczyło dołączenia do mnie w trakcie mojej podróży. Zdziwiło mnie to jaki interes miały elfy, aby prawie 9 lat temu kazać podróżować ze mną jednej ze swoich. Odpowiedź Ziriel uderzyła mnie niczym fala gorąca ze „Słupa Ognia” – według jej słów elfi Wiedzący uważają, że mogę być kapłanem Lorsha, o którym mówi ich przepowiednia. Wynika z niej, że kapłan Losha podróżujący z grupą awanturników zmieni bieg historii naszego kraju, a oni chcieli, aby Ziriel dołączyła do mnie i wspierała mnie w tych działaniach. Od razu po słowach Ziriel rozgorzała dyskusja na ten temat. Jednak ja już wiedziałem…

Nieuchronnie zbliżał się termin opuszczenia Dirdighen i przed wyjazdem udałem się do Maximusa, aby go poinformować, że opuszczam miasto. Maximus poprosił mnie jeszcze o jedną przysługę. Tak się składało, że kilka dni drogi od Dirdighen znajdują się 3 wioski, które należą do świątyni. Przy wioskach tych znajduje się strażnica i jeden z przebywających tam żołnierzy świątynnych przybył do miasta kilka dni temu na skraju wycieńczenia. Udało się tylko z niego wydusić, że coś niedobrego dzieje się w wioskach i tamtejszy kapłan prosi o pomoc. Maximus natychmiast wysłał tam oddział 12 wojowników, jednak nie był pewien czy ich zdolności wystarczą. Prośba dotyczyła tego, abyśmy po drodze wstąpili w te okolice i dopilnowali, aby w wioskach powrócił spokój.



Kroniki XLVIII: Kłopoty w Baronii Świątynnej (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc marzec. Ziemie Świątyni Kłów, środkowa Tragonia.


W końcu wyruszyliśmy na szlak. Podczas podróży nie rozmawialiśmy zbyt wiele – ja zajęty byłem ostatnio rozmyślaniami o spadku jaki po sobie zostawię, a reszta drużyny zajęta swoimi problemami również nie była skora do rozmów. Droga nie była zbyt ciężka, jednak w dalszym ciągu zbyt wymagająca dla Radagasta, który podczas wieczornego odpoczynku poprosił mnie o modlitwę ochronną przed zimnem. Początkowo zastanawiałem się czy mu nie odmówić, aby nieco zahartował te słabe ciało, ale w końcu dałem się namówić. Nasz cel jest jeszcze daleko przed nami i nie chciałem znowu zostać opóźniony przez choroby.

Jeden fakt wywołał moje rozdrażnienie na szlaku – chodziło o naszego nowego towarzysza. Nandin, jak się okazało, nie miał własnego konia i zamiast jak każdy normalny człowiek zakupić takiego, postanowił, że będzie za nami LECIAŁ! Gdy to zobaczyłem, to mnie zatkało – jeszcze nie widziałem, aby jakakolwiek rozsądna osoba w ten sposób postępowała. No cóż, widocznie Lorsh postanowił przetestować moją cierpliwość w obliczu wydarzeń, w których udział weźmiemy. Zanim dotarliśmy do strażnicy, na szlaku byliśmy świadkami dziwnego zdarzenia. Podczas jednego z ostatnich postoi, na warcie usłyszeliśmy dziwne dźwięki w odległości kilkudziesięciu metrów od naszego obozu. Zdając sobie sprawę, że jesteśmy blisko niebezpiecznego terenu, poszliśmy wszyscy sprawdzić co się stało. Znaleźliśmy tam dziwną dziurę w ziemi, wyglądało to jakby olbrzymia gąsienica wydrążyła tunel do ziemi. Radagast przyglądał się temu chwilę, po czym wypowiedział słowa w języku magii i z jego dłoni wystrzeliły płomienie ognia, które stopiły leżący śnieg. Trochę mnie to zaskoczyło i zdenerwowało, że zadziałał bez ostrzeżenia nas o tym co zamierza robić, ale nie chciałem tracić czasu na kłótnie. Zajrzeliśmy w pogorzelisko i teraz już dobrze widzieliśmy jakiś zasypany tunel w ziemi. Din powiedział, że wróci się po saperkę, a my tymczasem czekaliśmy na niego. Nagle koło nas zmaterializowały się orki, które wyczarował sobie Nandin, a moje początkowe zdziwienie szybko ustąpiło wściekłości. Tego już było dla mnie za wiele, ruszyłem niczym taran w te istoty i w mgnieniu oka pozbawiłem je życia. Nandin coś tam mówił pod nosem, że będą za nas kopać w ziemi, jednak nie interesowało mnie to w żadnym wypadku. Rozejrzałem się po drużynie, która chyba była w lekkim szoku spowodowanym moim zachowaniem i odwróciłem się w kierunku naszego nowego towarzysza. Nie wdając się w większe wyjaśnienia powiedziałem, że drużyna, do której dołączył, to nie jest jakiś jarmark, że będzie nas raczył co kilka minut nową sztuczką. Jego lekceważące podejście do naszych poczynań mnie rozsierdziło niesamowicie i musiałem się powstrzymywać, aby nie ściąć jego głowy wraz z tym uśmieszkiem, który mu cały czas towarzyszy. Jakby tego było mało, moja „drużyna”, widząc rozgrywającą się scenę, nie stroniła od docinków. Cóż, wydaje mi się, że zbytnio ich przyzwyczaiłem do mocy Losha i uznali, że łaski, które na nich spływają, należą im się z racji ich zasług…

Po tej sprzeczce zostawiliśmy dziurę za sobą i ruszyliśmy dalej i wkrótce dotarliśmy do strażnicy, gdzie powitał mnie kapłan Alan. Zaprosił mnie do siebie, tymczasem reszta kompanii zakwaterowała się w gospodzie na terenie strażnicy. Z rozmowy z Alanem dowiedziałem się, że wydarzenia, o których wspomniał mi pobieżnie Maximus, mają miejsce od około miesiąca i dotyczą wszystkich wiosek znajdujących się na terenie świątynnym. W wiosce rybaków wieśniacy wyławiają dziwnie wyglądające ryby z dwoma głowami, czy też nienaturalnie duże. W wiosce ceglarzy natomiast od jakiegoś czasu giną ludzie. Po rozmowie z sierżantem, którego wysłał tu Maximus przed nami, ustaliłem, że następnego dnia udamy się na zwiad do wioski rybaków Turaj. W wiosce tej nie dowiedzieliśmy się zbyt wiele wartościowych informacji, jednak z przeprowadzonych rozmów wywnioskowaliśmy, że przyczyną tych anomalii może być rzeka. Mnie jednak zastanawiało jak to możliwe, aby wydarzenia znad rzeki oddziaływały na wioskę ceglarzy, oddaloną o kilkanaście godzin drogi.

Wieczorem wróciliśmy do strażnicy, gdzie zastały nas niepokojące wieści. Okazało się, że partol wysłany na wschód, do wioski ceglarzy nie wrócił do strażnicy na noc. Postanowiliśmy to sprawdzić i w większej grupie udaliśmy się następnego poranka do wioski Merhen. Po dotarciu na miejsce dowiedzieliśmy się, że grupa żołnierzy została zaatakowana przez jakieś nienaturalne istoty. Atak został przeprowadzony w nocy, gdy ci eskortowali grupę ceglarzy z pieca na bagnach, dlatego siepacze nie byli w stanie dobrze przyjrzeć się agresorom. Wywnioskowaliśmy z ich wypowiedzi, że mogły to być jakieś monstrualne pająki. Porozmawialiśmy z żołnierzami, a także obejrzeliśmy rany najciężej rannego, który miał ranę od ukąszenia. Na pierwszy rzut oka widziałem, że do rany dostała się trucizna. Po oględzinach pomodliłem się do Lorsha o neutralizację trucizny w ciele tego wojownika. Po mojej interwencji widziałem, że w tego powodu już nie umrze, jednak to czy całkiem zostanie wyleczony zależy już tylko od niego.

Ruszyliśmy razem z dwoma Siepaczami sprawdzić miejsce zasadzki. Na miejscu Ziriel i Din sprawdzali ślady, a my rozglądaliśmy się po okolicy. Naszym tropicielom udało się znaleźć ślad prowadzący na południe, więc ruszyliśmy tym tropem. Powoli zaczęło się ściemniać i moja nadzieja na znalezienie kryjówki tych istot malała. Po trzech godzinach musiałem się poddać i postanowiliśmy, że z rana ruszymy konno znalezionym przez nas tropem. Wróciliśmy do wioski i przedstawiłem swój plan sierżantowi Siepaczy. On i jeszcze jeden z wojowników mieli ruszyć z nami, natomiast reszta wojowników miała zostać w wiosce i będzie dbać o spokój mieszkańców.

Nasz trop nieustannie prowadził w kierunku Wzgórz Upadłych Serc na południu i baronii Raiwigów. Domyślałem się już, że nasz sąsiad jednak ma coś wspólnego z wydarzeniami tutejszych ziem i zastanawiałem się w jaki sposób mogę ten problem rozwiązać. Nie chciałem być odpowiedzialny za pogorszenie stosunków z baronem, ale nie widziałem sposobu, aby to załatwić drogą negocjacji, tym bardziej z tą rozwrzeszczaną gromadą przy boku… Moje przemyślenia zostały przerwane przez Ziriel, która zauważyła, że rzeka, wzdłuż której podróżowaliśmy, była dziwnie zanieczyszczona. Gdy podeszliśmy bliżej okazało się, że w jednym miejscu, gdzie było większe rozlewisko i woda płynęła wolniej, przy brzegach zebrała się dziwna piana. W samej rzece zresztą zauważyliśmy ryby o zdeformowanym kształcie. Coraz bardziej upewnialiśmy się, że baron ma z tym coś wspólnego.

Przyśpieszyliśmy kroku, aby czym prędzej dostać się na jego ziemie i sprawdzić co tak naprawdę się dzieje. Gdy już się ściemniało, na szlaku spotkała nas kolejna niespodzianka. Na jednym ze wzgórz zauważyłem istotę o posturze przerośniętej mrówki. Istota ta, gdy tylko nas zobaczyła, ruszyła w naszym kierunku. Tuż za nią podążało jeszcze kilka takich monstrów. Nie wiem czy istoty te kiedyś brały udział w walce z dobrymi wojownikami, ale tego chyba się nie spodziewały. W jednej chwili z nieba posypał się na nie grad piorunów, ognia i lodu. Tylko nielicznym udało się przejść przez ten szturm, jednak te istoty, które się przedarły, zginęły od naszej broni. Nie wiedziałem czy była to jedyna grupa w tej okolicy, więc wysłałem Radagasta na rekonesans. Okazało się, że mamy dwie godziny do strażnicy barona, więc nie było sensu udawać się tam w nocy. Wycofaliśmy się nieco i rozbiliśmy obóz.

Z rana kontynuowaliśmy naszą podróż za śladami, jednak to co zobaczyliśmy zaskoczyło nas wszystkich. Kilka kilometrów dalej, nieco z boku szlaku znaleźliśmy jamę, z której wyszło więcej takich istot. Wyglądało to tak, jakby te istoty były rzeczywiście olbrzymimi mrówkami i budowały pod ziemią gigantyczne mrowisko. Wysłałem Nandina i Radagasta, aby sprawdzili okoliczne tereny między wzgórzami. Gdy wrócili, upewniliśmy się w naszych podejrzeniach. Na całym tym terenie znajdowały się jamy, z których wyłaziły mrówki i znosiły materiały i jedzenie do podziemnych tuneli. Nie było większego sensu atakować tych istot, ponieważ ważniejsze było znalezienie przyczyny tych mutacji, a nie ich skutku.

Ruszyliśmy w kierunku strażnicy granicznej baronii Raiwigów. W dwóch grupach przedostaliśmy się przez strażnicę, aby nie wzbudzać podejrzeń wśród stacjonujących tam żołnierzy. Okazało się, że dwie godziny dalej znajdowała się wioska, do której niedawno przybył alchemik Xaver Storn. Alchemik ten podobno (wynikało to z opowieści wcześniej spotkanych strażników) został ściągnięty przez barona, aby opracował miksturę, która wyleczy jego chorego psychicznie syna. Baron nadał mu tytuł szlachecki i podarował jedną z wiosek, wraz ze znajdującym się tam młynem. Alchemik przebudował młyn na wieżę i zrobił z niej swoje lokum. Oficjalnie nikt nam nie powiedział, że alchemik próbował wyleczyć syna barona – poskładaliśmy wszystkie informacje, które posiadaliśmy i wszystko na to po prostu wskazywało.

Wysłałem Nandina i Ziriel, aby przyjrzeli się temu bliżej i po ich powrocie mieliśmy pewność co do całej sytuacji. Alchemik ten tworzył w swojej wieży jakieś mikstury, a nieudane eksperymenty wylewał do rzeki… Tak więc wszystko było jasne, oprócz tego w jaki sposób zareagować. Moi kompani chcieli ruszyć zbrojnie na alchemika, ja jednak wiedziałem, że nie jest to dobry pomysł. Od razu rozpoczęły by się plotki, że bez przyczyny zaatakowaliśmy wioskę tutejszego władcy i świątynia miałaby problemy. Ja obstawałem raczej za tym, aby spróbować porozumieć się z baronem i zmusić go na drodze dyplomacji do zajęcia się tym alchemikiem. Jednak nie byłem pewien jakie są dokładnie stosunki barona z Maximusem więc postanowiłem, że Nandin uda się za pomocą magii do Dirdighen i przekaże zebrane przez nas wieści.

Okazało się, że to była mądra decyzja, gdyż Maximus ostrzegł mnie przed wizytą u barona. Chodzą słuchy, że ten już całkiem oszalał i w amoku mógłby spróbować mnie zabić. Co do moich dalszych działań Maximus zdał się na mnie, więc postanowiłem, że opuścimy ziemie barona po to, by nie łączono nas z wydarzeniami jakie rozegrają się tu za kilka dni. Gdy wracaliśmy do naszej strażnicy, omówiłem z Radagastem i Nandinem plan, według którego mają wrócić i zabić tego nieszczęsnego alchemika. My natomiast spokojnie przygotowywaliśmy się do dalszej podróży do Miasta Mgieł. Wieczorem jeszcze wzmocniłem odporność Radagasta i magowie za pomocą teleportu ruszyli…

Nieco podenerwowani czekaliśmy na ich powrót, jednak kiedy to się w końcu stało, a było to następnego dnia przed południem, wieści, które usłyszeliśmy, spowodowały, że opadły mi ręce. Nasi kompani niestety nie byli w stanie zabić alchemika, ponieważ ten im w trakcie forsowania „młyna” uciekł. Niestety cała ich moc nie wystarczyła do zatrzymania jednego człowieka na koniu… Jakby tego było mało, wracając z pościgu, Nandin i Radagast napotkali kolejny problem, jakim byli mieszkańcy wioski. Ci, będąc najprawdopodobniej pod wpływem alchemika, zaatakowali ich. Oczywiście stając naprzeciw wieśniaków magowie poczuli swoją potęgę i pozabijali tych nędzników. Opowiadając te wydarzenia mieli twarze przepełnione dumą ze swoich działań, nie dostrzegając, że zawalili dosłownie wszystko po co wyruszyli. Czym dłużej słuchałem ich słów, tym bardziej wzbierała we mnie wściekłość, jednak przypomniałem sobie o wizji i uspokoiłem się. Każdy, nawet najbardziej tępy nóż, znajdzie kiedyś swoje zastosowanie… Z wieży magowie wynieśli raptem kilka ksiąg i pergaminów. Jeden mnie zaciekawił, gdyż zawierał listę zleceń alchemika. Odesłałem go do Maximusa, ponieważ wiedza ta mogła mu się przydać podczas prób zdyskredytowania tego szczura. Wieści, o których donieśli mi niedoszli zamachowcy, przekazałem osobiście Maximusowi, wykorzystując rytuał Dysputy, jednak po jego wykonaniu byłem wykończony i postanowiłem, że wyruszymy w podróż dopiero następnego dnia.

Szlak był rozmokły, gdyż zima wycofywała się na szczyty gór, odsłaniając brud nizinnych krain. W trakcie tej podróży postanowiłem rozpocząć szkolenie mojego rumaka, aby przyzwyczaić go do korzystania z mocy Losha, umożliwiającej „Chodzenie w Powietrzu”.

Na jednym z postojów poruszyłem jeszcze problem jaki napotkamy po przybyciu do Miasta Mgieł – mianowicie nie ustaliliśmy wcześniej w jaki sposób zachowamy się przy Mordroklu. Od razu wybuchła gorąca dyskusja, której przysłuchiwał się Nandin, więc udzieliłem mu pobieżnych informacji na temat naszego najbliższego celu. Nie ufałem mu i nie chciałem zdradzać więcej niż jest to konieczne. Koniec końców ustaliliśmy, że nie ma co ukrywać naszych informacji, gdyż może to tyki opóźniać nasz cel.

Gdy już myślałem, że dotrzemy do Miasta Mgieł nie niepokojeni przez wrogie istoty, na jednej z moich wart, z lasu przez który przechodziliśmy, zaatakowały nas Ettiny. Te dwugłowe istoty mają 3 metry wysokości i posiadają ogromną siłę w swoich ramionach, w których dzierżą zwykle maczugi. Walka, którą stoczyliśmy, była niezwykle wyczerpująca i tylko dzięki moim nowym mocom, którymi obdarzył mnie Lorsh, udało mi się powstrzymać szarżę Ettinów, gdy moi kompani się zbierali ze słodkiego snu. Niestety Din pod koniec walki zagapił się i otrzymał potężne uderzenie maczugą. Zaraz po walce podszedłem do niego i modliłem się wraz z Ziriel o uleczenie jego ran. Nie jestem pewien czy moja moc jest wystarczająca do uleczenia tych obrażeń, ale spróbowałem…



Kroniki XLIX: Powrót do Miasta Mgieł (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc kwiecień. Miasto Mgieł, północno-wschodnia Tragonia.


Po walce Ziriel wielce zdenerwowana zaczęła dyskutować z Radagastem o przyzywaniu w trakcie bitwy nieznanych nam istot. Jej zdenerwowanie wynikało z faktu, że w trakcie walki, blisko niej, pojawiły się trzy nieznany istoty, które ruszyły w jej kierunku. Ziriel jako wojowniczka oczywiście nie zastanawiała się długo i już chwilę później jedna z istot znikła po ciosie sztyletem. Radagast, który przywołał te istoty, tłumaczył, że ostrzegał nas krzykiem, że zmory się pojawią, jednak on nie rozumie jaki harmider panuje, gdy jest się na pierwszej linii walki. Oczywiście te rozmowy przyniosły tylko taki efekt, że Radagast się po raz kolejny obraził i mrucząc coś pod nosem zaczął studiować księgi. Pozostawała jeszcze kwestia ciała zabitego przez zmory. Radagast poinformował nas, że ciało to zostanie zamienione w zmorę, jeżeli wcześniej kapłan go nie pobłogosławi. Ja oczywiście powiedziałem Radagastowi, że skoro używa tego rodzaju magii, niech sam rozwiąże ten problem. Uważam, że każdy powinien ponosić konsekwencje swoich czynów. Po za tym miałem dość prób stawiania mnie przed faktem dokonanym… Radagast wartował całą noc pilnując ciała, jednak nic się nie stało.

Podczas spoczynku miałem dziwny sen. We śnie objawił mi się Anumis i powiedział, że zanim wyruszymy do Ogona Diabła muszę stworzyć dzieło, o którym od dawna marzyłem. Ma to być sztandar mojego rodu, z którym wyruszymy po Kryształ Kyriana. Anumis powiedział, że bez sztandaru wszyscy zginiemy. W mojej wizji objawił mi, że muszę udać się do Miasta Mgieł, a tam odnaleźć Szmaragdowego Czarownika, który wręczy mi „iskarati” – następne instrukcje pojawią się z czasem. Din powiedział, że Szmaragdowy może oznaczać tesijczyka – cesarzowa tesijska nosi przydomek Szmaragdowa Cesarzowa i od tego tytułu czasem tak się nazywa tesijczyków. W mieście znaliśmy tylko jednego czarownika tesijskiego, Idżi Khana i mieliśmy zamiar właśnie do niego pójść. Podczas dyskusji wyszło także, że „iskarati” to może być Emanuel Iskarati, znamienity malarz paddarski – nawet ja o nim słyszałem. Wszystko to miało okazać się prawdą lub nieprawdą już niedługo.

Po przybyciu do Miasta Mgieł udaliśmy się do Tanako, aby go powitać i dowiedzieć się czy może nas skontaktować z Mordrokiem. Gdy doszliśmy przed jego rezydencję zauważyliśmy zwiększoną ilość straży, jednak biorąc pod uwagę nasze stosunki z Tanako nie obawialiśmy się z ich strony niczego złego. Jednak sytuacja, którą zastaliśmy, nieco nas zaskoczyła. Przywitał nas Yoshi i powiadomił, że Tanako może nas przyjąć dopiero o północy. Tymczasem Yoshi wskazał nam gospodę, w której zasugerował nam odpoczynek. Zwała się „Rycerska”, a my udaliśmy się do niej czekając na wyjaśnienia.

Przed północą udaliśmy się do rezydencji Tanako, gdzie spotkaliśmy się z głową rodu. Po kilku pierwszych zdaniach mieliśmy obraz sytuacji. Trzy zwaśnione rody, Raików, Aragonisów i Olsterów, rozpoczęły walkę i zginęło wielu ludzi. Jednak aktualnie walka stała się mniej krwawa, a bardziej zdradziecka. Zwaśnione rody wynajęły na swoje usługi różnego rodzaju zabójców, którzy eliminują wybrane cele. Z tego powodu Tanako nie chciał zaoferować nam gościny, gdyż mogło to ściągnąć na nas niebezpieczeństwo.

Miał jeszcze jeden powód. Mianowicie przebywał u niego jeszcze jeden gość ze swoją świtą, o którym nie chciał nam więcej powiedzieć. Zresztą mieliśmy okazję go zobaczyć, bo w trakcie naszej rozmowy wszedł on do komnaty, w której rozmawialiśmy. Fakt ten zakończył naszą rozmowę z Tanako co było jeszcze bardziej dziwne… Jakby tego było mało przybysz bardzo uważnie nam się przyglądał.

Czekając na znak od Mordroka, który nie był widziany od pół roku w Mieście Mgieł, odpoczywaliśmy w karczmie. Ze względu na nieciekawą sytuację w mieście, powiedziałem reszcie, aby nie wychodziła na miasto sama, tylko starali się chodzić dwójkami. Oczywiście Radagast nie zastosował się do mojego zalecenia i wymykał się z karczmy w sobie tylko znanych celach.

Wykorzystując czas, który mieliśmy spędzić w karczmie na czekaniu na Mordroka, poszliśmy do Idżi Khana zapytać go czy ma tajemnicze „Iskarati”, o którym była mowa w mojej wizji. Gdy tylko weszliśmy do sklepiku maga, zapytałem go o interesujący mnie przedmiot i trzeba przyznać, że się zdziwiłem, gdy mag od razu powiedział, że ma obraz stworzony przez Emanuela Iskarati, jednak jeżeli chcemy go otrzymać, musimy rozwiązać trzy zadania. Zaciekawiło mnie to i chętnie przystąpiłem do gry z magiem. Pierwszym zadaniem było wykazanie się zręcznością i pracą zespołową podczas opuszczania drewnianego kija na podłogę. Dwa następne były to słynne zagadki Khana, na które udało nam się znaleźć odpowiedź. Gdy tylko odpowiedzieliśmy na nie, Idżi Khan dał nam obraz.

Obraz ten przedstawiał grupę awanturników, która stała przed jakąś górą. Osoby przedstawione na obrazie były niesamowicie do nas podobne, co mnie upewniło, że udało nam się zebrać pierwszą część układanki. Zabraliśmy obraz do karczmy, aby tam go dokładniej obejrzeć. Nie znaleźliśmy na nim więcej wskazówek, chociaż jak się okazało były tuż przed naszymi oczami. Ziriel kilka dni później poszła do maga, aby zakupić jakieś przedmioty i w trakcie rozmowy zagadnęła na temat obrazu. Dowiedziała się, że na obrazie przedstawiona jest Góra Gromu, która znajduje się kilka godzin drogi od Miasta Mgieł. Emanuel rok temu namalował ten obraz, ale nie był z niego zadowolony i mag kupił go za niewielkie pieniądze.

Postanowiliśmy poczekać, aż Din wydobrzeje i wyruszyć na górę poszukać innych wskazówek. Tymczasem Radagast nie wrócił na noc po jednej ze swoich wędrówek. Póki nie było go kilka godzin nie denerwowaliśmy się, jednak gdy okazało się, że nie wrócił na noc, zacząłem się niepokoić. Następnego dnia, po południu wrócił zakrwawiony z postrzępionym ubraniem. Na nasze pytania co się stało zaczął kręcić, że napadli go rabusie na mieście i ocknął się na drugi dzień w Pozamieście, w dzielnicy Urwisko. Oczywiście zabrano mu wszystko… Sytuacja nie byłaby tak poważna, gdyby nie fakt, że na wędrówkę zabrał ze sobą Amulet Wody, który zdobyliśmy w Zaiharze. Gdy dotarł do mnie ten fakt, przed oczami pojawiła mi się mgła krwi. Musiałem zamilknąć na kilka minut, gdyż obawiałem się, że odrąbię temu magowi głowę. Gdy się uspokoiłem, moi towarzysze gotowali się do odbicia własności Radagasta.



Kroniki L: Góra Gromu (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc kwiecień. Miasto Mgieł, północno-wschodnia Tragonia.


Radagast musiał pożyczyć od Nandina kilka składników do czarów, gdyż złodzieje skradli mu wszystko. Wykazał się chociaż taką przytomnością umysłu, że dowiedział się gdzie trafiły jego przedmioty. Ponieważ okradziono go w Urwisku, cała jego własność trafiła do Dziadka, który jest przywódcą w tej dzielnicy Pozamiasta. Ruszyliśmy na miejsce w pośpiechu opracowując plan działania. Din był ciągle zbyt słaby, więc został w gospodzie. Ja byłem mocno wzburzony, więc najchętniej spaliłbym tą karczmę, w której przesiadywał Dziadek, jednak zdawałem sobie sprawę z tego, że nie jest to rozwiązanie. Ustaliliśmy, że spróbujemy dogadać się z nim i odzyskać pokojowo amulet. Do prowadzenia naszej rozmowy wyznaczyłem Ziriel, gdyż tylko jej mogłem ufać, że nie palnie czegoś głupiego podczas rozmowy. Mój wybór był trafny, gdyż kilkadziesiąt minut później wyszliśmy z karczmy z informacjami gdzie znajdziemy amulet. Odebranie go kosztowało nas w sumie około 20 centarów, ale obyło się bez rozlewu krwi. Po powrocie do karczmy postanowiłem, że czas porozmawiać z magiem na temat jego zachowania.

Ragadast wielce się zdziwił, gdy zapytałem go jaką pokutę zamierza sobie wyznaczyć, aby zadośćuczynić czynom, których był autorem. Wiedziałem, że jest do dla niego nowa sytuacja, więc wytłumaczyłem mu dla mnie oczywistą sprawę, jaką jest konieczność ponoszenia konsekwencji swoich czynów, które mogły doprowadzić do przerwania naszej świętej misji. Dałem mu czas do rana, aby sam wyznaczył sobie pokutę. Rankiem zapytałem go do jakich doszedł wniosków i Radagast oznajmij, iż zdaje sobie sprawę z tego jak zawalił i postanowił nie prosić Lorsha o wsparcie do momentu, gdy uznam że odkupił swe winy. Aby była jasność wytłumaczyłem mu jeszcze, aby nie liczył na to, że zlituję się nad nim, jeżeli nie będzie na to zasługiwał. Jednak uważałem, że nie rozwiązuje to sprawy i nie jest to wystarczająca pokuta, gdyż wszystkie problemy wynikały z jego nadmiernej niezależności. Aby dać mu lekcję pokory oznajmiłem, iż od tego momentu Radagast musi wypełniać wszystkie polecenia jakie przekaże mu… Ziriel. Dziać się tak ma do momentu, aż wejdziemy do Ogonu Diabła.

Po tej rozmowie nie wracaliśmy do tego tematu więcej. Odczekaliśmy jeszcze kilka dni i gdy Din mógł wyruszyć, kupiliśmy prowiant i ruszyliśmy w kierunku Góry Gromu, na tak zwaną Ciemną Ścieżkę. Góra Gromu ma ponoć dwa podejścia. Jedno to Jasna Ścieżka, gdzie mieszkańcy miasta pielgrzymują co jakiś czas i na górze oddają cześć i modły Władcy Mgieł. Drugie podejście to Ciemna Ścieżka, która prowadzi na szczyt z drugiej strony góry – to niebezpieczny i stromy szlak, którego strzegą ponoć Gwardziści Zanzibarru, duchy żołnierzy pokonanych przez Władcę Mgieł 800 lat temu. Nasza podróż przebiegała spokojnie, jednak samo podejście pod górę, po słabo uczęszczanym szlaku, nie należało do przyjemnych i lekkich. Dla mnie jednak to było jak stąpanie po chmurach, gdyż wiedziałem, że każdy krok przybliża mnie do celu – Sztandaru Natreków.

W połowie drogi szlak pokryła gęsta mgła i ta mgła właśnie zasłoniła naszych przeciwników. Niespodziewanie ze mgły wyłoniło się naprzeciw nam sześciu wojowników w zbrojach płytowych. Z początku myślałem, że są do duchy, więc chwyciłem medalion i zmówiłem słowa odesłania. Moja modlitwa jednak zlała się z pierwszymi dźwiękami walki. Radagast wzniósł się w powietrze, aby stamtąd razić wrogów. Walka była dla mnie bardzo ciężka, musiałem dbać, aby wojownicy nie przedarli się do Nandina, który czarował za moimi plecami, a jednocześnie robiłem wszystko, by powalić moich wrogów. Z biegiem czasu widziałem, że brakuje mi sił – kolejne ciosy trafiły mnie w odsłonięte miejsca, jakiś mag trafił mnie błyskawicą i mgła rozmazywała mi obraz…

Ocknąłem się w jaskini, gdzie wokół mnie zebrana była grupa towarzyszy. Dowiedziałem się, że po walce przed nami pojawiła się jakaś postać, która nakazała mi wstać i iść. Doszliśmy do jaskini, gdzie palił się czerwono-niebieski ogień, a cała drużyna usiadła jak w transie wokół niego. Potem wszyscy usłyszeli głos, który kazał zapisać na pergaminie sposób na stworzenie Sztandaru. Gdy spojrzałem na swoją dłoń, okazało się, że mam w niej ten pergamin. Szybko rzuciłem na niego wzrokiem i przepełniła mnie radość. Teraz już wiem jak stworzyć moje dzieło.

„Aby łaska spłynęła na to czego pragniesz, trzeba ci drzewa co żelazem jest.
Gdy uchwyt już będzie gotowy, mus jest, abyś okuł go własnoręcznie tym, z czego Lehgarowie żyją.
W następnym kroku lnu, ani jedwabiu ci nie trza – albowiem nic takich szkód nie wyrządzi,
jak brak wiary i skąpstwo. Do Jeerheny ci trza, co Feliniasa Turkeza żywot zakończyła.
Jeno tam znajdziesz materiał godny twego rodu. Zaprawdę powiem ci tak: znajdź następnie mistrza
nad mistrzami, co ducha wleje w sztandar i na płótno go przeniesie. Idź z tym dalej do tej
co Srebrną Igłą włada, a żyje w mieście tego co złoty czepiec i złote berło nosi.
Dzieło to następnie połączyć trza z tym, co żeś wykuł, obręczami specjalnymi.
Nie zapomnij tedy, coby obręcze z minerału były co Mały lud z niego słynie. A gdy już to uczynisz,
prawie gotowe dzieło twe będzie. Prawie. Bo jeszcze trza ci jednego: krwi tego,
co Dahijskim Monarchą go zwą. Serce jego przebij tak, coby dzieło Srebrnej Igły
i twojej ręki spłynęło krwią owego Monarchy.
A gdy to uczynisz zacznij modły póki krew jest ciepła, inaczej wszystko stracone.
Nie zapomnij tedy do tego wszystkiego dodać tego co z ciebie pochodzi,
czego na tym świecie już nie zastaniesz, a co kiedyś było ci bardzo drogie.
Jeśliś zrobił wszystko dobrze co żem ci powiedział to nagrodę otrzymasz i dzieło ukończysz.
Jeśli nie, śmierć jeno dostaniesz albo coś gorszego. Takom rzekł ci ja, Rigiak, Kowal Mrozu.”



Kroniki LI: Sztandar, Amulety Mocy i Mordrokk (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc maj. Miasto Mgieł, północno-wschodnia Tragonia.


Gdy tylko doszedłem do siebie, opuściliśmy jaskinię i ruszyliśmy w drogę powrotną. Po drodze opowiedziałem moim kompanom kim był Rigiak – legendarny Kowal Mrozu. Opowiedziałem im również o przedmiotach jakie stworzył i tym najszczególniejszym pośród nich – Buławie Władzy. Buławą tą włada teraz Namiru Ged - najwyższy kapłan Lorsha na Ziemiach Mrozu.

Po przybyciu do karczmy odpoczęliśmy trochę i rozpoczęliśmy analizę tekstu, który każdy z nas miał wyryty w głowie. O ile początkowo nieco przeraziła mnie ilość informacji koniecznych do zrozumienia tekstu, to jednak w trakcie rozmowy okazało się, że wspólnymi siłami potrafimy rozszyfrować większość zagadnień.

Z tego co udało nam się dowiedzieć, okazało się, że w pierwszej kolejności musimy zdobyć żelazodrzewo. Ziriel powiedziała nam że roślina ta rośnie w Śpiącym Lesie, którym opiekują się druidzi Klanu Śpiącego Kamienia.

Kolejnym krokiem jest zdobycie materiału, z którego słyną Lehgarowie, czyli azurytu.

Po okuciu drzewca muszę zdobyć materiał na płótno, a nie są nim zwykłe nici, lecz nitki z pajęczyny Jeerheny. Ziriel tu opowiedziała nam historię tej elfki, która za karę została przeklęta przez elfy i stała się ogromnym pająkiem. Czynem, którego konsekwencje były tak straszne, było uprawnianie magii nekromanckiej przez tą elfkę.

Po zdobyciu nici musimy udać się do „mistrza nad mistrzami”, aby ducha wlał w sztandar… Naszym kolejnym przystankiem musi być Paddar, gdyż tam żyje ta „co Srebrną Igłą włada”. Dotychczasowe dzieło powinienem skuć razem obręczami z mitrylu.

Ostatnim miejscem, do którego muszę się udać są Góry Czerwone, w których przebywa ten „co Dahijskim Monarchą go zwą”, a gdy będę na miejscu muszę zabić tego przywódcę trolli, tak aby krew z serca trolla spłynęła po mojej ręce na ukończony sztandar. Po tym czynie muszę rozpocząć modły do Lorsha o błogosławieństwo oraz muszę podarować mu prochy mojego syna.

Wiedziałem, że nie będzie łatwo zdobyć te składniki, ale nie martwiło mnie to wcale. Z pomocą Lorsha zdobędę wszystko, a przed Ogonem Diabła stanę trzymając sztandar w blasku słońca…

Jednak zanim uda mi się to wszystko zrobić, musimy zająć sie tym po co przybyliśmy do Miasta Mgieł. Naszym priorytetem teraz było zidentyfikowanie Amuletu Wody i poznanie jego wszystkich właściwości. Gdy omawialiśmy konieczność zakupu wymaganych przez czar pereł, wtrącił się Nandin i zaproponował, aby to on zidentyfikował amulet. Uzasadnił to faktem, że może sprawdzić swoje możliwości na amulecie Ziemi i jeżeli uda mu się poprawnie poznać jego cechy, to będziemy mieli większą pewność, że poprawnie zidentyfikował Amulet Wody. W duchu zgadzałem się z jego tokiem myślenia, jednak nie mogłem na to pozwolić. To Radagast wraz z nami zdobył Amulet Wody i on jako sługa Lorsha powinien się tym zająć. Widziałem ogniki wściekłości na twarzy Nandina, gdy to mówiłem, ale nie przejąłem się tym – ten elf jeszcze będzie miał okazję, aby się wykazać i zdobyć moje zaufanie, bądź też nie…

Postanowiliśmy udać się do Tanako, aby zdobyć informacje, gdzie można kupić najlepszej jakości perły oraz mitryl i azuryt , który potrzebny jest do stworzenia Sztandaru. Przed domem Tanako wydarzyła się sytuacja, która mnie nieco zasmuciła, a mianowicie Yoshi przed wejściem do domu Tanako odegrał pewną scenkę, w której krzyczał coś o tym, iż nie jesteśmy tu już mile widziani. Oznaczało to tyle, że sytuacja naszego byłego gospodarza nie jest zbyt ciekawa. W trakcie swojego "przedstawienia" Yoshi szepnął nam, że spotka się z nami wieczorem w karczmie.

Ponieważ nie mieliśmy nic do stracenia, poszliśmy do Idżi Khana, aby sprawdzić czy on nie ma takich pereł jakie potrzebujemy. Mag miał trzy perły i ta, która według Nandina nadawała się najlepiej, kosztowała 19 centarów. Postanowiliśmy poczekać na spotkanie z Yoshim i po rozmowie z nim zdecydować u kogo kupić perły. Wieczorem dyskutowaliśmy na temat naszych dalszych poczynań.

W trakcie naszej rozmowy do pokoju przyszedł jeden z pomocników karczmarza i przyniósł nam wino od właściciela - dla stałych gości karczmy. Nie zwróciliśmy na ten fakt zbytniej uwagi i to był błąd…

Przed północą usłyszeliśmy hałas za oknem i gdy ostrożnie sie do niego zbliżyliśmy, okazało się, że z dachu do naszego pokoju zszedł po linie Yoshi. Zapytałem go od razu o interesujące nas przedmioty i dowiedzieliśmy się, gdzie możemy nabyć te rzadkie metale. Odnośnie perły informacje nie były już tak ciekawe i najlepszym wyjściem okazało się kupienie perły od Idżi Khana. Jednak to nie było wszystko co chciał nam przekazać pomocnik Tanako. Okazało się, że w mieście jest już Mordrokk i będziemy mogli się z nim spotkać. Tym razem jednak klan Tanako nie może zapewnić nam ochrony. Spotkanie zostało umówione za 10 dni o północy na przystani. Po przekazaniu tych informacji Yoshi ostrzegł nas jeszcze, abyśmy byli ostrożni, gdyż ktoś nas obserwuje w mieście. Po tym wszystkim Yoshi wrócił tą samą drogą, którą się u nas zjawił.

Razem z resztą drużyny jeszcze jakiś czas rozmawialiśmy na temat usłyszanych informacji...

Ocknąłem się, stojąc po brodę w wodzie, naprzeciw dziwnej, olbrzymiej rośliny, której ogromna łodyga wystawała z tafli wody. Z letargu wyrwał mnie krzyk Ziriel, która próbowała mnie zatrzymać. Gdy tylko doszedłem do siebie, natychmiast zawróciłem na brzeg. Gdy się rozejrzeliśmy, okazało się, że znajdujemy się w jakimś dziwnym miejscu. Dookoła nas pełno było podobnych bajorek, z których wystawały pojedyncze łodygi. Na niebie nie było słońca, ani też innych znanych nam gwiazd. Radagast po chwili próbował rzucać jakieś czary, jednak nie zauważyłem żadnego skutku. Domyślałem się, że znów zostaliśmy poddani jakieś magii. „Jak ja nie cierpię takich sytuacji” – pomyślałem, nie odzywając się do drużyny. Po raz kolejny ktoś bawi się naszym życiem, wtrącając nas w tą dziwną sytuację. Nie pozostało nam nic innego jak poszukać wyjścia, jednak zanim ruszyliśmy, coś mnie tknęło i odwróciłem się w kierunku bajora, do którego wszedłem wcześniej w transie.

Pomodliłem się do Lorsha i skupiłem moją moc na bajorze. Już po chwili cała woda, która w nim była, zamieniła się w pył… Naszym oczom ukazała się ta roślina w całej okazałości – tuż pod powierzchnią wody miała ona ogromne szczęki, gotowe pożreć człowieka, który by się do nich zbliżył. Już wiedziałem co by mnie czekało, gdyby nie Ziriel. Nasza elfka znalazła ślad, który nas tu przyprowadził, więc ruszyliśmy wzdłuż niego. Omijaliśmy kolejne bajorka, jednak krajobraz się nie zmieniał, co nieco uśpiło naszą czujność.

W pewnej chwili coś uderzyło w Dina z taką siłą, że odrzuciło go na kilka metrów. Instynktownie odsunąłem się od wroga i rozpocząłem modlitwę. Naprzeciw nas stała ogromna istota mierząca z 3-4 metry wysokości, dzierżąca w dłoni włócznię oraz posiadająca odstające od swego ciała dziwne macki wychodzące z brzucha. O zastosowaniu tych macek przekonał się Radagast, gdyż wyfrunęły w jego kierunku. Tak jak sie można było tego spodziewać, chuderlawy mag nie zdążył uskoczyć i po chwili leżał sparaliżowany na ziemi. Jakby tego było mało, z pobliskich bajor wyszły na brzeg dziwne istoty, które miotały w naszym kierunku ogniste pociski. Walka była bardzo zacięta i długo nie mogliśmy zdobyć przewagi, jednak po pewnym czasie udało mi się wymierzyć dwa potężne ciosy w nogę przeciwnika, którą odciąłem. To był koniec tej istoty. Chwilę później moi kompani dokończyli uśmiercać miotające kulami potwory.

Zaintrygowała mnie ta włócznia, którą posługiwał się ten potwór i wszedłem do wody, aby jej poszukać, jednak nigdzie jej nie było widać. Po pewnym czasie postanowiłem skorzystać z pomocy Lorsha i osuszyłem to jezioro. Moje zacięcie opłaciło się, gdyż znalazłem interesujący mnie przedmiot. Z nowym nabytkiem w ręku ruszyliśmy dalej swoimi śladami, jednak Nandin cały czas nas popędzał, gdyż zdołał wychwycić dziwny głos, który wzywał przebywające tu istoty, aby nas dorwały. Po kilku minutach, może kilku godzinach, nie byłem w stanie określić prawidłowo biegnącego czasu, przed nami pojawiła się brama. Gdy się do niej zbliżyliśmy, tuż za nią zobaczyliśmy nasz pokój w karczmie, jednak, gdy tylko podszedłem do niej z włócznią, między nami ,a bramą pojawiła się krata z kości, nie pozwalająca się nam przedostać. Nie chciałem odpuścić, więc przecisnąłem włócznię pomiędzy kratami w nadziei, że jak już będzie poza światem, przestanie na niego oddziaływać. Niestety to był mój błąd, gdyż włócznia spadła w naszym pokoju, a kraty nie opuściły się. Radagast musiał użyć jednej ze swoich sztuczek, aby przywołać włócznię powrotem. Zrezygnowany zostawiłem włócznię po tej stronie i wszyscy przekroczyliśmy bramę. Gdy tylko odzyskaliśmy świadomość, brama za nami zaczęła znikać, a my znajdowaliśmy się w swoim pokoju. Rozejrzeliśmy się po nim i naszym oczom ukazał się stłuczony dzban od sługi karczmarza oraz włócznia, która leżała w kącie pokoju. Niedługo później wyjaśniliśmy z karczmarzem sprawę dzbana i okazało się, że to nie on nam go wysłał, a jakby tego było mało, nie było nas przez 9 dni. Jutro mieliśmy się spotkać z Mordrokkiem, a dalej nie wiedzieliśmy jakie moce posiada Amulet Wody. Czym prędzej pozbieraliśmy się i zorganizowaliśmy Radagastowi warunki do identyfikacji.

Następnego dnia weszliśmy do pokoju, który wynajęliśmy w tym celu w karczmie i zastaliśmy tam leżącego maga. Gdy go docuciliśmy, okazało się, że identyfikacja się powiodła, a amulet posiada interesujące moce. Po wypowiedzeniu słów w języku Zanzibarru, noszące go osoba może poruszać się pod wodą jakby było to jej naturalne środowisko, ponadto jest odporna na ciosy. Drugą, ciekawszą cechą, była moc wywoływania sztormów na morzu. Ponadto przy zetknięciu Amuletów Wody i Ziemi, w pewnym promieniu przestawała działać magia ochronna. Wiedza ta musiała nam wystarczyć na spotkanie z Mordrokkiem.

Radagast zdołał nieco odpocząć i tuż przed zmierzchem poszliśmy na przystań. Zgodnie z informacjami od Yoshiego przed północą do drewnianego pomostu dobiła łódź z kilkunastoma wojownikami i Mordrokkiem. Po krótkim powitaniu rozpoczęliśmy z Mordrokkiem wymianę informacji. Mordrokk był wyraźnie ucieszony faktem, iż zdobyliśmy Amulet Wody i chciał go od razu zobaczyć. Byłem na to przygotowany, więc wysłałem Ziriel, aby mu go pokazała. Jednak nie przewidziałem, że Mordrokk poprosi mnie również o drugi amulet. Biłem się z myślami co zrobić, z jednej strony nie ufałem mu za grosz, z drugiej nie widziałem korzyści z wykiwania nas teraz. Postanowiłem zaryzykować i podałem Mordrokkowi Amulet. Serce zabiło mi panicznie, gdy ten wyciągnął z płaszcza dwa kolejne amulety. W myślach krzyczałem, że mamy wszystkie, jednak na zewnątrz musiałem zachować spokój. Przez chwilę mignął mi obraz jak przecinam tego człowieka na pół i zabieram amulety, jednak zdawałem sobie sprawę, że nie tędy droga. Nasza dalsza rozmowa dotyczyła wyprawy. Mordrokk powiedział, że potrzebuje jeszcze roku czasu na przygotowanie się do wyprawy, co zresztą zgadzało się z naszymi planami. Zanim jednak się rozeszliśmy, poruszyłem jeszcze jedną kwestię, a mianowicie podziału łupów. Od razu zaznaczyłem, że jeżeli znajdziemy Kryształ Kyriana, to trafi on w moje ręce. Propozycja, którą przedstawił mi Mordrokk nie była rewelacyjna, zaproponował podział 90 do 10. Nie chciałem pochopnie podejmować decyzji, więc powiedziałem, iż się nad tym zastanowię i zaproponowałem drugie spotkanie.

Tak więc mieliśmy 7 dni na przedyskutowanie naszego stanowiska…



Kroniki LII: Negocjacje (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc maj. Miasto Mgieł, północno-wschodnia Tragonia.


Po powrocie rozpętała się prawdziwa burza… Moi kompani przekrzykiwali się jeden przez drugiego narzekając na zaproponowane warunki. Musiałem to trochę uspokoić, więc zaproponowałem, aby każdy podał minimalną i maksymalną ofertę na jaką jest w stanie się zgodzić. Spory problem był z ustaleniem czy chcemy zrezygnować z amuletów wody i ziemi, ale po kilku godzinach i w tym temacie doszliśmy do porozumienia. Cała nasza rozmowa trwała kilka godzin, jednak mnie najbardziej martwiło ogólne przesłanie jakie z niej płynęło. Prawie cała drużyna oszalała na punkcie bogactwa jakie tam znajdziemy w Ogonie Diabła i przesłoniło ono nasz prawdziwy cel, jakim jest znalezienie kryształu Kyriana i zabicie Randalfa…

Zmartwiło mnie to i po tym dniu musiałem zrewidować moje spojrzenie na moich towarzyszy, widać nie zdają oni sobie sprawy z powagi zadania, w którym uczestniczą. Rankiem nieco ochłonąłem i ze spokojem i chłodną kalkulacją rozpocząłem realizowanie mojego najbliższego celu, jakim było stworzenie Sztandaru. Rozpocząłem od odwiedzenia lokalnych kowali i sprawdzeniu dostępności rudy azurytu i mitrylu. Ku mojemu zaskoczeniu tutejszy kowal, krasnolud Gregor, miał rudę azurytu, a dzięki Ziriel, która udała się do niego ze mną, udało mi się ją odkupić po przystępnej cenie. Ziriel sprzedała temu kowalowi podczas naszego ostatniego pobytu elfią kolczugę, dlatego kowal dobrze ją wspominał i podał nam nazwisko kupca, który w Paddar zajmuje się sprowadzaniem mitrylu od krasnoludów z zachodnich królestw.

Z niecierpliwością oczekiwaliśmy spotkania z Mordokiem i gdy nadszedł czas, w pełni przygotowani, poszliśmy uzgadniać warunki wyprawy. Aby nieco wybić go z tropu wpadłem na pomysł, aby zabrać ze sobą dzban wina „Pontimus” oraz stolik i dwa krzesła. Gdy tylko Mordrokk pojawił się na przystani, zaprosiłem go do stołu i sam wygodnie się przy nim rozsiadłem. Nalałem nam po kielichu wina i rozpoczęliśmy negocjacje. Mordrokk upierał się, że on zabierze ze sobą amulety zanzibarskie i widziałem, że nie ma szans na zmianę tego warunku, więc starałem się wynegocjować jak największą pulę ze znalezionych skarbów. Koniec końców stanęło na tym, że dostaniemy dwadzieścia pięć procent skarbu, oddamy amulety, a weźmiemy kryształ Kyriana. Dodatkowo do Góry Diabła mamy przyprowadzić ze sobą około dwudziestu ludzi pomocnych w eksplorowaniu pomieszczeń.

Ponieważ wszystko co mieliśmy do zrobienia w Mieście Mgieł zrobiliśmy, czym prędzej opuściliśmy miasto i ruszyliśmy do Dirdighen. Po drodze ustaliliśmy nasze następne działania. Ziriel miała udać się do Lerdeonu, aby zasięgnąć informacji na temat Śpiącego Lasu, Jeerheny i trolli. Ja musiałem porozmawiać z kapłanami, aby sprawdzić na jakie wsparcie możemy liczyć. Natomiast Din i Radagast oddawali się błogiemu lenistwu.

Ziriel zniknęła na prawie dwa tygodnie, jednak informacje jakie ze sobą przyniosła były tego warte. Po pierwsze dowiedziała się sporo na temat druidów zamieszkujących Śpiący Las, a nawet więcej, ponieważ dowiedziała się, że niedawno druidzi poprosili elfy z Lerdeonu o pomoc w pewnej sprawie. Chodziło o nękającego ich od jakiegoś czasu potwora. Śpiący Las w wyniku eksperymentów zanzibarskiej magiczki Delidii jest bardzo zniszczony i zwierzęta z tego lasu często zamienione zostały w różnego rodzaju potwory. Jeden z nich od kilku tygodni atakuje druidów i spowodował śmierć kilku z nich. To była świetna okazja dla nas, aby zyskać sympatię druidów i zdobyć od nich potrzebne żelazodrzewo.

Ziriel dowiedziała się jeszcze kilku informacji na temat Jeerheny i orków. Przeklęta czarowniczka Jeerhena, która kiedyś była elfką, grasuje w północno-wschodniej części Lerdeonu. Jeerhena przez dziesiątki lat stworzyła ogromną liczbę mniejszych, lecz bardzo niebezpiecznych pajęczaków, które dodatkowo dysponują przeróżnymi mocami. Elfowie czasami zapuszczają się w te tereny, aby powstrzymać ich ekspansję, jednak zawsze są wyposażeni w mikstury uodparniające na trucizny, które sami wytwarzają. Dodatkowym problemem jest to, iż Jeerhena została przeklęta z powodu uprawiania magii nekromancji, a co za tym idzie, można na jej terenach spodziewać się nieumarłych. Jeżeli zaś chodzi o orki, to jeden z elfów, z którym rozmawiała Ziriel, zaproponował, abyśmy udali się w te tereny z elfim przewodnikiem, który mógłby wspomóc nas w znalezieniu odpowiedniego szczepu.

Ja natomiast, po konsultacjach z kapłanami, nie przyniosłem tak dobrych wieści. Z moich rozmów wynikło tylko tyle, że muszę udać się do Świątyni Wilków zanim wyruszę na wyprawę. Jest to konieczny warunek, aby świątynia zgodziła udzielić się mi wsparcia w postaci wojowników.

Ustaliliśmy, że nie ma na co czekać i czym prędzej skierowaliśmy nasze kroki w kierunku Śpiącego Lasu.



Kroniki LIII: Wyprawa do Śpiącego Lasu (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc czerwiec. Śpiący Las, środkowa Tragonia.


Podróż do enklawy druidów zajęła nam 9 dni. Na miejscu spotkaliśmy się z elfem Lorenem. Był to znajomy jednego z elfów z Lerdeonu, Aionem, z którym rozmawiała Ziriel. Elf ten ucieszył się na nasz widok i od razu przeszedł do konkretów. Opowiedział nam o problemach jakie dotykają mieszkających tutaj druidów i obiecał wysłać z nami jednego ze swoich tropicieli, aby pomógł nam w tym niezwykłym lesie wytropić grasującą bestię. Po ustaleniu zapłaty poruszyliśmy jeszcze temat najbardziej nas interesujący, czyli żelazodrzewa. Tutaj elf mnie bardzo zaskoczył, gdyż zaproponował, że jeżeli uda nam się zabić tą bestię, to otrzymamy żelazodrzewo prosto z ich świętego drzewa, zwanego Starym Drzewem, które podarowują tylko szczególnym przyjaciołom druidów. Ucieszyłem się słysząc te słowa, gdyż zdawałem sobie sprawę, że czym lepszej jakości i bardziej szczególne będą składniki na przedmiot, tym będzie on miał większą siłę.

Przespaliśmy się w jednej z chat i rano ruszyliśmy z naszym przewodnikiem do lasu. Ciężko nam się podróżowało, ponieważ nie wyspaliśmy się zbyt dobrze, a okolica wyglądała na dość specyficzną. Po kilku godzinach dotarliśmy do polany, na której zaginął patrol druidów. Ziriel i Theonidas rozpoczęli szukanie śladów. To co znaleźliśmy nie uspokoiło nas wcale. Kilkadziesiąt metrów od polany znaleźliśmy ślady walki kilku osób z istotami, które mogły być wielkimi niedźwiedziami. Jednak najgorsze znalazła Ziriel – w krzakach nieco dalej leżała odcięta głowa elfa. Po bliższym przyjrzeniu się okazało się, że głowa była oderżnięta z wielką brutalnością od ciała za pomocą miecza. To nasunęło nam podejrzenia, że istoty, z którymi przyjdzie nam się zmierzyć, są w stanie kontrolować ludzi, jednak nie wiedzieliśmy w jaki sposób to robią. Z wielką ostrożnością podążyliśmy za śladami…

Dzięki umiejętnościom tropicielskim Ziriel udawało nam się nie zgubić śladu naszych przeciwników, jednak nasza czujność nie uchroniła nas przed niespodziewanym atakiem. W jednej chwili zza drzew wyskoczył na nas wielki niedźwiedź. Impet jego szarży przyjął Din i niestety siła ciosu była tak ogromna, że Din w jego wyniku stracił rękę. Rzuciłem szybko okiem na jego rany i już wiedziałem, że z tego nie wyjdzie. Skupiłem się na modlitwie do Lorsha, aby wspomógł mnie w tej walce, po czym starłem się z kolejnym szarżującym niedźwiedziem. W jednej chwili walczyliśmy z kilkoma takimi bestiami naraz. Rozglądałem się i ten widok nie radował mnie za bardzo. Już po chwili widziałem, że Nandin został ranny w nogę i odczołguje się gdzieś z dala od walki. Radagast wzniósł się w powietrze i rzucał jakieś czary, natomiast ja i Ziriel odpieraliśmy ataki bestii. W trakcie walki słyszałem jakąś ogromną istotę, która przedzierała się w naszym kierunku. Razem z Ziriel rozprawiliśmy się z naszymi przeciwnikami w sam raz, by zobaczyć szarżującą pięciometrową bestię w naszym kierunku.

Zaparłem się o jeden z konarów i przygotowałem na jej uderzenie, zdając sobie sprawę, że Ziriel nie przetrzyma jej ciosu. Pierwsze uderzenie nie było aż tak silne jak się spodziewałem, jednak odczułem je wyraźnie. Walka się rozpoczęła, ja atakowałem z przodu, Ziriel natomiast starała się zajść tą istotę z tyłu. Radagast coś mamrotał w powietrzu, jednak nie widziałem żadnych efektów tych jego czarów. Kolejne ciosy dosięgały naszego przeciwnika, a z każdym fioletowa poświata, która go otaczała, robiła się coraz bardziej gęsta i ciemna. Niektóre z ciosów, które wyprowadzałem byłyby w stanie odciąć człowiekowi nogę, jednak tą bestię motywowały do coraz bardziej szalonych ataków. W pewnym momencie zdecydowałem, że trzeba zakończyć tą walkę silnym ciosem i postarałem się taki wyprowadzić, zrobiłem ogromny zamach i trafiłem bestię prosto w brzuch. Czułem jak mój topór zagłębia się w jej ciele, jednak w tym momencie bestia zawyła w szale i uderzyła we mnie z ogromną siłą. Po tym ciosie odrzuciło mnie na 15 metrów do tyłu – całe szczęście moja krasnoludzka zbroja płytowa uchroniła mnie przed utratą życia, jednak to był dla mnie koniec walki. Nie mogłem się podnieść z ziemi z powodu braku tchu. Kątem oka spojrzałem w kierunku Ziriel, a ona niczym anioł śmierci wskoczyła bestii na grzbiet i z całą swoją siłą zatopiła magiczny sztylet w jej czaszce. Bestia znieruchomiała, po czym padła na pysk z Ziriel na plecach. Odetchnąłem z ulgą i rozpocząłem modlitwę do Lorsha.

Wiedziałem, że moje rany są zbyt rozległe w stosunku do moich możliwości leczniczych, jednak wtedy stał się cud. Po wypowiedzeniu ostatnich słów modlitwy, poczułem jak przepełnia mnie ogromna moc lecznicza, a moje zmęczenie i rany znikają. Tak więc stało się to o co prosiłem Lorsha od tylu lat, mój bóg obdarzył mnie największą mocą leczniczą jaką dysponują kapłani Lorsha.

Po walce podszedłem do Dina, który niestety już wyzionął ducha. Poczułem żal po tym wojowniku, w końcu tyle lat podróżował ze mną i stoczył ogrom bitew, jednak wiedziałem, że dzięki wierze, którą mu przekazałem, trafi do armii Lorsha. Rozejrzałem się po polu bitwy i postanowiłem wziąć głowę ogromnej bestii jako trofeum na jego nagrobek. Odrąbałem ją toporem i ruszyliśmy w kierunku enklawy druidów.

Loren przywitał nas po powrocie i był bardzo wdzięczny za nasze poświęcenie. Zapytaliśmy go o możliwość pochowania Dina i okazało się, że w zamian za nasze poświęcenie możemy pochować go pod świętym drzewem druidów, którego to zaszczytu dostępują tylko nieliczni.

Uroczystość była skromna. Wygłosiłem krótką mowę, w której opowiedziałem przybyłym o chwalebnych czynach Dina, po czym zagrałem żałobną pieśń na moim rogu. Gdy to robiłem, zdałem sobie sprawę, że ostatnio pieśń ta towarzyszy tylko moim kompanom w drodze do Lorsha…



Kroniki LIV: Leredeon i Jeerhena I (autor: Cad)

Występują: Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf), Radagast (Bast), Nandin la Pass (Prosiak)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc lipiec. Leredeon, środkowa Tragonia.


Zgodnie z naszą umową Loren Dał nam kawałek żelazodrzewa oraz obiecał pomoc tutejszych rzemieślników w przygotowaniu go na drzewiec. Zostaliśmy jeszcze kilka dni, abym mógł nadzorować stworzenie drzewca. W tym czasie poinformowałem moich kompanów, że najlepiej będzie jak rozdzielimy się, ponieważ ja muszę udać się teraz do kuźni przy Zaiharze, aby wykuć tam okucia z azurytu. Oni natomiast powinni udać się do Dirdighen i przygotować do podróży do Lerdeonu.

Tak też zrobiliśmy. Ja i Ziriel odłączyliśmy się od drużyny i mogłem jej pokazać wspaniałość mocy Lorsha, którą zostałem obdarzony. Była to modlitwa zwana „Spacerem w chmurach”. Na początku Ziriel była zdezorientowana, jednak szybko przyzwyczaiła się do nowej postaci i razem szybowaliśmy w chmurach w stronę Zaihary. Podróż przebiegała spokojnie, gdyż nie spotykaliśmy na swojej drodze nikogo, a podczas postojów opowiadałem jej o wojownikach świątynnych oraz o naszych zwyczajach na Ziemiach Mrozu. Po 9 dniach dotarliśmy do starej, krasnoludzkiej kuźni i mogliśmy się przygotować do kucia.

Czułem ogromne napięcie, ponieważ nigdy wcześniej nie robiłem tak wymagających rzeczy, jednak wierzyłem, że Lorsh poprowadzi me ramię. Cała procedura trwała kilka godzin, jednak po jej zakończeniu byłem niezwykle zadowolony ze swojego dzieła. Za pierwszym razem udało mi się wykonać odpowiednie okucie, a materiał, który mi został, wykorzystałem na ostrze na końcu drzewca.

Ziriel cały czas mnie obserwowała i po zakończeniu mojego dzieła odbyliśmy szczerą rozmowę. Elfka zdecydowała się zostać wojownikiem świątynnym i poprosiła mnie o ten zaszczyt. Ucieszyłem się z decyzji mojej kompanki, gdyż niejednokrotnie udowodniała ona swoje umiejętności i odwagę… Powiedziałem, że gdy tylko wrócimy do Dirdighen wypełnię odpowiednie dokumenty i przeprowadzimy ceremonię.

Nasza podróż powrotna trwała kilka dni i po powrocie powiadomiliśmy naszych kompanów o decyzji mojej i Ziriel. Ceremonia w świątyni odbyła się dwa dni później, dzięki pomocy kapłanów ze świątyni, którzy zdawali sobie sprawę z naszego pośpiechu. Tuż po niej udaliśmy się do karczmy „Rycerz Śmierci”, w której zamieszkuje zwykle Nandin, gdzie świętowaliśmy do samego rana. Wiedziałem, że od teraz mam bardzo silnego sojusznika w drużynie i mogę być pewny za jej decyzje.

Naszym następnym celem był las Leredeon, w którym zamieszkuje legendarna Jeerhena i gdzie chcieliśmy zdobyć nici z jej pajęczyny. Razem z Ziriel udaliśmy się do Lerdeonu po odtrutkę na jad pająków, żyjących na terytorium Jeerheny, natomiast magowie mieli dołączyć do nas w zajeździe na Królewskim Szlaku Kupieckim, który przebiega wzdłuż Lasu ze wschodu na zachód. Ziriel udało się zdobyć odtrutkę i wszyscy razem wykorzystując nasze moce udaliśmy się w kierunku terytorium, który przypuszczalnie zamieszkuje Jeerhena.

Po zagłębieniu się między pierwsze drzewa północno-wschodniego Leredeonu, nie zauważyliśmy niczego specjalnego, jednak czym głębiej wchodziliśmy, tym atmosfera stawała się gęstsza. Po jakimś czasie natknęliśmy się na barierę z pajęczyn, gdzie musieliśmy za pomocą drągów przedzierać się przez nie i pomyślałem, że jeśli to będzie tak dalej wyglądać, to nasze zadanie stanie się bardzo trudne. Całe szczęście bariera pajęczyn miała tylko kilkanaście metrów, a dalej były one widoczne, ale już nie taki gęste. Gdzieniegdzie na drzewach widzieliśmy ogromne kokony, w których pająki przetrzymywały swoje ofiary.

Na pierwszy atak nie musieliśmy czekać długo. Z drzew, wprost na nasze głowy, opuściły się trzymetrowe pajęczaki. Nie dość, że atakowały swoimi wielkimi szczękami, to jeszcze trzeba było uważać na żądło, w którym miały swoją truciznę. Tuż po rozpoczęciu walki jeden z pająków rzucił się na Radagasta i powalił go. Widziałem, że po chwili przestanie działać bariera ochronna jaką mag miał na sobie, więc czym prędzej rzuciłem mu się na ratunek. Radagast był tak roztrzęsiony tym faktem, że do końca walki nic nie robił, tylko skulony leżał na ziemi. Zresztą nasz drugi mag wcale nie radził sobie lepiej i tylko umiejętności Ziriel pozwoliły mu wyjść cało z tej potyczki. Widziałem, że Radagast i Nandin są ranni, jednak nekromanty nie zamierzałem leczyć – nasza umowa cały czas obowiązywała i póki co musi sobie sam radzić. Co do Nandina zaś czekałem na ruch z jego strony. W końcu nie wytrzymała Ziriel i poprosiła mnie, żebym wyleczył Nandina, jednak musiałem jej wytłumaczyć, że to on sam musi tego chcieć i o to mnie prosić. Widziałem, że nie przyszło mu to łatwo, jednak w końcu mag zwrócił się do mnie po pomoc. No więc, nie musiałem czekać aż tak długo na tą chwilę…