Kroniki I: Nowi Towarzysze (autor: Prosiak)

Występują: Nandin la Pass (Prosiak), Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc styczeń. Dirdighen, środkowa Tragonia.


Śnieg. Wszędzie ten cholerny śnieg. Gdyby moja dusza niebyła przepełniona jadem zbrodni i zepsucia, może nawet dostrzegłbym piękno wirujących w zwariowanym tempie płatków. Może w innych okolicznościach, ale nie kiedy prawie zamarzam, a zabójcy Roberta zaraz położą kres memu życiu. Magia zawsze wspomagała mnie w takich chwilach, lecz nie tym razem, posiadając szczątkowe informacje na temat obszarów cichej magii wpakowałem się tu uciekając przed najemnikami. Cóż, chciało by się powiedzieć, że tanio skóry nie sprzedam, lecz wiem, że w tej sytuacji były by to tylko czcze słowa. Skostniałą od mrozu ręką sięgnąłem po łuk, drugą skierowałem do kołczanu i pomyślałem, że jest gorzej niż przypuszczałem. Zostały mi trzy ostanie strzały – pamiątka po czasach, kiedy w Imperium byłem kimś. Specjalne adamantytowo-mitrylowe groty przebijają każdą stal, lecz wątpiłem, bym trafił kogokolwiek w tej zawierusze. Mimo to naciągnąłem cięciwę i prawie że z bólem oczu wpatrzyłem się w ścianę tego cholernego śniegu. Pomyślałem – „Jeszcze chwila i zobaczę ich. To będą ostatni najemnicy jakich zobaczę oraz być może ostanie istoty, które uśmiercę.” Minuty ciągnęły się niczym godziny, mięśnie zaczynały sztywnieć, gruby szron na brwiach zaczynał ciążyć jakby ważył tonę.

W końcu pojawili się. W oddali za zasłoną wirującego śniegu ukazywały się kolejne sylwetki. Skupiłem się, starając przezwyciężyć zmęczenie i strach. Wypuściłem strzałę, chwilę później jedna sylwetka bezwładnie opadła w śnieg. Spokojnie pogodzony już z własną śmiercią sięgnąłem po drugi pocisk, a sylwetki zaczynały przybliżać się znacznie szybciej. Widząc śmierć swojego towarzysza zaczęli biec w moim kierunku. Druga strzała pomknęła w kierunku następnego celu, ale niestety ofiara zdołała zasłonić się dużą, trójkątną tarczą. Wiedziałem, że następny raz nie zdążę wystrzelić. Odrzuciłem swój łuk, który upadł miękko w świeży, puszysty śnieg, uśmiechnąłem się sam do siebie, sięgając po „Przebijacza Serc” i wiedziałem, że w walce wręcz nie mam najmniejszych szans. W głębokim puszystym śniegu nawet moja ponadprzeciętna zręczność oraz akrobatyczne umiejętności przestały być atutem. Przywódca najemników znał mnie doskonale. Zleceniodawcy dokładnie zapoznali go z moimi umiejętnościami, dlatego też wiedział, że może spokojnie i bez zagrożenia swojego życia porozmawiać ze mną. Zdziwiłem się, a jednocześnie poczułem prawdziwe zadowolenie widząc kogo Złoty Los wysłał w pogoni za moją skromną osobą. Ardu Kamaru, bo tak się nazywał, był jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym, zabójcą pracującym dla „Wrednego” Roberta. Znałem tylko jedną osobę tak sprawnie władającą mieczem – imię Lyrralt samo nasuwało się na myśl. Wspominać go minutę przed śmiercią, o ironio, zawsze myślałem, że to ja kiedyś będę wspominał jego śmierć. Ardu Kamaru podszedł do mnie z pozornym spokojem, lecz ja dokładnie widziałem, że jest czujny i skupiony. Wiedziałem też, że jest w stanie wydobyć miecz szybciej niż ja potrafię mrugnąć okiem. „Witaj Nandinie” – powiedział i nawet przez wycie wiatru w jego głosie słychać było tryumf – „Pozdrowienia od Luisa i Roberta” – skinąłem głową. „Zazwyczaj zabijam swoje cele bez emocji,” – ciągnął monotonnym głosem – „lecz Ciebie, drogi elfie, zabiję z dziką rozkoszą. Żadne pieniądze nie zrekompensują mi tak długiej i męczącej pogoni.” Tym razem ja się uśmiechnąłem – „Wiem co czujesz, uciekam po tych zapomnianych przez bogów krainach prawie od 10 lat. To było najdłuższe i najbardziej podłe dziesięć lat w moim życiu. Może wyda Ci się to dziwne, ale pozdrów po wszystkim Luisa i Roberta podziękuj za wspaniałe lata, które mi podarowali.” Kiedy my rozmawialiśmy niczym starzy przyjaciele, najemnicy powoli i czujnie otaczali nas. „Czas kończyć” – powiedziałem, wyciągając przed siebie lekki, niczym drewniana łyżka, sztylet, wykonany przez mroczne elfy z Dai’kin.

Zaatakowali niemal równocześnie. Wiedziałem, że głównym zagrożeniem jest Ardu Kamaru, a najemnicy zazwyczaj nie odstają umiejętnościami od przeciętnych rębajłów. W takiej liczbie jednak nie mogłem ich ignorować. Mimo skostnienia oraz miękkiego śniegu pod stopami starałem się wirować i unikać jak największej ilości ciosów, a sam od czasu do czasu wyprowadzałem niespodziewane pchnięcia. Niestety ich przewaga była druzgocząca. Co jakiś czas ciosy ich mieczy sięgały celu i tylko dzięki „Elfiemu Płaszczowi”, w którym zapisano czar odnawiającej się zbroi, śmiertelnie groźne cięcia zamieniały się w bolesne draśnięcia. Na szczęście moc płaszcza działała nawet mimo obszaru cichej magii, jednak czułem, że jego magia wygasała z każdym trafieniem. Mimo mrozu pot zaczął zalewać mi oczy, śnieg zaczynał zabarwiać się na brunatny kolor. Niestety zdecydowana większość padającej na śnieg posoki należała do mnie.

Nagle przez zawieruchę, gdzieś z tyłu, usłyszałem dziki bojowy śpiew. Najemnicy też go usłyszeli i zaczęli rozglądać się z trwogą. Po chwili, dalej walcząc, obróciłem się tak, aby zobaczyć źródło śpiewu. W naszym kierunku pędzili wojownicy, którzy na pancerze narzucone mieli wilcze skóry wyprawione tak, że całe głowy z zabitych wilków leżały na ich hełmach. Woje biegli z obnażonymi mieczami oraz toporami. W jednym momencie stało się dla wszystkich jasne, że chcą nas zaatakować. Najemnicy momentalnie zapomnieli o mnie i przygotowali się na przyjęcie szarży, jedynie Ardu Kamaru nadal atakował zaciekle. Kontem oka zauważyłem, że za biegnącymi sylwetkami spokojnym krokiem, intonując coś głośno, zbliża się jeszcze jedna postać. Korzystając z szansy jaką dali mi nadciągający wojownicy, skupiłem się na walce z zabójcą „Złotego Losu.” Wiedziałem, że tylko cud może mnie uratować – broczyłem już z niezliczonej ilości płytkich ran, a on wyglądał jakby dopiero się rozgrzewał. I nagle nadszedł oczekiwany przeze mnie cud. Mój niedoszły oprawca w jednej chwili począł pokrywać się szronem, a kilka chwil później stał zamrożony niczym rzeźba. Adrenalina dodała mi sił, wyskoczyłem wysoko w górę i z całym impetem uderzyłem w zamrożonego przeciwnika rękojeścią sztyletu. Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, mój oprawca rozprysnął się na setki małych, lodowych kawałków. Nie miałem czasu na radość, obróciłem się i chciałem skoczyć w kierunku najemników, lecz to co okazało się mym oczom wprawiło mnie w niemałe zdumienie. Wojownicy w wilczych skórach wycofali się za mężczyznę, który wcześniej kroczył za nimi i wsparci na swej broni podziwiali jak najemnicy zaczynają walczyć między sobą. Po chwili został tylko jeden, któremu szybkim ruchem wbiłem sztylet w kark.

Niepewny czego mogę spodziewać się po przybyłych, usiłowałem przybrać postawę bojową, niestety upływ krwi oraz zmęczenie wygrały. Padłem na jedno kolano, jedyne co mogłem zrobić to czujnie obserwować zebranych ludzi. Jeszcze chwilę człowiek intonował jakąś pieśń, po czym podszedł do mnie i podał mi dłoń. „Wstań elfie, walczyłeś dzielnie” – podtrzymując się na jego dłoni wstałem z wysiłkiem. „Dziękuję ci. Lecz powiedz mi dlaczego mi pomogłeś? I kim jesteś?” – powiedziałem. „Jestem tylko sługą naszego Pana. A zwą mnie Namiru Ged. Jeśli pytasz dlaczego, to odpowiedź brzmi tak: po pierwsze zawsze szanowałem elfy z Leredeonu, ponieważ często wspierały mój lud w walce, a po drugie to jeszcze nie czas byś zginął, nasz Pan ukazał mi, że ma wobec ciebie plany.” Więcej słów nie padło. Zostałem opatrzony i dowiedziałem się gdzie w ogóle się znajduję i w którą stronę do najbliższej osady. Dopiero 8 lat później dowiedziałem się kim był mój tajemniczy wybawiciel, a to dało mi jeszcze więcej powodów do myślenia.

Mimo, że od tego czasu minęło już 10 lat, często wracam myślami do tych wydarzeń. Kiedy zacząłem pracować dla Maximusa, słowa kapłana mówiące, iż jego pan ma wobec mnie plan, uderzyły mnie ponownie. Czyżby już wtedy kapłan przewidział, że Maximus natrafi na mnie w Dirdighen i wciągnie mnie w szpiegowską siatkę zorganizowaną przy kościele Lorsha? Mimo, iż nigdy nie byłem wyznawcą żadnego z bóstw, wydarzenia te nie pozostały dla mnie obojętne.

Nie wiem jak długo byłem obserwowany przez Maximusa, zanim zwrócił się do mnie z propozycją pracy dla niego, ale znając go na pewno doskonale wiedział kim jestem i jakimi umiejętnościami dysponuję. Nim podjąłem pracę u tego młodego, ale już wysoko stojącego w hierarchii kościoła, kapłana, wykonywałem drobne zlecenia głównie dla kupców z Dirdighen. Była to najczęściej ochrona karawan, czasem ekspresowe dostarczenie jakiegoś cennego przedmiotu. W chwilach gdy nie było zleceń, włóczyłem się po mieście szukając łatwych pieniędzy. Mało kiedy trafiał się ktoś z naprawdę pełnym mieszkiem, ale i tak robiłem to choćby po to, by nie wypaść z wprawy.

Pewnego dnia, kiedy w karczmie siedziałem nad kielichem Pontimusa Białego, podszedł do mnie człowiek Maximusa i nie zdradzając mi zbyt wielu szczegółów zaproponował mi pracę. Moje doświadczenie, oraz przeżyte chwile w Złotym Losie podpowiadały mi, że nie będzie to zwykły pracodawca i zdecydowanie nie będą to zwykłe zadania. Znajomy dreszcz przebiegł po moim ciele i poczułem, że znów mogło być tak jak dawniej. Z biegiem czasu przekonałem się o tym, że moje przypuszczenia były słuszne. Zarówno złoto jak i nowe zlecenia popłynęły szerokim strumieniem. Z początku nic nie wiedziałem o moim pracodawcy, lecz szybko doszedłem do wniosku, że mimo swych tajemnic i politycznych rozgrywek prowadzonych przez Maximusa, nie jest to banda łotrów podobna do ludzi Złotego losu. Długo musiałem zdobywać ich zaufanie i w końcu po 2 latach pracy czułem, że zbliżam się do poznania prawdziwych celów Maximusa. W przeciągu tych 2 lat troszkę się pozmieniało – Maximus awansował na kapłana V rangi w Świątyni Kłów w Dirdighen i jego miejsce zajął Bedaron. Od pewnego czasu to ten człowiek dawał mi zlecenia i przyjmował wszystkie raporty.

***

Minął już tydzień, od powrotu z Erdor, gdzie wykonywałem specjalne zadanie dla świątyni, kiedy zostałem wezwany przez Bedarona. Ten, swoim monotonnym głosem, wydał mi następujące polecenie: „W Dirdighem pojawił się Goth, ów kapłan IV rangi, wraz ze swoimi towarzyszami. Dołączysz do nich. Ich misja jest niezmiernie ważna dla naszego kościoła, a ty wspomożesz ich w dążeniu do celu. Jeśli chodzi o zapłatę, jeśli trafią się jakieś łupy zostaniesz uczciwie uwzględniony w ich podziale. Goth zgłosi się do Ciebie niebawem i powie Ci kiedy wyruszacie.”

Siedziałem nad książkami w swoim pokoju w „Rycerzu Śmierci”, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. „Kto tam?” – zawołałem w pustkę. Zza drzwi odezwał się donośny głos – „Goth. Przyszedłem z Tobą porozmawiać Nandinie.” Zaprosiłem go do środka i mym oczom ukazał się starszy człowiek, ubrany w kapłańskie szaty. Mimo jego wieku trzymał się prosto, na jego potężnych barkach płaszcz z insygniami kapłana czwartej rangi prezentował się naprawdę dostojnie. Po wymianie krótkich uprzejmości przeszliśmy do omówienia warunków naszej współpracy. Jak się okazało Goth został doskonale poinformowany o moich umiejętnościach i w sumie nie wypytywał się o wiele, ja natomiast byłem ciekaw jakimi umiejętnościami dysponuje reszta jego towarzyszy. Doświadczenie podpowiadało mi, że wiedza na temat umiejętności swych towarzyszy niejednokrotnie zaowocować może dobraniem szybkiej taktyki w trudnych i zaskakujących sytuacjach. Kapłan nie chciał dłużej czekać i zaproponował bym od razu zapoznał się z resztą grupy.

Poprowadził mnie do karczmy, w której grupa zatrzymała się w Dirdighen, a ja zastanawiałem się co wpłynęło na dobór takiego lokalu, ponieważ karczma nie należała do zbyt czystych. Goth zaprosił mnie do ich pokoju i bez ceregieli przedstawił mnie grupie. „To jest Nandin” – wskazał w mym kierunku dłonią – „Od teraz będzie podróżował z nami.” Nim zdążyłem coś powiedzieć w pokoju zawrzało. Wszyscy z obecnej grupy ożywili się i zaczęli zadawać kapłanowi pytania jeden przez drugiego. Widać Goth wcześniej nie raczył poinformować grupy o tym, że do nich dołączę. Stwierdziłem, że warto to zapamiętać – widać jego pozycja w grupie jest na tyle silna, że nie musi tłumaczyć się z takich decyzji. Kiedy gwar ustał, Goth poprosił resztę, aby się przedstawiła. Jako pierwsza odezwała się Elfka i mimo swej przeciętnej urody ugodziła ostro w me libido – „Nazywam się Ziriel.” Następny odezwał człowiek, ubrany niczym Tesijczyk, mimo iż na pewno Tesijczykiem nie był – „Ja jestem Din.” Jako ostatni odezwał się chudy człowiek, ubrany w szaty często upodobane przez magów, który na głowie, mimo tego, iż w pokoju było ciepło, naciągnięty miał kaptur – „A ja nazywam się Radagast.” Nazwisko pominę, bo nawet dla elfa było by zbyt trudne do wypowiedzenia.

Po całej serii pytań skierowanych do mnie o przeszłość, o to dlaczego się do nich przyłączyłem, i tak dalej, ja zadałem kilka pytań. Chodziło mi głównie o umiejętności przydatne w boju. Dowiedziałem się, że Ziriel całkiem sprawnie walczy sztyletem oraz, co mnie zdziwiło, upodobała sobie ciężką kuszę. Aby wybadać jej nastawienie do mnie wypaliłem z komplementem, że jeśli walczy tak dobrze jak jest piękna to nie chciałbym mieć jej za swojego przeciwnika. Ku mojemu zadowoleniu elfka przyjęła ten komplement gładko i widać było, że sprawiło jej to przyjemność. Din wykonuje swą robotę za sprawą ken-to, tesijskiego miecza, natomiast Radagast, co bardzo mnie zaintrygowało, okazał się specjalistą w dziedzinie nekromancji. Naprawdę ciekawa drużyna. Tego dnia dowiedziałem się też, że nie wyruszymy prędzej, niż za 2-3 miesiące. Nie chcąc mitrężyć czasu, od razu zaproponowałem Radagastowi wymianę zaklęć, ale ten odburknął tylko, że nie ma czasu i że może kiedyś. No cóż i tak bywa.

Dni mijały, a ja starałem się przebywać z nowymi kompanami jak najdłużej. W końcu w sumie z nudów zaproponowałem im, że mogę, jeśli tylko dadzą mi materiały, stworzyć dla nich jakieś przydatne pergaminy z zaklęciami i nauczyć ich jak tego używać. Zainteresowanie wykazali Ziriel i Din. Jak się okazało, dzięki mym umiejętnościom, Ziriel zaoszczędziła kupę pieniędzy i widać było, że darzy mnie coraz większą sympatią. Niedługo po tym jak stworzyłem dla niej pergamin „Teleportacji”, elfka wyruszyła z jego pomocą do elfiego lasu, Leredeonu. Miała tam dowiedzieć się czegoś na temat pogłosek o elfich walkach z siłami królewskimi. Din z dnia na dzień coraz bardziej przypominał mi Bagriela, a mimo to dosyć szybko pojmował me nauki. W ten sposób zdobyłem sobie mam nadzieję sympatię tych dwojga. Z Radagastem nie zamieniłem już ani słowa – nekromanta całe dnie spędzał na studiowaniu jakichś ksiąg. Skręcało mnie, by dowiedzieć się co to za księgi, lecz wiedziałem, że zbytnią ciekawością nie zdobędę sympatii. Cóż, oczekuję z niecierpliwością na to aż wyruszymy. Dawno nikogo nie wypatroszyłem, a muszę przyznać, że lubię to. O tak.



Kroniki II: Kłopoty w Baronii Świątynnej (autor: Prosiak)

Występują: Nandin la Pass (Prosiak), Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc styczeń. Dirdighen, środkowa Tragonia.


Tak, w końcu naszedł ten dzień, kiedy mieliśmy wyruszyć w kierunku Miasta Mgieł. Mimo, iż wrodzona ciekawość zżerała mnie od środka niczym jakiś czerw, musiałem konsekwentnie udawać brak zainteresowania. Z doświadczenia wiem, że kiedy podróżuje się dłużej razem, prędzej czy później ktoś straci kontrolę i powie przy mnie coś czego nie powinien, a ja na pewno to usłyszę. Czasem z kilku przypadkowo usłyszanych zdań można odgadnąć całą tajemnicę. Na szczęście natura obdarzyła mnie dobrym słuchem… Mimo, iż moje zamiary są całkowicie szczere, muszę powchodzić im troszkę w zadki – kiedy jest się lubianym, po prostu jest łatwiej, a często też i bezpieczniej.

Na razie jednak rozważania o celu ich podróży musiałem odstawić na bok, po drodze musieliśmy załatwić niepokojącą Maximusa sprawę. Kilka dni wcześniej, z małej strażnicy, oddalonej od Dirdighen o kilka dni drogi, przybył strudzony żołnierz z meldunkiem, że w wioskach nieopodal tej właśnie strażnicy dzieje się coś dziwnego. Mieszkańcy zaczynają znikać, a ludzie bajają o tym, że z lasu wychodzą gigantyczne stonogi. Goth szybko wytłumaczył mi dlaczego to właśnie on został wysłany do zbadania problemu w jakieś zapyziałej wiosce. Mimo tego, iż z Maximusem współpracowałem już spory kawał czasu, nie interesowałem się wszystkimi sprawami, a już na pewno nie tym, które wiochy należą do świątyni. Otóż okazało się, iż strażnica z której przybył posłaniec, leży na terenie Baronii Świątynnej i podlega bezpośrednio pod Kościół w Dirdighen. Być może wszystko rozeszło by się po kościach, gdyby nie fakt, że w jednej z tych zapomnianych przez bogów dziur, wydobywano glinę i wypalano doskonałe cegły. Wioska ta zwała się Merhen i dzięki cegle tam wyrabianej kasa świątynna nigdy nie świeciła pustkami. Pozostałe dwie wioski to wioski o mniejszym znaczeniu, lecz też niemożna pominąć ich roli. Były to wioski rybackie, Koh i Turaj, które zaopatrywały siebie oraz Merhen w świeże jadło. Jeśli był dobry sezon to eksportowali swoje towary do innych baronii.

Uzbrojeni w szczątkową wiedzę o sytuacji wyruszyliśmy zbadać „tajemnicze stonogi”… Już w drodze Goth wspomniał, że kilka dni przed nami Maximus posłał tam grupę wojowników Lorsha, a my jedziemy, aby sprawę wyjaśnić, zbadać i zamknąć.

Do wioski było kilka dni, więc miałem czas na to, by poobserwować drużynę. Całą drogę poruszaliśmy się niemal w całkowitym milczeniu, nie mam pojęcia czy moja obecność nie pozwalała im rozmawiać o tym o czym zwykle rozmawiają, czy może po prostu są mało rozmowni. Może jednak myliłem się co do nich i nikt nie wypali z niczym co zdradzi ich prawdziwe cele? Przez te kilka dni zauważyłem natomiast, że wszyscy maja wspólne rytuały. Nie było dnia, w którym zaraz o poranku grupa nie zebrała się na wspólną modlitwę. Tak samo kończyli też każdy dzień. Mimo, iż zima powoli oddawała swe panowanie wiośnie, nadal było nieprzyjemnie zimno i wietrznie. Rozmrażający się śnieg i wszechobecna plucha tylko wprawiały mnie w jeszcze większe przygnębienie. Ziriel, Din i ja, pomijając Gotha, który pełną piersią chłonął mroźne powietrze z wyraźnym zadowoleniem, jakoś dawaliśmy sobie radę z temperaturą, natomiast Radagast marniał w oczach z godziny na godzinę. Kaszlał coraz mocniej i częściej. W końcu z wyraźną rezygnacją zwrócił się z prośbą do Gotha, by ten wyprosił u boga ochronę dla jego schorowanego ciała. Goth ociągał się, lecz przystał na to, obiecał wątłemu magowi, iż w nocy spłynie na niego łaska Lorsha i chłód nie będzie już dla niego problemem.

Po tym wszystkim byłem przekonany, iż mag dostanie się pod ochronę Lorsha do końca trwania chłodnych nocy, aby wydobrzał i w spokoju mógł zgłębiać swe księgi. Jednak kolejne dni pokazały jak bardzo się myliłem. Radagast, praktycznie co wieczór, prosił Gotha o to samo, a Kapłan, z dnia na dzień, jakby z większą niechęcią, a nawet z drwiną z lichego zdrowia maga, „łaskawie” zsyłał na niego moc swego Boga.

Ostatniego dnia podróży zmierzch zastał nas kilka godzin drogi od strażnicy, która była naszym celem i mimo to postanowiliśmy poczekać do rana z wyruszeniem w dalszą drogę. Rozbiliśmy obozowisko i po swojej warcie poszedłem spać. Nad ranem, w okolicy obozowiska, Dinowi wydawało się, iż coś usłyszał. Rozglądał się czujnie, lecz wszędzie było spokojnie i cicho. Kiedy wszyscy wstali, Din zaczął obchodzić obozowisko, a po kilku minutach przystanął i dłuższą chwilę przyglądał się ziemi. Zainteresowani podeszliśmy do wojownika, a ten stał nad dużą, tak jakby świeżo przysypaną dziurą i delikatnie, stopami odgarniał śnieg. Widać było, że to puch, który spadł dzisiejszej nocy, zatem otwór musiał powstać stosunkowo niedawno. Kiedy delikatnie postawiłem nogi na osuniętej ziemi, czułem, że zapada się pode mną. Ktoś z nas zaraz wspomniał o olbrzymich stonogach, a nasze podejrzenia potwierdzili Ziriel z Dinem, którzy pokazali, że do otworu prowadziły jakieś ślady. Było to bardzo dziwne, ponieważ rozstaw nóg, lub też odnóż, sugerował duże zwierzę, lecz na pewno nie miało aż stu nóg… Według Dina mogło mieć ich sześć. Odnóża były szpiczaste i nie przypominały normalnych śladów.

Kiedy elfka wraz z wojem badali ślady, Radagast uderzył „Płomieniami Aganazzara” w obsypany śniegiem lej, a gdy śnieg stopniał, strumienie wody momentalnie wsiąkły w świeżo poruszoną przez jakieś stworzenie glebę. Postanowiliśmy odkopać zasypany tunel, więc Ziriel i Din pobiegli po łopaty.

Nie miałem najmniejszej ochoty kopać żadnej dziury, ni taplać się w błocie. Wyciągnąłem składniki i zacząłem recytować zaklęcie „Przywołania potwora”, mając nadzieję, że przywołam jakiegoś humanoida. Jak się chwilę później okazało, to czy przywołam humanoida, czy jakąś glizdę przy Gocie jest najmniejszym zmartwieniem… Kiedy zakończyłem zaklęcie, koło mnie pojawiły się trzy orki. W tym samym czasie wracała właśnie z łopatą Ziriel oraz Din. Jednak niezbyt długo miało trwać moje zadowolenie…

„Schowajcie broń i weźcie od niech łopaty” – ruchem ręki wskazałem na towarzyszy, a orki posłusznie schowały miecze. Niestety nie zdążyły podejść po łopaty, ponieważ Goth z pianą na ustach już krzyczał – „Ziriel zabij orki!”. Radagast zdążył tylko powiedzieć „Spokojnie. Nandin wezwał tylko pomocników, by kopali za nas.” Reszta potoczyła się błyskawicznie. Kapłan krzyczał do elfki, by ta zabiła orki, po czym sam zaczął wznosić głośną modlitwę do Lorsha. Ziriel stała z wielkimi oczami i mimo iż chyba widziałem w jej oczach zdziwienie, odrzuciła łopatę i powoli zaczęła sięgać po sztylety. Din stanął w pół kroku z wyciągniętymi do przodu rękami, w których dzierżył łopatę i czekał, aż któryś ork ją weźmie. Chwilę po potem ogromny „Słup ognia” spłynął prosto z niebios w zdezorientowane orki. Ziriel dopiero przymierzała się do ciosów, Din miał coraz bardziej roześmiany wyraz twarzy, a Goth dokończył dzieła zniszczenia swym ogromnym toporem.

Stałem jak wryty, Radagast tylko z niedowierzaniem kręcił głową, a Din nawet już nie próbował ukrywać rozbawienia. I wtedy zaczęło się na dobre… Goth ruszył w mym kierunku z pianą na ustach i miałem wrażenie, że zaraz cała jego postura wycieknie przez szczeliny w jego zbroi, bo tak się nadymał. Mimo to nie było mi do śmiechu – ociekający jeszcze juchą topór w jego dłoni zdecydowanie zabawny nie był. Goth krzyczał o zasadach, o tym, że powinienem ostrzegać ich przed takimi potworami. „Orki!” – krzyczał – „Czy to normalne, że człowiek przywołuje orki?!” Zastanowiłem się nad jego płycizną intelektualną i chciałem zripostować, myślę, iż wszystkie argumenty oraz moje nerwy poszły i tak na marne, równie dobrze mógłbym próbować taranować bramy Dermath glinianym kuflem… Po całej tej kłótni obiecałem sobie, że nie będę już denerwował się jego głupimi wymysłami. Wszak jestem tu z powodu Maximusa, a nie jego.

Nie minęło wiele czasu, kiedy w końcu dotarliśmy do strażnicy świątynnej. Z ogromnym szacunkiem dla Gotha, przywitał nas stacjonujący tam kapłan Alan. Alan jak i również żołnierze stacjonujący w strażnicy, niemal pełzali przed Gothem w błocie mieszającym się ze śniegiem. Goth był w swoim żywiole, kiedy już ponapawał się swym statusem. Niczym dobry ojciec zezwalał, aby jakiś prosty żołnierz w mniej służalczy sposób mógł zdać raport. Zaprowadzono nas do obskurnej i zawszonej gospody przy strażnicy, która na czas badania spraw miała się stać naszym lokum. Goth udał się gdzieś z kapłanem, a do nas przyszedł średnio rozgarnięty wojak, który opowiedział nam plotki, które i tak już słyszeliśmy w Dirdighen. Nie dowiedzieliśmy się niczego nowego, czekaliśmy więc na Gotha i wiadomości, które mieliśmy nadzieję przyniesie. Goth dowiedział się nieco więcej. Prócz stonóg, które rzekomo porywały ludzi w wioskach, zwiększyła się ilość poronień w osadach na terenie baronii, a rybacy wyławiali dziwne ryby.

„Co mają stonogi do martwych ryb i poronień” – myślałem, a moje rozmyślania przerwał Goth. „Nandinie” – zaczął spokojnie – „Wracając do tego co wydarzyło się rano, chciałem wytłumaczyć mój gniew. Widzisz, kiedyś sami zostaliśmy przywołani tym zaklęciem i zostaliśmy zmuszeni walczyć na polecenie jakiegoś maga”. Ta wypowiedź mocno mnie zaskoczyła i nie chodziło mi o to, że nagle zrozumiałem gniew Gotha, lecz o to, że tylko bardzo potężny czarodziej potrafiłby wezwać taką drużynę, a i to, z tego co wiem, zdarza się niezmiernie rzadko. Kapłan kontynuował swą wypowiedz – „Otarłem się wtedy o śmierć i tylko dzięki Lorshowi przeżyłem tamto zaklęcie.” Po tych słowach Radagast gwałtownie wstał i nerwowym krokiem wyszedł z „gospody”. Ziriel i Din popatrzeli za nim z dziwnym błyskiem w oczach. Mimo, iż rano obiecywałem sobie, że będę spokojny i nie dam się zdenerwować, odpowiedziałem, że nie interesuje mnie kto i kiedy go przyzwał. W Gocie znów się zagotowało, a Din już jawnie śmiał się z tego co mówi Goth. Kapłan znów się zapowietrzył i zaczął wykrzykiwać jakieś frazesy, że potrzebuje solidnego członka drużyny, a nie kuglarza. Nasza kłótnia trwała jeszcze chwilę, Goth zaczął domagać się ode mnie szacunku, ja odpowiedziałem że oczekuję tego samego i rozmowa stanęła w martwym punkcie. Nastała cisza i jakoś nikt za bardzo nie kwapił się do rozmowy. Postanowiliśmy zatem udać się na spoczynek…

Noc, cisza i ciemność. Możliwość spokojnego myślenia, bez kłapania Gotha za uchem. Chciałem porozmyślać o stonogach, martwych dzieciach, lecz znów naszła mnie wizja mojej nowej drużyny…

„Din – prostolinijny wojak, którego celem jest walka oraz bogacenie się. Mimo, iż nie wiedziałem go w akcji, Din musi być wyśmienitym wojem, skoro Goth trzyma go przy sobie, mimo że Din nie posiada za grosz szacunku do Kapłana. Co więcej, potrafi otwarcie zaśmiać się mu w twarz i to nawet przy obcej osobie.

Radagast – po kilku dyskusjach z Gothem oraz jego podejściu do nas jak do kuglarzy, rozumiem dlaczego był w stanie otwarcie przyznać mi rację. Zrobił to wprawdzie z o wiele większym taktem niż Din. Widać też, że ma żal do Gotha i po dzisiejszym dniu przekonany jestem, że nie chodzi tylko o to, iż wiecznie i o wszystko musi Gotha prosić.

Ziriel – dzisiejszego ranka zrozumiałem, iż mimo tego, że wydaje się być rozsądna, praktycznie zapatrzona jest w Gotha. Nie zdziwiłbym się, gdyby wykonała najgłupszy z rozkazów lub zabiła dla Gotha przypadkowo wskazaną przez kapłana osobę. Nie wiem jeszcze skąd bierze się to uwielbienie, czy z miłości do Lorsha, czy być może elfia przepowiednia, której niejako stała się powierniczką, wpływa na jej osądy.

Goth – cóż, zapatrzony w stare czasy, nie potrafiący iść z duchem czasu stary grzyb, zapatrzony w siebie i swoje ja. Tylko on jest mądry, tylko on ma rację i tylko on tak sądzi… Dzięki niemu zrozumiałem chyba dlaczego nie wyznaję żadnego konkretnego bóstwa. Chyba dlatego, że ja lubię rozumieć, a patrząc na Gotha jedynie umacniam się w przekonaniu, że Bogów zrozumieć się nie da. Jego wylew szczerości na temat czaru, którym został ściągnięty przez czarownika, rzuca mi odrobinę światła skąd u niego taka niechęć do magów. Myślę, iż nie potrafi pogodzić się z myślą, iż jakiś „kuglarz” wezwał go wbrew jego woli, a następnie kazał mu za siebie walczyć, a co gorsza walkę tę przypłacił prawie życiem…”

Tak, to tyle rozważań na temat mych nowych kompanów. Czas zastanowić się nad tym co dzieje się w okolicznych wioskach. Zmutowane ryby, martwe płody, gigantyczne stonogi. Prawdopodobnie wszystko zaczęło się dziać w tym samym czasie. Wiedziałem, że zmęczony i zdenerwowany nic już nie wymyślę. Wkrótce zasnąłem.

Rano mieliśmy się udać do wioski Turaj, aby tam zaciągnąć języka. Jeśli mam być szczery, obawiałem się wizyty w tej wiosce. Nie z powodu tego, że natkniemy się na wielkie stonogi, tylko z tego, że przyjdzie nam rozmawiać z półgłówkami, którzy, kto wie, może na widok Gotha narobią pod siebie. Na miejscu oczywiście nie zawiodłem się.

Kiedyś myślałem, że wioska zawsze ma swojego głupka, ale ta wioska wyglądała tak jakby z wszystkich okolicznych wiosek przesiedlili owych głupków właśnie tam. Rozmowa z sołtysem oraz babą zielarą, mimo wszystko wprawiła mnie w wesoły nastrój. Czasem dobrze się z kogoś pośmiać, nawet jeśli jest to wioskowy głupek. Moje zainteresowanie wzbudziła dopiero opowieść o ugryzionym przez wielkiego węgorza rybaku. Sołtys zawołał go, a ten rozwinął brudną szmatę na dłoni i pokazał nam ranę. Mimo iż średnio znam się na leczeniu, nos podpowiedział mi, że ręka jest już prawie zgnita. Rybak ten pokazał nam jeszcze kilka ryb, z których niektóre miały dwie głowy lub były zrośnięte płetwami. Wtedy w mojej głowie ułożyłem teorię, że to woda w Słodkim Jeziorze musi być zatruta. Dopytałem się sołtysa czy woda ostatnio nie zmieniła zapachu bądź smaku, a sołtys przyznał, że woda rzeczywiście smakuje jakby inaczej. Podzieliłem się z resztą moimi spostrzeżeniami i wszyscy zgodnie przyznali, że trzeba to zbadać.

Z tymi wiadomościami postanowiliśmy wrócić do strażnicy. Do karczmy dotarliśmy już po zmroku, ale niestety zaraz po przyjeździe dowiedzieliśmy się, że oddział, który wcześniej wysłał z Dirdighen Maximus, nie wrócił z rekonesansu. Dowódca oddziału, sierżant Vark wydelegował 8 ludzi na zwiad do Merhen i na wieczór od ceglarzy powrócił tylko goniec z niepokojącymi wieściami. Na wioskę, pod osłoną nocy, napadły olbrzymie pająki, więc reszta wojów pozostała by bronić ceglarzy. Goth podjął szybką decyzję, że rano wyruszymy do Merhen.

Jeszcze tego samego wieczora poprosiliśmy Alana o mapę tutejszych okolic. Rzeka, która wpływa do Słodkiego Jeziora, swój początek bierze na terenie Baronii Raiwigów, sąsiadującej z Baronią Świątynną. Jedno tylko nie pasowało do teorii o zatrutej wodzie. Mianowicie, ani według mapy, ani według Kapłana ze strażnicy, Słodkie Jezioro nie łączy się z bagnami, z których wydobywa się glinę w Merhen. Rzeka znajduje się dzień drogi od bagien. Lecz moje wątpliwości rozwiały się, kiedy zadałem mu pytanie skąd ceglarze biorą wodę pitną. Dostają ją w beczkach z pozostałych dwóch osad, z Turaj i Koh. Moja teoria znów miała ręce i nogi.

Rano, w towarzystwie kilku wojowników Lorsha, wyruszyliśmy do wioski ceglarzy. Razem z nami wyruszył sierżant Vark i 4 jego ludzi, którzy w nocy wrócili z patrolu z wioski Koh. Droga minęła nam spokojnie, bez zbędnych dyskusji i kłótni o nic. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że w obronie ceglarzy zginęło 2 wojowników Wilka i kilku ceglarzy. Okazało się też, że ciała zarówno ceglarzy, jak i wojowników zaatakowanych przez olbrzymie pająki zniknęły. Mimo późnej pory Goth wezwał wojów, którym udało się ujść z życiem i wydał polecenie wymarszu na bagna.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, Radagast wyczarował dla Ziriel „Światło” i Elfka przystąpiła do poszukiwania śladów. W końcu udało jej się trafić na trop. Używając maski, dzięki której można widzieć w nocy jak za dnia, tropiła dziwne ślady, często błądząc i klucząc w rozlewiskach brudnej wody. Po pewnym czasie znalazła kawałek twardego gruntu, na którym spoczywały szczątki sarny. Ku mojemu zdziwieniu Din stwierdził, po szybkich oględzinach śladu, że sarna wcale nie została pożarta na miejscu, a wyniesiona gdzieś dalej. Pomyślałem jak duży może być ten pająk, skoro jest wstanie unieść cała sarnę? Ziriel tymczasem cierpliwie tropiła naszego pająka, aż w pewnym momencie wyszliśmy z bagien, a ślady wyraźnie ukazały się naszym oczom.

Z tego co zdążyliśmy się zorientować, pająk ciągnął swą ofiarę niejako po łuku, zawracając na południe w kierunku ziem Baronii Raiwigów. Do późna podążaliśmy za śladami, kiedy Goth zarządził powrót do wioski. Następnego dnia, omijając bagna, szybkim tempem udaliśmy się w miejsce, gdzie zakończyliśmy poszukiwania. Trop prowadził dalej na południe, aż doprowadził nas do rzeki, wpływającej do Jeziora Słodkiego i biegł cały czas wzdłuż jej koryta. Droga zaczynała powoli piąć się w górę.

Podróżowaliśmy tak aż do zmierzchu, a Goth w pewnym momencie postanowił przyjrzeć się rzece. Zniknął nam za małą górką, aby po chwili przyjść z niezadowoloną miną –jedna jego stopa pozbawiona była buta. Jak się okazało, kiedy Goth obserwował rzekę, jego uwagę przykuło jakieś ogromne, wężowate cielsko pływające pod wodą oraz dziwne plamy unoszące się na wodzie. W tym samym czasie na brzeg wyszedł rak, którego Goth z sobie tylko wiadomych powodów rozdeptał. Rak oczywiście został zmiażdżony potężną nogą kapłana, lecz zamiast krwi z jego wnętrzności wylała się dziwna maź, która momentalnie zaczęła roztapiać podeszwę. To tylko świadczyło o tym, że nasza teoria jest słuszna – dziwne plamy na wodzie i nienaturalne raki w rzece jasno świadczyły o jej skażeniu. Widać, iż utrata buta wyprowadziła go z równowagi, więc aby załagodzić troszkę nasze relacje zaproponowałem naprawienie buta. Utkałem zaklęcie „Łączące” i wypalona dziura zniknęła, jakby jej nigdy nie było. Goth tylko odburknął coś, co miało zapewne być podziękowaniem i ubrał buta. Nie zdążyliśmy nawet dokładnie przedyskutować tego ci się stało, kiedy ktoś krzyknął o nadchodzącym zagrożeniu. Mrok zagościł już prawie na dobre nad światem, dlatego też dopiero w ostatniej chwili zorientowaliśmy się co nas atakuje. Nie były to ani pająki, ani stonogi – w naszym kierunku szybkim tempem zbliżała się ogromna, gigantyczna wręcz mrówka. A tylko tupot słyszany gdzieś z oddali sugerował, że może być ich więcej.

W tym momencie nie były potrzebne żadne komendy, ni rozkazy. Działaliśmy jak dobrze naoliwiona maszyneria – wojownicy wyszarpnęli broń i stali w szyku, w ciągu mgnienia oka Radagast wzniósł się w powietrze, a ja, mając nadzieję, że dobrze wyceluję w ciemności, wymawiałem słowa inicjujące „Lodową Nawałnicę”. Niestety w ciemnościach zdołałem obszarem czaru pokryć tylko jedną gigantyczną mrówkę. Jedyna pociecha była taka, że robal padł na miejscu. Chwilę później Radagast oświetlił pole bitwy, a ja wzniosłem się w górę ku niemu. Goth na przemian walił na odlew swym potężnym toporem oraz wznosił modły do boga, a po skończonej modlitwie setki, a może tysiące zmrożonych sopli przebijały i uśmiercały kolejnego przeciwnika. Din i Ziriel walczyli ramię w ramię, a my z Radagastem wybraliśmy sobie grupę nadciągającą z tyłu. Kilka dobrze wymierzonych kul ognia skutecznie osłabiło wielkie mrówki, a reszty dokonali walczący na ziemi woje oraz nasze „Błyskawice”. Walka była zaciekła, lecz skończyła się szybko.

Na nasze szczęście, podczas tej potyczki nikt poważnie nie ucierpiał. Oddaliliśmy się od miejsca, gdzie leżały ciała wielkich insektów i rozbiliśmy obozowisko, wystawiając podwójne warty. Rano udaliśmy się dalej tropem mrówek, ale to do czego nas doprowadziły ślady przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Prawdopodobnie gigantyczne mrówki zaadoptowały na swój nowy dom starą kopalnię, wnosząc do niej wielkie kłody drewna, zapewne w celu wzmocnienia swych tuneli. Obserwowaliśmy to wszystko z wysokiego wzgórza i byliśmy tym zszokowani. Krótki rekonesans nad terenem, przy pomocy czaru „Latanie”, dał nam obraz ogromu skażenia tej okolicy. Nie tylko wielkie mrówki, ale także ogromne larwy oraz inne zmutowane zwierzęta swobodnie chodziły po lesie. Wiedzieliśmy, że sami nie damy radę całemu mrowisku, nawet Goth mimo swych zapałów do tego, by ginąć w glorii i chwale, nie kwapił się do frontalnego ataku.

Odeszliśmy na bezpieczną odległość od gniazda mrówek i ruszyliśmy w dalszą drogę, posuwając się w górę rzeki. W pewnym momencie naszą uwagę przykuł przesuwający się po rzece refleks światła, to wiosenne słońce odbijało się na płynącej po rzece pustej, dużej menzurce. Zmierzaliśmy w kierunku ziem Raiwigów. W pewnym momencie, niedaleko granicy baronii, Goth zatrzymał nas i powiedział, abyśmy w dalszą drogę ruszyli sami, on jako kapłan nie chciał zdradzać swej obecności na tych ziemiach. Zapytałem go jaki mamy podać cel podróży, jako iż nie znam tych ziem i zwyczajnie nie wiem dokąd ten szlak prowadzi, a zapewne żołnierze Raiwigów będą nas przepytywać. Goth, ku mojemu niedowierzaniu, kazał nam powiedzieć, że wynajął nas tutejszy zielarz, abyśmy odnaleźli jego zagubionego syna. Nie wiedziałem co mam o tym myśleć, miny moich kompanów były takie same jak moje. Ja nie odezwałem się, jako iż obiecałem sobie, że nie będę się z nim wdawał w głupie dyskusje. Usiłowałem sobie jedynie wyobrazić minę strażników, widzących czwórkę zbrojnych, w zbrojach naprawdę wysokiej klasy i z bronią pewno więcej wartą niż ich strażnica, którzy po zapytaniu o cel podróży usłyszeliby taką bzdurę. Z trudem powstrzymywałem śmiech.

Po drodze, ignorując zalecenie Gotha, ustaliliśmy, że powiem prawdę lub jak ja to czasem mówię, niepełną prawdę. Powiedzieliśmy strażnikom, że ogromne mrówki dają się we znaki tutejszym wioskom i że miasto Dirdighen wynajęło nas do posprzątania okolicy. Strażnicy, po krótkiej rozmowie, opowiedzieli nam o tym, że rodzina Raiwigów zbroi się, by wyruszyć na Baronię Klenstennigów oraz mimochodem wspomnieli o alchemiku, mieszkającym w starym młynie nad brzegiem rzeki, kilka godzin drogi od granicy. Mieliśmy oto i swojego truciciela…

Kiedy tylko oddaliliśmy się od strażnicy na bezpieczną odległość, Radagast teleportował się do Gotha, za granicę Baronii Raiwigów, aby zdać mu relację. Około 30 minut drogi od młyna rozbiliśmy prowizoryczne obozowisko i poczekaliśmy na Gotha, który zjawił się pod ochroną nocy. Kiedy byliśmy już w komplecie, ja oraz Ziriel udaliśmy się na obserwację w kierunku młyna i wioski leżącej obok niego. Używając maski Ziriel oraz jej lunety, pod ochroną czaru „Niewidzialność”, zacząłem obserwację. Co jakiś czas w oknie wieży, która kiedyś była młynem, przechadzała się postać prawdopodobnie alchemika, noszącego w dłoniach jakieś menzurki. W pokoju był też duży osiłek, którego wyraz twarzy wskazywał na jakiś niedorozwój zarówno fizyczny, jak i umysłowy. Przynajmniej takie były moje odczucia. Osiłek ten co jakiś cza wylewał wiadro z jakąś cieczą prosto do rzeki. To był wystarczający dowód szkodliwej dla Maximusa działalności alchemika. Po powrocie do obozu, podzieliliśmy się informacjami z Kapłanem. Radagast zaproponował wyeliminowanie alchemika, a ja czując, że i tak nie mam prawa głosu, poparłem go, ale ostrożnie i raczej cicho…

Goth tym razem znów pobił samego siebie – wymyślił, że musimy o tym porozmawiać z tutejszym baronem von Raiwigiem. Długo musieliśmy go przekonywać, aby zaniechał takiego pomysłu. W końcu przystał na to, że dzięki teleportacji poinformuję Maximusa o sytuacji i przyniosę dalsze instrukcje. Goth przystał na ten pomysł, a ja, mimo zmęczenia, nauczyłem się „Teleportacji” i ruszyłem w trasę. Okropnie wyczerpany, dotarłem do Dirdighen w dwóch skokach, a tam praktycznie tylko przekazałem informacje i odebrałem list z instrukcjami od Maximusa. Chwilę wolnego czasu poświęciłem na zakup Safony – wiedziałem, że tylko to gówno może postawić mnie na nogi. Dawno nie wciągałem i obawiam się, że odrobinę przedawkowałem – drogi powrotnej do obozu nie pamiętam. Pamiętam dopiero rozmowę, w której Goth mówi, że mam wrócić później do alchemika i go zabić. Radgast powiedział, że pójdzie ze mną. Kapłan nie zaprotestował, a ja nie chciałem wydać się jakiś tajemniczy i tylko skinąłem głową. Nie pasowało mi to bardzo, od czasów Złotego Losu zawsze pracowałem sam… Sprawę ogromnych insektów zostawiliśmy za sobą, świątynia już zbierała wojska.



Kroniki III: Alchemik (autor: Prosiak)

Występują: Nandin la Pass (Prosiak), Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc marzec. Kilka dni drogi od Krainy Mgieł, środkowa Tragonia.


Cały dzień spędziłem nad odświeżaniem czarów w matrycy. Wieczorem, wraz z Radagastem, teleportowaliśmy się w okolicę wioski, gdzie w starym młynie, zaadoptowanym na pracownię alchemiczną, mieszkał nasz cel. Na miejscu Radagst poprosił, by w trakcie zamachu nie zniszczyć aparatury alchemicznej. Mimo iż do niczego nie była mi potrzebna, zrozumiałem, że magowi strasznie na tym zależy i dlatego zgodziłem się na mniej destruktywny atak. Wszak obiecałem sobie, że wypracowanie dobrych relacji z członkami tej drużyny jest dla mnie priorytetem.

Mój plan był prosty, Radagast wchodzi od frontu, używając magii do tego by otworzyć drzwi, natomiast ja, wisząc niewidzialny na wysokości okna, czekam na jakieś poruszenie sugerujące, że odkryli jego wtargnięcie na teren młyna. W teorii miało wyglądać to tak, że kiedy tylko ich uwaga skupi się na Radagaście wchodzącym od dołu, ja wlatuję prze okno i zabijam niczego niespodziewającego się alchemika. Po krótkich ustaleniach, przystąpiliśmy do realizacji planu.

Kiedy upewniliśmy się, że po wiosce nie chodzą już żadni wieśniacy, mag podleciał pod frontowe drzwi, a ja, korzystając z czaru „Ulepszona niewidzialność”, podleciałem pod samo okno do pracowni. Ochroniarz alchemika, osiłek o wyrazie twarzy głupka, stał oparty o ścianę przy oknie tak, że widziałem tylko jego lewą rękę. W skupieniu czekałem na oznakę tego, że Radagast wdarł się do środka. Sekundy dłużyły się niczym minuty. Wpatrywałem się w okno, czekając na najmniejszy znak. W pewnym momencie głupkowaty ochraniarz ukazał mi się w całej okazałości naprzeciw okna, obrócił się w moją stronę i z niesamowitą, nieludzką wręcz siłą wybił się z miejsca i skoczył przez okno w moim kierunku. Nie wiem co przytępiło moją wrodzoną ostrożność, być może to, że spodziewałem się, iż raczej w momencie kiedy usłyszą Radagasta pognają na dół i też takiej reakcji oczekiwałem. To co zrobił ten osiłek totalnie mnie zaskoczyło. W jednej chwili doskoczył do mnie ściskając mnie w potężnym uścisku, a zaklęcie „Latania” nie było wstanie unieść takiego ciężaru. Gwałtownie niczym kamień polecieliśmy w dół, wprost w lodowatą wodę rzeki płynącej koło pracowni. Na szczęście moje instynkty znów zaczęły działać tak jak u rasowego mordercy. Mimo iż całą siłę woli skierowałem na to, by nie rozproszyć czaru, ręka sama powędrowała po Przebijacz Serc i na oślep rytmicznie wbijała go w ciało przeciwnika. Woda była tak zimna, że zdążyłem tylko pomyśleć „jeśli zaraz nie zdechniesz pierdolony przygłupie” to zwyczajnie poddam się i albo zamarznę albo on ukręci mi łeb. W końcu przebijacz znalazł jakieś witalne miejsce, osiłek wypuścił mnie ze swego żelaznego uścisku, a ja wzbiłem się w powietrze. Mróz był tak dokuczliwy, że z trudem kontrolowałem czar. Drgawki nasilały się z sekundy na sekundę. Podleciałem pod okno pracowni, z którego właśnie wylatywał Radagast i krzyknął coś tylko o trującym gazie wypełniającym pomieszczenie. „Do drzwi!” – krzyknąłem.

Na miejscu, u drzwi wejściowych do wieży, Radagast szybko streścił mi, że w klamce jest prawdopodobnie zatruta igła i mimo iż utkał czar „Otwarcie”, nie potrafi otworzyć drzwi. Byłem zbyt zmarznięty, aby próbować jakichś złodziejskich sposobów. „A od czego kurwa masz błyskawicę?” – wypaliłem zdenerwowany. „Walimy” – krzyknąłem. Niestety zmarznięte i zesztywniałe ręce odmówiły mi posłuszeństwa, mój czar nie wyszedł, natomiast „Błyskawica” Radagasta tylko potężnie wstrząsnęła drzwiami, lecz nadal były na miejscu. „Na co czekasz!” – krzyczałem zdenerwowany własną bezsilnością – „Wal drugi raz”. Tym razem uderzenie przyniosło spodziewane efekty – nadwątlone już drzwi z ogromną siłą zostały wyrwane z zawiasów i poszybowały w głąb pomieszczenia. Wbiegliśmy do środka.

Jak się okazało, za drzwiami stał drugi osiłek, z siekierą w dłoni. Niestety dla niego, siła z jaką „Błyskawica” wyrwała drzwi, wysłała go na tamten świat. Radagst zaczął pospiesznie rozglądać się po pomieszczeniu, a ja, kiedy tylko upewniłem się, że jest w miarę bezpiecznie, zacząłem pozbywać się przemokniętego ubrania. Wbiegliśmy po schodach na pierwsze piętro, w sypialni nikogo nie było. Pobieżnie przeszukałem szafy w celu zdobycia jakiegoś suchego i ciepłego ubrania. Radagast w tym czasie penetrował już drugie piętro, niestety i tam nie było już alchemika. Zbiegliśmy na dół, były tam jeszcze jedne drzwi prowadzące do spiżarki, a pod jedną z przesuniętych już beczek w podłodze widniała klapa. Radagast zasugerował, żeby zostawić na warcie jednego żywotrupa zanimowanego czarem. Zgodziłem się z nim, wszak musieliśmy tu wrócić i przeszukać dokładnie pracownie. Nie widzieliśmy czego możemy spodziewać się po mieszkańcach wioski, tym bardziej, że niejasny dla nas był rytuał, który alchemik odprawił w obecności dwóch wieśniaków. Nie wiemy co pili i jaki efekt wywarło to na nich, mogli być jego oddanymi sługami i chcieć bronić jego posiadłości nawet za cenę życia. Nie wiedzieliśmy tego, ale ja nauczyłem się, że warto założyć najczarniejszą wersję wydarzeń i być na nią przygotowany, ponieważ takie postępowanie sprawia, że żyjemy dłużej.

Radagast stanął nad zwłokami osiłka zabitego drzwiami i po chwili zaczął, niemal w dziwnej ekstazie, wykrzykiwać słowa zaklęcia. Widać było, iż uczucie przepływającej przez niego mocy, sprawia mu niewypowiedzianą przyjemność. Z zafascynowaniem i pewną zazdrością patrzałem na to widowisko. Zazdrość nie wynikała jednak z chęci posiadania tego zaklęcia, choć muszę przyznać, że każde, nawet najprostsze nowe zaklęcie, sprawia mi radość, nie wspominając już o czarach tak potężnych. Zazdrość moja wynikała z tego jaką swobodą ów mag władał i korzystał ze sztuki nekromancji. Momentalnie przypomniałem sobie ile trudu kosztowało mnie zdobycie zaklęcia „Pomniejszego drążenia Larlocha”. W Imperium musiałem za czarem pierwszego Kręgu wędrować kilka miesięcy, aby w końcu znaleźć maga, który nie tylko nie bał się przyznać, iż ma ten czar w ofercie, ale jeszcze za odpowiednią cenę chciał go sprzedać. Z zafascynowaniem patrzałem na to, jak martwe jeszcze przed chwilą ciało, zaczyna ruszać się i wstawać. Radagast ze spokojem wydał trupowi polecenie „Zabij każdego, prócz nas, który będzie chciał wejść do wieży.” Żywotrup posłusznie ustawił się w wejściu do młyna. My natomiast ruszyliśmy w kierunku wejścia w podłodze.

W dół prowadziła niewielka drabinka, do ukrytej piwnicy. W środku było ciemno, ale widzieliśmy pokrwawione narzędzia medyczne, maszyny do tortur, urządzenia alchemiczne i kilka ciał w różnym stanie rozkładu. Istna rzeźnia. W ścianie naszym oczom ukazał się wydrążony w ziemi tunel, którego co jakiś czas wspierały drewniane stemple. Ostrożnie ruszyliśmy do przodu, aby po kilkunastu metrach dotrzeć do końca tunelu, gdzie znajdowała się drabina prowadząca na powierzchnię. Na górze był mały leśny zagajnik, nieopodal wiejskich chat. Po alchemiku nie było śladu.

Ubrałem „Maskę widzenia w ciemnościach” i pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to ślady konia biegnące w głąb rzadkiego lasu. Nasza decyzja była szybka, obydwoje utkaliśmy czar „Latanie” i ruszyliśmy za śladami. Zastanawiałem się jaką przewagę może mieć alchemik i jak szybko może gnać w ciemnościach. Byłem pewny, że go dogonimy – mieliśmy przewagę wysokości, oraz to, że widziałem jak w dzień. Na początku trop był dobrze widoczny na śniegu, lecz w końcu trop wszedł na trakt prowadzący w głąb ziemi Raiwigów i zaczął mieszać się z innymi. Pozostało nam tylko lecieć wzdłuż szlaku i wypatrywać jeźdźca. Niestety po kilku minutach szlak rozwidlał się. Postanowiliśmy się rozdzielić. Gnałem tak szybko jak to było tylko możliwe przy tak paskudnej pogodzie, lecz kiedy dotarłem do kolejnego rozwidlenia dałem sobie spokój. Zarówno zmęczenie, jak i kończący się potencjał magiczny nakazał mi zawrócić z nadzieją, że Radagastowi poszło lepiej. Wróciłem do miejsca, w którym rozstałem się z magiem i czekałem z nadzieją, że mag przyniesie dobre wieści.

Kilkanaście minut później pojawił się i Radagast. Niestety i on nie zabił alchemika. W paskudnym nastroju wracaliśmy do wioski i już po chwili zobaczyliśmy, że nasz atak na młyn nie przeszedł bez echa. Naprzeciwko młyna stała grupa stłoczonych wieśniaków, którzy z trwogą patrzeli na trupa strzegącego wejścia do młyna. Widać na początku nie tylko gapili się na niego, bo u jego stóp leżało trzech martwych wieśniaków. Nim zdążyłem się dobrze rozejrzeć, Radagast recytował już zaklęcie, a chwilę później w centrum stłoczonej grupy wybuchła „Kula ognia”. Siła zaklęcia poprzewracała niczego niespodziewających się wieśniaków, a pobliska chata zajęła się ogniem. Nie czekając, aż tłoczący się pod nami ludzie pozbierają się po tym uderzeniu, uraczyłem ich „Lodową nawałnicą”. Pozostali przy życiu biegali chaotycznie po wiosce, próbując kryć się za domami. Z minuty na minutę chaos powiększał się, jęki konających przeplatały się z hukiem ognia, który za sprawą mroźnych podmuchów wiatru rozprzestrzeniał się, powoli trawiąc kolejne domostwa.

Po chwili wylądowaliśmy przy nieumartym strażniku stojącym u drzwi młyna, a Radagst wydał mu polecenie, aby przyniósł mu wszystkie ciała. Kilkanaście minut jego sługa znosił ciała zabitych naszym atakiem. Kiedy przyniósł już ostanie, mag ponownie zaczął rzucać zaklęcie „Animacji martwego.” Niedługo potem obok nas stała grupka żywotrupów, a Radagast wydał im rozkaz – „Zabijcie wszystkich, prócz nas, a ciała przynieście pod wejście do wieży”. Powiedziałem magowi, że mam już dosyć prób rzucania czarów. Byłem przemoknięty i prawie zamarzałem, co skutecznie wyczerpało mnie z potencjału magicznego. Do tego byłem wyczerpany przez kąpiel w rzece oraz walkę ze zmutowanym osiłkiem, a na dodatek zapomniałem ściągnąć w odpowiednim czasie „Maski widzenia w ciemnościach” czego efekty uboczne były bardzo dla mnie dotkliwe. Radgast powiedział, że już powoli kończy – sterta martwych ciał urosła dosyć znacząco. W sumie nekromanta powołał do nieżycia kilkanaście żywotrupów i nakazał im bronić wejścia.

Wyczerpany przyłączyłem się do przeszukiwania sypialni i pracowni alchemika. W sypialni nie znaleźliśmy nic godnego uwagi, w pracowni, prócz samej aparatury, niezliczonych destylatów, których przeznaczenia niestety nie umieliśmy ustalić znaleźliśmy kilka ciekawych rzeczy. Księgę zamówień, w której widniały nazwiska oraz to co owe osoby zamówiły u alchemika, przepis na „Szczurnik” oraz na „Atrament i Zmazywacz Storna”. Był też ciekawy glejt o tytule „Reizermaran – przywołanie”. Zebraliśmy wszystkie rzeczy zdobyte w wieży i udaliśmy się na spoczynek do sypialni alchemika. Zasnąłem momentalnie i jak kamień.

Ze snu jeszcze przed świtem wyrwały nas odgłosy walki. Prawdopodobnie w strażnicy dostrzeżono łunę pożaru nad wioską i wysłano mały oddział, aby to sprawdził. Niestety dla nich, natrafili na grupę żywotrupów, którzy z brutalną siłą, powoli acz skutecznie, pozbawili większość z nich życia. Ci, którzy przeżyli uciekli. Ponownie udaliśmy się na spoczynek. Nie wiem ile spaliśmy, lecz znów odgłosy walki wyrwały nas ze snu. Ostrożnie wychyliłem się prze okno, a widok, który ujrzałem, nie był już taki pokrzepiający. Po drugiej stronie rzeki, mały oddział dobrze wyposażonych zbrojnych, wspierany magiem, który raz po raz raził żywotrupy dziwnymi błyskawicami, z minuty na minutę zdobywał przewagę, eksterminując twory Radagasta. Zakląłem pod nosem. Nadal czułem się zmęczony i wyssany z wszelakiego potencjału magicznego. Wiedziałem, że energii starczy mi na jeden czar.

„Radagaście, zbieramy się” – mag tylko skinął głową. Pozbieraliśmy zdobyte rzeczy i zaczęliśmy wymawiać zaklęcie „Teleportacji”. Czar nie wyszedł. Po raz kolejny na tej misji magia zawiodła mnie. Wiedziałem, że następna próba będzie moją ostatnią, każda pomyłka i ponowna próba rzucenia „Teleportacji” bez potencjału na 90% zakończy się moją śmiercią. Starałem się wyciszyć i opanować panikę, w myślach wezwałem wszystkich znanych mi bogów, aby Ci pomogli mi w tej trudnej chwili. Chwilę później, wraz z Radagastem staliśmy na placu przed strażnicą Lorsha, w której oczekiwała na nas reszta drużyny. „Uff” – wyrwało mi się z piersi po tym kiedy zrozumiałem, że jestem już bezpieczny.

Poszliśmy do karczmy, gdzie siedzieli Goth, Ziriel i Din. Chwilę później stało się to czego oczekiwałem. Po zdaniu naszych relacji, Goth po raz kolejny zagotował się i wylewając na nas wiadra pomyj wypominał nam jakimi to jesteśmy nieudacznikami. Mimo iż obiecałem sobie, że nie będę wdawał się z nim w polemikę, nie wytrzymałem, kiedy zaczął bredzić coś o tym, że wojownicy Lorsha wypełniają swoją misję do końca lub giną podczas próby jej wykonania. Po kilkunastu minutach przepychanek słownych, Goth dał mi jasno do zrozumienia, że limit moich pomyłek w wykonywaniu misji dla tej drużyny się skończył i jeszcze jeden taki numer i wylatuję na zbity pysk. Najbardziej było mi żal popsutych przez to wydarzenie relacji z Ziriel i Dinem, którzy też nie umieli pojąć jak mogliśmy spaprać tak łatwe zadanie.

Gdy skończyliśmy dyskusję, pokazaliśmy im wszystko co wynieśliśmy od alchemika. Gotha najbardziej zainteresowała księga zamówień, ale niestety żadne nazwisko nic nikomu nie mówiło. Ja, wiedziony dziwnym przeczuciem, co do znalezionych formuł „Atramentu i Zmazywacza Storna” przyjrzałem się księdze pod innym kątem. I tak jak myślałem, księga ta, a właściwie jej tylko jedna strona, była wielokrotnie zapisywana, po czym atrament został usuwany. Goth postanowił, że księga zamówień powinna trafić do Maximusa, może jemu te nazwiska powiedzą coś więcej.

Następnego dnia wyruszyliśmy do Miasta Mgieł. Po drodze natrafiliśmy na wioskę Zvir i w tamtejszej karczmie zagadałem Radagasta o pergamin zatytułowany „Reizermaran – przyzwanie”. Mag jakoś niechętnie rozmawiał na ten temat, kręcąc coś, że musi to studiować. Popatrzyłem na niego jak na idiotę i powiedziałem, żeby mi go po prostu dał – przeczytanie strony tekstu zajmie mi pięć minut, nie ma co tam studiować. Radagast niechętnie oddał mi glejt. Był to ciekawy opis demona zamieszkującego Niższy Świat. Demon ten ponoć wiele tal służył zanzibarskiemu magowi Verkordu Ahi. Prawdopodobnie demon ten stoi na straży grobowca Verkordu i z tego powodu nie lubi być przyzywany. Według opisu, tylko dwukrotnie udało się przywołać po śmierci Verkordu Ahi tegoż demona i dwukrotnie dokonał tego niejaki Kornel Długi. Według tegoż maga, demon strzeże jakiejś czwartej bramy. Sam glejt opisywał też wygląd Reizermarana, który został stworzony przez Księcia Demonów, Ambimurgrala, z kryształu Aen, który to występuje tylko w elfim królestwie Arael. Ponoć demon ten w jednej dłoni dzierży lodową tarczę, a w drugiej lodową włócznię. Wszystkie te wiadomości wydały mi się ciekawe, ale absolutnie nieważne w kontekście naszej misji. Chwilę później moje rozmyślania zostały szybko skorygowane, a to za sprawą rozmowy na temat amuletów, jakie zdobyła moja drużyna.

W pewnym momencie Din ze swoją prostotą zapytał – „A co kurwa właściwie robi ten amulet wody, który zdobyliśmy w Zaiharze rok temu?”. Widać było, iż cała drużyna na chwilę zamarła i nie wiedzieli jak się zachować przy mnie. Jednak po chwili Goth powoli zaczął odpowiadać. Jak wywnioskowałem z rozmowy, dosyć dawno temu zdobyli jakiś medalion, zwany Amuletem Wody, nasączony magią Cieni, lecz przez wszystkie perypetie i przygody nie zdołali go zidentyfikować, ani ustalić do czego służy. Po raz kolejny moja ciekawość musiała wygrać z taktem i tylko przysłuchiwałem się biernie rozmowie. W pewnym momencie Radagast poprosił, aby Ziriel pokazała owy amulet, a jako że siedziałem blisko niego w końcu mogłem mu się dokładnie przyjrzeć. Bezczelnie zapuściłem żurawia przez ramię i nagle uderzyło mnie to co tam zobaczyłem. Niestety nie byłem pewien, ale przez chwilę wydawało mi się, iż w obrazek bardzo sprytnie został wkomponowany, symbol, którym swe dzieła podpisywał Verkordu Ahi. Dopiero wtedy zrozumiałem, że glejt o demonie jak najbardziej będzie jeszcze ważny dla naszej misji. Po przeczytaniu tego pergaminu i po zauważeniu podpisu zanzibarskiego maga, nie mogłem już milczeć. Tym bardziej, że wiadomość którą chciałem im przekazać mogła okazać się dla nich cenna. W dodatku Goth nosił na szyi medalion zwany Amuletem Ziemi, który był bardzo podobny do Amuletu Wody – a już na pewno był wykonany z tego samego dziwnego minerału. Zaryzykowałem więc i zapytałem Gotha czy te amulety mają coś wspólnego z naszą misją.

Goth, na początku niechętnie, przystąpił do opowieści, lecz chyba to, że miałem być obecny przy rozmowach z Mordrokiem w Mieście Mgieł, przekonało go, iż o niektórych rzeczach i tak się dowiem. Dowiedziałem się, że te amulety to swoiste klucze, że dwa posiadamy my, a jeden Mordrokk z Miasta Mgieł. W tym momencie byłem już przekonany, że demon opisany na pergaminie ma coś wspólnego z ostatnim amuletem. Poprosiłem Gotha o pokazanie mi dwóch amuletów i widziałem jak nagle wszyscy w drużynie sztywnieją i wpatrują się jaką decyzje podejmie Goth. Kapłan powoli z oporem ściągnął swój medalion i podał mi go, nakazał też Radagastowi by podał mi drugi. Czułem na sobie wzrok wszystkich i zdecydowanie nie były to przyjazne spojrzenia. Powoli, by nie wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń, sięgnąłem do sakiewki po moją lupkę do wyceny kamieni i założyłem ją na oko. W tym momencie nie miałem już wątpliwości – na obydwu talizmanach sprytnie wkomponowane w ogólną rycinę były podpisy Verkordu Ahi. Następną ciekawą rzeczą, którą wtedy zauważyłem to, to że w momencie, kiedy Radagast podał mi drugi amulet, magia zawarta w moim płaszczu zamarła. Czułem to. Po chwili oddałem im amulety. Wszyscy się rozluźnili, a ja wskazałem im podpisy na obydwu amuletach i zaraz też wspomniałem o wszystkim tym, co było opisane w glejcie o demonie. Myślę, iż choć częściowo zdobytymi wiadomościami, mimo iż naprawdę niewiele te informacje na chwilę obecną przydały się, zrehabilitowałem się za wpadkę z Alchemikiem. Bogatsi o nowe informacje wyruszyliśmy szlakiem w kierunku Miasta Mgieł.

Podczas jednego z noclegów ze snu wyrwał nas okrzyk Gotha – „Atakują!”. Rozespany gramoliłem się spod koców i próbowałem zorientować się w sytuacji. Na skraju obozowiska w równym szyku walczyli Goth, Ziriel i Din. Naprzeciwko nich stały dwugłowe olbrzymie postacie, wymachujące pniami małych drzewek niczym maczugami. Zacząłem wspomagać moich towarzyszy magią, Radagast koło mnie coś przywoływał, w momencie uwolnienia zaklęcia, koło elfki pojawiły się trzy zmory. W tym samym momencie mag krzyczał w kierunku walczących, że zmory to sojusznicy i nam pomogą. Nie wiem czy Ziriel nie usłyszała w ferworze walki tego co wykrzykiwał mag, czy zwyczajnie spanikowała, lecz chwilę później walczyła już ze zmorami. Radagast raz po raz wykrzykiwał do niej, aby przestała – w końcu chyba dotarło to do Ziriel, bo zajęła się prawdziwymi wrogami. Wydawało się, że walka dobiega już do końca, kiedy jeden z Ettinów potężnie ugodził w Dina. Siła uderzenia była potężna, Din został odrzucony do tyłu niczym szmaciana lalka, a nie potężny wojownik w ciężkiej zbroi. W chwilę później walka zakończyła się, a Goth przyklęknął przy Dinie wznosząc modły do Lorsha. Ziriel towarzyszyła kapłanowi i wspierała go też swoją modlitwą. Din na chwilę odzyskał przytomność, po czym znów ją stracił. Radagast stwierdził, iż jego stan jest stabilny.

Po raz kolejny rozgorzała dyskusja o przywoływaniu czegokolwiek przez magów. Tym razem nawet ja stanąłem po stronie Ziriel i Gotha, lecz nie dlatego, iż uważam, że przywoływanie zmor jest mało pomocne, czy zaskakujące dla walczących, o co najbardziej burzyli się Ziriel i Goth. Mnie uderzyła beztroska Radagasta, który dopiero po czasie oświadczył, że ofiary zmory same mogą się w zmorę przemienić i to w zmorę, nad którą on nie ma kontroli. Dopiero po czasie zapytał Gotha, czy pobłogosławi ciała pokonanych wrogów, aby temu zapobiec. Zdenerwowało mnie to, że mag nie widzi nic złego w tym, że o takich szczegółach informuje dopiero po fakcie. Goth postanowił nie błogosławić olbrzymów zabitych przez zmory, a my postanowiliśmy, że z samego rana wyruszamy dalej.



Kroniki IV: Powrót do Miasta Mgieł (autor: Prosiak)

Występują: Nandin la Pass (Prosiak), Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc kwiecień. Miasto Mgieł, północno-wschodnia Tragonia.


Niestety ta część Kronik Nandina jest podarta i nieczytelna. Na szczęście losy Nandina z tego okresu można odtworzyć dzięki kronikom Gotha un Nathreka i Radagasta.



Kroniki V: Góra Gromu (autor: Prosiak)

Występują: Nandin la Pass (Prosiak), Radagast (Bast), Goth un Nathrek (Cad), Ziriel (Aga), Din (DarkElf)

Czas i miejsce: Rok 1131 Nowej Ery, miesiąc kwiecień. Miasto Mgieł, północno-wschodnia Tragonia.


Radagast zapytał czy mogę mu użyczyć kilku składników. Przejrzałem moje skromne zapasy i dałem mu po kilka sztuk tego o co prosił. W pokoju było czuć nerwową atmosferę. Mag przebierał się w czyste ubrania i pospiesznie przywdziewał pas na składniki. Kiedy był gotowy, właściwie bez słów wyjaśnienia zaczął wychodzić. Goth nakazał Ziriel, aby go zatrzymała, kiedy ten nie zareagował na wołanie Kapłana. Na pytanie Gotha co ma zamiar sam zrobić, Radagast zaczął mętnie tłumaczyć, że musi udać się po konia, że niby może tam być coś ważnego dla niego, Goth krótko uciął dyskusję, że nie ma aktualnie nić ważniejszego od odzyskania amuletu. Radagast starał się przekonać kapłana, lecz ten był nieubłagany. Widać było, że magowi trudno jest podporządkować się Gothowi, lecz chyba fakt, że stracił jeden z amuletów, był wystarczającym argumentem do tego, by jeszcze bardziej nie irytować i tak wychodzącego już z siebie Gotha.

Radagast dowiedział się, że w dzielnicy „Pozamiasta” o nazwie „Urwisko”, większość skradzionych rzeczy trafia do Dziadunia, który jest znaczącym paserem w tej dzielnicy. Szybkim krokiem ruszyliśmy w stronę północnej bramy miasta w dzielnicy rodziny Olsterów. Po drodze zapytałem Gotha jak chce załatwić sprawę z nijakim Dziaduniem. Plan kapłana był prosty jak konstrukcja cepa: wchodzimy, prosimy o oddanie przedmiotów i jeśli nie zechcą nam oddać, wybijamy po kolei wszystkich, aż zdecydują się oddać zgrabione dobra. Cóż, dostrzegłem kilka minusów tego pomysłu. Nikt z nas nie wiedział kim jest ów Dziadunio, mieliśmy tylko szczątkowe wiadomości zdobyte przez Radagasta od jakiegoś kloszarda. Podobno był paserem przesiadującym w gospodzie „Pod wisielcem”. Lecz nikt z nas nie wiedział jakie ma wpływy, a wpływy w takich dzielnicach jak „Pozamiasto”, mogą okazać się bardzo potężne.

Postanowiłem troszkę ostudzić Gotha, abyśmy przez jego mordercze zapędy nie wdepnęli w nieliche gówno. Powołując się na moje doświadczenie w tej dziedzinie, chciałem uzmysłowić im co znaczy zadarcie z kimś w pływowym, na terenie będącym pod jego opieką, szczególnie w takiej zapyziałej, zapomnianej przez prawo dzielnicy. Wizja, którą przed nimi roztoczyłem, nie wpłynęła zbytnio na ich decyzje, jedynie Ziriel przyznała, iż to co im powiedziałem powinno wymusić jakiś nowy plan. Goth do moich ostrzeżeń podszedł obojętnie, natomiast Radagast bagatelizował wszystko, co chwilę wrzucając jakąś denerwującą wstawkę w stylu „no to zabijemy wszystkich”. Nie wytrzymałem i wyzwałem go od debili, a mag oburzył się i zaczęły się kolejne przepychanki słowne. Goth wprowadził pewną zmianę i chciał w rozmowę z paserem wpleść wątek, że tak nieszczęśliwie się składa, iż kilka ze straconych przedmiotów należało do Mordroka. Pomijam już fakt, że nie mieliśmy żadnych na to dowodów, a powiedzieć tak może każdy. Goth oczywiście, wzbijając się na wyżyny dyplomacji, chciał owemu człowiekowi Mordrokiem grozić. Nadal nie posiadając konkretnego planu, dotarliśmy do północnej bramy.

Przy bramie kręciło się kilku gwardzistów Straży Rodowej Olsterów, a sama brama była zamknięta. Po krótkiej rozmowie gwardzista, za niewielką opłatą, zgodził się uchylić dla nas bramę. Poprosiłem Gotha, by zaczekali chwilę na mnie i sam podszedłem do przekupionego strażnika. Wiedziałem, że wszędzie są przekupni strażnicy, niezależnie czy będzie to Imperium, Hebor, czy Dominium, a strażnik, pełniący straż przy bramie prowadzącej do takiej dziury, na pewno w nocy widział i zarobił na niejednym lewym interesie. Jeśli go umiejętnie podejść będzie skarbnicą wiedzy.

Niedługo, bogatszy o nowe informacje, podążyłem za resztą drużyny. „Poczekajcie chwilę. Wiem co nieco o dziaduniu” – rozpocząłem swój monolog. „Dziadunio to niejaki Dziadek i nie jest to byle kto. Kiedyś był zabójcą do wynajęcia, a aktualnie rządzi całą tą dzielnicą. Zbiry, które napadły na Radagasta, to tylko zwykły motłoch. On sam otacza się o wiele lepiej wyszkolonymi i wyposażonymi wojami. Co więcej, dowiedziałem się, iż na usługach może mieć kapłana Geheriana. Zatem musimy być przygotowani na najgorsze. Aha, byłbym zapomniał, strażnik twierdzi, że Dziadek jest bardzo porywczy. Podobno kiedyś jeden z jego ludzi „krzywo” na niego spojrzał, a ten bez zastanowienia odrąbał mu rękę. Strażnik twierdzi też, że dziadyga lubi spokojną i kulturalną rozmowę, ponoć wtedy łatwiej się z nim dogadać. Nie wiem co o tym wszystkim myślicie Wy, ale ja na waszym miejscu porzuciłbym pomysły zbrojnego rozwiązania.”

Goth zamyślił się na chwilę i rzekł – „Ziriel, Ty poprowadzisz negocjacje, bo ja, jakby to powiedzieć, mogę nie utrzymać spokoju. A co do tego kapłana, jak go nazwał strażnik, to co wyznaje nie jest bóstwem, to raczej jakiś demon czczony w Mermandii.” Po kilkunastu minutach błądzenia po uliczkach, trafiliśmy w końcu na gospodę „Pod Wisielcem”. Z wnętrza dobiegał głośny gwar, a kiedy weszliśmy do środka, naszym oczom ukazała się sala wypełniona po brzegi mętami wszelakiego typu. Jedno trzeba było przyznać, na pewno nie brakowało im broni. Rozejrzeliśmy się po sali, nigdzie nie było widać kogoś kogo moglibyśmy uznać za Dziadka. Podeszliśmy do kontuaru i Ziriel zamówiła dla wszystkich piwo. Po chwili zagadała do karczmarza, że chcielibyśmy się zobaczyć z Dziadkiem.

W jednej chwili cały gwar ucichł jak ucięty nożem. Cała sala wpatrywała się z napięciem w naszą czwórkę. Chwilę później z bocznej sali usłyszeliśmy głos – „Co was do mnie sprowadza?”. „Chcemy ubić interes” – miłym głosem odpowiedziała Ziriel. „Zatem podejdźcie bliżej” – przemawiał do nas starszy mężczyzna, który jeszcze przed chwilą grał z towarzyszami w karty. Podeszliśmy w jego kierunku, kiedy w pewnym momencie jeden z grających wstał i powiedział – „Już wystarczy” – i gestem dał do zrozumienia, abyśmy nie podchodzili bliżej. „Więc cóż to za interes?” – zapytał Dziadek. Ziriel, spokojnym i wręcz służalczym głosem wyjaśniła, że chcemy odzyskać stracone przez Radagasta dobra. Po opisaniu ich, Dziadek przyznał, iż rzeczy te zostały już sprzedane, za 10 centarów zgodził się natomiast podzielić tym komu je sprzedał. I tak: medalion Wody otrzymał Taramon, kapłan Geheriana, jakiś wisorek Radagasta trafił do czarownika Bereneza Szarego, natomiast pas ze składnikami oddał komuś bliskiemu. Nie miał zamiaru powiedzieć komu oddał pas, stwierdził jedynie ironicznie, że tej osobie bardziej się przyda niż Radagastowi.

Z takim zasobem wiadomości ruszyliśmy do „Spalonej Dzielnicy” odzyskać Amulet Wody. Dowiedzieliśmy się, że Taramon mieszka w miejscu zwanym Czerwonym Mostem. To ruiny mostu nad Rzeką Sokołów w Spalonej Dzielnicy. Spalona Dzielnica to mały wycinek Pozamiasta, zniszczony przez pożary i tłuszczę podczas Bitwy o Most – był to konflikt między przestępczymi grupami Pozamiasta. Czerwony Most jest centralnym punktem owej dzielnicy – od zachodniej strony otaczają go ruiny spalonych i zdewastowanych domostw, w których to właśnie kryją się tamtejsze męty i najgorszy element przestępczy. Od wschodniej strony, po drugiej stronie Rzeki Sokołów, leży dzielnica zwana „Dwoma Sercami”.

Na szczęście „kapłan”, który dostał Amulet w swoje ręce, nie dostrzegł jego prawdziwej wartości i odsprzedał nam go za 10 centarów. Z wyraźną ulgą postanowiliśmy wrócić do naszej gospody. Radagast oznajmił, że idzie szukać konia i odleciał w bliżej nieokreślonym celu. Po powrocie do karczmy, aby uczcić szczęśliwe odzyskanie amuletu, Ziriel zakupiła dwa dzbany Pontimusa Białego, a ja zafundowałem dziczyznę. Jedynie Gothowi mniej udzielała się nasza radość, wspomniał coś o ukaraniu Radagasta. Jedząc i pijąc czekaliśmy na jego powrót.

Po powrocie Radagasta do gospody, Goth od razu przystąpił do „ataku” – „Radagaście. Jaką pokutę wyznaczasz sobie za narażenie naszej świętej misji na szwank?” Widać było, że mag totalnie zaskoczony jest słowami kapłana. Po chwili zaskoczenia zaczął mówić coś o tym, że nie rozumie, że nawet w dzieciństwie nikt nie kazał mu wymyślać sobie kar, że nie wie o co Gothowi chodzi. Kapłan natomiast nieustannie zasypywał maga pytaniami o pokutę. Kiedy w pewnej chwili zdenerwowany Radagast zapytał, co się stanie jeśli sobie nie wymyśli pokuty, Goth z zupełnym spokojem odpowiedział, że go zabije. Te słowa chyba wywarły średnio pozytywne wrażenie na pozostałych członkach drużyny. Na chwilę zapanowało milczenie, które przerwał Goth. „Masz noc na przemyślenie tego. Rano oczekuję odpowiedzi.” W takich ponurych nastrojach poszliśmy spać.

Nad ranem, Radagast zapytany o pokutę, odpowiedział, że zrzeka się wszelakich łask od Lorsha, nie będzie prosił o uleczenie, ani o ochronę przed zimnem. Goth przystał na to i zapowiedział, że do czasu kiedy nie dotrzemy na Ogon Diabła, nie uleczy go, kiedy będzie ranny, nie odtruje, kiedy będzie zatruty, nie ochroni przed zimnem, kiedy będzie zamarzał – da mu po prostu umrzeć. Wszyscy myśleliśmy chyba, że to koniec, lecz Gothowi było mało za pokutę ze swojej strony. Na czas nieokreślony rozkazał Radagastowi, by ten wykonywał wszystkie rozkazy, które wyda mu Ziriel bez zbędnych protestów. Tą pokutę mag przyjmował o wiele niechętniej, był to dla niego okropny policzek, lecz w końcu i tą gorzką pigułkę przełknął.

Po wszystkich nieprzyjemnych chwilach, naszedł czas na podjęcie decyzji co dalej. Goth oznajmił nam, że w momencie, kiedy tylko Din poczuje się lepiej, wyruszamy na Górę Gromu. Dni mijały leniwie, atmosfera w drużynie powoli wracała do normy, aż w końcu naszedł dzień, w którym wyruszyliśmy w stronę Góry Gromu.

Podróż przewidywaliśmy na około 4 dni. Zaopatrzeni w prowiant wyruszyliśmy w drogę. Podróż przebiegała spokojnie, pogoda dopisywała, nastawienie chyba wszystkich było dobre. Pod koniec drugiego dnia, stanęliśmy u podnóża góry, od strony Ciemnej Ścieżki. Postanowiliśmy dobrze wypocząć, by następnego dnia w pełni sił ruszyć na szczyt.

Droga na szczyt była kręta i momentami niesamowicie stroma, raz po raz trzeba było zatrzymać się, poczekać aż kompan przed nami wespnie się wyżej. Kiedy minęliśmy połowę dystansu, szlak powoli zaczął pogrążać się we mgle. Szliśmy teraz jeszcze wolniej, staranie stawiając kroki. Nagle mgła rozwiała się, a na przeciwko nas, w odległości około 60 metrów, zobaczyliśmy 6 postaci zakutych w ciężkie zbroje. Każda z postaci w jednej ręce dzierżyła tarczę, a w drugiej młot. Po chwili wszyscy bez okrzyku zaczęli na nas szarżować.

Reszta potoczyła się błyskawicznie. Radagast uniósł się w górę, Ziriel, Din oraz Goth starali się przeciąć drogę szarżującym wojownikom, tak aby osłonić mnie przed ich atakiem. Ja utkałem zaklęcie „Ochrony przed zwykłą bronią” – niestety pośpiech mało kiedy popłaca, a szczególnie nie podczas rzucania czarów. Jeszcze dobrze nie zdążyłem otrząsnąć się po nieudanym zaklęciu, a już Radagst krzyczał, iż u góry, na skalnych półkach, stoi dwóch magów. Chwilę później okolicą wstrząsnęły huki towarzyszące rzucaniu „Błyskawicy”. Zobaczyłem, iż moi kompani przecięli drogę atakującym, więc spokojnie rozejrzałem się za wrogimi magami. Jeden z nich właśnie kończył zaklęcie „Lustrzanych odbić”, więc ja, momentalnie w całą grupę iluzyjnych postaci, skrywających gdzieś wśród siebie prawdziwego maga, cisnąłem „Lodową nawałnicę”. Jak w mgnieniu oka, lustrzane dobicia znikły, lecz ku mojemu zaskoczeniu, mag stał dalej, jak gdyby nigdy nic. Wiedziałem, że teraz zwróciłem jego uwagę na siebie. Zacząłem tkać czar ochronny, lecz mag albo nie dostrzegł z takiej odległości, że to ja czarowałem albo miał inny powód, ale kolejny czar skierował w walczącego Gotha. Niewiele myśląc, po raz kolejny uderzyłem „Nawałnicą” i tym razem czar odniósł zamierzony skutek – wrogiego maga nieomal zmiotło ze skalnej półki. W tym samym momencie usłyszałem okropny jęk bólu, wypływający z ust Gotha i zobaczyłem jak bezwładnie osuwa się na ziemię. Już tylko Ziriel i Din stali na drodze przeciwników. Jeden z nich wykorzystał to i z impetem ruszył w moim kierunku. Nad nami co jakiś czas przetaczał się huk, towarzyszący toczącemu się miedzy magami pojedynkowi. Niemal instynktownie utkałem czar „Ochrony przed bronią” – skończyłem dosłownie ułamki sekund przed uderzeniem, które otrzymałem i moc zaklęcia zaabsorbowała cały impet ciosu. Miałem teraz tylko jeden cel – przelać całą esencję życiową napastnika na Gotha. Raz po raz raziłem przeciwnika „Pomniejszym drążeniem Larlocha”, a całą energię przekazywałem Gothowi. Po chwili do ostatniego z przeciwników doskoczyła Ziriel i było już po walce.

Podbiegłem do Gotha. Żył jeszcze, lecz nie widziałem, aby moje czary przyniosły jakiś duży efekt. Wiedziałem, że zwykła moc tego czaru mu nie pomoże. Musiałem zaryzykować i mieć odrobinę szczęścia. Sięgnąłem po mój topaz napełniony potencjałem magicznym. Topaz ma to do siebie, że ze względu na swoje właściwości potrafi spotęgować działanie czaru – zdarza się to bardzo rzadko, ale była to jedyna nadzieja dla Ghota. Raz po raz oddawałem mu cząstkę samego siebie – niestety tym razem topaz nie chciał objawić swoich właściwości. Udało się za ostatnim razem. Poczułem jak czar wyrywa mi nienaturalnie dużo sił witalnych, pozbawiając mnie prawie przytomności. Lecz pierwszy raz zobaczyłem zmiany na ciele Gotha. Rany jakby lekko się zabliźniły, a krwotoki ustały.

Jak się okazało chwilę po tym, kiedy padł ostatni z przeciwników, mgła zgęstniała, a po chwili rozwiała się i ciał poległych już nie było. Zajęty Gothem, nie zauważyłem tego. Jeszcze nawet nie zdążyłem odsapnąć po wyczerpujących czarach, kiedy w oddali przed nami pojawiła się łysa postać i powiedziała – „Gocie wstań i chodź”. I Goth jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z trudem wstał i sztywnym krokiem podążył za postacią. My podążyliśmy za nim. Goth jeszcze chwilę parł do góry, aż wprowadził nas do rozległej jaskini, na której środku paliło się ognisko, a wokół przygotowane było pięć siedzisk. Goth siadł pierwszy, a my poszliśmy w jego ślady.

Po chwili, moim oczom, a jak później dowiedziałem się i oczom innych, pojawiły się dziwne wizje i usłyszeliśmy głos.

„Aby łaska spłynęła na to czego pragniesz, trzeba ci drzewa co żelazem jest.
Gdy uchwyt już będzie gotowy, mus jest, abyś okuł go własnoręcznie tym, z czego Lehgarowie żyją.
W następnym kroku lnu, ani jedwabiu ci nie trza – albowiem nic takich szkód nie wyrządzi,
jak brak wiary i skąpstwo. Do Jeerheny ci trza, co Feliniasa Turkeza żywot zakończyła.
Jeno tam znajdziesz materiał godny twego rodu. Zaprawdę powiem ci tak: znajdź następnie mistrza
nad mistrzami, co ducha wleje w sztandar i na płótno go przeniesie. Idź z tym dalej do tej
co Srebrną Igłą włada, a żyje w mieście tego co złoty czepiec i złote berło nosi.
Dzieło to następnie połączyć trza z tym, co żeś wykuł, obręczami specjalnymi.
Nie zapomnij tedy, coby obręcze z minerału były co Mały lud z niego słynie. A gdy już to uczynisz,
prawie gotowe dzieło twe będzie. Prawie. Bo jeszcze trza ci jednego: krwi tego,
co Dahijskim Monarchą go zwą. Serce jego przebij tak, coby dzieło Srebrnej Igły
i twojej ręki spłynęło krwią owego Monarchy.
A gdy to uczynisz zacznij modły póki krew jest ciepła, inaczej wszystko stracone.
Nie zapomnij tedy do tego wszystkiego dodać tego co z ciebie pochodzi,
czego na tym świecie już nie zastaniesz, a co kiedyś było ci bardzo drogie.
Jeśliś zrobił wszystko dobrze co żem ci powiedział to nagrodę otrzymasz i dzieło ukończysz.
Jeśli nie, śmierć jeno dostaniesz albo coś gorszego. Takom rzekł ci ja, Rigiak, Kowal Mrozu.”

Obudziliśmy się prawdopodobnie kolejnego dnia. Goth dopytywał się o to co stało się dalej, kiedy padł. Opowiedzieliśmy mu wszystko, a Din podkreślił ile razy rzucałem na niego czary, żeby go uleczyć. W sumie chyba nie jestem zdziwiony, że ten zadufany w sobie pacan nawet nie powiedział mi dziękuję – z obłędem w oczach patrzał na zwój pergaminu, na którym spisane miał słowa tajemniczego głosu i mamrotał pod nosem „Przepis na sztandar, o tak, przepis na sztandar…”