Kroniki IV: Koniec dzieciństwa i powracające wspomnienia (autor: Prosiak)

Występują: Gniewomir de Vries [Młody] (Prosiak)

Czas i miejsce: Luty/Marzec, rok 222 po Zaćmieniu. Gdzieś na Wyżynie Karabaku, w nieprzystępnych Górach Wysokich.


Nie wiesz, jak bardzo chciałbym napisać do Ciebie list. Nawet gdyby było to możliwe nie zaryzykowałbym w obawie, że wpadnie w niepowołane ręce. Dlatego podczas codziennych medytacji piszę go na kartach Ki-Shak. Nigdy nie zapomnę widoku Wężowej Wieży i uczucia ulgi i lekkości jaka spłynęła na mój umysł. Gdy wkroczyłem do Hali Inicjacji poczułem się jakbym odnalazł swój drugi dom. Posągi Bogini otaczające, kuszące po mroźnej wędrówce, gorące źródła, był, po czasie spędzonym w nędznym sierocińcu, niby strażniczki wejścia do bajkowego świata. Byłem, śmiertelnie strudzony, ale jakże szczęśliwy.

Gdy Anton zostawiał mnie pod Twoją opieką, rozstałem się z nim bez żalu, podświadomie wiedziałem, że zostawia mnie w możliwie najlepszych rękach. Mimo, że połączyła nas trudna wędrówka i długi czas spędzony razem, był nadal odległy i tajemniczy. Nie wspominał Roberta, ni Julii. Praktycznie od śmierci rodziców szukałem Antona, a i tak przez ten dystans, żegnałem się z nim bez większych emocji, licząc na to, że w końcu znalazłem spokojną przystań.

Kiedy tak podróżuję samotnie przez góry, na długo oczekiwane spotkanie z moimi braćmi, często rozmyślam nad tym, dlaczego nigdy nie rozmawiałem z Tobą o dzieciństwie. Pewnego dnia przy porannej medytacji, wszystko stało się jasne. Świątynia stała się ostoją, ucieczką od dramatycznych przeżyć mojego życia. Jako dziecko trzymałem się tego spokoju, niczym rozbitek trzymający dryfujący kawałek drewna. A z czasem jakoś pomijaliśmy te tematy. Pamiętam koszmary, które nawiedzały mnie przed znalezieniem amuletu, jak w myślach nazywałem sobie wisiorek przedstawiający Wężową Wieżę – pożoga i postacie w ogniu.

Codziennie o poranku wyciszałem się i na prądach Ki-Shak płynąłem w stronę przeszłości, zagłębiając się w odmętach swej pamięci. Z jednej strony chciałem w końcu otrząsnąć się z traum dzieciństwa, z drugiej zaś doskonalić więź z Boginią. Po kilku dniach udało się, odsłoniłem zasłonę przerażenia małego dziecka i zobaczyłem te wydarzenia jakby działy się wczoraj.



S

Ojciec budzi mnie, gwałtownie kaszląc. Nim z mych oczu spada zasłona snu, wypełniają się gryzącym dymem. Sam zaczynam kaszleć i głośno płakać. Jestem sparaliżowany. Tatko bierze mnie na ręce, obraca głowę i krzyczy Dobrawa! Dobrawa! Bierz kwiatuszka, chałupa płonie. Przez łzy i dym wiedzę jednak, że matula się nie rusza, a języki ognia liżą już bok kołyski. Tak, miałem siostrę, kwiatuszka, jak pieszczotliwie wszyscy na nią mówiliśmy. Ojciec wybiega przed dom, kładzie mnie na śniegu i z nieludzkim wrzaskiem „Doooobrawa!” wbiega do płonącej chaty. Dach zawala się, wznosząc w powietrze miliony iskier, a ja tracę przytomność.

Obudziłem się w czystej pościeli w domu jak z bajki. Wszystko jest czyste, a przez duże okna wpada stojące już wysoko słońce. Na obitym jakimś materiałem fotelu, siedzi ubrana w najpiękniejszą, jaką w życiu widziałem, suknię, kobieta – Julia i z troską w oczach spogląda na mnie. Nie pamiętałem nic z poprzedniej nocy. Z czasem dowiedziałem się, że moja rodzina zginęła w pożarze, ale tylko koszmary, pojawiające się od czasu do czasu, przypominały mi to wydarzenie. Dziś, po latach, dzięki jedności z Ki-Shak, odtworzyłem tamtą noc sekunda po sekundzie.

Pewnie zainteresowało by Cię, czy ta wiedza napełniła mnie smutkiem. Sam jestem zdziwiony, ale nie. Może dlatego, że minęły lata i cały ten czas mamą i tatą nazywałem Roberta i Julię? A może dlatego, że nic już z tym nie da się zrobić.

Do dzisiejszego dnia zastanawiałem się nad sensem słów, które wypowiedziałeś, kiedy doskonaliłem pozycję lotosu nad gorącym źródłem:

„Jeśli dojdziesz do ładu z własnym wnętrzem, to co zewnętrzne samo się ułoży.”

Myślę, że przypomnienie sobie tych wydarzeń, to duży krok w tym kierunku.

Wiem, że Tobie mogę tak powiedzieć. Inni uznali by mnie za bezdusznego, ale paradoksalnie, śmierć moich bliskich, musiała się wydarzyć, abym dotarł do Ciebie. Niezbadane są ścieżki Ki-Shak. Czy raduje mnie ich śmierć, bo dzięki niej poznałem Twe nauki? Nie, zdecydowanie nie. Ale dzięki niej, mam motywację, by się rozwijać i aby nie poszła na marne.

Ale znów odpłynąłem w meandry rozmyślań o naturze życia, a w końcu miałem Ci opowiedzieć o dzieciństwie. Zaadoptowali mnie Julia i Robert de Vries. Nie byłem pierwszą sierotą w tym domu. Kiedy tylko doszedłem do siebie, zaraz obskoczyło mnie trzech chłopaków, w tym jeden, myślałem, że śniłem, elf. Ale o nich Ci już mówiłem. Natomiast pominąłem ile im zawdzięczam i skąd bierze się moja miłość i zaufanie do nich. Dalinar, Kejn i Igo, mimo iż wszyscy starsi, silniejsi, mądrzejsi i zainteresowani czymś innym, niż bawienie się drewnianymi konikami, zawsze byli mi ostoją. Nie ważne czy przewróciłem się i obdarłem kolano, czy próbowało mnie uderzyć dziecko, które przybyło wraz z gośćmi taty. Zawsze w magiczny sposób, któryś z nich wyrastał jak spod ziemi i był mi tarczą. Może to jakiś pakt, wiążący sieroty w tym domu, a może zwyczajnie znów Ki-Shak postawiło na mojej drodze tak wspaniałe i mimo młodego wieku lojalne wobec siebie dzieci. Tak czy owak mam nadzieję, że teraz rozumiesz, czemu było mi tak spieszno do spotkania z nimi po latach.

Robert i Julia nadali nam swe rodowe nazwisko, choć wtedy tego nie rozumiałem. Teraz wiem, że było to ogromne wyróżnienie i gdyby nie późniejsze wydarzenia, zapewnienie żywota, o którym pomarzyć mógł tylko zwykły chłop. To kolejna rzecz ukazująca jak niezwykłymi ludźmi byli. Już w wieku kilku lat, nauczyłem się czytać, poznałem podstawy etykiety oraz jazdy konnej. I nie sposób tu nie wspomnieć o Jaromirze. Inni postrzegali go jako służącego Roberta, lecz dla mnie zawsze był bardziej jego lojalnym kompanem niż sługą. To pod jego czujnym okiem, Kejn i Dalinar odbywali swoje lekcje fechtunku, a ja uczyłem się pływać i jeździć konno. Broń jakoś nigdy mnie nie interesowała, tak samo zresztą jak Igo, który był typem mola książkowego i który pochłaniał różne księgi zgromadzone przez Roberta. Jaromir – kolejna ofiara śmierci, która naprowadziła mnie na drogę Ki-Shak.

A skoro znów wspominam o Ki-Shak, trudno nie wspomnieć o pewnym dniu. Mimo iż byłem grzecznym dzieckiem, respektującym nakazy rodziców, zwyczajnie z nudy złamałem zakaz ojca i zakradłem się do jego pracowni. Pewnego dnia, kiedy Dalinar z Kejnem okładali się ćwiczebną bronią, a Igo studiował kolejną księgę, myszkowałem po naszej rezydencji i raz za razem kusiło mnie do tego, by zbadać to co zakazane. I znów nachodzi mnie pytanie, czy tak chciała Bogini, czy zwyczajnie spowodowała to nuda? Niezależnie od przyczyny, znalazłem się w pracowni Roberta, gdzie moim oczom ukazały się regały pełne ksiąg oraz półki zawalone różnego rodzaju przedmiotami, niewiadomego mi zastosowania. A mimo to, wśród stosu różnych rzeczy, mój wzrok przyciągnął mały, niepozorny, pokryty patyną wisiorek. Wisiorek, który potem uratował nam życie. Odruchowo nałożyłem go sobie na szyję i poczułem dziwny spokój i jakby rozlewające się po ciele ciepło. Wtedy do pokoju wszedł ojciec. Myślałem, że będzie zły, lecz on tylko popatrzył na wieżę, wiszącą na mej szyi, uniósł brwi i wyprowadził mnie z gabinetu, prosząc bym już tam nie wchodził. Wspominałem Ci już w klasztorze, że matka zapytała mnie, czy jego chłód mnie nie boli. Nie wiedziałem o co jej chodzi i zdziwiony, odpowiedziałem „Ale mamo, on nie jest wcale a wcale zimny. Jest przyjemny w dotyku”. Mama wyglądała na zaskoczoną. Kiedy wychodziłem z pokoju, usłyszałem jak mówi do Roberta: „-Twój brat musi go zobaczyć”. Na co Robert odpowiedział „-Wiesz przecież, że on odszedł…” Więcej nie usłyszałem, gnając nad jezioro. Wtedy też nie wiedziałem, że mówili o Antonie.

Od momentu, kiedy znalazłem medalik, koszmary związane z ogniem zniknęły, a coraz częściej śniłem o wieży. Lecz po ciągłych sennych pożarach, przyjąłem to jak błogosławieństwo.

Niestety sielanka nie trwała długo i pożar znów odebrał mi rodziców i dom. Tyle wspomnień, tyle strat, tyle smutku i znów muszę podziękować za Twoje słowa, bo z czasem coraz bardziej zaczynam je rozumieć:

„Teraz nie pora myśleć o tym co straciłeś, lepiej pomyśl co możesz zrobić z tym co masz.”

Ale cóż drogi Xin-Xanie, dosyć rozmyślań, bo długa droga do przebycia i czas mi ruszać. Zapowiada się piękny, słoneczny dzień.




Podróżuję samotnie kolejny dzień i znów wypadało by Ci podziękować. Tym razem za to, że namówiłeś mnie do lekcji posługiwania się liną i kotwiczką w trudnym górskim terenie. Nawet kiedy byłem dzieckiem, podróż z Antonem, który mógł mnie asekurować, była bezpieczniejsza i łatwiejsza niż samotna droga dorosłego i sprawnego mężczyzny.

Kolejny poranek i kolejny dzień bliżej do spotkania z braćmi. Napiszę Ci dziś o dalszych wydarzeniach cementujących naszą braterską przyjaźń. Jak wspominałem w ostatnim liście, nasz świat ponownie legł w gruzach.


...

I

Z deszczu pod rynnę, czyli Bezimienny Klasztor Sierot

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Lata 210-211 po Zaćmieniu. Rejon Karabaku. Południowy kraniec miasta Mar-Margot, Bezimienny Klasztor Sierot.


Jaromir wyprowadził nas z płonącej rezydencji w noc, która nie była ciemna, lecz upiornie pomarańczowa od łuny bijącej z pogrążonego w płomieniach budynku. Długo staliśmy w milczeniu, nikt nie miał odwagi zadać pytania o rodziców. Lecz w końcu płaczliwymi głosami zaczęliśmy zadawać je raz po raz. Niestety Robert i Julia nie uratowali się z pożaru. Wszyscy z nas pogrążyliśmy się w rozpaczy tym większej, iż straciliśmy rodziców po raz drugi.

Następnie Jaromir zapakował nas na wóz i w przygnębiającej atmosferze zawiózł nas do Mar-Margot, gdzie mieszkała Margaret, siostra naszej mamy, a nasza przybrana ciotka. I tak jak o Julii od dawna myślałem jak o prawdziwej mamie, tak Margaret była dla mnie obcą osobą. Z perspektywy czasu dostrzegam, że byliśmy dla niej tylko nieprzyjemnym obowiązkiem, problemem, z którym sobie trzeba poradzić. Jakie to dziwne, że my dzieci z różnych matek, a nawet tak jak Kejn, który jest innej rasy, potrafiliśmy tak o siebie dbać, a rodzona siostra Julii była jej przeciwieństwem. Jej troska o nas była tylko grą, a każde nasze pytanie o losy rezydencji, która mimo iż spalona, według prawa należała się nam, było zbywane. Nawet Jaromir przestał się nami interesować, o co miałem do niego duży żal. Gdyby nie to, że byłem wtedy dzieckiem, wstydziłbym się teraz takich myśli. Wszak okupił nasze życie swoją śmiercią.

Przepraszam drogi mentorze, że znów wybiegam myślami zbyt daleko do przodu. Ale tak się dzieje, gdy wspominam ludzi wielkich. A mimo że dla innych był służącym, dla mnie w sercu pozostanie wiernym druhem i bohaterem.

Gra ciotki nie trwała długo, a po pewnym czasie oznajmiła, że jej dom jest zbyt mały na dodatkowe cztery osoby i że umieści nas w pobliskim sierocińcu, prowadzonym przez kapłanów Bogini Delidii. Zapewniła nas, że w przeciwieństwie do innych sierot, opłaci nam pobyt i będziemy mogli się tam dalej rozwijać w godziwych warunkach.

Ale jak to mawiał mnich Shen Zu, gdy opił się zbyt dużą ilością klasztornego piwa:

„Fortuna kołem się toczy, dopóki się koło z oski nie wypierdoli.”

Nawet teraz pamiętam Twój zdegustowany wzrok, gdy słyszałeś te słowa i aż uśmiecham się pod nosem, bo zawsze mnie to bawiło. No i wracając do brata Shena, nasze koło wypierdoliło się całkiem niedługo i to kiedy na kole zaznaczona była porażka. Ach, gdybyś mnie teraz widział, zapewne brwi zbiegły by się do siebie i kręciłbyś z dezaprobatą swoją ogoloną głową. Ale znów wybiegam myślami do przodu. Czasem w mojej głowie, mimo medytacji i prób napisania Ci tego po kolei, jakoś pojawia się tam chaos. Tak tak pamiętam:

„Nie wielkim jest ten kto odnajduje się w ładzie, tylko ten, kto robi to w chaosie.”

Jednak mimo to, ja wolę chyba przynajmniej względny porządek. I znowu to robię. Ehh... wracajmy do tematu.

Margaret zaprowadziła nas do Bezimiennego Klasztoru Sierot, mieszczącego się na terenie niegdyś zapewne wspaniałej warowni, która swoje lata świetności miała już dawno za sobą. Mury okalające sierociniec w wielu miejscach miały ogromne wyrwy, część budynków miała zawalone dachy, niektóre nie posiadały którejś ze ścian. Wszędzie kręciły się dzieci, w wieku od kilku do kilkunastu lat, ubrane w kiepskiej jakości ubrania, niejednokrotnie w dziurawych butach. Uwierz mi drogi Xin-Xan’ie, że kiedy spojrzałem w ich smutne oczy, ogarnął mnie niewypowiedziany smutek i strach. Ku naszemu szczęściu, zostawiliśmy tę część sierocińca za sobą i udaliśmy się do tak zwanego górnego zamku, gdzie rezydowali kapłani oraz przeorysza klasztoru, niejaka Carmilla, przed oblicze, której zostaliśmy zaprowadzeni. Wtedy patrzyłem na nią oczami dziecka, lecz gdy pomyślę o niej teraz, to wiem, że jej uroda oraz wyzywający strój, sprowadziły by każdego mężczyznę na manowce. W związku z tym, że ciotka hojnie obdarowała klasztor, mogliśmy się cieszyć specjalnymi względami. Zostaliśmy zakwaterowani w górnym zamku, w pokoju, o którym dzieci, które mijaliśmy, mogą tylko śnić. Zgodnie z obietnicą nie dostawaliśmy ciężkich prac, a Igo i Kejn pomagali w zielarni, do której to pracy sami się zgłosili. Prócz standardowych obowiązków, musieliśmy brać udział w nabożeństwach ku chwale Delidii i zgłębiać wiarę. Cóż mam powiedzieć, obowiązki obowiązkami, modlitwy modlitwami, a ja w całym zamku nie umiałem znaleźć ani jednej zabawki. Co poskutkowało niezbyt miłymi wydarzeniami. Po pewnym nabożeństwie podszedłem beztrosko do kapłana zwanego Gordonem i zapytałem dlaczego muszę się tylko modlić i modlić, a nie mam nawet jednego zwyczajnego konika do zabawy. Gordon w sekundzie stał się czerwony i na odlew uderzył mnie lagą tak, że wylądowałem na posadzce. Dalinar momentalnie, w odruchu obrony brata, rzucił się na kapłana, lecz ten niedbale uderzył go na odlew i kiedy Dalinar upadł, dostał jeszcze kilka kopniaków. Gordon powiedział, że bezwzględnie mamy pracować ku chwale Delidii i w każdym momencie życia pamiętać o jej dobroci i o tym, co jej łaska robi dla tej umęczonej krainy. Postanowiliśmy nie sprzeciwiać się Gordonowi i odgrywać rolę pobożnych wiernych, mimo iż jego zachowanie nie przystawało do tego czego naucza Delidia. Minęło sporo czasu, a my nadal nie wiedzieliśmy co u Jaromira. Zadawaliśmy sobie pytania co z rezydencją, czy będą jakieś środki, aby ją odbudować, no i kiedy będziemy mogli tam wrócić? Wydarzenie z Gordonem skłoniło nas, do napisania, za zgodą Carmilli, listu do Ciotki, w którym opisujemy jak zostaliśmy potraktowani oraz dopytywaliśmy o losy naszego rodowego kasztelu. Mijały tygodnie, a odpowiedź nie nadchodziła. Nasze wszelkie pytania były zbywane i zalecano nam cierpliwość. I wtedy to już powoli w moich braciach zaczęła dojrzewać myśl o ucieczce, czego zrozumieć nie umiałem.
I widzisz, czego bym nie chciał opowiedzieć Ci z dalekiej przeszłości, muszę wspomnieć o Twych naukach z nieodległej przeszłości. Jako dziecko chyba nieświadomie nie chciałem narobić głupot i znowu uśmiecham się pod nosem, kiedy sobie przypomnę słowa:

„Tylko umysł dziecka jest czysty, bo nie został zbrukany otaczającym go światem.”

Może brak chęci buntu wynikał z nieświadomości, ale jakże się wpasował w kolejne Twe słowa drogi mentorze?

„Nie podejmuj żadnej decyzji w gniewie, bo duma i głupota na jednym rosną drzewie.”

Ale znowu chaos wkrada się do mego listu. Postaram się bardziej skupić, choć może być ciężko, bo od kilku minut świstak co chwilę wychyla się z norki i patrzy czy już sobie poszedłem. I na swój sposób mnie to bawi i troszkę rozprasza. Ale do rzeczy.

W niedługim czasie, po porannym nabożeństwie podeszła do nas Carmilla z poważną miną i oznajmiła, że przyszedł list. Niestety nie taki, którego oczekiwaliśmy. Czy wspominałem już o tym, że koło fortuny, delikatnie ujmując, aby Cię bardziej nie drażnić drogi Xin’ie „spadło” z ośki? No właśnie spadło i to z głośnym hukiem. Tak jak spadła na nas wiadomość, że ciotka Margaret zmarła i nie będzie już funduszy na nasze wygodne życie. Oznaczało to nic innego, jak zesłanie do dolnego zamku i ciężka praca na swoje utrzymanie.

I widać, że nie ma mój drogi mentorze definicji na wszystko. Tak jak naiwność i czystość umysłu dziecka może być plusem w jednej sytuacji, w drugiej może być pałką w jego głowę. No może nie dosłownie. Pomyślałem sobie w swej naiwności, że stracimy ciepło i wygodne łóżka, ale poznamy nowe dzieci do zabawy. W swej naiwności i prostolinijnym myśleniu dziecka, nie wziąłem pod uwagę jednego. Że przez cały czasm kiedy my robiliśmy drobne prace, dobrze jedliśmy i spaliśmy w wygodnych łózkach, pozostałe dzieci tyrały na miskę strawy i spały w zimnych budynkach, na twardych pryczach i zwyczajnie zdążyły nas znienawidzić.

Wtedy to drugi raz spotkaliśmy się na terenie sierocińca z agresja słowną, jak i bardziej bezpośrednią. Mimo to mieliśmy tą przewagę, że nas łączyła miłość, a ich nienawiść. Zawsze trzymaliśmy się razem i w ciemno nawet ja wdawałem się w bójki, jeśli któremuś z naszych braci miałaby dziać się krzywda.

Wszak „często nienawiść może przysporzyć sobie największych szkód.”

I tak z czasem przestali nas atakować, a nawet zaczęli darzyć nas szacunkiem. Gordon cały czas pamiętał nam tamten incydent i często wysyłał do ciężkich prac. Pewnego dnia zlecił nam oczyszczenie jednej ze studni, tłumacząc, że na terenie sierocińca są dwie czyszczone na zmianę. Zaopatrzeni w liny, łopaty i taczki do wywozu wydobytego mułu, zaczęliśmy swoją pracę. Na zmianę, we dwóch opuszczaliśmy się do studni, by ładować muł, a dwójka u góry wciągała wiadra z urobkiem. Pod koniec pierwszego dnia zauważyliśmy, że ściana studni w jednym miejscu jest nadwątlona, a w miejscu gdzie brakowało kilku kamieni, było widać jakiś tunel. Postanowiliśmy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Mianowicie zyskać przychylność Gordona i zaspokoić swoją dziecięcą ciekawość.

Ale o tym, mój drogi mistrzu, napiszę Ci następnego dnia, słońce już wysoko, a i świstak coraz bardziej nerwowo wygląda ze swej norki. Nie będę go już dłużej niepokoił. Wprawdzie wyruszyłem z tygodniowym zapasem, ale nie ma co mitrężyć, bo nie wiem ile pogoda się utrzyma.


...

No i wykrakałem. Pogoda dziś zdecydowanie nie rozpieszcza. Zaskoczyła mnie śnieżyca, ale na moje szczęście znalazłem małą grotę, w której mogę się schować. Coś czuję, że dziś się stąd nie ruszę. A to oznacza, że ten list będzie chyba długi. Zanim wrócę do opowieści, muszę podzielić się z Tobą moimi przemyśleniami. Czasem zastanawiam się jak to się dzieje, że zawsze miałeś odpowiedź na wszystko. Czasami nie rozumiałem mądrości, które mi przekazywałeś, ale mam już pewność, że z czasem je zrozumiem. Kiedy powiedziałem Ci o wątpliwościach dotyczących naszego celu, że trwa to już tak długo, uśmiechnąłeś się tylko i rzekłeś:

„Nigdy nie rezygnuj z osiągnięcia celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga wiele czasu. Czas i tak upłynie.”

Niby jest to tak oczywiste i wiadome, lecz mało kto się nad tym pochyla i często rezygnuje zanim zacznie, nie zastanawiając się ile przez zmianę postrzegania mógłby w życiu osiągnąć. Pamiętam jak często otwierały mi się, na pewne sprawy, oczy po Twoich słowach. Były jednocześnie proste, a zarazem niewypowiedzianie głębokie i przemyślane. Już wiem, że będzie brakowało mi naszych rozmów. Minęło kilkanaście dni, a już mi brakuje mi Twojej mądrości.

Wychyliłem się z groty – niebo ma kolor popiołu, w oddali widzę już nadciągającą śnieżycę. Nie pomyliłem się – dziś się stąd nie ruszę. Czas podjąć przerwaną opowieść...

Następnego dnia zameldowaliśmy Gordonowi, że studnia jest dużo bardziej zamulona, niż z początku przypuszczaliśmy i w trosce o zapasy świeżej wody, chcielibyśmy dostać zgodę na prace po wieczornych obrzędach. Gordon z wielką aprobatą przyjął nasze zaangażowanie i wyraził zgodę na działania po zmroku. Dzięki temu dostaliśmy zezwolenie na pobranie dodatkowych latarni i potrzebnego sprzętu. Kapłan wydał też dyspozycję w kuchni, aby przydzielono nam dodatkowe racje żywności.
Śmieszna rzecz, ale wtedy całkowicie nieświadomie zastosowaliśmy się do jednej z Twych mądrości:

„Przyjaciół trzymaj blisko, ale wrogów jeszcze bliżej.”

Już pierwszego wieczora zabraliśmy się do pracy. W godzinach, kiedy jeszcze kilku nadzorców kręciło się po placu, pracowaliśmy, aby było widać efekty naszej pracy, ale gdy tylko aktywność u góry malała, przystąpiliśmy do rozbijania osłabionej ściany. Po ciężkiej pracy, naszym oczom ukazał się wąski tunel prowadzący stromo w górę. Kejn zadeklarował się, że spróbuje się tam dostać i mimo jego elfiej gibkości, sprawiło mu to trochę problemów. Po chwili jednak krzyknął, że jest u góry i widzi ciągnący się już prosto tunel. Zadecydowaliśmy, aby nie szedł dalej, bo było już późno i nie wiedzieliśmy jakie zagrożenia mogą tam na niego czekać. Poszliśmy do kuchni, szepcąc po drodze z podniecenia, aby kolejnego dnia udać się tam razem, po uprzednim zabezpieczeniu pochylni liną. Poszedłem spać pełen wyobrażeń cóż ciekawego możemy tam spotkać. Mimo zmęczenia podniecenie utrudniało zaśnięcie. To było coś wielkiego, nieodkryta tajemnica, a może jakiś skarb. Rano przystąpiliśmy do pracy, niecierpliwie oczekując nocy. Niby dzień do dnia taki sam, a jednak ciągnął się jak tydzień. W końcu o zmroku Kejn wspiął się z liną na pochylnię i wytyczył nam bezpieczną drogę. Mimo, iż podniecony i podniesiony na duchu obecnością starszych braci, poruszałem się w mroku, rozświetlonym tylko nikłym płomieniem latarni, ze sporą dawką strachu. Ciekawość wygrała jednak ze strachem i poruszaliśmy się powoli do przodu.

Tunel ciągnął się przez kilka metrów i naszym oczom ukazały się wąskie, nadgryzione przez ząb czasu, schody. Byliśmy dziećmi, bez większych przeszkód poruszaliśmy się do góry, lecz, mimo małych rozmiarów, musieliśmy iść gęsiego. Po kilku stopniach na ścianie zauważyłem uchwyt na pochodnię, to właśnie do niego Kejn umocował linę, po której wdrapaliśmy się do tunelu ze studni. Schody ciągnęły się w górę zaskakująco długo, aż w końcu doszliśmy do wąskiego korytarza, gdzie poczuliśmy delikatny powiew świeższego powietrza. „Może ten tunel wyprowadzi nas na zewnątrz” - pomyślałem z nadzieją - „za mury tego przeklętego przytułku.” Ruszyliśmy do przodu – Kejn z latarnią szedł pierwszy, za nim kroczył Dalinar, potem ja, a pochód zamykał Igo z drugą latarnią. Kejn szedł powoli, bacznie obserwując widniejący przed nim tunel. W pewnej chwili mocny podmuch wiatru zgasił jego latarnię, a Igo odruchowo przysłonił swoją lampę dłonią i przez kilka nieprzyjemnych sekund staliśmy wystraszeni w głębokim półmroku. Okazało się, że w ścianie korytarza jest wąska szczelina, która nie powstała wskutek upływu czasu, a raczej została przemyślnie zbudowana. Przez szczelinę rozciągał się widok na mury zamku. Nikt z nas nie umiał dokładnie stwierdzić, który fragment murów widzimy, ale zgodziliśmy się, że prawdopodobnie tunel, w którym właśnie się znajdujemy, mieści się gdzieś w murach dolnego zamku. Tak, aby nie stracić drugiego źródła światła, Igo ostrożnie, z osłoniętym płomieniem, przeszedł za punkt obserwacyjny, jak nazwałem sobie szczelinę i odpalił latarnię Kejna. Odetchnąłem z ulgą, bo mimo obecności braci, to jednak mocne światło dwóch latarni napełniało mnie największą otuchą. Korytarz przez chwilę ciągnął się prosto, po czym naszym oczom ukazały się kolejne schody, prowadzące w górę. Dobrze, że Kejn szedł ostrożnie pierwszy, bo nagle, z łoskotem, dwa stopnie, nadszarpnięte zębem czasu, zawaliły się. Na całe szczęście nasz brat poradził sobie z tym problemem z iście elfią gracją. Wyciągnął krok i okrakiem stanął nad ziejącą dziurą. Od tego momentu poruszaliśmy się jeszcze wolniej. Taa.

„Spiesz się powoli” - jakże proste, a jakie mądre.

Ostrożnie dotarliśmy do końca schodów, na szczęście reszta konstrukcji była już stabilna. I tu zobaczyliśmy pierwsze rozwidlenie, droga prowadziła dalej prosto oraz w lewo. Staliśmy tak i zastanawialiśmy się, w którą stronę skręcić, kiedy to Kejn szepnął -„Cisza”. Momentalnie umilkliśmy, a Kejn przez chwilę nasłuchiwał.
- Słyszę jakieś szmery z lewej strony.
- To może chodźmy w lewo - odpowiedział Igo.
- Lepiej nie mieć tego, co wywołuje te szmery, za plecami.

Delikatnie skróciliśmy knoty w latarniach i krok za krokiem, starając się nie wydobywać żadnego dźwięku, ruszyliśmy w lewą odnogę. Dosłownie po kilku chwilach usłyszeliśmy dziwne, w tamtym czasie dla mnie, dogłosy miłosnych uniesień. Z każdym krokiem jęki stawały się wyraźniejsze. Doszliśmy do miejsca, w którym korytarz gwałtownie skręcał, a dziwne odgłosy zdecydowanie dochodziły zza załomu. Kejn postawił latarnię na ziemi i ostrożnie wyjrzał za zakręt. Ręką dał znać, abyśmy zostali, a sam, po cichu niczym kot, udał się dalej. Po kilku chwilach nie wytrzymaliśmy i wychyliliśmy głowy za róg korytarza. Zobaczyliśmy Kejna, który wpatrywał się w jakąś dziurę w ścianie, z której sączyło się delikatne światło. Po chwili obrócił się do nas i dał znak ręką, abyśmy cicho podeszli. Każdy z nas po kolei podchodził do otworu i patrzył do środka. Kiedy przyszła moja kolej, zobaczyłem, przez niewielką dziurkę, sypialnię Carmilli, która tonęła w migoczącym blasku wielu świec. Na łóżku naga kapłanka siłowała się z jakimś ogromnym mężczyzną i oboje przy tym wydawali odgłosy, jakby byli bardzo zmęczeni. Kiedy oderwałem wzrok od dziurki w ścianie, zapytałem chłopaków co oni ćwiczą, ale zbyli mnie tylko gestem i nakazali milczenie.
I widzisz mistrzu, mimo iż oni dokładnie już wtedy wiedzieli jakie to są „ćwiczenia”, nie śmiali się ze mnie, nie używali sobie, a nawet ja z perspektywy czasu domyślam się jak musiało ich korcić. Wiedzieli przez co przeszliśmy i nawet wtedy nie chcieli przysparzać mi więcej przykrości i za to zwyczajnie też ich kocham. Jednak to prawda, że cały świat musi być w równowadze i los wszystkie nasze tragedie zrekompensował nam tak wspaniałymi braćmi. Ale wracam już do mojej opowieści.

Korytarz ciągnął się dalej, a kiedy znaleźliśmy się w bezpiecznej odległości od wizjera w ścianie, a chłopaki nie skomentowali tego co widzieliśmy, zapytałem
- Nie interesuje was kto to był?
- Nie - odpowiedzieli zgodnym chórem, a Dalinar powiedział, że jemu wystarczy to co widział i że będzie to pamiętał przynajmniej przez miesiąc.

Teraz, po czasie, wiem co zamgliło ich głowy i znowu wygrał umysł dziecka niezbrukany światem… Ale o tym za chwilkę.

Poruszaliśmy się nadal do przodu, kiedy to Kejn gwałtownie przystanął i zaczął się czujnie przyglądać ścianie.
- Daję sobie głowę uciąć, że poczułem powiew z tej ściany.
I począł dokładnie przyglądać się jej, rozświetlając sobie lampą powierzchnię muru. Po kilku chwilach wskazał nam jedną cegłę z całej masy pozostałych, którą wyróżniał tylko wyryty na niej mały krzyżyk. Przyłożył ucho do ściany i nasłuchiwał.
- Cisza.
Po chwili chwycił delikatnie wystającą cegłę, z wydrążonym na niej krzyżem i pociągnął do siebie, a ku naszemu ogromnemu zdziwieniu, ściana zaczęła się delikatnie odsuwać. Ostrożnie zerknęliśmy do środka i naszym oczom ukazało się pomieszczenie, okryte mrokiem, rozproszonym tylko przez światło księżyca, wpadające przez wąskie okna. W komnacie stały 4 ławy, przed nimi duży ciężki stół, za którym stało skierowane w kierunku ław duże krzesło – wypadałoby chyba nawet powiedzieć tron. Ostrożnie weszliśmy do środka i jak się okazało wyszliśmy z kominka. Na stole stała rzeźba Delidii, ściany zdobiły gobeliny z jej symbolami. Prócz tego, w komnacie były jeszcze dwa solidne kufry i regał z książkami. Po pobieżnym przyjrzeniu się tytułom, stwierdziliśmy, że nie można pozostawić po sobie śladów i wycofaliśmy się przez uchylony kominek, zamykając go za sobą. Najciekawsze jest to, że nikt z nas nie popatrzał co kryją skrzynie. Ale mam na to swoje wytłumaczenie – mi po głowie ciągle chodziło kim był człowiek „ćwiczący” z kapłanką, a moim braciom zapewne umysł przyćmiły jej cycki. Po krótkiej rozmowie doszliśmy do wniosku, że czas wracać, bo nie wiedzieliśmy jak wiele czasu upłynęło, a nie chcieliśmy się zdradzić. W drodze powrotnej przeczucie kazało mi zerknąć jeszcze raz do pokoju kapłanki. Mimo iż bracia chcieli już jak najprędzej udać się do łóżek.

I tu kolejny przykład jak sprawdzają się Twoje mądrości, bo często powtarzałeś:

„Naucz się bardziej ufać innym, ponieważ świat nie jest taki zły, jak myślisz…
…Ale zawsze ufaj swojemu przeczuciu, zanim zaufasz komukolwiek, ponieważ twoje przeczucia rzadko są złe i znasz siebie najlepiej.”


W drodze powrotnej wyprzedziłem zatem Kejna i ponownie przywarłem okiem do dziury nad pokojem Carmilii. Kochankowie, tak już dziś mogę ich nazwać, leżeli pod kocem i prowadzili rozmowę.
- Kracjosie będzie bardzo ciężko. W pół roku 60 dzieci? To jest niemożliwe. Nie będziemy tyle w stanie dostarczyć. Nie wiem, naprawdę nie wiem co mam zrobić. Poza tym, musicie zrobić coś z Grododzierżcą. Osobiście uważam, że pozwala sobie na zbyt wiele. Musicie z nim porozmawiać!
Chciałem słuchać dalej, lecz w pewnym momencie Carmilla obróciła się gwałtownie w moim kierunku, a jej oczy płonęły na niebiesko. Ja wtedy przysiągłbym, ze widzi mnie przez grube zamkowe mury. Odskoczyłem na wyciągnięcie ręki od ściany, zatykając dłonią otwór i czułem jak stróżki ciepłego moczu spływają mi po nogach. Stałem jak sparaliżowany – jeszcze w życiu się tak nie bałem. Nawet strach przed tym jak kazałeś mi zaufać Ki-shak i przeskoczyć czterometrową rozpadlinę, nie równał się z paniką, którą wtedy poczułem. A wiesz, że przed skokiem nogi trzęsły mi się jak trawa na wietrze.
Zatroskany Kejn podszedł do mnie i zapytał - „Młody co jest?”. Przez kilka sekund nie umiałem wydusić z siebie słowa - „Nie wiem” - odbąknąłem. A strach mieszał się ze wstydem, kiedy Kejn spojrzał na moje przemoczone spodnie. „Chcę stąd wyjść” - wyszeptałem. Kejn delikatnie wziął moją dłoń, którą cały czas zatykałem wizjer i sam przytknął oko. Błagalnie wyszeptałem - „Nie patrz, nie patrz.” Po chwili ruszyliśmy bez słów w kierunku studni, a ja przystanąłem na chwilę i wyciągnąłem z buta schowany medalik. Założyłem go na szyję i poczułem jak się odprężam.

Kiedy byliśmy na dnie studni, Kejn zapytał co się stało, a ja opowiedziałem wszystko jak najlepiej zapamiętałem i marzyłem już tylko o tym, by się wykąpać i ułożyć do snu. Wstąpiliśmy jeszcze do kuchni, po dodatkowe jedzenie i dopiero tam zorientowałem się jak byłem potwornie głodny. Kiedy na jadalni zostaliśmy sami, postanowiliśmy, że kolejnego dnia spenetrujemy pozostały chodnik, omijając ten z widokiem na pokój przeoryszy. Mieliśmy nadzieję, że jutro nikt się nami nie zainteresuje.
Ale na dziś to już koniec mistrzu, niebo dalej wyrzuca z siebie miliony płatków śniegu, a ja będę musiał przeczekać tę noc w jaskini. Oby jutro dzień był lepszy od dzisiejszego. Dobranoc.


...

II

Ucieczka do Białej Osady

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Lata 212-213 po Zaćmieniu. Rejon Karabaku. Bezimienny Klasztor Sierot, a następnie Biała Osada, leżąca na przełęczach Białej Rzeki.


Ach mentorze myślałem, że przez ten jeden dzień zwłoki nie będę miał czasu w następnych dniach na napisanie do Ciebie, a tu znowu los pokazał mi, że niczego dokładnie nie można zaplanować. Na szczęście przezorność, którą starałeś się mi wpoić, pozwoli przetrwać mi tą okropnie mroźną noc. Jak to mawiał, zazwyczaj z kwaśną miną, skacowany Shin Zu

„Jutrzejszy dzień ma być szansę lepszy od dzisiejszego, pod warunkiem, że do jego nastania nie dasz się zabić.”

A ja, znając swoje ograniczenia i możliwości, wyruszając w tą trudną drogę, miałem zamiar cieszyć się każdym nadchodzącym dniem, zbliżającym mnie do moich braci.

W nocy obudziło mnie przeszywające zimno, mimo że grota była mała i dobrze osłonięta od wiatru, szczękałem zębami tak mocno, że, mimo usilnych prób, nie potrafiłem tego opanować. Drżącymi rękoma wyjąłem pochodnię i z trudem rozpaliłem. Siedziałem na grubym kocu, z pochodnią między stopami i ogrzewałem sobie dłonie. Pozwoliłem sobie dosłownie na kilka minut takiego luksusu. Ogień z pochodni stopniowo ogrzewał me dłonie i odczuwalnie podniósł temperaturę w małej jaskini. Kiedy tylko przestałem się trząść, zgasiłem ją – była zbyt cenna w takiej podróży, a z powodu rozmiaru i ciężaru nie zabrałem w tą trudną drogę zbyt wielu zapasów. Już jedzenie oraz bukłaki z cienkim winem ważyły swoje. Do tego lina z kotwiczką, tak niezbędna w niektórych momentach wspinaczki, ważyła więcej, niż pozostałe rzeczy. Lecz Śpiąca Bogini dobrze dba o swoje dzieci, a Ki-shak, jeśli dbasz należcie o więź z Boginią, jest hojne. Delikatnie ogrzany usadowiłem się wygodnie w pozycji lotosu i skupiłem się na własnym ciele. Poczułem ciepło i wiedziałem już, że w tej pozycji będę musiał dotrwać do wschodu słońca.

A zatem znów mam czas by pisać do Ciebie zanim wyruszę w drogę. Siedzę tak wsłuchany w wyjący na zewnątrz wiatr i raduję się więzią z Ki-shak. Jak wspominałem w poprzednim liście, zaczęliśmy penetrować odkryty w studni tunel. Następnego dnia chcieliśmy tylko odbębnić codzienne rytuały, apele oraz trudną robotę, żeby tylko móc zagłębić się w niepoznane jeszcze tunele. Jednak tego dnia codzienna rutyna została zaburzona, przez pewne ogłoszenie w trakcie porannego apelu.

Ogłoszono, że następnego dnia odbędzie się Turniej Zwycięzców. To cyklicznie powtarzająca się impreza dla dzieci, która polegała na pojedynkach na kije ćwiczebne, owinięte pakułami, aby dzieciaki nie zrobiły sobie jakiejś poważniejszej krzywdy. Nagrody za wygranie turnieju były różne – od zwiększenia racji żywnościowych, po nawet zwolnienie z ciężkich prac, a czasem nawet przeniesienie do prac w wyższym zamku. Jak nietrudno się domyśleć, chętnych nie brakowało. Mówiło się nawet, że niektórzy zwycięzcy dostąpili zaszczytu zostania akolitami w Czarnej Świątyni. Co dla tych dzieci było jak sięgnięcie po gwiazdkę z nieba. Gwarantowało wyrwanie się z biedy i znaczące podniesienie statusu społecznego. Drugą, łatwiejszą do rozpoczęcia drogą, choć finalnie mniej spokojną, jest wstąpienie do tak zwanych Pierwszych Korpusów. Pierwsze Korpusy były potocznie zwane armią Delidii, choć to zapewne duże uproszczenie. I tak jak w teorii każde dziecko miało szansę zarówno na karierę kościelną, jak i wojskową, to właśnie czempioni Turnieju Zwycięzców mieli dużo łatwiej w tym temacie.

Kiedy tylko Kejn i Dalinar o tym usłyszeli, od razu z wielkim podnieceniem wyrazili chęć wzięcia udziału w turnieju. Igo i ja nie byliśmy zainteresowani. Pozostała dwójka od razu pobiegła się zapisać. Widać było, że brakowało im codziennych ćwiczeń z Jaromirem. Zaraz po tym przystąpiliśmy do ciężkiej pracy przy oczyszczaniu studni. Pracowaliśmy uczciwie w obawie, że ktoś może zainteresować się postępami naszej pracy. Tuż po kolacji odwiedził nas Gordon i z zadowoleniem stwierdził, że doszło do niego, iż pracujemy ciężko nawet po kolacji, kiedy to inne dzieci już dawno mają czas wolny w swoich pokojach. Zachęcił nas do dalszej ciężkiej pracy i obiecał podwójne racje żywności. Widać było, że czysta studnia to priorytet na nadchodzące dni. Widać nasza taktyka, by nie robić sobie z niego już więcej wroga, skutkowała. Zabieg z dodatkowymi godzinami pracy, które i tak mieliśmy zamiar poświęcić na penetracje korytarzy, poskutkował pochwałą z jego ust. W nosie mieliśmy jego pochwały, ale to, że dzięki temu nikt nie czepiał się naszych nocnych wyjść, było nieocenione.

Po wieczornych modłach, kiedy ruch na dziedzińcu zamarł, po raz kolejny wyruszyliśmy w niezbadane tunele. Mimo iż ciągle miałem w głowie demoniczny wzrok Carmilli, dziecięca ciekawość pchała mnie naprzód. Zgodnie z poprzednimi ustaleniami, zrezygnowaliśmy tymczasowo z dalszej penetracji tunelu, gdzie znajdowało się tajne wejście do komnaty z biblioteczką i kuframi. Po wspięciu się na zdradliwe schody, ruszyliśmy ostrożnie do przodu. Tunel ciągnął się zaskakująco długo, ale jeszcze bardziej zaskakujące było to, że kończył się ścianą. To nie miało sensu. Wcześniejsze tunele, jak doszliśmy do wniosku, miały określoną funkcję. Igo rozświetlił mocniej latarnię i zaczęliśmy szukać charakterystycznej cegły ze znakiem. Jako że wiedzieliśmy czego szukać, znaleźliśmy ją dosyć szybko. Umilkliśmy i w spokoju nasłuchiwaliśmy jakichś odgłosów zza muru. Nic, kompletna cisza. Kejn ochoczo przystąpił do wyciągania cegły. I w tym samym momencie mur zaczął się obracać. Kiedy obrócił się na tyle, że powstała szczelina, do naszych oczu napłynęło całkiem jasne światło i odgłosy poruszających się tam osób. Kejn momentalnie przestał poruszać cegłą, a Igo zmniejszył płomień w latarni. Nasłuchiwaliśmy. Było słychać brzęki rozkładanych sztućcy i talerzy. Nie chcąc ryzykować wykrycia, spojrzeliśmy tylko przez powstałą szparę. Naszym oczom ukazała się duża sala biesiadna, o istnieniu której nie mieliśmy nawet pojęcia. Obserwowaliśmy chwilę i zobaczyliśmy krzątające się dzieci, które nakrywały do stołu. Roznosiły talerze i karafki z winem, a całą prace nadzorowało kilku akolitów. Chwilę potem zamknęliśmy przejście. Igo przypomniał sobie, że przecież jutro zaczyna się Karnawał Miłości – trzydniowe święto ku chale Bogini i doszliśmy do wniosku, że stół zastawiony jest dla gości, którzy niechybnie przybędą, jako że ilość nakrywanych miejsc znacznie przewyższała ilość kapłanów rezydujących w sierocińcu. Jako że dosyć szybko uporaliśmy się z tą odnogą, postanowiliśmy jednak ruszyć dalej korytarzem, którego nie zwiedziliśmy dzień wcześniej do końca. Znając drogę, ruszyliśmy już raźniej w tamtym kierunku. Zrobiliśmy tylko krótki przystanek przy wizjerze na pokój Carmilli, ale okazało się, że jej komnata jest pusta. Kontynuowaliśmy nasze zwiedzanie. Korytarz ciągnął się i ciągnął, aż nagle doszliśmy do wąskich schodów, prowadzących dla odmiany w dół. Mając w pamięci dwa zawalone stopnie, które prawie kosztowały zdrowie Kejna, bardzo ostrożnie zaczęliśmy schodzić. Kiedy dotarliśmy na dół, naszym oczom ukazało się znacznie większe pomieszczenie niż te, które dotychczas łączyły się z tunelami. Wyraźnie było czuć wilgoć. Dostrzegliśmy dwa korytarze. Ruszyliśmy jednym z nich i dosłownie po kilku metrach, natrafiliśmy na stare, zapewne kiedyś solidne, okute drzwi. Jednak wilgoć i upływający czas wywarły na nich swoje piętno. Drewno było zbutwiałe, a potężne niegdyś okucia łapczywie pożerała rdza. Można by rzec metaforycznie, że korytarze te były symbolem przemijania. Ku naszemu rozczarowaniu drzwi były zamknięte na klucz. Postanowiliśmy zawrócić i zbadać ostanią odnogę. Po kilkudziesięciu metrach doszliśmy do końca tunelu, który kończył się kratą, a za nią było słychać szum rzeki. W twarz uderzyło nas orzeźwiające świeże powietrze. Dalinar zaparł się i zaczął mocować z kratą, ale, pomimo upływu czasu, pręty były zbyt grube i zbyt głęboko osadzone w murach, aby ustąpiły. Kejn wyszedł z propozycją, aby naruszyć pręty i zostawić sobie ewentualną drogę ucieczki.
Muszę Ci wyjaśnić coś o czym winienem wspomnieć wcześniej, ale mi to umknęło. Jedną z zasad klasztoru było to, iż dzieci z pewnym wypracowanym ekwipunkiem, w wieku 15 lat, zobowiązane były do opuszczenia klasztoru. Kejn osiągnął już ten wiek, ale tylko za wstawiennictwem ciotki, przeorysza zgodziła się, aby nie rozłączać go z rodzeństwem. A wiemy jak długo działały obietnice Carmilli – tylko do momentu, kiedy opłacało się to sierocińcowi. Niedługo Igo miał osiągnąć wiek, w którym mógłby zostać wydalony z sierocińca i obawialiśmy się, że mimo wcześniejszych zapewnień, możemy zostać rozłączeni. Pomysł wydawał się zatem trafiony, ale nasze zapędy ostudził Dalinar.
- Zdajecie sobie sprawę, że raczej nie mamy na to czasu? Studnia może zacząć się podczas naszych prac zapełniać wodą i wtedy nie zobaczymy co jest za drzwiami.

W drodze powrotnej rozgorzała dyskusja na temat tego, że podczas kiedy Kejn i Dalinar będą brać udział w turnieju, my mamy załatwić potrzebne do przebicia się narzędzia. Ale ani ja, ani Igo nie chcieliśmy opuścić zmagań braci. A w mojej głowie zaświtała myśl, że mogę być w końcu przydatny. Zaoferowałem się, że zostanę giermkiem Dalinara. Ten pomysł bardzo mu się spodobał. Kejnowi mniej i usiłował cały obowiązek dostarczenia narzędzi zrzucić na Igo. Kiedy przybyliśmy do kuchni, faktycznie dostaliśmy solidną porcje jedzenia. Dostaliśmy nawet solidną porcję podsuszanej kiełbasy. Wyjedliśmy wszystko do ostatniego okruszka, a Dalinar zarządził szybki sen, aby być wypoczętym na turniej.

Następnego dnia Gordon oznajmił wszystkim zapisanym, że jest dumny z tak licznych zapisów i prawił, że to ogromna szansa na lepsze życie. Mówił, że obecnych będzie wielu wojskowych, którzy będą przyglądać się walkom. Jakby na potwierdzenie jego słów, zobaczyliśmy kilku konnych, odzianych w zbroje, wjeżdżających na teren sierocińca. Do turnieju zostało kilka godzin, a co jakiś czas pokazywali się nowi goście. Byli to zarówno zbrojni, kapłani, jak i urzędnicy miejscy. Widać turniej i Karnawał Miłości to wielkie wydarzenie dla klasztoru.

Na środku dziedzińca, część starszych dzieci przygotowywała teren areny oraz ławy dla widowni. W powietrzu czuć było atmosferę nadchodzącego wydarzenia oraz rosnące podniecenie. Sam byłem troszkę zestresowany, bo nie chciałem zawieść Dalinara w roli giermka. Wszak zawsze mogłem na niego liczyć i zazwyczaj to ja czerpałem z jego pomocy.

Z czasem zaczęli też pojawiać się kupcy ze swoimi wozami. Co jakiś czas akolici odbierali od nich pakunki, płacąc za nie wyrobami, które na co dzień w klasztorze wytwarzały dzieci. A to koce, a to skórzane kubraki, całkiem dużym wzięciem cieszyły się też cegły wypalone w naszej cegielni.

W pewnym momencie, kiedy podnieceni dyskutowaliśmy o turnieju, podszedł do nas Gordon i zwrócił się do Igo.
- Igo, pracowałeś w zielniku. Ten oto szanowny kupiec ma zamówienie na zioła, ale niestety ze względu na przygotowania do Karnawału Miłości, wszyscy kapłani są zajęci, a nie możemy sobie pozwolić, aby tak znakomity kupiec czekał. Sumiennie zrealizuj jego zamówienie.
- Przepraszam drogi Ziggo - Gordon zwrócił się do kupca - ale niestety obowiązki wzywają, zostawiam Cię w dobrych rękach.
Kiedy Gordon odszedł, Ziggo uśmiechnął się do nas. Nie było wątpliwości – to był Jaromir, którego nie poznaliśmy z początku przez gęstą brodę, wąsy oraz głęboko naciągnięty na głowę kaptur. Kiedy tylko zobaczył nasze szeroko otwierające się oczy, syknął tylko nakazując milczenie.
- To cóż, może chłopcy pomożecie w ładowaniu ziół, aby poszło sprawnie? Tam na wozie - wskazał ręką - jest pusta skrzynia. Weźcie ją, abyśmy od razu mogli przystąpić do pakowania.
Ruszyliśmy do wozu, wymieniając ze sobą zdziwione spojrzenia. Niosąc skrzynie, szliśmy za Igo, który prowadził Jaromira do herbarium.
- Dlaczego nas nie odwiedzałeś? - Szepnął Dalinar.
Jaromir dał ręką znać, abyśmy byli cicho i sam począł szeptać.
- Próbowałem się tu dostać cały czas, lecz niestety trudno wejść na teren klasztoru bez zgody Carmilli. Chciałem was stąd wydostać, ale wszystko przepadło. To długa historia, porozmawiamy później, a teraz ruszajmy, aby nie wzbudzać podejrzeń.
- Zabierzesz nas stąd? - wypalił Igo.
- Chciałbym. Tak naprawdę jestem tu po was, a nie po zioła, ale wszystkiego dowiecie się w odpowiednim czasie.
Kiedy upewniliśmy się, że w herbarium jesteśmy sami, Jaromir rozpoczął opowieść.
- Jest grono ludzi, którzy interesują się działaniami kościoła Delidii. Wierzą, że kościół nie zajmuje się tym, czym oficjalnie się chwali. Ojciec nigdy nie rozmawiał z wami na takie tematy, może to był błąd. Ale z tym już teraz nic nie zrobimy.
- Wiedziałem, że to oszuści - wypalił Kejn.
- Musicie zachowywać się naturalnie - kontynuował Jaromir. - Nie możecie zdradzić mojej prawdziwej tożsamości, bo wtedy cały plan legnie w gruzach. A chciałbym was stąd wydostać, abyśmy znów mogli być razem. Pewni ludzie potrzebują informacji na temat tego miejsca. Będę musiał was o coś poprosić, a ja w tym czasie zorganizuję waszą ucieczkę.
- Co mamy zrobić? – dopytywał Kejn.
Nim przebrany za kupca Jaromir zdążył odpowiedzieć, nie wiedząc sam czemu, zapytałem nagle czy zna brata naszego ojca. Widać było, że zaskoczyło go to pytanie.
- Dlaczego pytasz?
- Bo rodzicie kiedyś dali mi wskazówkę, abym go odnalazł – odparłem.
- Z tego co wiem to żyje, choć wyjechał dawno i nie mieliśmy długo od niego wieści. Ale nie martw się, to twardy człowiek. Wrócimy do tego tematu później. A tymczasem wróćmy do sprawy, o której zacząłem mówić. Czy macie dostęp do wysokiego zamku? Wiem, z pewnych źródeł, że zostaliście stamtąd przeniesieni.
- Mamy - odparliśmy prawie równocześnie.
- To o co was poproszę, jest bardzo niebezpieczne. Wiem, że w zamku jest pomieszczenie, gdzie przeorysza trzyma wszystkie księgi rachunkowe. To księgi z niebieskimi okładkami. Myślę Igo, że jeśli się tam dostaniesz, to zadanie dokładnie będzie dla Ciebie. Wiem że piszesz szybko, dokładnie i bez błędów. Potrzebujemy kopii pewnych stron. I teraz się skup Igo i zapamiętaj. Dokument nazywa się księgą rozliczeń za rok 208. Interesujący nas rozdział oznaczony jest jako IIA. Skopiuj ten tekst, książkę w nienaruszonym stanie odłóż dokładnie w to samo miejsce. Nikt nie może się zorientować, że wpadła w niepowołane ręce. Kiedy zaniesiecie zioła na wóz, znajdziesz tam przygotowane przybory do pisania i pergamin. Weź go, bo będzie Ci potrzebny. Kiedy sporządzisz kopię, odnajdź mnie i oddaj. Będę się tu kręcił przez następne trzy dni, podczas trwania święta. Słuchajcie, na wozie mam cztery skrzynie, przygotowane specjalnie na waszą ucieczkę. Kiedy dam sygnał, skryjecie się tam pod kocami, a ja was zwyczajnie wywiozę. Koniec święta to najlepszy czas, by wmieszać się w ludzi, którzy będą opuszczać to miejsce. Do tego czasu uważajcie na siebie i zachowujcie się jak dotychczas.

Pożegnaliśmy Jaromira i sami udaliśmy się na dziedziniec, gdzie już zaczęły się pierwsze walki. Na przygotowanych ławach zbierało się coraz więcej gości, toczyli rozmowy, kątem oka przyglądając się toczącym pojedynkom. Po pewnym czasie do walki wywołany został Kejn. Z napięciem oglądaliśmy jego pojedynek. Nie musieliśmy emocjonować się zbyt długo, bo nasz brat nie dość, że szybszy, dzięki treningom z Jaromirem, był zwyczajnie bardziej obyty w walce niż jego przeciwnik. I dosłownie po krótkiej chwili, Gordon wskazał Kejna jako zwycięzcę. Kejn podbiegł do nas, a my wszyscy gratulowaliśmy mu z uśmiechami na twarzach. Dowiedzieliśmy się, że Dalinar będzie walczył jako trzeci, więc wykorzystując ten czas, Igo udał się do szwalni po igły, którymi Kejn chciał spróbować otworzyć drzwi w tunelach oraz siekierę z drewutni, aby w razie niepowodzenia z zamkiem wyłamać drzwi. Okazało się, że nie było z tym problemu – wszyscy zainteresowani byli tylko turniejem i nikt go nie niepokoił. Wiedzieliśmy, że jesteśmy przygotowani na wieczór i spokojnie mogliśmy oglądać dalsze zmagania.

I w końcu nastała dla mnie ważniejsza walka. Wszak wzywany był Dalinar, którego byłem giermkiem. Podbiegłem przed nim po kij, aby dumnym krokiem wnieść mu go na arenę. Ależ byłem dumny – Dalinar to jedyny zawodnik, który miał giermka. Podałem mu kij, ten podziękował mi skinieniem głowy i stanął w pozycji bojowej, a ja udałem się za wyznaczony teren areny, aby z zapartym tchem obserwować starszego brata.

Walka też nie trwała zbyt długo i mimo że Dalinar był wyraźnie wolniejszy od Kejna, znowu obycie z bronią zaowocowało szybkim zwycięstwem. Gordon przerwał walkę i rzekł „Dalinarze, to Twoje pierwsze zwycięstwo.” Podbiegłem do brata, odebrałem od niego kij i dumny jak paw, odniosłem go na stojak na broń. Poklepaliśmy go po plecach, zapewniając, że wykonał świetną robotę.

Druga walka Kejna trwała odrobinę dłużej, widać przeciwnik nie bez powodu dostał się do drugiej rundy. Lecz mimo to, nie starczyło mu umiejętności, aby sprostać naszemu bratu. Ogarnął nas prawdziwy szał radości. Podskakiwaliśmy i krzyczeliśmy głośno jego imię. To był chyba pierwszy taki wybuch radości i szczęścia odkąd zawitaliśmy w to smutne miejsce.

I ponownie został wezwany Dalinar i znów, tym bardziej dumny z powodu wyczynów braci, podałem mu broń. Jego walka, tak jak w przypadku Kejna, trwała dłużej, ale i tu doświadczenie wyniesione z domu dało mu wygraną. Naszym gratulacjom i radości nie było końca.
Widać dzieci nie muszą znać mnisiej mądrości, aby czerpać radość z czyichś sukcesów. Jak życie pokazuje, dorośli mają z tym problem. I chyba dlatego powstała ta sentencja:

„Twój sukces nie jest moją porażką. Twoje szczęście jest moim.”

Po wszystkich walkach na środek wyszedł Gordon i oznajmił, że teraz jest czas, aby zawodnicy odpoczęli, a za godzinę wylosują pary, które zmierzą się ze sobą, aby wyłonić finalistów, którzy zmierzą się ze sobą w następnych dniach. Korzystając z chwili wolnego czasu, snuliśmy plany na wieczór. Na rozmowie minęło nam dosyć sporo czasu, kiedy to usłyszeliśmy gong. Był to znak, że powoli zbliżamy się do ostatnich walk tego dnia. I w tym momencie poważnym tonem odezwał się Igo.
- Słuchajcie, jest pewna rzecz, o której wam nie powiedziałem. Po skończonych walkach, podszedł do mnie Gordon i zaproponował coś w rodzaju zakładu. Jeśli w walce spotkacie się razem i przegrasz Kejnie, odda mi żelazny pierścień, który dostałem od ojca, a który to został mi odebrany zaraz po przybyciu tutaj. Co więcej, powiedział to, zanim oznajmił o losowaniu par. Więc wydaje mi się, że losowanie będzie ustawione.
- Kogo z nas poświęciłeś za pierścień? – zapytał Kejn.
Mimo naszych usilnych tłumaczeń, nie docierało do niego, że Igo zwyczajnie w tym temacie nie miał nic do powiedzenia i że to Gordon z jakiejś przyczyny poświęcił Kejna. Widać nie był taki głupi i widział, że to właśnie Kejn najbardziej przeciwstawia się naukom Delidii, mimo iż tak naprawdę wszyscy tylko udawaliśmy jej wyznawców. Myślę, że chciał też w nas zasiać zamęt i wzajemne zniechęcenie. Na jego gust trzymaliśmy się zbyt blisko siebie, a taką grupą trudniej manipulować. Oczywiście wtedy tego nie wiedziałem i wydawało mi się to zwyczajnie dziwne, ale teraz jak o tym wspominam, jestem przekonany, że właśnie tak było.
- Wiem Kejn, że nie mogę Cie o to prosić – powiedział Igo z miną zbitego psa – ale chciałem, abyś wiedział. – Widać było, że nie podoba mu się ta sytuacja i ciąży mu niczym nieświeży posiłek na żołądku.
Kejn też nie wydawał się zadowolony, ale powiedział po prostu:
- Postaram się być w tym pojedynku najbardziej ciamajdowaty jak potrafię.
Wydawało mi się, że Igo odetchnął z ulgą.

W trakcie tej dyskusji dobiegł głos drugiego gongu, a po chwili usłyszeliśmy nawoływanie.
- Zbierzcie się wszyscy, będzie losowanie!
Kiedy przybyliśmy, Gordon stał na środku i donośnym głosem przemówił.
- Odbyło się już losowanie, przeczytam teraz pary, które będą ze sobą walczyć. Otto, zeszłoroczny mistrz, zmierzy się z Lizą, która nieoczekiwanie zabrnęła tak daleko! Druga para... Cóż za nieoczekiwana sytuacja! Naprzeciwko siebie staną bracia Kejn i Dalinar!
W tym momencie spojrzeliśmy porozumiewawczo na siebie i już wiedzieliśmy, że nie było żadnego losowania.

W pierwszym pojedynku wygrał Otto, aczkolwiek przyszło mu to ze sporym trudem, co było zaskoczeniem dla wszystkich. Aż w końcu nastała ta chwila, kiedy Gordon wezwał na plac boju naszych braci i jak zwykle udałem się z kijem za bratem, ale już z mniejszym entuzjazmem. Czułem, że w tej walce nie będzie nic ze zdrowej radosnej rywalizacji. Przed wyjściem z ringu rzekłem do Kejna smutnym głosem:
- Przepraszam Cię, ale jestem jego giermkiem.
Odsunąłem się za wyznaczony teren i razem z Igo z napięciem obserwowaliśmy walkę. Tym razem bez głośnego dopingu z naszej strony. Po długim oczekiwaniu w końcu rozpoczęła się walka. Dalinar, tak jakby zawahał się chwilę przed uderzeniem Kejna, co zaskoczyło chyba samego elfa, bo spodziewał się skutecznej obrony, a napotkał ogromną w niej lukę. Jego kij z ogromną prędkością uderzył Dalinara w szczękę. Dalinar wyglądał na zamroczonego. Nawet sam Kejn krzyknął „Bracie, nic Ci nie jest?!” Wtedy na arenę wkroczył Gordon z głośnym krzykiem „Stop! Stop! Dajmy mu dojść do siebie.” Po chwili znowu ruszyli do walki. Dalinar ruszył z furią, która zaskoczyła nawet Kejna, lecz ten szybko zmienił taktykę i zwinnym wymachem zaliczył drugie trafienie. Kątem oka spojrzałem na Igo, jego mina była niewyraźna. Kejn chciał wyprowadzić kończące, bardzo szybkie uderzenie, ale zahaczył o jakąś nierówność, stracił równowagę i z sykiem stanął na widocznie bolącej go nodze. Cios Dalinara w końcu trafił elfa. Znów musiał wkroczyć Gordon i na chwilę przerwać walkę. Tym razem to Dalinar pytał Kejna czy wszystko z nim w porządku. Po chwili znowu wrócili do walki, a Kejn wyraźnie powłóczył nogą krzywiąc się z bólu. Dalinar wykonał zamaszyste uderzenie na korpus, lecz nieoczekiwanie Kejn upadł na kolana najwidoczniej nie wytrzymując bólu w nodze. Potężne uderzenie, które albo uderzyło by go w rękę lub zeszło po jego kiju, z impetem wylądowało na jego głowie. Elf padł jak porażony piorunem. Zamarliśmy, a z twarzy Dalinara momentalnie odpłynął grymaś wściekłości i stał się biały jak kreda. Podbiegliśmy do Kejna, a w tym czasie ktoś wylał na niego wiadro wody. Kasłając i plując podniósł się, rozglądając nieobecnym wzrokiem.

Po walce Dalinar trajkotał jak najęty, jaki to nie jest wspaniały, ale że poczuł się nawet zagrożony. Igo i Kejn uciszali jego nieustający monolog. Igo podziękował Kejnowi i oznajmił, że Gordon wywiązał się z zakładu. Odzyskał swoją jedyną pamiątkę po ojcu.

Dalinar był w wyśmienitym humorze, co nie udzielało się Kejnowi, który cały czas delikatnie dawał do zrozumienia, że się podłożył, ale widać on tego nie zauważał. Można powiedzieć, że stał się nie do zniesienia. Nagle też oznajmił, że to on musi zejść pierwszy do studni, żeby zażegnać ewentualne niebezpieczeństwa, czyhające na nas na dole. Igo i Kejn byli wyraźnie jego postawą zrezygnowani.

Postąpiliśmy według wcześniejszych ustaleń, to znaczy ja z Dalinarem wydobywaliśmy glinę, a Igo i Kejn udali się tajnym przejściem, aby przepisać księgę. Ze względu na stan brata ładowałem po pół wiaderka, aby był w ogóle wstanie je wyciągnąć. Z napięciem oczekiwaliśmy na powrót braci. Czas ciągnął się okropnie, ale w końcu usłyszeliśmy ich kroki, a chwilę później pojawili się, oznajmiając, że mają po co poszli. W drodze do jadłodajni przedyskutowaliśmy, że zamknięte drzwi zostawiamy na jutro, a Igo podrzucił przepisane teksty do Jaromira, który zaraz potem zaprzągł konia i wyjechał poza teren sierocińca. Igo potwierdził, że za dwa dni nadejdzie czas ucieczki.

Następnego dnia nadeszła wielka chwila dla mnie i Dalinara. Miał walczyć w pierwszym półfinale z niejakim Mirem. Ja, jako giermek, dostałem nowy obowiązek, nałożenia na brata zbroi byłem i byłem bardziej tym przejęty niż on walką. No i wyszło też na to, że jako giermek spisałem się lepiej niż on jako wojownik. Przeciwnik, po długiej wymianie ciosów, podciął Dalinara i przystawił mu kij pod brodę. Dalinar wzbraniał się od poddania, do momentu, kiedy Mir nie zaczął wciskać mu kija w grdykę. Wtedy to Dalinar uznał jego wyższość.

Ze zniecierpliwieniem czekaliśmy do zmroku, aby zmierzyć się ze starymi drzwiami, zaopatrzeni w siekierkę i igły, którymi Kejn chciał sforsować zamek. Znając już dobrze teren oraz czyhające zagrożenia, sprawnie dotarliśmy do drzwi w podziemiach górnego zamku. Kejn wyciągnął długą igłę do szycia skór i zaczął gmerać przy zamku. Po chwili usłyszeliśmy zgrzyt, widocznie zamek ustąpił. Byłem pod wrażeniem zdolności brata. Igo zaczął podniecony mówić.
- Wyobraźcie sobie jak było by pięknie teraz znaleźć skarb, a jutro damy nogę z Jaromirem.
Jednak to nie skarby czekały za zamkniętymi drzwiami. Kejn nacisnął na klamkę i drzwi z oporem ustąpiły. Ku naszym nosom ruszyła przygnębiająca fala smrodu. Kejn zwymiotował niemal w tej samej chwili, w której otworzył drzwi, a my tylko cudem zwalczyliśmy odruch wymiotny. Kejn czym prędzej zamknął drzwi i dławiąc się wystękał – Igo, Twój skarb chyba zgnił.
Mimo zabawnego komentarza, nikomu nie było do śmiechu. Zakrywaliśmy nosy marząc o tym, by pozbyć się namacalnego wręcz smrodu. Ciekawość jednak wzięła górę nad obrzydzeniem. Zatkaliśmy nosy i elf ponownie otworzył drzwi. Przed nami majaczyło pomieszczenie, na którego środku, gdzieś na granicy światła z latarni, leżała ogromna sterta najwidoczniej gnijących śmieci. Dalinar powiedział, że pójdzie przodem. Ostrożnie ruszyliśmy naprzód. Po chwili uświadomiliśmy sobie, że sterta na środku, to nie śmieci, a sterta zwłok w różnym stadium rozkładu. Tym razem rzygaliśmy wszyscy bez wyjątku. Igo wybiegł za drzwi pierwszy, a Kejn krzyknął „Uciekajmy stąd.” Nie trzeba było nas zachęcać. Nie wiem kto wybiegł ostatni, ale Igo zatrzasnął za nami drzwi. Po chwili Kejn wypalił wzburzonym głosem.
- Nigdy nie wydostaniemy się z tego klasztoru!
- Widziałem ciało Matyldy, która opuściła klasztor miesiąc temu, bo miała 14 lat!
- Przyjrzałem się i widziałem dzieciaki, które opuściły klasztor miesiąc albo dwa miesiące temu!
- Jeśli dzieci, które rzekomo wychodzą na wolność, trafiają tutaj, to my też nie mamy szans na wydostanie się!
- Ja już nie chcę tu nic oglądać – cicho powiedział Dalinar - Chcę już wrócić na górę. - Cały jego entuzjazm i dobry humor znikły w jednej sekundzie.
- Jeśli jutro nie wydostanie nas Jaromir – kontynuował Kejn – to sami musimy stąd uciec albo przez kratę w kanałach albo tu zginiemy!

Wpadłem na pomysł, że skoro już tu jesteśmy, to może nie ma co mitrężyć i należy już spróbować zbudować sobie awaryjną drogę, jeśli plan Jaromira zawiedzie. Wszyscy łaknęli łyka, pozbawionego smrodu, powietrza i przystali na ten pomysł. Spiesznie udaliśmy się w kierunku kraty. Zbyt wystraszeni, żeby kuć i robić hałas, próbowaliśmy wyrwać choć jeden pręt. Niestety, mimo naszych wysiłków, plan nie wypalił, widocznie ktoś zadbał, aby krata osadzona była solidnie. Po około godzinnej walce, wyczerpani i zrezygnowani, poddaliśmy się. Lecz jeden z prętów został mocno poluzowany. Gdyby przyszło nam jednak tędy uciekać, myślę, że dalibyśmy radę.

Szliśmy z powrotem w kierunku studni, kiedy ktoś z nas przypomniał sobie krążące wśród dzieci legendy, obok których do tego czasu przechodziliśmy obojętnie. Czasem dało się słyszeć, że zniknęło jakieś dziecko. Zazwyczaj wytłumaczeniem było, że pewnie w nocy uciekło przez mury, zmęczone trudnym klasztornym życiem. Inna wersja, którą starsi straszyli młodszych, była historia o potworze, zamieszkującym podziemia zamku, który co jakiś czas pożera jakieś dziecko. Okazało się, że

„w każdej legendzie jest ziarnko prawdy.”

Tylko, że ani raczej nie pożarł ich wąż, ani nie uciekli. Zgadzało się jedynie, że zniknęli.

Nikt z nas nie miał ochoty wracać do tego miejsca. Wszyscy liczyliśmy, że jutrzejszego dnia uda nam się zbiec z Jaromirem. Wracaliśmy spiesznym krokiem, kiedy to przed nami, w korytarzu, usłyszeliśmy głośny krzyk. Krzyk cierpienia. Niewątpliwie był to krzyk kobiety. Stanęliśmy jak wryci, a Dalinar upuścił na ziemię siekierkę. Po czym w milczeniu ją podniósł. Przerażeni patrzyliśmy na siebie. A w korytarzu zaległa cisza. Serce biło mi jak oszalałe.
- Musimy stąd uciekać – wyszeptał Kejn. Nim wybrzmiały jego słowa, korytarz znów wypełnił bolesny krzyk. Okazało się, że krzyki dochodziły z pokoju Carmilli. Kejn zerknął przez dziurkę i po chwili wszystko nam zrelacjonował. Naga przeorysza, przywiązana do dwóch filarów, podtrzymujących baldachim łoża, stała cała zakrwawiona, a za jej plecami stały cztery półnagie kapłanki, które raz po raz uderzały jej plecy biczami. Czym prędzej udaliśmy się do wyjścia. Co jakiś czas słyszeliśmy słabnący krzyk bólu Carmilli.

Tej nocy z wiadomych przyczyn zrezygnowaliśmy z kolacji. Chcieliśmy tylko zmyć z siebie odór gnijących ciał i iść spać, żeby jak najszybciej doczekać ucieczki z Jaromirem. Niestety tej nocy długo nie mogliśmy zasnąć. Wydarzenia w tunelach mocno nami wstrząsnęły. Nie pomagał dodatkowo fakt, że na zewnątrz, kiedy wcześniej nigdy się to nie zdarzało, słychać było pijackie śpiewy i głośne bełkotliwe rozmowy. Sen przyszedł dopiero niedługo przed świtem. Kiedy obudzono nas na poranne modły, czułem się jeszcze bardziej wykończony niż przed snem.

Dalinar chyba lepiej zniósł noc, bo od rana trajkotał jak najęty o wczorajszej walce i o tym, jak to Gordon źle liczył punkty i że walka była ustawiona. To chyba była jednak dobra mina do złej gry, wszak nie walczyli na punkty, a do poddania się.

Igo zaczął wywód na temat tego, że czas na walkę finałową trzeba poświęcić na zorganizowanie jakiegoś jedzenia, bukłaków z wodą i może jakiegoś noża, bo sami nie wiemy ile będzie trwała ucieczka. I chwała mu za to, bo przeczucie go nie myliło. Tylko Kejn upierał się, że trzeba udać się luzować kraty, zapominając chyba, że na czas walk wszystkie prace ustają. Dalinar z troską skwitował - Przepraszam, że uderzyłem Cię tak mocno. - Mimo powagi sytuacji, ten komentarz wywołał uśmiech na mym młodym obliczu. Dalej trwała dyskusja na temat słuszności naszych planów. Kejn upierał się, że lepiej awaryjnie gromadzić te rzeczy po zmroku, gdyby jednak nie udało się ujść z Jaromirem. Bo jeśli uciekniemy z nim, na pewno zadba o to, by niczego nam nie brakło. Rozgoryczony wypaliłem - Tak jak zadbał o nas przez ostanie dwa lata.
I znowu muszę Ci przypomnieć, jak późnej żałowałem tych słów. Mimo, ze wiem, że byłem wystraszonym dzieckiem, te słowa nadal ciąża mi na sercu.

Na śniadaniu przemówił Gordon. - Dziś odbędzie się finałowa walka i wyjątkowo dziś po walce macie czas wolny bez pracy. Ale musicie siedzieć w swoich barakach. Ta sprawa nie tyczy się tylko was. - Wskazał kijem w naszym kierunku.
- Wy macie pilną pracę do wykonania, ale zaczniecie dopiero po zmierzchu. Dziś będziemy mieli wyjątkowego gościa, a będzie to sam Orak-Ar. Dla przypomnienia jest to przywódca Czarnej Świątyni w Mar-Margot. Bardzo ważna osobistość.

Tu należą Ci się pewne wyjaśnienia drogi mentorze, bo chyba wcześniej umknęło to gdzieś w mojej opowieści. Czarna świątynia może być trochę mylącą nazwą, kojarzącą się, czy ja wiem, z wyznawcami bestii z otchłani rodem. Choć po tym co zobaczyliśmy w klasztorze, może faktycznie ta nazwa jest i adekwatna… Natomiast nazwa świątyni, która od lat budowana jest w Mar-Margot, pochodzi stąd, że budowana jest na kształt zigguratu z czarnego kamienia, powszechnego w pobliskich górach, który specjalnie wydobywany jest i sprowadzany na teren budowy.
- Przybędzie tu by uczcić koniec karnawału. Nie wiem czy pojawi się na placu, by zaszczycić was prawie, że swoją boską obecnością – bo wiedzcie, że przez niego przemawia sama Delidia. Na pewno zaś zaszczyci nas swoją osobą w wysokim zamku. Gdyby przypadkiem pojawił się na placu, obowiązkiem każdego z was jest skłonić się i czekać w tej pozycji dopóty was nie minie.

Widać było, że to ważne wydarzenie w klasztorze. Już po śniadaniu zaczęli się zjawiać kupcy, a było ich znaczniej więcej niż w poprzednie dni. Handel odbywał się już nie tylko między kupcami, a kapłanami, ale często pomiędzy samymi sprzedawcami. Około południa, tuż przed walką finałową, w tłumie kupców wypatrzyliśmy też Jaromira. Muszę powiedzieć, że długo wystawiał na próbę naszą cierpliwość i wiarę w jego chęć uratowania nas z tego potwornego miejsca. Jaromir wypatrzył nas i skinął głośno mówiąc. - Chłopcze - zwrócił się do Kejna. - Pomóż mi zapakować koce, które właśnie zakupiłem. Kejn poszedł pomagać kupcowi, po czym wrócił do nas i oznajmił
- Po zmierzchu, kiedy pojawi się ogień, mamy udać się do wozu Jaromira i ukryć się w skrzyniach. Wtedy nas wywiezie.

Osobiście nie byłem zainteresowany walką finałową, dla mnie w finale powinien znaleźć się Kejn, bądź Dalinar. Znudzony, obserwowałem więc okolicę. Faktycznie dookoła było znacznie więcej rycerzy oraz zbrojnych, którzy znacznie bardziej ochoczo sięgali po kufle z piwem i karafki z winem. Miejscami zdarzały się nawet przepychanki, ale prawdopodobnie ich zwierzchnicy tłumili konflikty w zarodku. Po walce plac zaczął szybko pustoszeć, część mniej znakomitych gości, zwyczajnie opuszczała mury klasztoru, a ci ważniejsi zapraszani byli zapewne na ucztę na wysoki zamek.

Zeszliśmy do studni, ale już tylko symulowaliśmy naszą pracę. Czekaliśmy na zmrok i sygnał do ucieczki. Po zmroku wyszliśmy ze studni i ładowaliśmy urobek do taczek, aby mieć możliwość jak najszybciej dostać się do wozu.

Może godzinę po zmierzchu usłyszeliśmy rytmiczne bicie dzwonu. I w noc popłynął krzyk pełen przerażenia - Pożar Pożar! - Na palcu nagle zrobiło się ogromne zamieszanie. Kapłani biegali i nawoływali „Do wiader, dajcie wodę.” Naszym oczom na początku ujawniła się łuna, aby po chwilę zamienić się w wysoko trzaskające płomienie bijące z dachu niskiego zamku. Płomienie łapczywie pożerały coraz większe połacie dachu. Korzystając z zamieszania, ruszyliśmy w kierunku wozu Jaromira. Igo po drodze skręcił tylko po pakunek, ukryty wśród krzaków. Wskoczyliśmy na jego wóz i spiesznie ukryliśmy się, w przygotowanych skrzyniach, naciągając na siebie koce zakupione tego dnia. Poczułem gwałtowne szarpnięcie, kiedy wóz ruszył i donośny krzyk Jaromira – Heja! Heja! – zachęcał konie do szybszego kroku.

W pewnej chwili poczułem gwałtowne szarpnięcie, łoskot, rżenie konia i donośne przekleństwa Jaromira. Ciekawość wygrała, ze strachem wychyliłem się spod koców i moim oczom ukazał się przerażający widok. Ogień rozprzestrzenił się błyskawicznie i nim dojechaliśmy do bramy, część płonącego dachu runęła na kramy nieprzygotowanych do odjazdu jeszcze kupców. Nasz koń stawał dęba, widząc przed sobą palące się krokwie, które spadły z góry. Kupcy biegali w panice, a część koni wydostała się ze stajni i bez ładu i składu biegały w panice po dziedzińcu, tratując tych, którzy mieli pecha i znaleźli się na ich drodze.

Nagle za sobą usłyszeliśmy krzyk - Brać ich! To oni! - nie wiadomo było kto woła i kogo chcą powstrzymać. Jaromir usiłował opanować konia, który raz po raz stawał dęba przed płomieniami na swej drodze.

To co wydarzyło się później, znałem tylko z opowieści braci. Lecz dzięki medytacji, zdołałem sobie sam przypomnieć te sceny i zgadzały się z opisem moich braci. W pewnym momencie poczułem gwałtowne wibracje medalionu, a jego przyjemny dotyk, powoli zamieniał się w niewyobrażalny wręcz chłód. Coś kazało mi wstać. Wszystko trwało może z dwie, trzy sekundy, ale dla mnie jakby czas się zatrzymał. Przeraził mnie mój własny krzyk bólu, nie wiedziałem, że z dziecięcego gardła może wydobyć się tak żałosny, a zarazem donośny krzyk. Stałem tam napięty jak struna i w te dwie sekundy zarejestrowałem więcej niż mógłbym dostrzec przez minutę obserwacji. Dokładnie widziałem Jaromira walczącego z koniem, uniesione koce, spod których wszystko obserwowali moi bracia. Jak i gigantyczne straty jakie poczynił błyskawicznie rozprzestrzeniający się pożar. Widziałem stratowanych kupców, stojące przed barakami dzieci z rozdziawionymi buziami. A w następnej chwili pasma ognia lecące z każdej strony w moim kierunku. Tu tracę przytomność i urywają się wspomnienia.

Bracia wspomnieli potem, że usłyszeli mój krzyk i sekundę po tym otaczające nas płomienie zostały zassane przez moją pierś, niczym kurz wciągnięty przez trąbę powietrzną, a ja upadłem między skrzynie. Jaromir nie tracił czasu i gdy tylko płomienie zniknęły, a koń przestał się szarpać, ruszył gwałtownie przed siebie. Nie wiem ile jechaliśmy, ale kiedy obudziłem się, paliła mnie cała klatka piersiowa, a wokoło stali moi bracia, z troską w głosie pytając jak się czuję i co się stało.
- Nie wiem - odpowiedziałem jęcząc z bólu.
Jaromir słabym głosem powiedział do Igo - W tym kufrze jest pergamin i przybory do pisania. Wyciągnij go.
Igo pośpiesznie wykonał polecenie. - Daj mi to – powiedział – i trzymaj pochodnię. Igo spełnił jego prośbę i Jaromir pospiesznie zaczął coś pisać - Wyciągnij pieczęć i wosk. Jest tutaj w tym kufrze. Pod tekstem postawił pieczęć, dał pergamin Igo i z łoskotem spadł z kozła. W tym momencie zauważyliśmy, że z jego pleców sterczą dwa krótkie bełty. Jaromir próbował się podnieść, lecz nie dawał rady.
- Posadźcie mnie – wystękał. Bracia ruszyli mu z pomocą, a ja tylko przyglądałem się temu, zmagając się z własnym bólem.
- Czy możemy Ci jakoś pomóc? – zapytał Kejn.
Lecz Jaromir, jakby nie słysząc pytania, rozpoczął monolog.
- Musicie odnaleźć Vernira. Ruszycie na północ tym szlakiem. Przy wielkim, uschniętym i samotnym dębie musicie skręcić na wschód. Wiecie gdzie jest wschód prawda? Uczyłem was tego – uśmiechnął się słabo.
- Dojdziecie wtedy wąską ścieżką do malej polany, a tam znajdziecie rzekę. Pamiętajcie, musicie iść wzdłuż tej rzeki zgodnie z jej biegiem, cały czas w kierunku zachodnim. Po siedmiu dniach dojdziecie do wioski. Nazywa się Biała Osada. Tam znajdziecie Vernira. Poproście go o pomoc i dajcie mu ten list.
Z jego ust zaczęła toczyć się krew, a jego wzrok stawał się mętny.
- Bełty były chyba zatrute – wyszeptał, a coraz większe stróżki krwi płynęły po jego brodzie.
Leżąc na wozie zapytałem - Jak nazywał się brat mojego ojca?! - Widząc, że moja szansa na dotarcie do tej informacji gaśnie jak płomień wypalającej się świecy, uniesionym głosem krzyknąłem - Jego imię!
- Młody wyluzuj – skarcił mnie Kejn.
- Co, co - bełkotał już prawie Jaromir. - Vernir - wyszeptał - On wam pomoże.
Smutnym wzrokiem popatrzał na nas wszystkich, zakasłał ostatni raz i skonał.

Wspominałem Ci już wcześniej, że wielu postrzegało go jako sługę, a ja w sercu mam go jako najdzielniejszego bohatera. Myślę drogi mistrzu, że właśnie wyjaśniło się dlaczego. I dlatego, też tak mi wstyd przez moje dziecięce oceny. Ale nawet z tak bolesnej historii człowiek mądry wyciąga naukę.

„Dostrzegać swoje błędy – to inteligencja. Przyznawać się do nich – to pokora. Więcej ich nie popełniać – to mądrość.”

Uznaliśmy, że nie ma czasu na pochówek Jaromira, jako że nie wiedzieliśmy jak daleko jesteśmy od klasztoru. Postanowiliśmy złożyć ciało Jaromira na wozie i czym prędzej się oddalić i jeśli los da, pochować go godnie w bezpieczniejszym miejscu. Z trudem wnieśliśmy jego ciało na wóz. Igo chwycił za lejce i ruszył do przodu. Kejn w tym czasie myszkował po wozie, szukając czegoś co może przydać nam się w nadchodzących dniach. Po przejrzeniu skrzyń, znaleźliśmy nowe ubrania, o które zadbał Jaromir, buty, ciepłe płaszcze. Jedzenia niestety nie było zbyt wiele. Widocznie Jaromir planował krótką podróż na wozie. Biedak nie przewidział, że opłaci nasz ratunek śmiercią. Dobrze, że Igo zadbał też o zapasy, lecz wiedzieliśmy, że na planowaną podróż nam tego nie starczy. Beż żadnych oporów, wiedzeni chęcią przetrwania, przeszukaliśmy zwłoki Jaromira. Okazało się, że miał sztylet, krótki miecz i mały mieszek z monetami. Kejn zabrał sztylet i mieszek, a Dalinar ochoczo sięgnął po miecz, twierdząc, że on walczy najlepiej. Zabraliśmy też hubkę i krzesiwo. Znaleźliśmy też naszkicowaną mapę, która nic nam nie mówiła.

Szkic rejonu Karabak - mapa znaleziona w bagażu Jaromira

Igo ni stąd ni zowąd zadał pytanie - Poświęciłeś swój amulet, by nas ratować?
- Nawet nie wiem co się stało, nic nie pamiętam - odpowiedziałem.
- Zainteresowało mnie to, bo wyglądało jak jakaś magia – odparł Igo.
Wszyscy pochyliliśmy się nad mapą, ale jakbyśmy nie patrzeli, nie potrafiliśmy określić na niej naszego położenia. Mimo mroku i zmęczenia, strach przed pościgiem nie pozwolił nam się zatrzymać. Igo powoli prowadził, a my oddalaliśmy się od miejsca, które ostatniej nocy ukazało swoje prawdziwe, skrzętnie ukrywane oblicze. Po kilku godzinach jazdy, naszym oczom ukazał się gigantyczny dąb, którego uschłe konary, niczym pazury, rozpościerały się nad traktem, czekając tylko, by pochwycić nieostrożnego wędrowca. Wyobraźnia i strach podpowiadały mi takie obrazy. Na szczęście był to tylko zwykły, choć faktycznie ogromny, dąb.

Z wielki bólem zdecydowaliśmy, że nie mamy czasu na godny pochówek Jaromira, wozem wjechaliśmy w krzaki. Wyprzęgliśmy konia i obładowali tobołkiem z najpotrzebniejszymi rzeczami. Nasze stare rzeczy owinęliśmy w jeden z koców i cisnęliśmy głęboko w las. Po czym ruszyliśmy wąską ścieżką na wschód. Postanowiliśmy iść tak długo, dopóty nie wypali się jedna pochodnia. Ścieżka była tak mała, że nawet przy świetle pochodni, poruszaliśmy się bardzo wolno. Kiedy jej światło powoli zaczęło niknąć, daliśmy za wygraną i postanowiliśmy odpocząć. Z zebranych koców zrobiliśmy legowisko i przytuleni do siebie, aby ogrzać się jak najbardziej, pogrążyliśmy się w głębokim, po tak wyczerpującym dniu, śnie.

Obudziło nas słońce. Dalinar przytomnie zauważył, że musimy ograniczać się z jedzeniem i tego poranka zadowoliliśmy się jedynie pajdą suchego chleba oraz skromnymi łykami wody z bukłaka. Niestety po kilku godzinach, pragnienie wywołane pożarem i dymem, dawało się we znaki i mimo usilnych chęci, wypiliśmy całą wodę z dwóch bukłaków. Po kolejnych dwóch godzinach, usłyszeliśmy szum rzeki. W końcu ścieżka dotarła do rzeki i tam rozwidlała się na dwa kierunki. Jeden, w górę biegu rzeki na wschód, a drugi z biegiem rzeki w kierunku zachodnim. Według instrukcji zmarłego Jaromira, udaliśmy się ścieżką prowadzącą z jej biegiem. Igo napełnił bukłaki, a ja namoczyłem sobie koszulę zimną wodą i poczułem natychmiast ulgę na swoim sparzonym ciele.

Wędrowaliśmy, a za radą Igo, podzieliliśmy jedzenie na porcje. Podzielone porcje na siedem dni, wyglądały mizernie. Ale wszyscy zgodziliśmy się, że mając wody pod dostatkiem, jakoś damy radę. Tej nocy udało nam się rozpalić ognisko. Nie przypuszczałem, że może to być takie trudne. W rodzinnym domu zawsze to służba rozpalała w naszych kominkach. Jeszcze większa radość z rozpalonego ogniska przyszła w momencie, kiedy w nocy usłyszeliśmy nie tak odległe wycie wilków. Od tego momentu, przed każdym wieczorem, naszym priorytetem było zebranie odpowiedniej ilości opału, tak żeby starczyło na całą noc. Nasze optymistyczne podejście do racjonowania żywności, szybko zweryfikowała rzeczywistość. Piątego dnia zostaliśmy bez jedzenia. A i tak od czterech dni nieustanie byliśmy głodni.

Szóstego dnia głód był już nie do zniesienia, zmęczeni nieustannym marszem, postanowiliśmy zapolować na ryby. Każdy z nas, z naostrzonym patykiem, stanął w rzecze i raz za razem próbował upolować rybę. Nogi drętwiały nam od lodowatej górskiej rzeki, wargi zsiniały, a zęby wygrywały melodię, szczękając o siebie raz po raz. Kiedy zimno zmusiło nas do opuszczenia rzeki, nasz połów był mizerny. Złapaliśmy cztery ryby. Nieporadnie wypatroszyliśmy je, oczyścili z łusek i z zapałem piekliśmy nad ogniskiem. Dziś pewnie nawet bym na taką potrawę nie spojrzał, lecz tamtego dnia było to niczym uczta godna króla.

Z pełnymi brzuchami i wiarą, że jednak nam się powiedzie, ruszyliśmy dalej. W połowie dnia ścieżka, którą podążaliśmy, zdecydowanie się poszerzyła, a z prawej strony dochodziła do niej druga, równie szeroka. Było widać, że znacznie częściej pojawiali się na niej konni, widocznych było wiele śladów podków. Po kolejnych dwóch godzinach, las zaczął się przerzedzać, a w oddali zobaczyliśmy jakieś budynki.

Ale resztę opiszę Ci w następnym liście, pogoda się uspokoiła, a słońce wstaje zza gór. Czas ruszać w drogę.



...

III

Tajemnica Białej Osady i opowieść Vernira

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Lata 213-215 po Zaćmieniu. Rejon Karabaku. Biała Osada, leżąca na przełęczach Białej Rzeki.


Wczorajszego dnia pogoda była łaskawa, nadrobiłem sporo drogi. Niższe partie gór nie stanowią już dla mnie takiego wyzwania, choć pamiętam o tym, że:

„Ktoś kto lekceważy potęgę przyrody, jest zwyczajnie głupcem.”

Dlatego też nie śpieszę się nadmiernie i uważnie stawiam kroki. U podnóża wysokich gór łatwo o tej porze roku o lawinę. A i zbyt wcześnie obudzony niedźwiedź, byłby niemiłą niespodzianką. Dlatego nie tracę czujności. Nastał kolejny, pogodny ranek, więc odnowię swoją więź z Ki-shak i napiszę kilka zdań do Ciebie.

Ruszyliśmy przed siebie z nadzieją, że docieramy do celu swojej podróży, a po jakimś czasie ścieżka zamieniła się w kiepskiej jakości trakt, do którego z lewej strony dochodziła kolejna odnoga, znacznie szersza, niż mijana uprzednio. Widać było ślady kół wozu. Wkraczaliśmy na jakiś mocniej uczęszczany szlak. Z kroku na krok majaczące na horyzoncie budynki rosły i niedługo po tym rozpoznaliśmy, że jednym z budynków jest młyn. W końcu jesteśmy u celu, pomyślałem, a na myśl o przyzwoitym jedzeniu, aż ślina napłynęła mi do ust. Nawet w klasztorze nigdy nie byłem tak głodny.

Koło młyna stał wóz i kręciło się kilka osób. Dalinar zadecydował, żeby nie iść razem, a Igo zadeklarował, że pójdzie wybadać otoczenie. Z oddali obserwowaliśmy, jak Igo podchodzi do jednego z mężczyzn i zaczyna rozmowę. Oczekiwaliśmy z niecierpliwością. Po krótkiej chwili, rosły mężczyzna, z którym rozmawiał Igo, kiwnął w naszym kierunku, zachęcając abyśmy podeszli. Igo nie dawał jakichś znaków, żeby tego nie robić, więc ruszyliśmy przed siebie. Powolnym krokiem Igo szedł w naszym kierunku. Zatrzymał nas w pewnej odległości od młyna. Do naszych nosów dobiegł zapach strawy. Żołądek wywinął mi kozła. Igo zapytał.
- Co robimy? Zaprosił nas do środka.
- Kupimy od niego chleb – wypalił Dalinar.
Po krótkiej dyskusji ustaliliśmy wersję wydarzeń, które doprowadziły do sytuacji, w której się znaleźliśmy i postanowiliśmy skorzystać z gościny.

Kiedy podeszliśmy, naszym oczom ukazał się wysoki, może nawet dwumetrowy mężczyzna, o postawnej budowie ciała. Jego ubiór pokryty był od stóp do głowy mąką.
- Czy możemy tu przenocować ? - Zapytał Igo.
- Oczywiście dzieci, zapraszam. Harold-młynarz jestem. - Jego głos był miły i przyjazny, niepasujący trochę do tak rosłego mężczyzny.
- Konia zaprowadźcie do stajni. Pewnie głodni jesteście? Żona coś ugotuje. A gdzie zgubiliście wóz?
- A mieliśmy przygodę – zaczął Igo.
- Koło pękło - wtrącił szybko Kejn. - I musieliśmy go porzucić, a nie mieliśmy siły go naprawić.

Harold zaprosił nas do izby. Pod piecem wesoło trzaskał ogień, było ciepło, przytulnie, a w powietrzu unosił się bajeczny zapach jedzenia. Kiedy weszliśmy do izby, od pieca obróciła się kobieta o miłym spojrzeniu.
- Nieszczęścia wy moje, co wy tu robicie sami na trakcie? Siadajcie, siadajcie – wskazała ręką ławę przy stole.
- Kobieto podaj ciepłej strawy. Widzisz, że strudzeni i głodni – ponaglał młynarz.
Zaraz potem kobieta położyła przed nami miski pełne parującej, pachnącej zupy, w której pływały solidne kawałki mięsa. Zaczęliśmy jeść łapczywie i jedliśmy bez słowa, aż nasze miski były zupełnie puste. Ostatni taki posiłek jedliśmy chyba w rodzinnym domu. Podziękowaliśmy najlepiej jak potrafiliśmy, a kobieta, z uśmiechem na twarzy, dolała każdemu z nas po kolejnej chochli zupy. Oczywiście pochłonęliśmy także dolewkę. Po ciele rozpływało się cudowne ciepło, a powieki zaczęły mi mocno ciążyć.

Młynarz czekał cierpliwie, aż zjemy, po czym zapytał:
- No dobra chłopaki, co wy tu tak naprawdę robicie?
- Podróżujemy do Białej Osady – zgodnie z prawdą odpowiedział Kejn. - W dobrym kierunku zmierzamy?
- W dobrym – odpowiedział Harold. - To dzień drogi stąd, odpoczniecie dziś u mnie, a jutro was tam zabiorę wozem. Wybieram się tam rano z mąką. A dlaczego tam zmierzacie? - nie ustępował.
- Rodzice zapadli na chorobę i już nie mogą się nami opiekować, wyruszyliśmy zatem do stryja – odpowiedział Igo.
- A jak zwie się wasz stryjek? Bo chyba nie dosłyszałem.
- Vernir – odpowiedział Dalinar.
- Vernir powiadacie? Dawno nie słyszałem tego imienia. Pomogę wam go odszukać. Muszę przyznać, że mieliście dużo szczęścia, że bezpiecznie dotarliście aż tutaj. To niebezpieczne tereny, opanowane przez łowców niewolników. Świat stał się bardzo brutalny, może jeszcze się o tym nie przekonaliście, ale niestety wszystko przed wami. A co do Vernira, zaskoczyliście mnie. On od lat nie używa tego imienia. Teraz mianuje się Ragn i jest sołtysem Białej Osady. Jutro się z nim spotkacie. I proszę was, we wsi używajcie tego właśnie imienia.

Mimo wczesnej pory, udaliśmy się na spoczynek i momentalnie zasnęliśmy. Rano obudził nas pogodny głos gospodyni.
- Wstawać, wstawać. Musicie zjeść śniadanie przed podróżą. Zapraszam do stołu.
Nie trzeba było nas długo namawiać. Szybko pozbieraliśmy się i zasiedliśmy przy stole. Śniadanie było równie obfite co smaczne. Zajadaliśmy pajdy świeżego chleba, które moczyliśmy w zupie, która pozostała z wczorajszego obiadu. Po chwili do kuchni wszedł Harold z trójką chłopaków, w wieku kilkunastu lat.
- Czas się zbierać. Przywiążcie swojego konia do wozu i siadajcie.
Jeszcze raz podziękowaliśmy gospodyni za strawę, pożegnaliśmy się i zasiedliśmy na workach z mąką. Podróżowaliśmy w milczeniu, a po pewnym czasie okolica zaczęła się zmieniać. Zaczęły pojawiać się pola uprawne, a chwilę potem pierwsze, mocno rozproszone gospodarstwa. Po pewnym czasie zobaczyliśmy większe skupisko domów, a obok na wzgórzu ruiny zamku. Młynarz skwitował – Dojeżdżamy.

Wioska kiedyś musiała być dobrze chroniona, bo wokół niej rozciągały się resztki grubego, obronnego muru. W centralnym punkcie stała dosyć duża karczma. Nad drzwiami, na wietrze bujał się szyld „Karczma pod Dębem”, a niedaleko stał zupełnie niepasujący, duży murowany dom. Jego ściany były pokryte białą farbą. Kiedyś na pewno prezentował się wspaniale, lecz teraz farba była mocno pociemniała, a gdzieniegdzie odchodziła, ukazując kamień. Lecz i tak dom prezentował się na tle chałup okazale. Przejechaliśmy obok kuźni, gdzie brodaty krasnolud z zapałem wykuwał podkowy. Przed karczmą stało kilka wozów, widać szlak, który przebiegał przez osadę był całkiem ruchliwy.
- No cóż, jesteśmy na miejscu chłopaki. Chodźcie za mną, zaprowadzę was do Ragna.
Zaprowadził nas pod drzwi białego domu i zapukał. Drzwi otworzył mężczyzna w średnim wieku, chwilę rozmawiali po cichu. Harold dał znać ręką, abyśmy poczekali i wszedł do środka. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy przed drzwiami. Po kilku minutach drzwi otworzyły się i młynarz podszedł do nas z mężczyzną, z którym wszedł do budynku.
- Witajcie - odezwał się nieznajomy. - Jestem Ragn, podobno mnie szukacie. Dziękuję Ci Haroldzie, widzimy się za dwa dni. A wy przywiążcie swojego rumaka i wejdźcie do środka.
Kiedy młynarz odchodził, podziękowaliśmy mu i Kejn chciał wcisnąć mu w dłoń kilka srebrnych monet w podzięce.
- Nie mamy dużo, ale chcieliśmy się odpłacić za posiłek.
Harold uśmiechnął się dobrotliwie i powiedział – Zatrzymajcie, wam się bardziej przydadzą.
- Zapraszam – Sołtys wskazał ręką drzwi.
- Niech poda swoje wcześniejsze imię – powiedział Kejn.
Igo wyciągnął pergamin i podał go Ragnowi - To chyba jest adresowane do Ciebie. Myślę, że wyjaśni sytuację.
Kejn upierał się przy swoim - Nie wejdę, jeśli nie poda swojego imienia.
- Uspokój się – zganił go Igo.
- Jestem spokojny, ale szliśmy tu siedem dni.
Ignorując Kejna, weszliśmy do środka.

Naszym oczom ukazał się całkiem obszerny pokój z kominkiem. Ragn wskazał na krzesła przy stole, zachęcając nas, abyśmy usiedli. Skorzystaliśmy z zaproszenia. Spokojnymi ruchami nabił fajkę, odpalił kawałkiem drzewa wyciągniętym z kominka i rozsiadł się na bujanym fotelu.
- Słyszałem, że szukacie Vernira – powiedział wypuszczając kłęby dymu. - Skąd znacie moje imię?
- Od Jaromira - odpowiedzieliśmy prawie równocześnie - Naszego opiekuna.
Ragn rozwinął list, który wręczył mu Igo, czytał w skupieniu i po chwili rzekł:
- Hm rozumiem, to wszystko wyjaśnia.
- Dla nas nic nie wyjaśnia - przegadywaliśmy się jeden przez drugiego.
- Ty wiesz już coś o nas, a my nadal nic o Tobie – powiedział Igo.
Ragn jakby zignorował nasze słowa i ciągnął dalej - Faktycznie znałem Jaromira. Rozumiem, że nie żyje.
Mimo naszych próśb o wyjaśnienia Ragn ignorował je.
- Zapamiętajcie. Nigdy nie używajcie mojego starego imienia. Jestem Ragn, sołtys Białej Osady. I opiekuję się tym miejscem. Jak się zwiecie?
Przedstawiliśmy się po kolei.
- Daliran de Vries.
- Gniewomir de Vries.
- Igo de Vries.
- Kejn de Vries.
- Miło mi was poznać. Rozumiem, że nie macie się gdzie podziać. Jaromir w liście napisał mi tylko, że powierza was mojej opiece i że jesteście synami Roberta de Vries. Zamieszkacie tu. Będziecie tu bezpieczni. Na terenie wioski funkcjonuje ochronka, do której przygarniamy czasem sieroty. Przed wami długa droga, ale ja wam wszystko wyjaśnię, zwyczajnie musicie mi zaufać. Upraszam was, abyście zwracali się do mnie Ragn, nawet gdy jesteśmy sami. Kiedyś byłem wędrownym rycerzem, lecz to było dawno. Porzuciłem to imię i tamto życie. Kiedyś, gdy będziecie starsi, wszystko wam wyjaśnię. Postaram się wychować was jak własnych synów, a potem, cóż, wasza wola jaka drogę obierzecie. Na ten moment w końcu jesteście bezpieczni. Co wy na to? Zostajecie tu, czy może macie inne plany?
- Zostaniemy parę dni, a później się zobaczy – odpowiedział Dalinar.
- Naszą wioskę odwiedza wielu podróżników, awanturników, kupców. Zazwyczaj zatrzymują się w gospodzie, to często nieciekawe typy. Nie zaglądajcie tam dla waszego dobra, to nie miejsce dla dzieci. Póki co znajdę dla was miejsce w ochronce siostry Celesty i Eugenii – a widząc nasze przerażenie, dodał – spokojnie, to nie siostry zakonne.
- Zapewne widzieliście ruiny zamku - kontynuował - To forteca Manmar, nazywana tak od rodziny, która władała tymi włościami dawno temu. Ochronka znajduje się w dawnym budynku służby. Zgaduję, że skoro jesteście synami Roberta, odebraliście solidne wykształcenie odpowiednie dla swego wieku. Cóż, postaramy się rozwinąć jakoś wasze zainteresowania, a ja postaram się wychować was jak najlepiej potrafię. Jakoś to będzie. Dziś nie mam więcej czasu, ale możecie mi zadać jakieś pytania, bo pewno macie ich sporo.
- A i jeszcze jedno – dodał – nie używajcie tu nigdy swojego rodowego nazwiska. W razie pytań jesteście dziećmi kupca, który po prostu zginął na szlaku, a ja przygarnąłem was do ochronki.
- Czy nasz ojciec mógł mieć wrogów? – zapytał zdziwiony Igo.
- Myślę, że tak, ale nie wiem czy uda mi się kiedykolwiek ustalić jakich. Wiecie Mar-Margot i Biała Osada nie są od siebie aż tak daleko.
Brat mojego ojca chodził mi po głowie od lat, zamieniał się w moją małą obsesję, więc zapytałem:
- Czy wiesz gdzie odnajdę brat Roberta? Jaromir twierdził, że udzielisz mi odpowiedzi.
Ragn wyglądał na zaskoczonego - A dlaczego go szukasz i skąd pomysł, że mogę Ci pomóc?
- Szukam go dlatego, że moja matka sobie tego życzyła, a pytam Ciebie, bo Jaromir wskazał właśnie na Ciebie.
- Postaram się czegoś dowiedzieć, ale to potrwa, a na ten czas nie jestem wstanie Ci pomóc.
Ragn zaprowadził nas do ochronki, gdzie powitały nas dwie starsze kobiety, które opiekowały się tym miejscem. Dostaliśmy osobny pokój, który, po drobnych porządkach, można było uznać za całkiem przytulny. Ochronka pełniła też rolę szkoły dla dzieci tutejszych gospodarzy.

I tak też rozpoczął się nowy etap naszego życia. Z czasem dowiedzieliśmy się, że Biała Osada to wolna miejscowość, która nie podlega żadnemu władyce. Ragn, można powiedzieć, jednoosobowo zarządzał tymi ziemiami. Rozstrzygał spory między mieszkańcami, a kiedy trzeba było organizował zbrojną pomoc. Żył prawdopodobnie z podatków, które nałożone były na gospodarstwa oraz działającą w wiosce gospodę, która, jako że stała na dosyć uczęszczanym szlaku, zapewne przynosiła solidne dochody. Mimo że nieoficjalnie, czasem można było odnieść wrażenie, że Markus, kowal z tutejszej kuźni, był jego prawą ręką i zaufanym przyjacielem. Gospodę prowadził niejaki Ian, a z osób wyróżniających się z osady należy wspomnieć jeszcze dwóch najemników, opłacanych przez Ragna. Byli to Taurus i Norman i dbali o to, aby przyjezdnym do wioski, jeden kufel piwa, czy butelka gorzałki, zbytnio nie pozwoliła szaleć. Dopytywaliśmy o podniszczony budynek, który kiedyś mógł być niewielką kapliczką, lecz nie było w nim żadnych symboli potwierdzających, że mogło to być miejsce kultu.
- Tak, to była w odległych czasach kaplica dawno zapomnianego bóstwa, które teraz wyznaje już naprawdę niewielka grupa ludzi. Nazywano go Dagerrod i był bóstwem wiedzy i opiekunem pustelników. Nie dzielcie się tą wiedzą z nikim, bo to stara wiara, której wyznawanie jest obecnie zakazane – powiedział nam Ragn.

Ragn czasami zabierał nas na objazd po włościach i to wtedy też dowiadywaliśmy się dużo na temat regionu w którym się znajdowaliśmy. Właśnie wtedy miał najwięcej czasu, by odpowiadać na pytania, które nas nurtowały. Często wprawdzie zbywał nasze odpowiedzi stwierdzeniem, że jeszcze mamy na taką wiedzę czas, ale świadomość dostatku w jakim żyliśmy w rodzinnym domu, a potem naszej izolacji w klasztorze, skłaniała go czasem do ukazania nam niebezpiecznych stron życia. I tak dowiedzieliśmy się o tym jak popularne jest niewolnictwo w całym imperium Delidii, że właściciel mógł traktować niewolnika jak przedmiot i zrobić z nim wszystko. Dowiedzieliśmy się trochę o pogromie i ucieczce elfów z tych ziem. I tak jak elfy były pogardzane i prześladowane, to dla odmiany krasnoludy były szanowanym ludem, z którym często robiono interesy. Przynajmniej w Karabaku. Działo się to dzięki ich niebywałej biegłości w wydobywaniu kryształów Amuru, jak i drogocennych kamieni i złota.

Po około trzech miesiącach Ragn oznajmił, że zabiera nas do Grahama - Jeszcze go nie poznaliście. To mój stary przyjaciel. Mieszka w jednym z najdalszych domów w Białej Osadzie, a jako że mam do niego pewną sprawę, wykorzystam to, abyście lepiej poznali okolicę.
Ucieszyliśmy się niezmiernie, bo każda taka wyprawa to była szansa na dłuższe spędzenie czasu z Ragnem i na spokojne rozmowy, kiedy to nie był zajęty sprawami wioski. Kiedy nazajutrz o świcie wyjechaliśmy i zostawiliśmy za sobą zabudowania wioski, Ragn powiedział – Słuchajcie. Widzę, że często kręcicie się w okolicach karczmy. Rozumiem, że jesteście ciekawi świata i ludzi, lecz uważajcie, ponieważ zdarzały się już tam burdy. I muszę wam coś powiedzieć, choć nie wiem czy powinienem... Uważajcie na to co mówicie przy Ianie.
- Masz z nim jakiś konflikt? - dopytywał Igo.
- Wiecie, łączą nas wspólne interesy. Ale to dziwny typ. Przybył tu kilka lat temu i kupił tą gospodę. Czasami kręcą się przy nim podejrzani ludzie. Po prostu uważajcie co przy nim mówicie, bo nie wiem czy przypadkiem dla kogoś nie pracuje.
- A opowiedz nam o Grahamie – dopytywał Kejn.
- Graham to rolnik, który osiadł tu dawno temu, tak samo jak Harold młynarz. Wiecie, ja kiedyś służyłem w wojsku. Byłem wędrownym rycerzem bez włości, a Graham był moim towarzyszem broni. Osiedlił się tu razem ze mną ładny kawałek czasu temu. Założył rodzinę, został rolnikiem i obecnie ma dziesięciu synów. Jego pierwsza żona zmarła w połogu, a z drugą żoną, Rothildą, mają czwórkę dzieci. Wszyscy pracują na famie i mają sporo pracy.
Korzystając ze wspólnego czasu, zadawaliśmy mnóstwo pytań. Igo dopytywał jak został sołtysem. Dowiedzieliśmy się, że ziemie te wygrał w kości. Przy tej krótkiej wymianie zdań, doszło do nas, że nasz ojciec był właścicielem kilku wiosek i zapytaliśmy Ragna, czy może wie, co się z nimi stało.
- Wiecie, Mar-Margot jest kawałek stąd i niestety niewiele wieści trafia do moich uszu. Lecz czasami tam bywam i postaram się czegoś dowiedzieć, lecz w obecnej sytuacji muszę być bardzo ostrożny, by nie wzbudzać podejrzeń.
Rozgorzała dyskusja na temat tego, że cały pożar naszego domu, z perspektywy czasu, to mogło być podpalenie. Wszak powinniśmy zostać prawowitymi właścicielami dóbr po ojcu. Miał kilka tartaków, młyny, wioski. Do czasu osiągnięcia pełnoletności, mógł opiekować się nami Jaromir, lecz z jakiegoś powodu musiał wykraść nas z sierocińca, jak złodziej, co przypłacił życiem. Posłał nas do osoby, która ukrywa się pod wymyślonym imieniem. Dyskutowaliśmy w na ten temat w drodze do Grahama.
- Cóż jest wiele tajemnic, które będę starał się wam wyjawić, lecz nie wszystko naraz – odezwał się Ragn.
- To wszystko jakoś nie pasuje – rozumował Igo – Powinniśmy być właścicielami majątku, a kiedy trafiliśmy do ciotki, traktowała nas jakbyśmy nic nie mieli. To wszystko wygląda tak, jakby jakaś siła czyhała na nas lub na majątek ojca.
- Dlatego też cały czas proszę, abyście trzymali swoje pochodzenie w tajemnicy - skwitował Ragn.
- Takimi słowami też sugerujesz, że coś na nas czyha, dlatego pytamy skąd masz takie podejrzenia - nie odpuszczał Igo.
Widzisz drogi mistrzu. Gdyby ojciec nie chciał nas tak bardzo chronić przed światem zewnętrznym i podzielił się wiedzą na temat pewnych sekretów, może bylibyśmy lepiej przygotowani i nie znaleźlibyśmy się w tak trudnych i zagmatwanych sytuacjach. Miałeś rację mówiąc:

„Zło na świecie płynie niemal zawsze z niewiedzy.”

- Z tego co wiem, powinniście być prawowitymi spadkobiercami po Robercie, dlatego też zalecam ostrożność, bo ta sprawa jest mocno podejrzana. Lecz nie wiem jak była rozpatrywana i dlaczego trafiliście do sierocińca po śmierci rodziców. Potrzebuję czasu, aby zorientować się jak się mają sprawy w mieście, a niestety, jak już wspomniałem, nie bywam tam zbyt często.

W trakcie rozmowy podróż minęła szybko i w końcu dojechaliśmy do domu Grahama. Na przywitanie wyszedł do nas największy człowiek jakiego widziałem w życiu i nie były to moje dziecięce urojenia. Chłop miał dobre dwa i pół metra wzrostu. W parze ze wzrostem szła szerokość w barach i ogromne mięśnie. Krok za nim kroczyła jego żona. Nie wiem gdzie się dobrali, ale w jednym miejscu zobaczyłem najwyższego mężczyznę i najwyższą kobietę jaką kiedykolwiek widziałem.
Ragn przedstawił nas, a Graham swoją liczną rodzinę. Jego dorośli synowie niewiele ustępowali mu posturą, ale żaden nie był tak wysoki jak on.
Szepnąłem do Igo - On to chyba konia dosiada jak kucyka.

Farma była ogromna. Świnie, krowy, kury i jak okiem sięgnąć pola. Nawet dla tak licznej rodziny, było co tu robić przez okrągły rok. Graham zaprowadził nas do domu, który też robił wrażenie. Grzech nazwać by to było kuchnią. Była to raczej sala biesiadna z wielkim stołem, który własnoręcznie wykonał Gragam, jak i większość mebli w tym domu. Specjalnie na tę okazje zabili świniaka, więc uczta zapowiadała się wyśmienicie.
Szybko zaprzyjaźniliśmy się z młodszymi dziećmi i kiedy starsi nadal siedzieli przy stole i popijali piwo, rozmawiając z Ragnem, my radośnie oddawaliśmy się zabawie. Kiedy kładliśmy się spać, biesiada trwała w najlepsze. Gdy obudziliśmy się rano, przekonaliśmy się, że biesiadnicy nie wylewali za kołnierz. Zarówno Ragn, Graham, jego żona oraz trójka najstarszych synów, pochrapywali z głowami wspartymi o stół. Psy wyjadały resztki, a wszędzie unosił się zapach alkoholu. Trzeba przyznać, że jak już się spotkali, to umieli się zabawić. Widząc to reszta synów Grahama oznajmiła ku naszej radości, że na pewno dziś nie wrócimy do Białej Osady, sądząc po stanie i ojca i sołtysa. Porwaliśmy resztki jedzenia ze stołu i wybiegliśmy na podwórze.
Z całej gromady do gustu przypadli nam najbardziej Will i Ron, pewnie dlatego, że byli podobnego wieku. I to właśnie z nimi udaliśmy się w las, aby bawić się w polowanie, a po południu w podchody. Zabawa trwała w najlepsze, kiedy nagle usłyszeliśmy głośny krzyk Willa – Aaaaaaaaaa! Pomocy! Ratunku!
Nie wiedząc co się stało, pobiegliśmy w kierunku krzyku. Kiedy dobiegliśmy do miejsca, z którego wydobywał się krzyk, naszym oczom ukazała się duża, głęboka na kilka metrów dziura, na dnie której z bólu zwijał się Will, trzymając się za nogę.
- Aaaaa! Moja noga! Złamałem nogę!

Dziura :)


Od razu zadeklarowałem, że pobiegnę po pomoc, a Dalinar wybrał się ze mną. Biegiem ruszyliśmy w kierunku domu, dwa kroki przed nami biegł Ron. Z głośnym krzykiem wbiegliśmy do gospodarstwa.
- Pomocy! Pomocy! Will spadł do dziury!
- Potrzebujemy liny i jakiejś pochodni! – krzyczałem.
Graham i Ragn zerwali się szybko. Gospodarz zakrzyknął na dwóch najstarszych synów, którzy zabrali solidny powróz i pochodnie. Ron ruszył biegiem w kierunku lasu, a my za nim. Po chwili stanęliśmy nad rozpadliną, na dnie której jęczał Will. Szybko przywiązali linę do drzewa i opuścili na dół. Graham chciał schodzić już po syna, ale gdy tylko podszedł na skraj rozpadliny, wszystko zaczęło się osuwać. Z dołu jęknął Will, który widocznie dostał spadającymi kamieniami.
- Ja tam mogę zejść - zadeklarował Kejn - Jestem lżejszy.
Kejn, przy pomocy liny, sprawnie zszedł na dół. Gdy był na dole, Graham zrzucił mu zapaloną pochodnię. Kejn podniósł ją i rozświetlił panujący na dole mrok. Okazało się, że tam gdzie ziemia się nie zawaliła, widniał korytarz – jakby jakiś podziemny tunel. Kejn wbił pochodnię w osypaną ziemię i ostrożnie zaczął badać nogę Willa.
- Ma złamaną nogę! - Z dołu zakrzyknął Kejn.
Pomógł mu wstać. Will kuśtykał na jednej nodze, wspierając się ciężko na Kejnie. Elf obwiązał wokół niego linę, położył go delikatnie plecami do osuwiska i polecił go wciągnąć. Graham pociągnął za linę i Will, w akompaniamencie krzyków bólu, został wciągnięty do góry. Zaabsorbowani wciąganiem Willa, nie zauważyliśmy, że Kejn zabrał pochodnię i zniknął w tunelu. Kiedy spojrzeliśmy na dół, z tunelu biło migoczące światło pochodni. Po sekundzie usłyszeliśmy krzyk Kejna
- Coś tu jest!
- Kejn! Wracaj do mnie! – krzyczał Ragn.
Ale dostrzegliśmy tylko, iż migające światło oddala się od krawędzi tunelu, więc Kejn szedł dalej.
Dosłownie po chwili światło zaczęło się przybliżać i z tunelu wyszedł elf.
- Co tam jest? – dopytywał Ragn.
- Niewiele – odkrzyknął z dołu Kejn - Tunel biegnie kilka metrów i kończy się ścianą.
- Zabierzcie Willa do domu - wydał polecenie Graham – Kejn, zostań na dole, schodzimy do ciebie.
- Ty zostajesz – powiedział do Rona Graham - Pilnuj liny.
Po chwili wszyscy udaliśmy się po osuwisku do Kejna.
- Chłopaki idziecie za mną i nie dotykamy niczego – mówił dziwnie podniecony Ragn – Ruszajmy.
Dosłownie po kilku metrach korytarz kończył się murem, ozdobionym kamienną płytą, z wyrzeźbionymi w dziwnym języku słowami. Pod słowami, w kamieniu, znajdowała się misternie wyrzeźbiona róża, z której spływała kropla krwi.

Symbol Zakonu Atolla


- Jak mogłem na to nie wpaść. Szukaliśmy cały czas w złym miejscu – powiedział Ragn do Grahama - Kamienna tablica mówiła prawdę. Musimy to sprawdzić.
- No to próbuj – odpowiedział Graham.
Vernir, zwany Ragnem, wypowiedział kilka słów w dziwnym języku. Minęło kilka sekund przejmującej ciszy, gdy nagle usłyszeliśmy jakieś dwa słowa wypowiedziane w tym samym języku, tak jakby sama tablica była autorem tych słów. Płyta zaczęła migotać w blasku pochodni, po czym znikła. Z naszych ust wydobyło się westchnienie zarówno zachwytu, jak i zaskoczenia. Ragn podniósł wyżej pochodnię i naszym oczom ukazała się sala. Ragn obrócił się do nas i szepnął – Cii. Niczego nie dotykajcie - ucinając nasze pytania.
Wszedł do środka pierwszy i zaczął rozświetlać pochodnie zatknięte w uchwyty na ścianach. Nie miałem wątpliwości, że byliśmy w jakiejś starej krypcie. Po drugiej stronie pomieszczenia znajdował się sarkofag, którego płytę zdobiła płaskorzeźba rycerza z mieczem w dłoni. Obok sarkofagu, na podłodze, stał duży, okuty, solidny kufer. Za Ragnem wszedł Graham. Vernir obrócił się do nas i powiedział:
- Chłopaki uklęknijcie i oddajcie hołd temu człowiekowi - Po czym sami uklękli.
Wykonaliśmy polecenie, a Kejn zapytał - Gdzie my jesteśmy? Co to za grobowiec?
- Jeszcze nie jesteśmy pewni, ale prawdopodobnie jest to jeden z ostatnich władców twierdzy Manmarr, której ruiny górują nad naszą osadą.
Ragn wstał, podszedł do kufra i otworzył go, a my z ciekawością zaglądaliśmy mu przez ramię. W środku było kilka zabezpieczonych materiałem ksiąg. Ragn delikatnie począł rozwijać pakunki. Naszym oczom ukazały się jakieś księgi, dwa płomienne sztylety oraz coś co spodobało nam się najbardziej, to jest sporej wielkości niebieski kryształ, opleciony srebrnymi, misternie wykonanymi drucikami, który jarzył się wewnętrznym blaskiem.
- Dobra chłopaki, zabieramy się stąd - Podniósł tylko zawiniątko z kryształem, a resztę owinął w materiał, ułożył w kufrze i zamknął wieko - Porozmawiamy o wszystkim w gospodarstwie.

Po wyjściu z dołu, pościnaliśmy kilka większych gałęzi, aby go zamaskować i udaliśmy się do gospodarstwa.
- Słuchajcie chłopaki – Powiedział Ragn w drodze, ale nie daliśmy mu dokończyć i chórem odpowiedzieliśmy
- Pod żadnym pozorem nie możemy o tym mówić!
- Nie wiemy dokładnie co to jest, ale prawdopodobnie coś czego szukaliśmy tu od wielu lat. Prowadzimy pewne badania na temat historii tej fortecy.
- Dawno umarł? - wypalił Dalinar.
- No wiecie, z tego co wiemy forteca została zniszczona około 500 lat temu.
- Pięćset lat temu! – zakrzyknął zdziwiony Dalinar.
- A co to za klejnot? - dopytywaliśmy się.
- To nie klejnot, a kryształ. Tego typu kryształy zwane są kryształami Amuru i są wydobywane w rejonie Karabaku. Ale ja nie znam ich właściwości.
Dotarliśmy do domu i z troską zapytaliśmy się co u Willa. Dowiedzieliśmy się, że nogę trzeba nastawić, a lekarz jest daleko stąd, w Mar-Margot i sprowadzenie go zajmie zbyt dużo czasu. Wszyscy obawiali się, że Will zostanie kaleką. Z pomocą przyszli Kejn i Igo. Kejn zaoferował, że pomoże w nastawieniu nogi, bo praktykował takie rzeczy zanim trafił do rodziny de Vries, a Igo sporządził napar z ziół, który miał zmniejszyć ból. Kejn zadziwiająco dobrze poradził sobie z nastawieniem i usztywnieniem złamanej kości. Resztę musiał zrobić czas.
Wieczorem Ragn podziękował nam za pomoc, lecz większość pytań zbywał. Następnego dnia, koło południa, pożegnaliśmy się ze wszystkimi i wyruszyliśmy do Białej Osady. W drodze zapytaliśmy w jakim języku zapisane były słowa na tablicy, która znikła wraz ze ścianą. Dowiedzieliśmy się iż był to język, jednego z dawnych zakonów rycerskich.

Od wydarzeń na farmie Grahama minęło kilka tygodni. Zauważyliśmy, że Ragn znacznie częściej niż dotychczas, opuszczał konno wioskę. Ale zmęczeni już ciągłym zbywaniem, nie dopytywaliśmy o nic. Wszak na wszystko przyjdzie czas.
Jakiś czas później do wioski zawitał wędrowiec. Pewnie nie zwróciłby naszej uwagi, gdyby nie fakt, że nie nocował w karczmie, a pozostał gościem Vernira. Miał około pięćdziesięciu lat, przyjechał na siwym, pięknym koniu, a ubrany był zdecydowanie lepiej niż wszyscy dotychczasowi goście i nosił się cały na czarno. Któregoś dnia Celesta oznajmiła nam, że sołtys zaprasza nas na obiad. Tam też przy stole siedział tajemniczy nieznajomy.
- Siadajcie, małżonka zaraz poda obiad. To jest Anton - przedstawił nam gościa - Mój dobry znajomy, z którym od dawna się nie widzieliśmy.
Anton nie był zbyt rozmowny, lecz zagaił do nas skąd się tu znaleźliśmy.
- Korzystamy z dobroci Ragna - odpowiedział Igo.
- Jesteśmy sierotami.
- Podróżowaliśmy z kupcem, który pozgarniał nas z rozbitych rodzin i niestety zmarło się mu w drodze i zostaliśmy bez opieki.
- Skierował nas tu młynarz – dodał Kejn.
- Ragn to poczciwy człowiek, na pewno wszystko się ułoży, no a teraz jedzmy nim wszystko wystygnie.
Po chwili wtrącił - Widzę, że sprawnie posługujecie się sztućcami. To rzadkie w tych czasach.
- Jesteśmy dobrze uczeni w tutejszej szkole – odpowiedział Kejn.
- A no tak, to dwie wspaniałe kobiety – odpowiedział Anton.
Anton nie zadawał już do końca obiadu więcej pytań. Podziękowaliśmy za obiad i udaliśmy się do swoich zajęć. Następnego dnia tajemniczy gość wyjechał.

Minęło kilka miesięcy. Ragn coraz więcej czasu spędzał wraz z krasnoludem Markusem na terenie ruin fortecy. Ściągnął nawet z miasta grupę kamieniarzy, którzy odzyskiwali z fortecy kamień i zwozili go do wioski. Ponoć Ragn chciał wybudować coś w wiosce. Nie widywaliśmy się z nim prawie wcale, a przy rzadkich spotkaniach zbywał jak zwykle nasze pytania. Czas biegł leniwie na nauce i pracy, którą przydzielała nam Celesta oraz oczywiście zabawie. Od czasu do czasu Celesta wysyłała nas do prac w karczmie, a to przy rozładunku zaopatrzenia, a to do sprzątania, a czasami nawet do obsługi, jeśli było wyjątkowo tłoczno. Pewnego dnia, kiedy właśnie pomagaliśmy, w karczmie było bardzo tłoczno, bo do wsi zawitała sporo grupa być może najemników, być może jakiś żołnierzy. Wszyscy pod bronią, a z oczu patrzyło im tak, że strach było ich obsługiwać. Z każdym wypitym kuflem byli coraz głośniejsi i coraz mniej przyjemni. Ian podszedł do nas i ostrzegł - Uważajcie na nich. Mam do takich typków nosa. Może być awantura.
Z czasem miejscowi zaczęli wychodzić ukradkiem. A pijatyka przybierała na sile. Jeden rzucił dzbanem o ścianę, inni wybuchnęli śmiechem i bili mu brawo. Po chwili do karczmy wszedł Ragn i Markus, jak spod ziemi pojawili się Norman i Taurus. Usiedli z boku i nerwowo przyglądali się sytuacji. Z każdą chwilą sytuacja się zaogniała, co rusz było słychać krzyki, że dziś sobie poużywają na wioskowych kobietach. W końcu zaczepili Normana, w ruch poszła broń i w kilku ruszyli na najemnika. Mimo że obyty w boju, w końcu padł cięty w ramię - polała się krew. Ale jak to mówią

„Nawet szermierz dupa, kiedy wrogów kupa.”

Ktoś jeszcze w miarę trzeźwy z tej kompanii uspokoił agresorów, ale wiedzieliśmy, że spokój nie potrwa długo. Gospodarz pomógł wstać Normanowi i poszli na zaplecze. Taurus, widząc co się dzieje i jaką przewagą mają potencjalni agresorzy, też się wycofał. Ragn wstał i próbował załagodzić sytuację
- Spokojnie mości panowie! – krzyknął - Karczmarzu piwa dla tych panów. Na koszt sołtysa!
Podniósł się tumult i głośne wiwaty. Ktoś rzucił w Ragna garścią srebrników.
Ragn skinął na nas. Podeszliśmy.
- Chłopaki umiecie jeździć konno?
- Ja potrafię – odpowiedział Igo.
- Dobrze. W stajni jest mój koń. Jedź jak najprędzej do Grahama i powiedz co tu się wyprawia. Spiesz się, a wy obsługujcie ich dalej.
Wydawało się, że czas stoi w miejscu. Żołdacy byli coraz bardziej pijani i agresywni, a Igo nie wracał. Ponownie skinął na nas sołtys i powiedział:
- Trzeba udobruchać to towarzystwo, bo znowu komuś stanie się krzywda. Przed chwilą szarpali już Iana, mimo iż mieli darmowe trunki. Powiem im, że umiecie ich rozśmieszyć. Wymyślcie coś, jakieś piosenki, poopowiadajcie głupoty. - Z przerażeniem zgodziliśmy się. Cóż było począć?
- Panowie – głośno rzekł Ragn - Mamy tu grupę kuglarzy, są miejscowi, ale naprawdę zabawni. Kiedyś występowali nawet przed księciem.

Już wtedy domyśliłem się, że będzie kiepsko, bo w naszym smutnym życiu niewiele mieliśmy wspólnego z radością, a sam wiesz mistrzu jak jest z kłamstwem.

„Są trzy rzeczy, których nie można ukryć na długo: Słońce, Księżyc i prawda.”

A prawda była taka, że nawet nie wiedzieliśmy, co to oznacza rozśmieszać ludzi.
Ktoś z tłumu krzyknął:
- O czym ty pierdolisz! Dawać dziwki!
- Spokojnie, dajmy im szanse, niech nas rozbawią!” - powiedział ktoś inny.
Kierowany aktem desperacji, wdrapałem się na bar i starałem się głośno opowiedzieć kawał, który słyszałem w sierocińcu, a który mnie nie bawił, lecz starsze chłopaki się śmiały. Miałem nadzieję, że i tu zadziała.
- Czy wiecie jak daleko stąd jest do Zargah?
- No nie wiemy. Trochę jest, a co to kurwa ma być za pytanie. - Z tłumu padła odpowiedź.
- Tak daleko jak dziecku bez rąk do adopcji. - Odpowiedziałem.
Z jednej strony odczułem ulgę, bo zebrani wybuchnęli śmiechem, a jeden nawet spadł z krzesła, a z drugiej solidną gulę w gardle, bo wiedziałem, że na tym repertuar moich żartów się kończy.
Kiedy śmiech ucichł, stało się to, czego się obawiałem. Padły okrzyki:
- Jeszcze jeden! Jeszcze jeden!
- Dobry jest mały.
- Karczmarzu nalej im piwa!
- Dawaj następny! No co jest?!
Byłem tak zestresowany, że nie wiem nawet co robili Kejn i Dalinar, ale chyba nic śmiesznego, bo po chwili było słychać niezadowolone buczenie i krzyki: - Wymyślcie coś nowego, to już było!
Ogarniała mnie panika. Na szczęście w tym momencie do karczmy otworzyły się drzwi i wszedł Igo. Zaraz zanim, mocno schylając się, Graham, a za nim ośmiu jego synów i żona. Wszyscy opatuleni płaszczami, jeden dzierżył grabie. Uwaga awanturników przerzuciła się na nowo przybyłych. Ktoś z nienawiścią splunął na ziemię.
- Kurwa, wieśniaki.
Graham zwrócił się do Iana:
- Karczmarzu, my po robocie. Dajcie no moim chłopakom piwa, zasłużyli sobie.
Synowie Grahama zaczęli rozmawiać między sobą, strasznie zaciągając, o jakichś rolniczych sprawach, a to o zbiorach, a to o cieleniu krowy. W ich kierunku padło jeszcze kilka razy „wypierdalać”, po czym zbrojni stracili nimi zainteresowanie.

Nagle, sprawnie jak na swoją posturę, zerwał się Graham. Płynnym ruchem odrzucił połę płaszcza, spod którego wyciągnął solidny, bojowy topór i wbił go w czaszkę pierwszego z brzegu najemnika. W jednej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, powstali wszyscy synowie olbrzyma oraz jego żona. W tym samym momencie, krasnolud Marcus podniósł spod stołu ciężki młot i rozłupał głowę kolejnemu najemnikowi. Praktyczne w tej samej sekundzie, Ian podniósł zza baru kuszę i strzelił w kolejnego. Rozpętała się prawdziwa jatka. Zaskoczeni i pijani najemnicy nie wiedzieli co się dzieje. Niewiele później, żona Grahama spod płaszcza wyciągnęła nabitą kuszę i strzeliła komuś w brzuch. W tym czasie płaszcze odrzucili też synowie i wydobyli ukryty pod nimi oręż. Nim Ian ponownie naciągnął kuszę, nie miał już do kogo strzelać. Przerażeni uciekliśmy na zaplecze, skąd wyglądaliśmy przez drzwi. Karczma wyglądała jak po ogromnym świniobiciu – wszędzie krew, wnętrzności, a nawet poodcinane ogromnym toporem Grahama kończyny. Graham metodycznie dobijał rannych.
Po chwili odezwał się Jan:
- Co z nimi zrobimy?
- To co zawsze - ku naszemu ogromnemu zdziwieniu odpowiedział Ragn.
Sołtys obrócił się do nas i powiedział:
- Chyba czas spać.
Nie potrzebowaliśmy więcej zachęt, żeby wyjść z zakrwawionej, przesiąkniętej odorem śmierci karczmy. Sprzątanie szło nad wyraz sprawnie, bo zanim opuściliśmy karczmę, połowa ciał załadowana była już na wozy.
Kiedy wstaliśmy rano, po nocnej jatce nie było śladu, wozy zniknęły, a zakrwawiona ziemia przed karczmą była zasypana. Celesta rano ze współczuciem powiedziała:
- Moje biedne dzieci, musieliście oglądać takie sceny. Dobrze, że sołtys czuwa i wygrali ten pojedynek, bo kto wie ilu mogli skrzywdzić w wiosce. Zróbcie sobie dwa dni wolnego od nauki i pobądźcie na świeżym powietrzu.

Tydzień później odwiedził nas Ragn.
- Chłopaki, wybierzemy się na przejażdżkę. Ubierzcie się ciepło, bo będziemy obozować poza wioską. Prowiant już spakowałem.
Wóz załadowany był ciepłymi kocami, prowiantem, a z tyłu leżał spory namiot. Wyruszyliśmy na wschód w kierunku Mar-Margot. Przez dłuższą część dnia jechaliśmy w milczeniu. W końcu Ragn się odezwał:
- Chłopaki, wiem, że wydarzenia z ostatniego tygodnia to był dla was szok, lecz czasami trzeba wyprzedzić atak. Ja znam ten typ ludzi, nie raz miałem z takimi styczność i wielokrotnie walczyłem z tego rodzaju szumowinami. W tych czasach ten kto szybciej uderzy wygrywa.
Widać doskonale znał powiedzenie:

„Czasami najlepszą obroną jest atak.”

- Tak to niestety wygląda. To byli zbrodniarze. Rozpoznałem wielu z nich po tatuażach. To rozbójnicy, którym w głowie tylko rabunek, gwałt i morderstwo. W Białej Osadzie jedynym sędzią jestem ja. Jako że jesteśmy wolną osadą, nie mamy zapewnionej pomocy z zewnątrz, więc musimy bronić się sami.
- Rozumiemy Cię – przytaknął Kejn - Należało się tym drabom.
Po dłuższej chwili Ragn zmienił temat.
- Chciałbym zabrać was w jedno miejsce i coś pokazać, podróż potrwa kilka dni.
- Czy jedziemy do miasta? - dopytywaliśmy.
- Dobrze orientujecie się w terenie. Tak, jedziemy w tym kierunku, ale naszym celem nie jest miasto. To będzie nasza pierwsza lekcja.
Na temat celu naszej podróży był milczący, ale chętnie opowiadał o należytych zachowaniach w podróży. O tym, kiedy rozpalać ogniska, a kiedy nie. Jak chronić się przed dzikimi zwierzętami oraz przed tym, by nie zostać zauważonym, kiedy tego sobie nie życzymy. Nadmienił, na których okolicznych traktach można liczyć na względny spokój, bo były patrolowane przez żołnierzy Delidii, a na których zachować wzmożoną czujność, bo były nawiedzane przez różne bandy i łowców niewolników. Starł się przekazywać przydatną wiedzę.
Po pewnym czasie dojechaliśmy do rozstajów dróg i skręciliśmy na północ. Podążaliśmy tym traktem prawie cały dzień, aż dojechaliśmy do wąskiej ścieżki. Ragn bez słowa skierował wóz w jej kierunku. Ścieżka była wąska i pięła się coraz bardziej w górę. Momentami wóz ledwo się mieścił, a jego koła niebezpiecznie zbliżały się do krawędzi stromo opadającego w dół zbocza. Co jakiś czas było widać daleko w dole szlak prowadzący na północ. Po pewnym czasie wjechaliśmy na zalesione wzgórze, a spomiędzy drzew rozpościerał się wspaniały widok.
- Jesteśmy na miejscu, nazbierajcie drewna na ognisko, tu będziemy obozować. Nie wiem ile tu spędzimy czasu, może dzień może dwa, zależy jak wymierzyłem.
Wszystkie nasze pytania zbywał tylko stwierdzeniem.
- Spokojnie, wszystkiego dowiecie się w swoim czasie.

Ścieżka, którą przybyliśmy, biegła dalej w góry. Później zrozumieliśmy dlaczego rozbiliśmy obóz właśnie tu. Mieliśmy wrażenie, że ukształtowanie terenu daje nam doskonały wgląd na szlak, biegnący na północ, równocześnie osłaniając nas przed widokiem z dołu. Spokojnie przespaliśmy noc, chronieni przed chłodem nocy ogniskiem i smacznie spaliśmy w namiocie, owinięci ciepłymi kocami. Jakże przyjemny był to biwak, w porównaniu z nocami, które spędziliśmy podczas podróży do Białej Osady. Po posiłku Ragn rzekł:
- Obserwujcie szlak.
I tak ułożyliśmy się wygodnie na plecach i obserwowaliśmy szlak biegnący poniżej w oddali. Był całkiem mocno uczęszczany. Co jakiś czas przejeżdżały wozy kupieckie oraz samotni konni. Przejechało nim też kilku zbrojnych, zapewne patrol kościoła Delidii.
- Czego wypatrujemy? – zapytałem.
- Powiem wam. Wydaję mi się, że dziś już tego nie zobaczymy i musimy spędzić tu jeszcze jedną noc, ale spokojnie, jesteśmy dobrze zaopatrzeni.

Noc ponownie przebiegła spokojnie i następnego dnia znowu obserwowaliśmy trakt. Około południa usłyszeliśmy coś jakby grzmoty. Nastawiliśmy uszu, bo burza w górach to nic przyjemnego i mogło to się zakończyć tragicznie, ale po chwili zorientowaliśmy się, że to nie grzmot, a rytmicznie wybijany rytm, prawdopodobnie na ogromnych bębnach.
- Ukryjcie się za kamieniami i obserwujcie uważnie szlak – powiedział Ragn - To cel naszych obserwacji.
Z południa, od strony Mar-Margot, wylała się istna rzeka ludzi. Na przedzie kolumny widoczna była ogromna ilość zbrojnych, na koniach i pieszo, dało się rozróżnić rycerstwo we wspaniałych zbrojach, a na ich plecach spoczywały czerwono-czarne płaszcze, barwy Delidii. Za nimi jechały wozy, załadowane pakunkami. Pochód wydłużał się i wydłużał, w końcu pojawiły się też niezliczone wozy z ludźmi zakutymi w kajdany. Pochód miał już ponad kilometr. Naprawdę ogrom ludzki zrobił na nas piorunujące wrażenie. Nie wszyscy zmieścili się na wozach i za nimi, na powrozach ciągnięto setki skutych ludzi, mężczyzn, kobiet, dzieci i starców.
- Ci którzy tu jadą – zaczął Vernir - to Karawana Łez, roczny trybut Karabaku dla Ambardu.
- Ci wszyscy ludzie kierują się do Amabardu, aby zostać tam niewolnikami, służyć świątyni, zostać straconym lub złożonym w ofierze.
- Karabak, jak każda inna prowincja, co roku musi oddawać taki trybut. Są to różni ludzie, więźniowie wojenni, przestępcy, ale najczęściej niewolnicy. Często jak widzicie są to dzieci. Być może i wy bylibyście tam, gdybyście nie opuścili sierocińca.
- Potęga Ambardu opiera się na niewolnictwie.
W tym czasie, kiedy Ragn to wszystko mówił, pochód rósł i rósł. Pochód miał dobre kilka kilometrów i przelewał się traktem niczym żywa rzeka.
- Dawno temu, zanim jeszcze chodziłem po tym świecie, kiedy to wyznawano innych bogów, a w których wiara teraz jest zakazana, niewolnictwo było rzadkością. Lecz teraz to rzecz powszednia. Z roku na rok jest coraz trudniej, bo aby zapłacić trybut, trzeba prowadzić nieustanne podboje. Przez co czasy są takie niespokojne.
- Mimo że na osiem miast Karabaku mówi się państwa-miasta, tak naprawdę jesteśmy własnością Dominium Delidii i każdy musi wywiązać się z trybutu. Jako że coraz trudniej spełniać żądania Ambardu, miasta Karabaku zacieśniły współpracę. Mówi się nawet o powstającej koalicji tych miast, co nie w smak jest Ambardowi.
Ragn nagle zmienił temat.
- Jak wam wspominałem, lata temu byłem rycerzem, żyłem z wojaczki. Kiedy poznałem waszego ojca Roberta, zostaliśmy przyjaciółmi, a ja wstąpiłem na służbę do pewnego bractwa. Było to tajemne bractwo, zwane Bractwem Atolla. Symbolem tego bractwa jest krwawa róża. Obecnie bractwo jest tajne, lecz kiedyś funkcjonowało jako zakon, który niestety upadł około 400 lat temu.
- Kto to jest Atolla? – dopytywałem.
- Dojdziemy do tego - odpowiedział Ragn.
- Czy nasz ojciec też był w tym bractwie? - zapytał Igo.
- Tak. Jesteśmy bardzo rozproszeni i nie znamy tożsamości wielu członków. Musi tak być, inaczej byśmy nie przetrwali. Jesteśmy bezlitośnie tępieni przez zakon Delidii.
- Długo przed Zaćmieniem – kontynuował opowieść Vernir – Zakon Atolla był jednym z tak zwanych walczących zakonów, które wchodziły w skład państwa zwanego Wielkim Dominium. Zakon ten władał południem tego państwa, na które spoglądacie oraz sporym obszarem na północy.
- To były doskonałe czasy dla ludzkości, dzięki rządom dynastii Arkanidów i Gotrydów. Ale niestety królestwo rozpadło się na mniejsze państwa. Tragonię, Arkanię i Norishię.
- Niezaprzeczalnym faktem, choć już coraz mniej znanym, jako że kościół dba o to, by zatrzeć wiedzę o dawnych czasach, jest to, że Zakony Krwi, bo tak nas nazywano, niosły prawo i naukę dla ludzkości. Biała Osada jest enklawą, która zapewnia wam bezpieczeństwo, lecz wkrótce zapewne wyruszycie w świat, który już tak przyjazny nie jest.
- Setki lat temu ta kraina była domem dla milionów istnień, lecz wyniszczające wojny, które przyszły z północy i z zachodu kontynentu, zniszczyły ją doszczętnie. Legendy mówią, że jest to wina nowych Bogów, takich jak Delidia, którzy zstąpili z niebios i przynieśli ludzkości ciemne wieki.
- A czy Ty wierzysz w jakieś bóstwo? – dopytywał Dalinar.
- Mogę powiedzieć, że jako członek zakonu, oddaję cześć starym bogom. Jest ich wielu, oni są cały czas pośród nas, ale dojdziemy do tego.
- A jacy są inni bogowie? – dopytywał Kejn - Bo my całe życie słyszymy tylko o Delidii.
- Zaraz do tego dojdziemy, spokojnie – kontynuował opowieść Ragn.
- W wyniku tych wojen, które dla nas pozostają już tylko legendami, Tragonia i Las Leredeon, który przez wieki był domem elfów, przestały istnieć. Jakby tego było mało, starzy bogowie pokarali ludzkość w miejscu, od którego wszystko to się zaczęło. Legendy głoszą, że w swoim gniewie Bogowie przepołowili ziemię, co spowodowało trzęsienia ziemi oraz rzeki ognia, które zniszczyły cały zachód. W miejscach, gdzie kiedyś było ogromne morze, wyrosły wielkie góry, a żyzne dotąd ziemie, zalały głębokie wody.
- Dymy i trujące opary przez lata dziesiątkowały kolejne narody, a kolejnym ciosem dla ludzkości było Zaćmienie, o którym wspominałem wcześniej, które trwało wiele lat. Głód oraz coraz to nowe wojny domowe niszczyły tamten świat. Sroga Północ, gdzie żyjemy my, to najbardziej wysunięta prowincja państwa, w zamierzchłych czasach zwanego Arkanią.
- Czy każdy wolny człowiek może zostać niewolnikiem? - dopytywał Dalinar.
- Tak, przecież ja, zanim trafiłem do Roberta, byłem pojmany – odpowiedział Kejn.
- Są grupy ludzi, którzy tak zarabiają na życie – odparł Ragn - Potrafią napadać na słabszych, zniewolić i zwyczajnie ich sprzedać na targu niewolników. Wielu ludzi wierzy, że jedynym ratunkiem jest wiara w Delidię, jako że jej zakony trzymają względny porządek. Lecz zaufajcie mi, starsi Bogowie nadal są z nami i wspierają swoich wyznawców. Choć wyznawcy muszą się z tym ukrywać, inaczej zginą posądzeni o herezję.
- Bóg Malakus, Elios i Zhak to pozostali nowi Bogowie, którzy tolerowani są przez wyznawców Delidii. Możliwe, że w sierocińcu słyszeliście o tych bogach.
Faktycznie tak było, byliśmy nauczani w tej kwestii, lecz nigdy nie zwracaliśmy bacznie na to uwagi. Nasze skupienie było tylko na pokaz. Kapłani opowiadali raz, czy dwa, o pozostałych prawdziwych bogach. O Eliosie - Bogu wojny, Zhaku, który jest Bogiem ognia oraz o Malakusie - Bogu sprytu, a może bardziej oszustwa.
- Jak powstali nowi Bogowie? - zapytałem.
- Cóż, jeśli zapytałbyś kapłanów Delidii, otrzymałbyś odpowiedź, że byli zawsze, może pod innymi imionami, może się nie ujawniali, a zstąpili, bo świat potrzebował ich boskiej interwencji. Niektóre legendy głoszą, że był jeszcze jeden Bóg – Praojciec, tak go nazywamy. Mówią, że przybył z północy, a służyły mu stalowe demony, które potrafiły bez trudu rozedrzeć najtwardsze nawet mury ludzkich fortec. Mówi się, że to właśnie ten bóg zniszczył odwieczny Lererdeon.
- Mówi się też, ze po Zaćmieniu do naszego świata przybyły potężne, złe istoty, zwane Koszmarami lub Cieniami. Podobno pochodzą z innego świata, gdzie nie ma życia, ani śmierci. Na ziemi są też ludzie, którzy potrafią czerpać z ich mocy, w celu osiągnięcia własnych korzyści. Osobiście z podań wiem o dwóch takich kultach. Jeden to Bractwo Cienia, a drugi zwie się Kultem Nicości.
- To jeszcze nie koniec nastających dla ludzkości nieszczęść, bo później na północy pojawiła się Plaga. Kraj, zwany Norishią, obecnie opanowany jest przez złe duchy i demony, których władcą jest istota zwana Królem Kości.
- Przepraszam. – Przerwałem - Czy jest coś mniej przygnębiającego w tej historii? Bo mam już dosyć.
- Tak, jest odpowiedź na pytanie, dlaczego ludzie oddają cześć Bogini Delidii. Delidia, Malakus, Zhak oraz Elios toczą walkę z Kultami Cienia. Ludzie wierzą, że tylko wojska i kapłani tych Bogów są wstanie przynieść światło na te tereny i obronić ich przed koszmarami nocy.
- Jest jeszcze jedna rzecz, o której chciałem wspomnieć, mianowicie o majątku waszych rodziców. Obecnie majątek Roberta i Julii został przejęty przez rodzinę Morres i Żółtą Dłoń. To gildie kupieckie, mające duży wpływ na Mar-Margot.
- Jak udało się im tego dokonać – dopytywaliśmy.
- Nie wiem do teraz, czy Robert zginął w wypadku, czy było to celowe działanie. Próbowałem się dowiedzieć, ale nie chcę ryzykować waszego ujawnienia. A to utrudnia sprawę.
- Myślisz, że mamy jakieś szanse na odzyskanie majątku? – dopytywał Igo.
- Przede wszystkim myślę, że musicie dorosnąć i poznać zasady rządzące tym światem. Jak już wiecie, życie w tych czasach jest bardzo trudne. Jeśli teraz wysunęlibyście takie żądania, po prostu znikniecie. W najlepszym przypadku traficie do Karawany Łez.
- Dlaczego rejon Karabaku zwany jest Rejonem Skazy? - zapytał Kejn.
- Pewny nie jestem, ale ponoć te góry powstały wskutek ogromnego uderzenia z niebios i są niczym skaza na uprzednim terenie. Ale to tylko moje domysły.
- Przed pożarem naszego domu, ojciec chciał, abym studiował magię. – Zaczął wywód Igo. - Myślę, że taka była jego wola, ale czy sądzisz, że jest szansa, abym pobierał takie nauki? Czy jest to rzecz, która wymaga dużych nakładów finansowych, jakiegoś statusu społecznego?
- Cóż, zazwyczaj wymaga to sporej ilości złota i rekomendacji. Ale znając Roberta, skoro o tym wspomniał, zapewne o to zadbał. Niedługo przyjdzie czas, abyście wyruszyli z Białej Osady, by zmierzyć się ze swoim przeznaczeniem. Górski Gryf to siedziba magów, gdzie szkolą adeptów tej sztuki. Myślę, że to o tym miejscu wspominał Twój ojciec.
- Tak, Górski Gryf! - krzyknął podniecony Igo.
- W odpowiednim czasie zasięgnę języka i o wszystkim Cię poinformuję Igo.
- Czy mógłbyś nam więcej opowiedzieć o bractwie Atolla? - Dopytywał wyraźnie zaintrygowany tym tematem Dalinar. - Czym się zajmujecie w tych czasach, jakie macie ideały?
- Obecnie staramy się zgłębić naszą historię, przypomnieć to co jest zapomniane, można by rzec, że jesteśmy poszukiwaczami dawnej wiedzy. Mamy nadzieję, że jeśli odkryjemy zapomniane tajemnice Zakonów Krwi, może w dalekiej przyszłości uda nam się przywrócić świetność tej krainie. A jednocześnie będzie to szansa na zrzucenie jarzma Delidii.
- Nie jesteśmy już wojownikami, a przynajmniej większość z nas. Dlatego też, jako że wierzymy w to, że twierdza Manmarr była siedzibą naszego zakonu, badamy jej ruiny, wierząc, że znajdziemy pogrzebane w niej sekrety zakonu. Musimy być bardzo ostrożni w tym co robimy, bo przypuszczamy, że Ian jest szpiegiem i donosi o wszystkim co dzieję się na szlaku i osadzie.
- Dlaczego go nie usuniecie? – dopytywał Kejn.
- Bo to zbyt niebezpieczne. Ian najpewniej nic nie wie o naszej działalność, bo zapewne już dawno byśmy nie żyli. A usunięcie go, zrodziłoby wiele pytań i ściągnęło niechciany wzrok na naszą osadę. Musi być tak jak jest. Jak na razie się sprawdza.
Po chwili zapytaliśmy o dawnych Bogów, a Ragn zaczął opowiadać:
- W dawnych czasach wyznawano wielu bogów, zazwyczaj każdy czcił jednego, ale wierzył też w pozostałych. Byli bogowie, których domeną była walka, płodność, rolnictwo, handel. Oczywiście zdarzały się też wojny na tle religijnym, ale nie były zbyt częste. A przynajmniej mnie nic o tym nie wiadomo. Wszystko zmieniło się, kiedy na ziemie zstąpili nowi Bogowie.
- Jak to zstąpili? – dziwił się Kejn.
- Cóż, mówi się, że sama Delidia zaszczyca swą obecnością Ambard, a nawet przechadza się ulicami tego miasta. Natomiast ja tam nigdy nie byłem i nie wiem czy to prawda.
- Czy brat naszego ojca też jest w zakonie? - zapytałem.
- Brat waszego ojca to specyficzny człowiek. – zaczął odpowiadać Ragn - Więcej podróżuje, niż można go zastać w jego domu i nic nie wiem na temat tego, jakoby miał być członkiem naszego bractwa.
- Czy byłoby nietaktem, gdybym zapytał, czy człowiek, z którym jedliśmy u Ciebie posiłek, należy do bractwa? - zagaił Kejn.
- Anton nie jest członkiem naszego bractwa, lecz wie o nas i jest moim przyjacielem. Zawsze mogę liczyć na jego pomoc.

Nazajutrz wróciliśmy do Białej Osady. Nasze życie toczyło się monotonnym rytmem przez następne miesiące. Nastała ciężka, mroźna zima, a potem przyszła wiosna. Pewnego słonecznego dnia Vernir zabrał nas na przechadzkę. Doszliśmy do polany i grzejąc się w wiosennym słońcu, zaczęliśmy rozmowę.
- Słuchajcie, chciałbym, abyście wyruszyli ku swemu przeznaczeniu. To już jest najwyższy czas, bo tu już niczego nowego się nie nauczycie. Poczyniłem pewne przygotowania.
- Kejn i Dalinar. Wy wyruszycie do Karhanu. Jest to miasto najemników. Mieszka tam mój znajomy, mistrz Varius. Podejmiecie tam naukę władania bronią białą i dystansową. A już on sam zdecyduje, jaki kierunek będzie dla was najlepszy. W podróży unikajcie używania nazwiska de Vries, jak i chwalenia się poznaną tu wiedzą.
- Ty Igo niedługo też wyruszysz. Do Górskiego Gryfa. Twój ojciec załatwił formalności i opłaty już lata temu. Oczekują Cię tam.
- Hurrraaa! - Zakrzyknął Igo, przerywając na chwilę monolog Ragna.
Nagle, za nami usłyszeliśmy głos:
- Ty Gniewomirze, wyruszysz ze mną, do miejsca, które nawiedza Cię w snach.
Obróciliśmy się zaskoczeni, a kawałek dalej, na polance, stał Anton.
- Tam wszystko zrozumiesz. My wyruszymy jutro rano.
- Nie wiem jak długo potrwa wasza edukacja – kontynuował Ragn - Zwłaszcza Twoja Igo. Chciałbym, jeśli Bogowie pozwolą, abyśmy się spotkali w tej osadzie za 7 lat od dzisiaj.
- Czy przez siedem lat będziemy mieli ze sobą jakiś kontakt? – zapytał Kejn.
- Myślę, że możecie się skontaktować listownie z Igo i odwrotnie. Zarówno Górski Gryf, jak i Mistrz Varius są znani. I poczta dotrze do adresatów.
- Dowiedzieliśmy się, gdzie zmierzają oni, a ja? - dopytywałem.
- Tego dowiesz się w drodze. Ty nie będziesz się mógł z nimi kontaktować.
- Nie możemy zostawiać młodego na siedem lat - oburzyli się pozostali.
- Spokojnie – odparł Anton - Będzie w dobrych rękach. Jestem waszym stryjem, bratem Roberta.
- Musimy sobie przysiąc, że za siedem lat się tu spotkamy - rzekł Dalinar i wszyscy złożyliśmy uroczystą przysięgę. W powietrzu było czuć powagę tej sytuacji.

Następnego dnia pożegnaliśmy się, a ja uroniłem kilka łez. Lecz szukałem tego człowieka tak długo, że pewien ciężar spadł mi z serca. W końcu, po tylu latach, spotkałem stryja, naszego jedynego, żyjącego krewnego.

Nastała długa wędrówka, która zaprowadziła mnie do Ciebie, drogi mentorze, do Twoich mądrości oraz więzi z Ki-shak. To był piękny czas. Teraz w końcu jestem w drodze, by wypełnić daną siedem lat temu obietnicę. Zatem ruszam na spotkanie braci.


Kroniki V: Powrót do Białej Osady (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Marzec, rok 222 po Zaćmieniu. Rejon Karabaku. Biała Osada, leżąca na przełęczach Białej Rzeki, oraz Miasto-Państwo Mar-Margot.


I w końcu nastał czas spotkania. Siedem lat to okres dłuższy, niż ten, który pamiętałem z wcześniejszego życia. Radość przepełniała moje młode serce. Dobrze wymierzyłem czas i miałem jeszcze pewien zapas. Wierzyłem głęboko, że bracia też dotrzymają obietnicy. To nawet nie była wiara, a pewnik. Miałem przeczucie, że Kejn i Dalinar zatrzymają się w karczmie przed Mar-Margot i jako że udało mi się dotrzeć tam przed planowanym czasem, postanowiłem na nich poczekać. Był początek marca 222 roku po Zaćmieniu.

Przeczucie nie myliło mnie, kiedy piłem piwo w sali jadalnej, do karczmy weszło dwóch zbrojnych i już po chwili rozpoznałem w nich braci. Kejn podrósł jeszcze trochę i nabrał mięśni. Jego twarz, z racji tego, że był elfem, na moje oko nie zmieniła się prawie wcale. Ubrany był w brygantynę, u pasa wisiał miećz, a przez ramię miał przewieszony łuk. Znad jego ramienia, z kołczanu wystawały lotki strzał. Dalinar kroczył w ciężkiej zbroi folgowej, w dłoni dzierżył włócznię, a przez plecy miał przewieszoną tarczę. Przez te siedem lat znacznie wyciągnęło go w górę. Był na pierwszy rzut oka wyższy niż ja, a w zbroi prezentował się na solidnego, mocnego mężczyznę. Jego twarz jak zwykle pogodna, a wzrok ciekawy świata. Ja chyba zmieniłem się bardziej, bo z początku mnie nie poznali, lecz po chwili ich brwi uniosły się w zaskoczeniu i padliśmy sobie w ramiona. Staliśmy tak chwilę, patrząc na siebie, widząc przed sobą nie wystraszone dzieci, a mężczyzn.

Jako że jako jedyny nie miałem z nimi kontaktu, dowiedziałem się, że są umówieni z Igo w karczmie w Ogon Gryfa w samym Mar-Margot. Opowiedzieliśmy sobie w skrócie co się z nami działo i wyruszyliśmy na spotkanie z Igo. W drodze bracia dzielili się ze mną tym czego dowiedzieli się o świecie przez te lata. Ja, jako że siedem lat spędziłem na odludziu, chętnie słuchałem. Opowiadali o corocznej kampanii wojennej prowadzonej przez imperium Delidii, która odbywa się zawsze po żniwach. Armie kościoła ruszają na przygraniczne, niepodbite jeszcze państwa, aby szerzyć światło Delidii i wyzwalać z mroku ciemne ludy. I tak jak w to, że są żadni krwi i nowych terenów, mieściło się w moim pojmowaniu, to przez dotychczasowe obcowanie z kościołem nie bardzo dawałem wiarę w historię o wyzwalaniu z ciemnoty.

Dojechaliśmy do miasta i przejeżdżając przez Mar-Margot, miałem wrażenie, że miasto się zmieniło. Nigdy nie było tu jakoś czysto, ale z tych kilku wizyt z ojcem zapamiętałem je inaczej. Teraz dosłownie wszędzie cuchnęło, ilość żebraków aż raziła w oczy. Na każdym rogu ulicy można było spotkać kapłana Delidii, głoszącego żarliwe kazania i nawołujących do wiary w Boginię. Na rynku stało kilkanaście szubienic, na których wisiały ciała w różnym stanie rozkładu. Każdy miał tabliczkę, na której była wypisana zbrodnia jakiej się dopuścił. Ludzie zwali je potocznie kostusiami. Spojrzałem na tabliczki: bluźnierca, morderca, gwałciciel, bluźnierca, bluźnierca, bluźnierca i odwróciłem głowę z odrazą. Przechodzący ludzie zdawali się ich nie zauważać. Widocznie egzekucji było tak dużo, że ludzie zwyczajnie zobojętnieli na ten widok.

W końcu dotarliśmy do umówionej karczmy. Gospoda była obskurna, zadymiona i śmierdząca potem niemytych ciał. Lecz miała jedną zaletę - było w niej tłoczno i gwarno, więc nikt nie zwracał na nas uwagi. Lustrowaliśmy wzrokiem pomieszczenie, kiedy w ciasnym kącie dostrzegliśmy Igo. Siedział nad winem, wysoki i szczupły, w przyzwoitym mieszczańskim ubiorze. Wokół pasa zwisało mu kilka małych sakiewek. Nosił gęstą, lecz w przeciwieństwie do mnie, zadbaną brodę, która na pierwszy rzut oka dodawała mu lat. Myślę, że wyrósł na całkiem przystojnego młodzieńca.
- Chłopaki tutaj! - Zakrzyknął i machnął w naszym kierunku dłonią.
Przecisnęliśmy się przez ciżbę i usiedliśmy w ciasnym kącie. Powitaniom nie było końca.
- Karczmarzu! – krzyknąłem donośnie.
Po chwili zjawił się karczmarz.
- Witajcie w mojej skromnej karczmie i czujcie się jak u siebie w domu.
- Strawy – rzekłem - oraz czegoś do zwilżenia ust.
- Mogę zaoferować gulasz i kaszę ze skwarkami.
- Wyśmienicie. Weźmiemy wszystko razy cztery. A potem coś specjalnego.
- Mogę przygotować kąsek udźca - zaproponował karczmarz.
- Nie kąsek, a cały udziec – pouczyłem karczmarza. - I do udźca dwa dzbany piwa i dwa dzbany wina.
- Oczywiście, oczywiście. – Przytakiwał karczmarz. - Jakieś lokalne trunki?
Nie orientując się w jakości tutejszych alkoholi, zaryzykowałem stwierdzenie:
- Chyba do udźca nie podasz nam jakichś sików?
- A no oczywiście, wedle życzenia, podam zatem wino pontarskie.
Nie miałem pojęcia czy będzie dobre, ale skoro zmienił je z proponowanego wcześniej, na pewno będzie lepsze. I było. Tak samo jak przez to, że siedem lat spędziłem w klasztorze i nie miałem pojęcia czy moja sakiewka udźwignie taki wydatek. Dziękuję Ci zatem mistrzu, że nie pożałowałeś mi grosza. Jak później okazało się, moja zachcianka w postaci pontarskiego wina kosztowała chyba więcej, niż cała reszta. Na szczęście starczyło monet.
Karczmarz oddalił się, a my przyglądaliśmy się sobie z ogromnymi uśmiechami na twarzy.
- Gniewomirze, ale wyrosłeś – obejmował mnie Igo.
- Mam do was prośbę – zwróciłem się do braci. - Nie zwracajcie się już do mnie Gniewomir, bo od pewnego czasu przybrałem imię Tsume, ale o tym opowiem na osobności.
Już po chwili podeszła do nas całkiem ładna dziewczyna, niosąc kubki i dzban z piwem.
- Proszę to dla was – powiedziała z pokorą, wzrok cały czas wbijając w podłogę. Na jednym z odsłoniętych ramion wypalone miała niewolnicze piętno.
- To od mojego pana dla Was, strawa będzie za niedługo. Gdybyście mieli ochotę, abym ogrzała wasze ciała, to jestem do waszych usług. - Ukłoniła się głęboko i odeszła.
Ujęliśmy kufle i wypiliśmy za nasze spotkanie.
- Opowiadajcie, opowiadajcie – ponaglał jak zwykle podnieconym głosem Dalinar.
- Może niech zacznie najstarszy – zaproponowałem.
- Stęskniłem się za wami – odpowiedział Kejn.
I nim daliśmy mu dalej opowiadać, już wszyscy naraz mówiliśmy jak za sobą tęskniliśmy i oczekiwaliśmy tego spotkania. Kejnowi łamał się głos, jakby nie wiedząc od czego zacząć, a widząc to Dalinar, ze swoją wrodzoną żywiołowością, podjął opowieść.
- Cóż, Igo co nieco wie, bo wymienialiśmy korespondencję, ale opowiem to jeszcze raz tobie Tsume. Pierwsze pięć lat spędziliśmy na ciężkim szkoleniu, aby zostać najemnikami. Karhan to miasto, gdzie jest bardzo dużo kompanii najemników, można by rzec, że z nich się utrzymuje. My trafiliśmy do kampanii Variusa. Varius kiedyś był niewolnikiem, lecz w Karhanie istnieje prawo mówiące o tym, że jeśli najemnik odsłuży dziesięć lat i na to zapracuje, może się wykupić. Jemu się to udało, co więcej założył swoją kompanię, do której trafiliśmy za poleceniem Ragna. Z biegiem czasu zaczęliśmy wykonywać dla niego zlecenia, typowy żołnierski fach. Fortuny na tym się nie dorobiliśmy.
- Widząc wasze zbroje i ekwipunek, chyba jednak powodziło wam się całkiem dobrze. - Przerwałem mu.
Dalinar kontynuował opowieść, lecz mocno ściszył głos.
- Mogę wam też powiedzieć, że dowiedzieliśmy się co nieco na tematy, o których opowiadał nam Ragn.
- Dalinarze, te tematy poruszymy później, w pokoju. - Ponownie mu przerwałem.
- A i jeszcze jedno, w Karhanie znani jesteśmy jako Kejn i Dalinar z Celebornu.
- To tak jak ja nie jestem już znany jako Gniewomir, a właśnie Tsume.
- Igo opowiadaj – zachęcałem najstarszego brata.
- Cóż, moje siedem lat minęło na nauce. Dzięki pieniądzom ojca trafiłem w znakomite ręce. Przez ten czas nabyłem pewnej praktyki w posługiwaniu się magią. Oczywiście nie jestem jakimś arcymagiem, ale co nieco się tam nauczyłem. Ukończyłem szkolenie z całkiem dobrym wynikiem, poznałem ciekawych ludzi, niestety czas, podczas którego mogłem tam przebywać w ramach nauki, dobiegł końca. Te lata upewniły mnie tylko w przekonaniu, że to była dobra decyzja i że nadal chcę zgłębiać tę wiedzę.
Igo skończył swoją krótką opowieść, zatem postanowiłem opowiedzieć o moich losach.
- Do szczegółów przejdziemy już na osobności, teraz tylko powiem wam, że Anton zabrał mnie do miejsca, które przedstawiał wisiorek, który przez tyle lat mi towarzyszył.
- To miejsce jest tu? W Karabaku? – dopytywał Dalinar.
- No i na tym moja opowieść się na razie kończy, wszystko co więcej będę mógł wam powiedzieć, opowiem na osobności.
Po chwili Kejn zaczął dyskusję z karczmarzem na temat dużego pokoju dla nas, niestety, jako że dużymi krokami zbliżały się pierwsze w tym roku dni targowe, karczma była pełna. Musieliśmy się zadowolić spaniem na ziemi w pokoju Igo. Po trzech tygodniach spania w górach, często pod gołym niebem, nie stanowiło to dla mnie najmniejszego problemu.
- Jakie plany? – zapytał Dalinar.
- Myślę – odpowiedziałem. - Że jak na razie naszym planem jest solidnie się upić, dobrze najeść i nacieszyć się swoim towarzystwem. - Ściszonym głosem dodałem. - A plany na przyszłość omówimy bez tylu uszu dookoła.
Starałem się zachować ostrożność wedle twych nauk drogi mentorze.

„Roztropnym jest ten pszczelarz, który nie drażni pszczół, zwłaszcza jeśli za chwilę chce okraść ich ul z miodu.”

Po pewnym czasie do stołu podano wino i udziec. Rozkoszowaliśmy się jedzeniem i napitkiem. Wino było naprawdę wyborne.
- Karczmarzu! – zawołałem.
- Tak?
- Chciałem się rozliczyć.
- To może rano panie, bo nie wiem czy jeszcze czegoś nie domówicie.
- Wolałbym teraz, bo nie wiem jak wiele udźwignie mój mieszek.
- A tak, oczywiście. To będzie 70 srebrnych ambardów.
Odliczyłem żądaną kwotę, zabraliśmy resztę udźca oraz napitków i udaliśmy się do pokoju. Nadal nie wiedziałem, czy zapłaciłem dużo czy mało. Długa droga przede mną. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że wydałem fortunę, a uświadomił mi to Dalinar.
- Wydałeś właśnie mój tygodniowy żołd.
- Co w tym dziwnego? – Chyba lekko podchmielonym głosem powiedział Igo. - Cztery noclegi, wyborne jedzenie i wino i leci.
Wszyscy wybuchnęliśmy gromkim śmiechem.

Rozsiedliśmy się w ciasnym pokoju i na skrzyni, jako prowizorycznym stole, rozstawiliśmy kubki oraz dzbany z piwem i winem.
- No Tsume, opowiadaj – zachęcali mnie bracia.

Podjąłem swoją opowieść, bacznie się pilnując, bym nie zdradził braciom tego, co nie mogło trafić do uszu innych niż tylko członków naszego klasztoru.
- Pamiętacie moją dziecinną obsesję na temat brata naszego ojca. Dobrze się stało, że drążyłem ten temat i w końcu poznaliśmy Antona. Tak jak już wspomniałem na dole, Anton zaprowadził mnie w miejsce, które utrwalone było na moim wisiorku. Anton, jak i nasz ojciec, był szlachcicem, co więcej studiował kiedyś arkana magiczne. Lecz pewne wydarzenie skłoniło go do porzucenia zarówno rodziny, jak i studiowania magii. Znalazł on pewien starożytny manuskrypt, który po latach doprowadził go do odkrycia i odkopania tablic, zwanych później Tablicami z Ramun. Anton dotarł do osób, które od lat szukały choćby wzmianki o tych tablicach. I tak dotarł do Śpiącego Zakonu i został jego sojusznikiem. Zakon ten składa się z mnichów, którzy czczą Śpiącą Boginię.
- Śpiącą Boginię? - Zdziwił się Dalinar. - Nie kojarzę jej z panteonu.
- Cóż Dalinarze, raczej jej tam nie znajdziesz, bo to ona stworzyła panteon – odpowiedziałem.
- Nie ma większego Boga nad Vergena - odpowiedział Dalinar.
- Dalinarze, nie czas teraz na teologiczne dysputy.
Nie dane mi było kontynuować, bo Igo rozpoczął inny temat.
- Bracia, musimy zrozumieć, że przez siedem lat nasze światopoglądy się zmieniły, świat się zmienił, widziałem już ludzi zapatrzonych w bogów i nie chciałbym abyśmy się obrażali.
- Ale kto się obraża? – zapytał Dalinar.
Też patrzyłem na niego zdziwionym wzrokiem, chyba nie myślał, że z powodu odmiennego zdania na temat Bóstw, będę bratu skakał do gardła.
Muszę Ci rzec mistrzu, że zaskoczyły mnie obawy Igo. Przy jego światłym umyśle myślałem, że domyśli się, że skoro Dalinar wiedział już od Ragna, że kiedyś wyznawanych było wiele Bóstw, i że skoro Dalinar poszedł tą drogą, to jest świadomy co religia może zrobić z człowiekiem.
Mimo, iż nie znam nazw dawnych bóstw, mogę sobie wyobrazić, że rolnik będzie wyznawcą dla przykładu Boga słońca, a nocny strażnik odpowiednio Boga księżyca. Rolnik będzie chwalił słońce za to, że mogą dojrzewać jego plony, równocześnie będzie wdzięczny strażnikowi za to, że ten zapewnia mu bezpieczny sen. Strażnik będzie wdzięczny za światło księżyca, za to że rozświetla mroki nocy i przegania to co w tych mrokach mogło by dybać na strażnika, równocześnie dziękując rolnikowi za to, że ma co kupić do jedzenia, by wyżywić swoją rodzinę. Obydwoje żyją w symbiozie, choć każdy wielbi inne Bóstwo.
- Igo, po pierwsze to nie jestem zapatrzony w żadnego boga, a po drugie nie zamierzam się obrażać. Spieszę dalej z wyjaśnieniami. Tam dokąd zaprowadził mnie Anton, znajduje się miejsce, gdzie zostałem mnichem.
Wszyscy byli zaskoczeni i robili zdziwione miny.
- Ty mnichem? - dziwił się Dalinar. - Myślałem, że będziesz czerpał z życia pełnymi garściami.
- A dlaczego miałbym nie czerpać? – odpowiedziałem zdumiony, bo zupełnie nie wiedziałem o co mu chodzi.
- Myśleliśmy, że mnisi mieszkają w jakiejś jaskini.
Zastanawiałem się skąd przyszło im to do głowy, że uczułem się siedem lat sztuki walki oraz więzi z Ki-shak po to, by potem siedzieć w jaskini.
- Macie zatem chyba błędne zdanie o mnichach. Ale wracając do tematu – ciągnąłem niezrażony ich ignorancją. - Mnisi na podstawie starych podań, zapisków i strzępków historii, starają się odnaleźć pewien artefakt zwany Włócznią Przeznaczenia. Sądzą, że za sprawą włóczni, będą w stanie obudzić Boginię, która przywróci światu równowagę. A wracając do tego co powiedział Igo, o urażeniu czyichś religijnych uczuć, my nie jesteśmy typowymi kapłanami, nie modlimy się codziennie do Bogini, ani nie piszemy pochwalnych pieśni na jej cześć. Nie na tym to wszystko polega. Każdy mnich odnajduje swoją drogę poprzez życie, a kluczowa tu jest medytacja i to właśnie medytacja jest jedyną formą modlitwy do Bogini. Natomiast jak postrzegam świat, czy na przykład inne bóstwa, jest sprawą indywidualną każdego z mnichów. Nic nie wiem o Bogu, o którym wspomniał Dalinar. Myślę, że dowiem się, jeśli zechce nam coś o nim opowiedzieć. Dla mnie osobiście Śpiąca Bogini to tylko nazwa, coś pozwalające uczynić bardziej namacalnym pewną siłę, która scala i otacza cały świat. Tak postrzegam to ja.
- Rozumiem, że w obecnej sytuacji nie możesz obnosić się z tym, że jesteś mnichem? - Dopytywał Kejn.
- Absolutnie nie, stąd prośba o rozmowę na osobności. Nasz zakon jest na zakazanym indeksie kościelnym, co oznacza, że takich ludzi jak ja, kościół Delidii ściga i zabija. Ale podsumowując, celem wszystkich mnichów z mojego klasztoru jest zdobycie Włóczni Przeznaczenia lub pomocy w szukaniu informacji na jej temat. I moim celem w życiu jest to samo.
- Ile już lat zakon szuka Włóczni? – dopytywał Igo.
- Kilkaset. – Odpowiedziałem.
- Czyli jest duża szansa, że za naszego życia też jej nie odnajdą – powiedział.
- Owszem, ale dla mnie to nie ma znaczenia, bo to droga jest celem – odparłem. - I jeszcze jedno Igo. To, że nasz zakon jest na zakazanym indeksie Delidii, nie oznacza, że mnisi walczą z kościołem Delidii, czy też innym.
Z każdym kuflem piwa rozmowa stawała się coraz bardziej chaotyczna. Chłopaki zadawali pytania, równocześnie przekrzykując się, a ja już sam nie wiedziałem komu na co odpowiadać. Postanowiłem więc zakończyć temat.
- I na koniec odpowiem wam dlaczego zmieniłem imię. To po prostu tradycja klasztoru, że po przejściu inicjacji, wybieramy sobie nowe imię. Ja wybrałem Tsume, co w języku tesijskim, a przez siedem lat miałem okazję poznać ten język w mowie i piśmie, oznacza „szpony”.

Po mojej próbie wyjaśnienia tego co robiłem przez tyle lat, do opowieści przystąpił Dalinar.
- Pamiętacie naszą rozmowę z Ragnem, kiedy pierwszy raz pokazał nam niewolników pędzonych w Karawanie Łez? Wspominał wtedy o starej wierze, lecz sam nie miał zbyt dużej wiedzy w tej dziedzinie. Udało mi się tę wiedzę zgłębić w Karhanie. Spotkałem osoby, które bardzo dobrze znały panteon dawnych bóstw, a które teraz niestety zostały już zapomniane. Na szczęście jest więcej ludzi takich jak ja, którzy chcą wynieść dawnych bogów na piedestał i ukazać, iż Delidia to zło, a my żyjemy w ciemnych wiekach. Panteon jest szeroki, lecz teraz nie będę się o tym rozwodził, bo o tym można mówić godzinami. Ja odnalazłem jednego, który mnie zainspirował, by podążać za jego naukami. To Vergen, sprawiedliwy Bóg, który wspiera najemników, żołnierzy, po prostu ludzi, którzy żądają sprawiedliwości.
- Przepraszam, że Ci przerwę – rzekłem. - Jeszcze kilka la temu, gdy usłyszałbym Twoje słowa o pojedynczych osobach, które chcą zmieniać świat, uznałbym to za jakieś mrzonki. Dziś Cię rozumiem i chcę Cię zapewnić, że myślę w podobnych kategoriach.
Igo kręcił z niedowierzaniem głową.
- Jak mogliście się wpakować w taką kabałę?
- Igo, to nie żadna kabała, ten świat istnieje od tysięcy lat i stworzyli go właśnie bogowie – odpowiedział Dalinar.
Miałem wrażenie, że Igo uważa, że ktoś nakładł nam do głowy bzdur, a my w swej naiwności podążamy ku zatraceniu.
- Daj rękę Igo – powiedziałem.
Chwyciłem mocno jego szczupłą dłoń i przyłożyłem do blizny, która powstała na wskutek wchłonięcia ognia przez mój wisiorek.
- Dotknij mocno i powiedz co czujesz.
- Coś tam jest.
- Tak, to mój medalion – odpowiedziałem.
- Ale czego to niby dowodzi? - Nie ustępował Igo.
- Moim zdaniem tego, że począwszy od tego, że znalazłem go w miejscu, gdzie nigdy nie powinno mnie być, poprzez to, że usłyszałem przypadkiem rozmowę rodziców o Antonie, w końcu to, że amulet uratował nam wszystkim życie podczas pożaru w klasztorze Delidii, świadczy o tym, że to po prostu było mi przeznaczone od samego początku. Gdy znalazłem się w klasztorze, skończyły się też dziwne sny.
- Dobrze, dobrze, ja rozumiem, że na świecie są moce, których nie rozumiemy – mówił Igo. - Obawiam się jedynie, ze jesteście zbyt zaślepieni w waszych poglądach, które przez tyle lat wlewano do waszych głów, młodziutkich i niedoświadczonych niestety.
Muszę przyznać, że jego słowa sprawiły mi przez chwilę przykrość. Bo myślałem, że brat będzie wspierał nas w naszych decyzjach. Ale szybko mi przeszło, zrozumiałem, że jako mag, być może bardziej naukowo patrzy na świat. Może po prostu nie ma tam miejsca na mistycyzm.
- Wasze poglądy są niebezpieczne i można za nie zginąć – ciągnął Igo.
- Ale my chcemy zmieniać świat na lepsze, a życie w ogóle jest niebezpieczne – kontynuował Dalinar.
- Życie wojownika jest tak samo niebezpieczne. Idzie na wojnę i najprawdopodobniej zostanie zabity. - odrzekł na to Igo.
- Jeśli chcesz wieść bezpieczne życie Igo, zostań skrybą, zamknij się w domu i przepisuj zwoje.
Dyskusja szła w złym kierunku i zniecierpliwiony i rozdrażniony całą sytuacja Dalinar uciął temat.

„Ignorowanie naszej własnej niewiedzy jest źródłem wielu nieporozumień.”

Chyba podzielę się tą myślą z Igo, może się nad tym pochyli…
Jako że nie miałem ochoty słuchać już jego zrzędzenia, ani jak obraża moje i Dalinara przekonania, zapytałem jakie mają plany. Szybko ustaliliśmy, że trzeba zgodnie z planem udać się do Białej Osady, spotkać z Ragnem, a następnie dowiedzieć się co stało się z naszymi rodzicami oraz ich majątkiem.

Nasze dyskusje przerwało pukanie do drzwi. Z głupkowatym uśmiechem Kejn otworzył i powiedział – Zapraszam, zapraszam. Do pokoju weszły dwie, całkiem ładne niewolnice, niosąc tacę z winem i jedzeniem. Kiedy tylko odstawiły tacę, rozebrały się i zaczęły swoje obowiązki. My piliśmy i korzystaliśmy z ich wdzięków. Dosyć szybko zwaliłem się na ziemię - młody wiek nie szedł w parze z taką ilością alkoholu. Na szczęście, nim padłem, zdążyłem pochędożyć. To był cudowny wieczór.

Rano wstaliśmy z niewielkim bólem głowy. Dalinar zaproponował, że przed wyruszeniem do Białej Osady, chciałby spojrzeć na klasztor, w którym spędziliśmy dwa lata. Mimo obaw, że ktoś może nas rozpoznać, postanowiliśmy symbolicznie pożegnać się z tym upiornym miejscem.
Przed wyruszeniem z karczmy, Dalinar zapytał mnie, czy potrafię walczyć, jako że nie dostrzegł przy mnie broni.
- No właśnie. Co robią mnisi, kiedy nie siedzą w jaskiniach? - Dalej szydził Igo.
- Nie siedzimy w jaskiniach - nie chciałem się wdawać w kolejną, głupią pyskówkę.
Ale jako że:

„Zemsta smakuje najlepiej na chłodno.”

Przyjdzie czas, że i ja sobie poszydzę.
Igo nie odpuszczał i dopytywał czy wiem jak wygląda to czego szukam.
Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że nie, ale tak jak to w sumie klasztor znalazł mnie, tak, jeśli Ki-shak mnie poprowadzi, to będę wiedział czego szukam.
- Co to jest Ki-shak? - zapytał Kejn.
- Czy mnisie mają jakieś moce? – równocześnie zapytał Dalinar
- Ki-shak to moc, którą obdarowuje nas Bogini. Zespajamy się z nią poprzez medytację. I odpowiadając na Twoje pytanie, tak, potrafię walczyć. Nie mam już 9 lat.
- Chodzi mi o to, czy ktoś cię przeszkolił?
- Oczywiście, że przeszedłem ciężkie treningi – odpowiedziałem.
- Jaką bronią walczysz? - dopytywał Dalinar.
- Właściwie to nie potrzebuję broni. Moją bronią jest moje ciało.
Starałem się ignorować docinki Kejna i Igo.
- Widzę, że musicie zobaczyć na własne oczy, abyście przestali szydzić – chyba wino z poprzedniego dnia jeszcze nie wywietrzało, bo zachowywali się jak dwa pajace. - Więc skupcie się chwilę i popatrzcie na moje dłonie.
Uniosłem dłoń na wysokość twarzy i przywołałem moc Ki-shak. Moje paznokcie, w szybkiej przemianie, pogrubiły się i wydłużyły, zamieniając w szpony. Sprawnym ruchem wbiłem je w stojące nieopodal krzesło i podniosłem do góry.
- Dlatego też nazywam się Tsume.
Bracia nie skomentowali zbytnio tego pokazu.
Dalinar dopytywał jak daję sobie radę w walce z uzbrojonym przeciwnikiem, kiedy nie noszę zbroi. Odpowiedziałem tylko, że moje ciało może być zbroją i uciąłem temat.
Straciłem chęć do rozmowy.

Przed wyruszeniem uzupełniliśmy zapasy i ruszyliśmy w drogę. Podjechaliśmy do sierocińca. Straszył z daleka swymi poszczerbionymi murami, a głowę nawiedzały złe wspomnienia. Zjechaliśmy ze szlaku i podjechaliśmy do Bezimiennego Klasztoru Sierot. Wjechaliśmy przez bramę, strażnik dłubał w nosie i po chwili wytarł energicznie swoją zdobycz o kubrak. Po placu kręciło się kilku nadzorców i sporo dzieci. Zobaczyłem w tych dzieciach siebie. I zastanawiałem się jaki los je spotka. Czy wstąpią do Pierwszych Korpusów, czy może skończą w tunelach jako kupka szmat i gnijącego mięsa? Tak czy siak jeszcze o tym nie wiedziały, ale czekało ich kilka lat pracy za marny kawałek chleba, a później śmierć czy to na froncie, czy też w gnijącej dziurze.
Podszedł do nas jeden z dozorców i zagaił:
- Witajcie panowie, witajcie w klasztorze sierot. W czym mogę pomóc?
- Chciałbym zakupić zioła i chcę się dowiedzieć czy takie posiadacie i w jakich cenach – kłamał gładko Igo.
- Oczywiście, większość popularnych ziół mamy cały rok – odpowiedział dozorca.
- Potrzebuję rumianku, nagietku i pokrzywy.
- Oczywiście posiadamy te zioła w cenie jeden srebrny ambard za pęczek. Przynieść?
- Nie, nie. Chcemy się tylko zorientować, bo planuję większe zakupy – łgał Igo.
- A powiedzcie mi panie, jak nazywa się wasz przeor? - zagaił Dalinar.
- Kalines – odpowiedział mężczyzna.
- Ja jestem tu nowy, ale przeor nadzoruje klasztor gdzieś tak od 5 lat.
- Umówić panów na audiencję?
- Nie, nie. Myślałem, że sprawuje tu władze kto inny, widać się pomyliłem – odparł Dalinar.
- Nasz klasztor oferuje też świetne koce, buty i kubraki...
Kiedy oni prowadzili rozmowę, rozglądałem się po okolicy. Budynek, który spłonął podczas naszej ucieczki, był nieudolnie odbudowany, a na murach pojawiły się małe drzewka. Dzieciaki wydawały się jeszcze bardziej wychudzone niż za czasów naszego pobytu. Chyba wydarzenia ostatnich lat niekorzystnie wpłynęły na już i tak zaniedbane wcześniej miejsce.
- Nie, nie, dziękujemy, interesują nas tylko zioła. Bywaj.
Kiedy byliśmy już daleko za bramą, Dalinar odezwał się ponurym głosem:
- Pamiętacie to pomieszczenie na dole? Musimy coś z tym zrobić – w jego głosie brzmiała determinacja. - Powiem wam, że z chęcią spaliłbym to wszystko i zrównał z ziemią.
- Z jednej strony tkwi ciągle zadra w mym sercu, ale co z tymi dzieciakami? – dopytywał Igo.
- Jak co z dzieciakami, przecież one wszystkie tam idą na rzeź.
- Nie wszystkie, część pozostaje i służy w klasztorze – bronił swojej opinii Igo.
- Jak nie wszystkie! – pomstował Dalinar - Jedne idą do armii Delidii, a inne trafiają do trupiarni.
- Po prostu nie chcę spalić dzieci – ciągnął Igo.
- Ale nikt nie mówił o spaleniu dzieci – odpowiedzieliśmy prawie równocześnie.
- Mówię o zniszczeniu tego miejsca – kontynuował Dalinar.
- Żeby dowiedzieć się o tym co tu się dzieje, musimy pobyć trochę w mieście i złapać jakieś kontakty – ciągnął Igo. W Białej Osadzie się niczego nie dowiemy, ani o klasztorze, ani o majątku rodziców.
- Ja mówię o dłuższej perspektywie, a nie o tygodniu, czy dwóch. Mówię o planach na przyszłość – sprostował Dalinar. - Vergen naucza, aby dążyć do sprawiedliwości, a w moich oczach sprawiedliwość wymaga, aby zrównać to miejsce z ziemią i zabić tych kapłanów za czyny, których się dopuszczali.
- No bez przesady – prawie zakrzyknął Igo. - Były osoby, które nam tam pomagały i to nie znaczy, że mamy je wszystkie spalić.
Powoli zaczynałem martwić się o Igo, tak jak wczorajsze przytyki położyłem na karb alkoholu, to dzisiejsze twierdzenie, że ktoś nam tu pomagał, zakrawało na jakąś kpinę. Może nieustanna nauka skomplikowanych arkanów magicznych pomieszała mu w głowie. Lub jego młody umysł wypierał tak jak ja kiedyś pewne rzeczy.
- Nie przypominam sobie, żeby ktoś nam tu pomagał – warczał Dalinar.
- I dlatego chcesz palić ludzi?
- Igo, posłuchaj raz dokładnie co on mówi – wtrącił się Kejn. Widać, mimo że wczoraj razem urządzali sobie podśmiechujki, dziś Igo irytował i Kejna. - Chce spalić budynki, nie ludzi.
- Igo słyszy to co chce słyszeć – wściekał się Dalinar. - Oczywiście, że te dzieci są niewinne i powinny zostać najpierw wyprowadzone, aby...
Igo nie dał mu dokończyć zdania i szyderczo mówił:
- Tak, tak, a na świecie nie powinno być głodu, wojen i wszyscy powinni być bogaci tak? To co wy mówicie, jest zwyczajnie naiwne.
- Naiwne to jest to, że liczysz na to, że poznasz moc wszystkich czarów zanim skonasz, a i tak się tego uczysz – odparowałem zdenerwowany.
- Nie chcę się z wami kłócić, ale mam wrażenie, że ktoś nakładł wam jakichś bzdur do głowy i nie macie do tego żadnego krytycznego podejścia. - skwitował Igo.
Po raz kolejny odniosłem wrażenie, że idea służbie jakiemuś wyższemu bytowi przekraczała pojęcie Igo. Być może złe doświadczenia z kościołem Delidii wywarły na nim takie piętno, że nie umiał zaakceptować wyboru braci, by służyć jakiejś większej idei i to nie z powodu frazesów natłuczonych do głowy, a z potrzeby serca. Dalinar od dawna szukał wiedzy o starych Bogach, a mną od początku życia, mimo że drogą krętą i smutną, do Bogini prowadziło Ki-shak. Mam nadzieję, że kiedyś Igo przejrzy na oczy wszak

„można widzieć, a być ślepym.”

- Dlaczego używasz liczby mnogiej. Czy ja powiedziałem, że chcę spalić jakichś kapłanów, pomijając fakt, że nikt tak nie powiedział? - zapytałem. - Nie. Powiedziałem, że jeśli jest to dla niego ważne, to jestem gotowy mu pomóc. Bo w dupie mam tych kapłanów, ale nie mam w dupie brata.
- Myślałem Igo, że będziesz chciał mi pomóc – żalił się Dalinar.
- Zawsze wam pomogę, ale w jakichś sensownych działaniach – bronił się Igo.
- Igo, jestem wstanie zrozumieć chęć jego zemsty i właśnie po to, żeby to wykonał bezpieczniej, to mu pomogę. Ani nie mam w tym interesu, ani nie czuję takiej wewnętrznej potrzeby, ani nie jestem ogarnięty chęcią zabijania, ale jeśli to dla niego ważne, to mu pomogę. - Rzekłem.
- Ja też uważam, że ktoś kto jest odpowiedzialny za zabicie tych dzieci, powinien ponieść karę i to by było sprawiedliwe – ciągnął Igo. - Ale spalenie tego budynku tego nie gwarantuje!

Kłótnia przedłużała się, każdy zostawał przy swojej racji. Dyskusję przerwał nadjeżdżający z tyłu wóz.
- Witajcie wędrowcy. Widzę, że zmierzacie na zachód. - Zagadnął woźnica.
- A dokąd to zmierzasz ze swoim dobytkiem? – zapytał Kejn.
- Do osady Nori – widząc naszą konsternację, dodał - To dwa dni drogi stąd.
Z tyłu wozu siedziało dwóch osiłków w skórzanych zbrojach i z pałkami przy boku.
- Wy pewnie do Białej Osady zmierzacie?
- Jedziemy w tym kierunku co Ty – wymijająco odpowiedział Kejn.
- To może razem pojedziemy? Czym dalej od miast, tym drogi niebezpieczniejsze. Ponoć coraz częściej zbójcy tu grasują.
- Zbójcy grasują wszędzie – odparł Kejn.
- To faktycznie dobry pomysł, by ruszyć razem.
Woźnica zwrócił się do mnie - Jak chcesz panie, możesz zasiąść na wozie. Wygodniej będzie niż we dwóch na koniu.
Chętnie skorzystałem z zaproszenia.
Droga minęła mijała nam szybko, a kupiec chętnie opowiadał o sobie. Był stolarzem i żył ze sprzedaży swoich wyrobów. Zapytał nas, czy aby przypadkiem nie chcieliśmy w Mag-Margot nabyć licencji. Kiedy zorientował się, że nie wiemy o czym mówi, wytłumaczył, że krążą pogłoski, że władze chcą ukończyć Czarną Świątynie w tym roku, a brakuje rąk do pracy i chętnie wydawane są licencje na odłów niewolników. Ponoć w przyszłym roku miasto ma odwiedzić namiestnik Ambardu, Najwyższy Kapłan Delidii Rankor i wszystko musi być gotowe. Kolejne dwa dni podróżowaliśmy razem, aż nastał czas rozstania. Pożegnaliśmy się i każdy ruszył w swoją stronę.

Nasza podróż trwała jeszcze kilka dni, kiedy to naszym oczom ukazała się Biała Osada. Wcześniej o tym nie wspominałem, ale granicę wioski stanowił ogromny dąb, zwany przez mieszkańców Dębem Powitalnym. Widniała na nim tablica „Witamy w Białej Osadzie”. Tym razem przywitała nas nie tylko tablica, ale ogromny smród i dwa trupy, wiszące na rzeczonym dębie, z przytroczonymi drewnianymi tabliczkami zwanymi „kostusiami”. „Bluźnił”, „kradł” - informowały tabliczki na wisielcach. Ciała musiały już wisieć sporo czasu, a kruki, które gęsto obsiadły ciała, wykonały już sporo pracy. Krakały na nas złowieszczo, jakby chciały odstraszyć nas od swojego stołu.

Igo zaproponował, żeby nie jechać od razu do Ragna, tylko zatrzymać się w gospodzie jako zwykli podróżnicy. Zgodziliśmy się, że będzie to rozsądne, bo coś tu było nie tak. Przez dwa lata naszego pobytu w osadzie, nikogo tu nie powieszono. Kiedy zbliżyliśmy się do wioski, dostrzegliśmy, że osada została rozbudowana. Lecz nowe domy nie pasowały do tych, które znaliśmy z naszego pobytu. Były to na byle jak sklecone rudery. Podjechaliśmy do karczmy, uwiązaliśmy konie i raźno wkroczyliśmy do środka. Ian stał za barem, czas go nie oszczędził i postarzał się mocno. Wytężył wzrok i zaprosił do stołu. Po chwili podszedł, a my poprosiliśmy o jadło i napitek. Ian, jak miał w zwyczaju, przyglądał się nam chwilę bacznie i poszedł po piwo. Po chwili wrócił z piwem, wielką miską kaszy okraszonej skwarkami oraz pajdami chleba i miską smalcu. „Smacznego, mości panowie” - powiedział i odszedł do swoich zajęć. Po pewnym czasie Ian podszedł do nas i zapytał czy czegoś jeszcze nam trzeba. Przyglądał się na przez chwilę i zapytał:
- To Ty Dalinarze?
- Tak, ja. Nie poznałeś mnie?
- A gdzie reszta ? - spytał karczmarz.
- Przy stole – nie poznajesz nas?
- Igo? Kejn? Gniewomir?
- Tak, to my.
- Jestem zaskoczony. Co was tu sprowadza? Ile to już lat minęło? Pięć?
- Siedem – odpowiedział Dalinar.
- Ale ten czas leci. Co was tu sprowadza?
- Przejeżdżaliśmy niedaleko i postanowiliśmy zobaczyć co tu u was słychać.
- Cóż to za powitanie przyszykowaliście dla przybyłych? - dopytywał Kejn.
- Aa to widzieliście...
- Trudno nie zauważyć.
Ian przysiadł się do nas i westchnął.
- Troszkę się tu pozmieniało, od czasu, kiedy stąd wyjechaliście. Osada się rozbudowała.
- A Ragn jest dalej sołtysem? - zagaił Kejn.
- Nie, Ragna nie ma. Nowy sołtys nazywa się Ranfeld. Jest zarządcą z ramienia barona Friedricha von Baumanna. Dwa lata temu powiedziano nam, że baron objął te tereny we władanie, w tym Białą Osadę. Dostał te ziemie w lenno od władz kościelnych.
- Ale przecież te ziemie należały do Ragna.
- Ano należały. Ale kościół jest jedynym właścicielem wszystkich ziem i podarował te ziemie baronowi, który ma siedzibę parę dni drogi stąd. To bohater wojenny.
- Co z Ragnem? – dopytywał złym głosem Kejn.
- Wiecie, Ragnowi to od samego początku się nie podobało, bo to były jego ziemie. Ale baron wspaniałomyślnie zostawił go na swoim stanowisku. Ale teraz Ragna już nie ma.
- Co się z nim stało? - dopytywaliśmy.
- Nie chcę o tym rozmawiać.
- Był naszym opiekunem, chyba możesz coś powiedzieć między nami po starej znajomości – zachęcał Igo.
Ian bardzo ściszył głos i wykrztusił z siebie:
- Przyjechali jacyś ludzie i zabrali go. Kilka miesięcy temu przyjechali w nocy i go zabrali, było ich może ze dwudziestu. Wyszliśmy z Normanem przed karczmę, wyciągnęli go związanego jak świniaka i odjechali.
- A mieli jakieś symbole? - pytał Kejn.
- W którą stronę go wywieźli? - dopytywał Igo.
- No na wschód, a w którą stronę mieli go wywieźć?
- A Graham dalej na farmie mieszka?
- A Graham tak. Wprawdzie siadają mu kolana, ale tak teraz jego syn Iktorn tam zarządza.
- A jak tam nowy sołtys? – dopytywał Igo.
- Ragna wywieźli, a ty się dopytujesz o nowego sołtysa – zapytał z niedowierzaniem Kejn.
- A no nie ma źle, wprawdzie wprowadza nowe porządki, ale cóż rzec, przybył może z dwa tygodnie temu.
- I co wywieźli wam sołtysa i nikt się tym nie interesuje?
- Nie no, posłaliśmy pismo do barona i jaśnie pan zajmuje się sprawą. Przyjechali z nowym nowym sołtysem żołdacy barona, ale co tu mieli znaleźć? Dwóch z nim zostało do pilnowania porządku, reszta odjechała.
- A co z tą dwójką na drzewie? - Dopytywał Dalinar.
- A to już inna historia. Do wsi zajechało kilku rycerzy, wiecie, z Walczącego Zakonu Świętego Jeremiego. Zatrzymali się u mnie w gospodzie. Przywieźli ze sobą dwóch więźniów, ciągnęli ich na powrozach za końmi. A później całą wieś wezwali na świadków, sąd zrobili, powiesili tych dwóch i zakazali ściągać przez 30 dni.
- Dostaniemy pokój karczmarzu? – zapytałem.
- Oczywiście, dla was zawsze. Jedzcie na mój koszt. A gdzie się wybieracie? – dopytywał jak zwykle ciekawski Ian.
- Przede wszystkim chcieliśmy spotkać się z Ragnem. Myśleliśmy, że powspominamy stare czasy.
- A jak tam w Karhanie? Bo Ragn wspominał, że wysłał was na szkolenie.
- Tak. Spędziliśmy tam kilka lat w pewnej kompanii najemników, ale teraz wyruszyliśmy podbijać świat na własną rękę. – odpowiedział w swoim stylu Dalinar.
- Ku chwale Delidii – powiedział Ian, gdy odchodził.
- Ku chwale - odpowiedzieliśmy odruchowo.
- Trzeba udać się do Markusa, do jego kuźni – zaproponował Igo.
Kończyliśmy posiłek, dyskutując o najbliższych działaniach. Nim wyszliśmy z gospody, podszedł no nas karczmarz i wręczył nam klucz do pokoju ze słowami:
- Zostańcie moimi gośćmi jak długo chcecie.

Wyszliśmy z gospody i ruszyliśmy w kierunku kuźni. Mężczyzna, który tam pracował, to zdecydowanie nie był Markus, chyba że przez ostatnie siedem lat urósł o ponad pół metra. Na spotkanie wyszedł nam starszy, dobrze zbudowany mężczyzna. I zapytał w czym może pomóc.
- Witajcie kowalu, szukamy krasnoluda Markusa.
- A ja tu nowy jestem, stary kowal opuścił wioskę jakieś trzy miesiące temu i mości baron zatrudnił mnie na jego miejsce.
- A nie wiecie, gdzie udał się poprzedni kowal? Do Mar-Margot, czy może gdzieś dalej? - pytał Dalinar.
- A to ja nie wiem. Baron kazali tu przyjechać, to przyjechałem, a starego kowala już tu nie było.
Udaliśmy się w kierunku ochronki, aby spotkać się z siostrami, które nas wychowywały, ale na naszej drodze czekał człowiek, którego oblicza nie kojarzyliśmy.
- Dobry dzień, dobry dzień – przywitał nastając.
- Dobry dzień – odpowiedzieliśmy i minęliśmy go zmierzając do celu.
- Poczekajcie mili panowie – zawołał za nami. - Nie znam was.
- My ciebie też nie znamy - odpowiedzieliśmy chórem i niezrażeni ruszyliśmy dalej.
- Sołtysem jestem tutaj, a wy kim jesteście?
Obróciliśmy się w jego kierunku i przystanęliśmy.
- Podróżnymi.
- Widziałem przez okno, że się tu kręcicie, to wyszedłem zapytać czy wam czego nie trzeba.
- Od kiedy to sołtys oprowadza podróżnych? – zapytał Kejn.
- A no taki mamy tu obyczaj.
- Niczego nam nie trzeba – podziękował Igo.
- Bywaj zatem - powiedział Kejn.
Sołtys, niezrażony, kontynuował dalej. Jego wścibstwo w obecnej sytuacji, która spotkała Ragna, zaczęło mi działać na nerwy.
- Co was tu sprowadza? Jesteśmy małą miejscowością i wszyscy się tu znamy.
- Nocleg – odpowiedziałem z kwaśną miną.
- A to w gospodzie musicie pytać.
- Już byliśmy, a że w tej dziurze nie ma nic innego do roboty, to po prostu spacerujemy.
- A no tak, no tak. Jakbyście czegoś potrzebowali, było by wam co potrzebne, to zachodźcie. Widzicie ten biały dom? – wskazał ręką na dom Ragna - Tam mnie znajdziecie.
Po tym niewinnym w jego rozumowaniu geście, kończyła mi się cierpliwość i postanowiłem postarać się, aby przestał się nami interesować. Może jak zobaczy w nas zwykłych prostych żołdaków odpuści.
- Pomoc w czymkolwiek powiadasz? – zagaiłem.
- A no postaram się...
- Dziwki macie? – nie dałem mu jednak dokończyć zdania.
Jego oczy aż się rozszerzyły z niedowierzania.
- Ale czemu mnie o to pytacie? Ja jestem sołtysem.
- No pytam, bo potem nie będzie mi się chciało chodzić do Twego domu. No to krótko, dziwki macie, czy nie macie?
- Nie, nie - Odpowiedział widocznie zniesmaczony.
- W ogóle? - Dopytywałem.
- Ja tam nie wiem, ja tu się takimi rzeczami nie zajmuję – bronił się sołtys.
- Jesteś sołtysem i nie wiesz czy w wiosce są dziwki? - pytałem z udawanym zdziwieniem.
- Panowie, zmieńmy temat, ja tu tylko z ramienia barona...
- Baron zabrania dziwek? – ponownie nie dałem mu skończyć
- Jak potrzebujecie dziewki... – zająknął się.
Moją grę przerwał Kejn.
- A dawno jesteście tu sołtysem?
- Nie, nie dawno.
- Bo w karczmie się o was dobrze mówi... - Nęcił Kejn.
Sołtys wyraźnie poczuł się dowartościowany.
- A tak, Ian to pobożny człowiek.
- Yo ile jesteście tym sołtysem? Bo Ian zachwala, że i ruch większy w wiosce i że sama wioska się rozrasta.
- A będzie już ze dwa tygodnie – odpowiedział sołtys.
- Dwa tygodnie. To już rozumiem dlaczego nie macie dziwek, ale i na dziwki przyjdzie czas. Wiadomo, że tam, gdzie karczma, musi być dupczenie – ciągnąłem.
Tego już sołtys nie wytrzymał.
- Tak, tak, no ja już was zostawię. Muszę udać się do swoich obowiązków.

Ruszyliśmy w końcu do ochronki. Wiele się tu nie zmieniło. Weszliśmy do sali, w której pobierało nauki pięcioro dzieciaków. Celsesta podniosła głowę znad książki i odprawiła nas ruchem dłoni. Znając jej zwyczaje wiedzieliśmy, że musimy poczekać, aż skończy nauczanie. Czekaliśmy cierpliwie i w końcu do nas wyszła.
- No, no, no, kogo ja tu widzę. Moje chłopaki! Co was tutaj sprowadza?
Przywitaliśmy ją.
- Sentyment.
- Nie spodziewałam się, że kiedyś nas odwiedzicie.
- A my nie spodziewaliśmy się, że zastaniemy taką sytuację.
- Wiecie – jej oblicze pobladło.
- Dowiedzieliśmy się trochę od Iana, ale bez większych szczegółów – powiedział Dalinar.
- Przyjdźcie wieczorem, ja skończę zajęcia z dzieciakami, posprzątam trochę, napijemy się wina i porozmawiamy.
Nawiedził mnie jakiś niepokój, a nauczyłeś mnie mistrzu, żeby ufać swoim przeczuciom. Nie wiem nawet dokładnie, czy było to przeczucie, czy raczej wpływ ostatnich wydarzeń w tym miejscu. Ale wiedziałem, że potrzebujemy informacji, a osób, którym mogliśmy ufać, było jak na lekarstwo. Wprawdzie uważałem, że nowy sołtys raczej jest pionkiem w tej grze, ale

„Lepiej dmuchać na zimne.”

Z jakichś przyczyn odszedł też Markus i obawiałem się o bezpieczeństwo naszej dawnej nauczycielki.
- Mam złe przeczucia, posiedzę sobie na ławeczce do zmroku i tu się razem spotkamy – oznajmiłem.
Moim bracia poszli do karczmy, a ja zanurzony w rozmyślaniach o tym co tu się wydarzyło, oczekiwałem zmierzchu. I tylko dwie myśli zaprzątały mój umysł. Albo kościół dowiedział się o tym, że Ragn był członkiem Zakonu Atolla (do tego pasowała by też ucieczka Markusa) albo, tak jak obiecał, interesował się naszym majątkiem i nadepnął komuś nieodpowiedniemu na odcisk. Niestety moje rozmyślania nie mogły przynieść rozwiązania tej sytuacji.

O zmierzchu z karczmy przyszła cała trójka i weszliśmy do ochronki. Celesta ugościła nas winem.
- Nic się nie zmieniłaś Celesto, widać, że czas Ci służy - komplementował ją Dalinar.

I nie był to naciągany komplement. Chyba wszyscy żywiliśmy do tej kobiety ciepłe uczucia. To jedyna już, po naszej matce, kobieta, która, mimo że obca, potrafiła obdarzyć szczerym uczuciem wszystkie dzieci, które trafiały pod jej dach. To wręcz nieprawdopodobne, jak jej sierociniec różnił się od tego, z którego uciekliśmy.
- Jesteście nazbyt uprzejmi – powiedziała z naturalną skromnością i głośno westchnęła.
- A gdzie Eugenia? - Zapytaliśmy o jej siostrę, która pomagała w wychowaniu.
- Niestety zmarła parę lat temu. Suchoty – powiedziała smutno i minęło trochę czasu, gdy znów się odezwała.
- Nie wiem czy jest rozsądne, abyście tu zostawali – ciągnęła z obawą w głosie. - Vernir mocno wierzył, że przybędziecie.
- I tak też się stało – odpowiedział Kejn. - Lecz nie spodziewaliśmy się zastać takiego stanu rzeczy. Witają nas trupy na powitalnym drzewie. Vernir uprowadzony, a Markusa nie ma, opowiadaj co się dzieje.
- Zacznę od początku – powiedziała Celesta zmęczonym głosem. - Dwa lata temu baron dostał te ziemie w lenno od Kościoła – potwierdzała opowieść Jana. - Podłamało to Vernira, bo był to kolejny cios po tym jak parę lat wcześniej zmarła jego żona. Ostatnimi czasy Vernir był bardzo podniecony waszym przybyciem, nie umiał się go doczekać. Myślałam, że do tego nie dojdzie, a wy faktycznie zjawiliście się. W ostatnim czasie udawał się często do Mar-Margot. Uparł się, że rozwiąże zagadkę śmierci Roberta. Nie wtajemniczał mnie w szczegóły, ale bywało, że spędzał tam tydzień, a czasem nawet dwa. Jakieś trzy miesiące temu wyruszył do miasta po raz ostatni. Mówił, że chyba w końcu coś ma i musi spotkać się z niejakim Kościejem. Było to po rozmowie, którą przeprowadził w tutejszej gospodzie, z jakimś nieznajomym. Niestety nie podzielił się ze mną kim byli zarówno rozmówca jak i Kościej. Wrócił z miasta po może dwóch tygodniach, był w podłym nastroju. Był też ranny. Powiedział mi – zamyśliła się na chwilę - To trudne...
- Dwa dni potem - zmieniła wątek - Markus wyjechał bez pożegnania. Zaskoczyło mnie to, lecz Vernir nie chciał o tym ze mną rozmawiać.
Nie wiem czy smutek w jej głosie, czy to, że w pewnym momencie nie dokończyła zdania o tym co rzekł jej Vernir, uświadomiło mi, że po śmierci żony Ragna, musieli się do siebie znacznie zbliżyć.
- Słuch po Markusie zaginął. W następną noc zbudził mnie hałas. Tętent kopyt, pokrzykiwania. Do wsi zajechało kilkunastu zbrojnych jeźdźców. Otoczyli Biały Dom i po chwili wywlekli go na zewnątrz. Z gospody wybiegł Ian i Norman, ale tak szybko jak wyszli, wycofali się do gospody. Nie dziwię im się, nie mogli nic poradzić przeciw takiej bandzie. Ze strachem oglądałam te sceny przez okno. Spętali go, przerzucili przez konia i odjechali w kierunku Mar-Margot. Już więcej go nie widziałam – powiedziała z bólem w głosie.
- Mieli jakieś symbole? - zapytał Dalinar.
- Było ciemno, ale raczej nie. Bardziej wyglądali na zbirów, niż najemników spod jednego sztandaru, czy tym bardziej wojsko. Pomóżcie mu – powiedziała łamiącym się głosem, a oczy zaszkliły się jej.
Nie miałem już wątpliwości. Celesta kochała Vernira.
- Musicie go odnaleźć.
- A może Graham coś wiedział? – dopytywaliśmy.
- Rozmawiałam z Grahamem. Był zaskoczony wydarzeniami, a o wyprawach Vernira nie wiedział nic. Tak samo zaskoczyła go wiadomość o wyjeździe Markusa.
Dopytywaliśmy o Kościeja, tajemniczego rozmówcę w karczmie, o raz jeszcze o wydarzenia z tej sądnej nocy, której zniknął Ragn. Niestety Celesta nie potrafiła nam powiedzieć nic nowego. Przytłaczało mnie to, że kolejna osoba, która była nam bliska i chciała nam pomóc, ma poważne problemy i z dużą dozą prawdopodobieństwa, może być martwa. Moja droga usiana jest najwyższym poświęceniem tych, których uda mi się pokochać. Mimo, że trudno to zaakceptować, wierzę, że ich poświęcenie ma jakiś głębszy cel.
Celesta potwierdziła też słowa Iana, że nowy sołtys, Ranfeld, przybył dwa tygodnie temu, wraz z dwoma ochroniarzami i zamieszkał w Białym Domu. Niestety nie wiedział nic o tym jak ma się postępowanie, które rzekomo prowadzi baron w sprawie porwania Vernira.
- Co stało się z rzeczami Ragna? - Dopytywaliśmy zawzięcie. - Może miał jakieś notatki, coś co mogło by nam pomóc?
- Cóż, wszystko co było w Białym Domu, przeszło na własność nowego sołtysa wraz z posiadłością – ze smutkiem w głosie odpowiadała Celesta. Lecz teraz, jeśli się tak zastanowię, to być może jest coś co mogło by wam pomóc. Vernir prowadził jakiś dziennik. Wielokrotnie przyłapałam go na tym, gdy coś w nim zapisywał, lecz zawsze, gdy się zjawiałam, kończył pisanie i odkładał go. Nigdy nie zapisywał nic w mojej obecności.
Widać było, że wszystkim zależy na rozwiązaniu tej sprawy. Nie trzeba było czekać długo na pierwsze decyzje.
- Kejnie, może byłbyś wstanie zakraść się do domu i poszukać tego dziennika? - zapytał wprost Dalinar.
- Byłbym i nawet już o tym pomyślałem, tylko musimy to dobrze zaplanować.
- Musimy być ostrożni, jesteśmy zapewne bacznie obserwowani – rzekł Igo.
- Może umówmy się z sołtysem w trójkę w karczmie, a Ke… - Dalinar nie dokończył, bo Igo w tym momencie wtrącił „I spalmy go.” – ukazując co myśli o potencjalnych planach Dalinara.
- Co ty masz z tym paleniem Igo. – warknął Dalinar, a my pomimo powagi sytuacji parsknęliśmy śmiechem.
Celesta patrzyła na nas zaskoczona. Lecz szybko opanowaliśmy się i wróciliśmy do obmyślania planu.
- Kejn w tym czasie – kontynuował Dalinar - mógłby przetrząsnąć Biały Dom.
- Jeśli to coś może pomóc, to była to czarna książeczka. – wtrąciła Celesta - Zwykle zapiski prowadził na dole, na stole przy kominku.
- Myślę, że koniecznie musimy go zdobyć. Może to da nam jakiś trop – stwierdził Dalinar.

Wróciliśmy do karczmy, gdzie Ian zaproponował nam strawę, lecz nikt z nas nie miał apetytu. W pokoju Dalinar dopytywał, czy mamy jakiś pomysł, jak zająć czymś sołtysa, by Kejn mógł zrobić swoje.
- Może powinniśmy zapytać Celesty, czy nowy sołtys objeżdża swoje włości – powiedziałem.
- Ragn często wyjeżdżał – pociągnął temat Dalinar - może nowy sołtys też ma to w nawyku.
Tego wieczoru nie siedzieliśmy długo. Postanowiliśmy, że rano zasięgniemy języka u Celesty i wybierzemy się do Grahama. Dowiedzieliśmy się od niej, że Ranfeld wyjeżdża znacznie częściej niż Ragn. To typowy urzędnik, który wszystko musi skontrolować. Zbiera się zazwyczaj rano i wraca na wieczór, choć zdarzały się dni, kiedy wracał nazajutrz. Dowiedzieliśmy się też, że zazwyczaj podróżuje sam, a jego ludzie pilnują porządku w wiosce. Ku naszej uldze nie mieszkali w Białym Domu, tylko w zaadoptowanym na areszt budynku. Zadecydowaliśmy, że Kejn będzie prowadził obserwację z domu Celesty, skąd miał znakomity widok na Biały Dom, a my udamy się do Grahama.

Graham rozpoznał nas od razu. Szedł o kulach, utykając mocno na jedną nogę. Po krótkim powitaniu zasypaliśmy go pytaniami. O wydarzenia z wioski, Vernira i Markusa.
- Tak naprawdę nic nie wiem, nie wiedziałem nawet o tym, że Vernir jeździł do Mar-Margot. Podejrzewam, że Markus wyjechał po skonsultowaniu tego z Vernirem. Ja sam dowiedziałem się o wszystkim dopiero dwa dni po tym jak go zabrali. Oczywiście z synami przeczesywaliśmy teren oraz odwiedziliśmy miejsca, gdzie czasem się spotykaliśmy. Leśniczówkę i zrujnowany tartak. Niestety nie natknęliśmy się ani na Vernira, ani na Markusa.
- Myślisz, że to może mieć coś wspólnego z Zakonem Atolla? – dopytywaliśmy.
- Wątpię, gdyby tak było, ja i moja rodzina już byśmy nie żyli.
- A kojarzysz kogoś o przezwisku Kościej? – zapytałem.
Graham zamyślił się i szukał czegoś w swojej pamięci.
- Nie wiem czy to nie był przypadkiem towarzysz broni Vernira, kiedy ten jeszcze wojował na Zachodzie.
- Mówił coś o nim może albo go opisywał? - dopytywałem - To prawdopodobnie ostatnia osoba, z którą się widział.
- Kojarzę go tylko z opowieści, które czasem snuliśmy przy gorzałce, niestety nic więcej nie wiem. Myślę, że Markus wiedziałby więcej, był bliższym przyjacielem Vernira niż ja. Niestety nie mam pojęcia, gdzie mógłby się udać. Gdybyście potrzebowali kogoś do pomocy, no wiecie do bitki albo żeby kogoś poobserwować, to dajcie znać, chętnie pomożemy.
- Nie mam żadnego punktu zaczepienia na ten moment - ponuro powiedział Igo.
Wspólnie ustaliliśmy, że możemy wykluczyć barona von Baumanna oraz Kościół Delidii. Baron zwyczajnie mógł usunąć go z urzędu, gdyby tylko chciał, a Kościół Delidii torturował by go tak długo, aż ten wydałby wszystkich. Zatem pozostała sprawa naszego majątku. Zawiedzeni, że nie posunęliśmy się w swych poszukiwaniach do przodu, wróciliśmy do karczmy.

Zmierzchało już, a Kejna nie było. Zamówiliśmy jedzenie i napitek, a Ian zagadywał.
- Gdzie to jeździliście chłopaki?
- A byliśmy odwiedzić stare kąty i krzaki – mówił Igo - Bawiliśmy się tu często w chowanego.
- No tak, wspomnienia wracają – powiedział Ian - Poznaliście już sołtysa?
- Poznaliśmy – odpowiedział Igo.
- Gdzie Kejn? – dopytywał Ian?
- Nie ma go w pokoju? – zapytałem zdziwionym głosem.
- Nie widziałem, żeby wracał do karczmy, ale może byłem na zapleczu.
- Pewnie już śpi – odparł Igo - Ostatnio coś źle się czuł.
- No nic, ja wam życzę dobrej nocy. Czas zamknąć gospodę.
- Dobrej nocy i tobie - odpowiedzieliśmy i udaliśmy się do pokoju.
W pokoju na piętrze zaniepokojony Igo wyraził swoją obawę, czy aby Kejn nie wpadł w jakąś pułapkę. Uspokoił go Dalinar, mówiąc, że Kejn wie co robi. Po jakimś czasie ktoś zapukał do drzwi.
- To ja Kejn.
Otworzyliśmy mu i czekaliśmy na relację.
- No i jak? - Dopytywał zniecierpliwiony Dalinar.
- No słabo, bo w trakcie mojego przeszukiwania przyjechał do domu.
- Przyjechał i co?
- No i nie zdążyłem obszukać parteru, a na piętrze nie znalazłem kompletnie nic. Oprócz tego. – rzucił na stół sakiewkę. - Przyda nam się. - stwierdził.
- Nie uważasz, że to ryzykowne i może się zorientować, że zniknęła mu sakiewka? - dopytywałem.
- Co mnie to obchodzi.
„Jeśli tak ma wyglądać niezostawianie za sobą śladów, to nie wróżę nam świetlanej przyszłości.” – pomyślałem.
Kejn pośpiesznie policzył monety, a było tam około dwudziestu złotych ambardów.
- Będzie na dziwki – powiedział.
- Przyda się – przytaknął Igo.
Ich beztroska coraz bardziej mnie porażała. Z racji wieku to ja byłem najmłodszy, ale miałem wrażenie, że jest na odwrót.
- Dzielić to, czy zatrzymać? - powiedział Kejn.
-Zróbmy wspólny fundusz – zaproponował Igo.
Kejn skinął głową.
- Jesteś przekonany, ze nie zorientował się, że tam byłeś? - zapytał Igo.
- Nie - zapewnił elf.
- Czy jest szansa, że to była sakiewka Ragna i była na tyle dobrze ukryta, że nowy sołtys nawet o niej nie wie? - zaciekawił się Dalinar.
- Była ukryta, ale nie potrafię odpowiedzieć na twoje pytanie.
- Gorzej, jeśli dziś pojechał zbierać daniny i będzie chciał dorzucić do sakiewki - mamrotałem dalej niezadowolony.
- Cóż stało się, to się stało – rzekł Igo - No przecież nie będziemy tego zwracać.
Ach mój drogi mistrzu, jakże bardzo się pomylił. Znowu przeczucie mnie nie zawiodło. Ale znów wyprzedzam fakty.
- Zastanówmy się co dalej - zaproponował Igo.
- Jak co dalej? – powiedziałem - Musimy poczekać, aż znów wyjedzie i przeszukać parter.
- Miałem przez chwilę zamiar przeszukać dół razem z nim, ale jutro by się okazało, że znowu potrzebują sołtysa – powiedział z uśmiechem Kejn.
„Uff, choć tu użył głowy” - pomyślałem. W jego fachu powinien mieć bardziej rozwinięte instynkty samozachowawcze oraz szersze pojmowanie stwierdzenia „nie zostawiać po sobie śladów”. Zabrana sakiewka, a nawet tylko przelotna myśl o zabiciu sołtysa, jasno wskazywała, że mało co go obchodzi.
Przez pewien czas spieraliśmy się co robić. Ja optowałem za czekaniem na kolejną okazję, lecz reszta chciała to zrobić nawet dzisiejszej nocy. Co z nimi jest nie tak?
W pewnym momencie wpadł mi do głowy pomysł.
- W sierocińcu zajmowaliście się ziołami, może moglibyście zrobić jakąś mieszankę, którą można by było dodać do paszy konia i niech, powiedzmy za kilka kilometrów po wyjeździe, koń dostanie jakichś boleści. Nie mówię, że ma zdychać, bo co biedny koń zawinił, ale żeby po prostu nie dało się na nim jechać. Raczej konia nie zostawi. I trochę potrwa zanim wróci lub będzie musiał może nawet gdzieś przenocować.
- Jest to na tyle niepewne, że bym tego nie robił – odparł Igo.
Po długiej dyskusji ustaliliśmy, że czekamy do następnej okazji. I poprosiliśmy Kejna, żeby nie zrobił nic przez co będziemy musieli uciekać z osady.

Rano udaliśmy się na śniadanie. Jak zwykle ciekawski Ian dopytywał co mamy zamiar robić tego dnia.
- Może udamy się do lasu zapolować na jakiegoś bażanta – odparł Igo.
- Można tu polować? – dopytywałem - Bo to chyba las barona.
- Najlepiej spytajcie sołtysa - odpowiedział Ian.
- Prawdopodobnie jutro będziemy odjeżdżać. Czas poszukać jakiejś roboty - powiedział Dalinar.
Ian zasugerował nam, że może baron będzie miał pracę dla naszej grupy. Rozważaliśmy nawet czy się tam nie udać. Bo jeśli miał coś wspólnego ze zniknięciem Vernira, dobrze by tam było powęszyć. Jednak, po rozważeniu wszystkich za i przeciw, zdecydowaliśmy się, przynajmniej na ten moment, porzucić ten pomysł. Uznaliśmy, że jeśli nie uda nam się z pamiętnikiem, trzeba będzie swe kroki skierować w stronę poszukiwania Kościeja. Dalinar zaproponował, że w Mar-Margot poprosi kapłanów swego kościoła o pomoc w zdobyciu informacji. Jako że działali w konspiracji, mogli nam pomóc, nie zwracając na nas uwagi ciekawskich oczu i uszu innych. Uznaliśmy, że to chyba na ten moment dobry pomysł. Chyba, że pamiętnik, którego szukamy, rzuci nowe światło na sprawę.

Tak jak poprzedniego dnia, Kejn udał się do domu Celesty, żeby obserwować dom sołtysa, a my bez celu włóczyliśmy się po lesie, aby nie rzucać się w oczy. Po południu wróciliśmy do karczmy, aby zjeść obiad. Ian znów dopytywał o Kejna – tym razem sprzedaliśmy mu bajeczkę, że, jako jedyny posługujący się łukiem, został, aby coś upolować, bo my tylko płoszymy mu zwierzynę. Postanowiliśmy już nie wychodzić, więc zamówiliśmy dzban piwa i wspominaliśmy czasy sprzed rozstania. Pod wieczór do karczmy wszedł Kejn, dosiadł się do nas i oznajmił, że znalazł pamiętnik, ale szybko ostudził nasze podniecenie. Okazało się, że wszystkie zapisane karty z dziennika zostały wyrwane i ostały się tylko puste. Cały wysiłek na nic. Okazało się, że pamiętnik najzwyczajniej w świecie stał wśród innych książek. Zastanawialiśmy się jaki sens był w tym, aby ktoś wyrywał kartki i odkładał dziennik na swoje miejsce. Kejn z prostotą zaproponował, abyśmy przesłuchali sołtysa. Na to, ku mojej radości, nie zgodził się nikt. Już ustaliliśmy, że prawdopodobnie sołtys nie odegrał w tym żadnej roli, a moglibyśmy sobie na głowę ściągnąć tylko problemy. Cała sytuacja tak nas skołowała, że Igo zaczął nawet podejrzewać o spisek Markusa i nawet to co mówił miało sens. Czym więcej dyskutowaliśmy, pojawiało się więcej pytań niż odpowiedzi. Nawet Celesta nie uszła naszej uwadze - zdesperowani podejrzewaliśmy już nawet ją. Sytuacja była nieciekawa. I wtem Dalinara olśniło, a ja po prostu poczułem się jak głupek. To było takie proste. Vernir, kiedy usłyszał konnych, którzy przybyli go pojmać, sam wyrwał kartki i prawdopodobnie spalił, żeby nie dostały się w niepowołane ręce. Ten wniosek wszystkim wydawał się najbardziej prawdopodobny, a po słowach Dalinara wręcz oczywisty. Nie mieliśmy już czego szukać w Białej Osadzie. Czas było wyruszyć na poszukiwanie Kościeja.

Mam nadzieje drogi mistrzu, że nie zanudziłem Cię swoją opowieścią. Jeśli tylko sytuacja się rozwinie, znów do Ciebie napiszę.



Kroniki VI: Pamiętnik Vernira (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Koniec marca, rok 222 po Zaćmieniu. Rejon Karabaku. Biała Osada, leżąca na przełęczach Białej Rzeki, oraz Miasto-Państwo Mar-Margot.


I tak kolejny dzień mistrzu objawił mądrość nauk, które zgłębiałem w klasztorze.

„Rzeczy ledwie dostrzeżone w czasie dnia, nie sformułowane wyraźnie myśli, wypowiedziane mimochodem słowa, które przeszły bez echa, wracają w nocy w namacalnym kształcie i stają się tematem snów, jakby w zadośćuczynieniu za to, że wzgardzono nimi na jawie.”

Tak, zdrowy sen to podstawa. Wstaliśmy wypoczęci i od razu w naszych głowach powstały nowe idee oraz przypomniało nam się to, o czym przez ostanie dwa dni nie nawet nie wspominaliśmy. Nim zeszliśmy na śniadanie, ja zaproponowałem, aby przepytać Celestę czy zbrojni tylko wtargnęli do domu Ragna i go wyciągnęli, czy też przeszukiwali dom. To dałoby nam troszkę światła na to, czy Ragn mógłby się przeszukania obawiać i utwierdziło w tym, że to on zniszczył karty dziennika. Igo zwrócił uwagę na fakt, który z jakichś przyczyn cały czas nam umykał. Mianowicie spotkanie Vernira z nieznajomym w karczmie, po którym to podniecony opowiedział Celeście o Kościeju.

Wiesz dobrze mentorze, że czasem w porannych medytacjach nasz umysł, niby sam od siebie, zagłębia się w różne tematy, wspomnienia, idee, które czasem wydają się nie na miejscu, a czasem zaskakują nas samych. Właśnie tego ranka, podczas medytacji, wróciła do mnie wizja rzezi w karczmie. Może nawet nie samej rzezi, a jej początku. Nikt nic nie powiedział, a wszyscy w ciągu jednego uderzenia serca byli gotowi do zadawania śmiertelnych ciosów, a podczas drugiego uderzenia serca już mordowali. Kiedy skończyłem medytację, zastanowiłem się nad tą wizją. I po latach doszło do mnie, że aby przeprowadzić taką akcję, trzeba być doskonale zorganizowanym i potrafić komunikować się tak, aby potencjalne zagrożenie nie miało o tym pojęcia. Uznałem, że rozsądnie by było wypracować taką metodę dla naszej czwórki i podzieliłem się tym pomysłem z braćmi. Chyba już nawet nie powinienem być zaskoczony, że Igo musiał znów szydzić. „Bogini, daj mi proszę cierpliwości. O siłę nie proszę, bo go zabiję” - pomyślałem. Dopytywał czy będą to sygnały dymne, czy świetlne, a może musi mrugnąć pięć razy. Nerwy mi puściły i wyzwałem go od cymbałów. Kejn zażegnał naszą małą kłótnię i stwierdził, że to dobry pomysł. Opowiedział, że w Karhanie, na kilku misjach, komunikowali się w taki sposób i trzeba będzie opracować podobną metodę dla naszej grupy. Igo i tak cały czas głupio dogadywał. Niezrażony dogadywaniem Kejn uzupełnił jeszcze mój pomysł o dodaniu do naszego systemu komunikacji specyficznych słów, które naturalnie można by wpleść w rozmowę tak, aby rozmówca niczego nie podejrzewał, a dla nas byłby to jasny sygnał. Postanowiliśmy pochylić się nad tym tematem, kiedy zakończymy sprawy w Białej Osadzie. Spakowaliśmy swój skromny dobytek i udaliśmy się na śniadanie.

W dalszym ciągu męczyła mnie sakiewka, którą ukradł Kejn. Zasugerowałem, aby nie nosił jej przy sobie, tylko gdzieś ukrył. Ian podszedł do stolika, przywitał się i powiedział, że poda śniadanie. Nim odszedł, zagadnął go Dalinar.
- Cóż Ianie, będziemy chyba się powoli zbierać, mimo iż bardzo smuci nas to co stało się z Ragnem, nic nie udało nam się tu dowiedzieć. Została tylko jedna sprawa. Ktoś wspomniał nam, że niedługo przed uprowadzeniem Ragna, spotkał się w Twojej gospodzie z nieznajomym, może wiesz coś na ten temat?
Na moje oko Ian teatralnie się zamyślił i dosyć szybko odpowiedział, że nie kojarzy takiego faktu. Tłumaczył się, że to dawno temu, że sporo miał gości i musiał przeoczyć. „Tak, sporo gości w środku ciężkiej zimy” - pomyślałem - „przybywa jeden z nielicznych obcych do karczmy, a ten wścibski od zawsze dziadyga, akurat tego obcego nie zapamiętuje”. Śmierdziało mi krętactwem na odległość. Nie dość, że w mojej opinii, łgał na ten temat, to jeszcze śmiał dopytywać skąd wiemy, że z kimś rozmawiał. Oczywiście zignorowaliśmy jego pytanie, chyba wszystkim rzuciło się w oczy jego krętactwo. Jeszcze raz wypytaliśmy o noc porwania, ale Ian opowiedział dokładnie to samo. Pokrywało się to też ze słowami Celesty, więc wiedzieliśmy, że w tej kwestii raczej nie kłamie. Kiedy karczmarz odszedł od stolika, wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że kłamie.
- Pamiętacie Olafa? – zapytałem.
- No pamiętamy, ale co on ma do tego? - zapytał Dalinar.
To, że musiałem im tłumaczyć co mam na myśli, zaskoczyło mnie, lecz Tobie mistrzu wytłumaczę, jako że nie jesteś w temacie. Biała Osada to mała wioska. Większość ludzi nie ma czasu na przesiadywanie w karczmie. Ciężko pracują całymi dniami, a na kufelek piwa pozwalają sobie sporadycznie. Jak zwykle w takiej sytuacji musi zdarzyć się wyjątek potwierdzający regułę. Tym wyjątkiem był Olaf. Co wieczór chlał w karczmie, często do nieprzytomności, nie awanturował się, więc Ian pozwalał przekimać mu z głową na stoliku do rana. Rano zazwyczaj zjawiała się z wozem żona i zawoziła go na pole. Cykl się powtarzał, z tą różnicą, że czasem, zanim stracił świadomość, zdołał uwalić się na konia, a ten, znając drogę i zwyczaje właściciela, niespiesznie zawoził go do domu.
- Bo, kiedy byliśmy dziećmi, pił tu codziennie, Dalinarze - odpowiedziałem zniecierpliwiony - może jakimś zrządzeniem losu nie był w tym momencie kompletnie pijany i coś zobaczył, usłyszał...
Doszliśmy do wniosku, że nie zaszkodzi sprawdzić tego tropu.

Po śniadaniu udaliśmy się do Celesty, która ponownie dała nam znać, że porozmawiamy kiedy skończy zajęcia z dziećmi. Czekaliśmy, wygrzewając się w całkiem mocno grzejącym jak na tę porę roku słońcu. Po około godzinie Celesta zaprosiła nas do środka.
- Planujemy opuścić osadę w celu dalszego poszukiwania Ragna, lecz zanim to zrobimy, chcielibyśmy jeszcze o coś zapytać. Mianowicie, czy napastnicy tylko ujęli Vernira, czy też po jego pojmaniu przeszukiwali domostwo?
- Jak tak teraz się nad tym zastanowię, to dokładnie tak było. Wprawdzie nie trwało to długo, ale po tym jak wywlekli Ragna, kilku weszło do domu i spędzili tam może kwadrans.
- A powiedz mi, jak myślisz, jak duża jest szansa, że dociekliwy i wścibski Ian przeoczył fakt rozmowy Vernira z nieznajomym, o którym nam mówiłaś? - zapytałem.
- To zależy ile było ludzi - odparła Celesta. Ale to faktycznie podejrzane i niepodobne do Iana. A co z notatnikiem? Odszukaliście go?
- Tak, lecz nic w nim nie było, tylko puste kartki. Zapiski zostały wyrwane. Powiedz nam Celesto, bo widziałaś to wydarzenie, czy Ragn miał na tyle czasu, aby wyrwać strony i cisnąć je do kominka?
- Tak, myślę, że tak. Ci bandyci nie weszli do środka od razu. Zabarykadował się i chwilę trwało zanim sforsowali drzwi. Niestety nic więcej nie wiem. Vernir miał swoje tajemnice.
- Musiał mieć - odpowiedziałem - żeby mógł Cię chronić.
- Żeby mógł chronić nas wszystkich - ze smutkiem odpowiedziała kobieta.
- Tu już raczej więcej nie dowiemy się Celesto i będziemy wybierać się na poszukiwania Kościeja. Poszukiwania rozpoczniemy w Mar-Margot, bo to jedyny punkt zaczepienia. Gdyby pojawiło się coś ważnego podczas naszej nieobecności, możesz spróbować się z nami skontaktować. Będziemy w karczmie Ogon Gryfa. List zaadresuj do Dalinara z Celebornu.
Dopytaliśmy się też o dom pijaczyny Olafa, ale na szczęście mieszkał całkiem blisko. Przed wyruszeniem w drogę wpadliśmy jeszcze na pomysł, by porozmawiać z Normanem, ochroniarzem. On też mógł widzieć tego człowieka, a jako że mieszkał w karczmie, najpierw udaliśmy się do niego, a Olafa postanowiliśmy zostawić na koniec.

Z dzbanem piwa zapukaliśmy do drzwi Normana. Pukanie trzeba było ponowić, bo nie reagował. Po chwili zza drzwi usłyszeliśmy zaspane.
- Kto tam? Co jest?
- To my Normanie – odpowiedział Dalinar.
Drzwi otworzyły się, a w nich stanął rozespany Norman. Cuchnęło od niego alkoholem, twarz była napuchnięta i czerwona, widać było, że chyba popija regularnie.
- Jacy my?
- Nie poznajesz nas? - zdziwił się Dalinar - To ja, Dalinar.
- To naprawdę wy?
Kejn wyciągnął przed siebie dzban wina i właściwie bez zaproszenia minął Normana i wszedł do środka. Ten jakby się ocknął i dopiero wtedy zaprosił nas do siebie.
W pokoju śmierdziało tak, że od razu otworzyliśmy okno. Norman zrobił półokrągły gest ręką i zachęcił nas, abyśmy usiedli. Pokój prezentował się jeszcze gorzej niż właściciel. Na łóżku, prócz brudnej pościeli, walały się rożne części garderoby, a jedyne krzesło w pokoju miało tylko trzy nogi. Kilka dzbanów i kufli leżało na ziemi. Miecz niedbale rzucony pod ścianę, a zbroja krzywo zawieszona na wieszaku. Oj strasznie się Norman zaniedbał. Nalaliśmy mu do kubka piwa i Norman za jednym razem opróżnił go i aż sapnął z ulgą. Najemnik narzekał, że bez Ragna to nie to samo. Wypytaliśmy czy kojarzy jakieś szczegóły z nocy porwania sołtysa. Mieliśmy nadzieję, że może on powie coś co innym umknęło. Dodał jedynie, że na pewno byli dobrze uzbrojeni i że byli zawodowcami, najpewniej najemnicy. Lecz tak jak inni, którzy widzieli to wydarzenie, nie dał nam niczego czym moglibyśmy podążyć. Zmieniłem temat.
- Czy kojarzysz może, bo w końcu często bywasz w karczmie, sytuację, która miała miejsce około dwa, trzy tygodnie przed porwaniem Ragna? Ponoć spotkał się z jakimś przyjezdnym i sporo rozmawiali.
- Niech no pomyślę. To mogło być w czasie, o którym wspominasz. Był tu przejazdem taki kupiec, z którym rozmawiał. Co ja mogę więcej powiedzieć... Siedzieli, dyskutowali. Ale o ja mogę więcej powiedzieć. Nie wiem skąd przyjechał, ale wyruszył na zachód.
Wypytywałem czy to możliwe, że Ian przegapił kupca w swojej karczmie, ale Norman stwierdził, że mało prawdopodobne, po czym dodał, że jego zdaniem zrobiła to Żółta Dłoń, bo taki styl działania jest w stylu tej gildii. Był przekonany, że jeśli to Żółta Dłoń, to lepiej zapomnieć o Ragnie, bo zapewne nie żyje.
Pożegnaliśmy się i wyszliśmy na zewnątrz. Nie kryliśmy rozczarowania. Postanowiliśmy zabrać rzeczy, kupić dzban piwa i wyruszyć do Olafa. To była nasz ostatnia nadzieja. Kejn poszedł zakupić zapasy na drogę, a my wynieśliśmy swój skromny dobytek i siodłaliśmy konie. Bez wylewnych pożegnań opuściliśmy gospodę i ruszyliśmy do Olafa.

Gospodarstwo, w którym mieszkał, było zaniedbane. Nasz obecność nie umknęła gospodyni.
- A czego wy tutaj?
- Witaj dobra kobieto - pogodnym głosem przemówił Dalinar - Szukamy twojego męża, Olafa.
- A co on znowu narobił? - spytała przestraszona kobieta.
- Nic nie nabroił, wszystko jest w porządku, zamienimy z nim kilka słów i jedziemy dalej.
- Olaf!!! - wydarła się kobieta.
Chwilę później otworzyły się drzwi domu i wyszedł Olaf. Widać, że alkohol regularnie dawkowany przez lata zrobił swoje, popuchnięta czerwona twarz, widoczne braki w uzębieniu. Twarz poorana bliznami i złamany nos.
- Tak kochanie?
- Ci panowie tutaj, do ciebie – odpowiedziała gospodyni.
- Witajcie, witajcie.
- Chcieliśmy zapytać o sołtysa, wiesz przecież, że przygarnął nas lata temu, a teraz chłopa w wiosce nie ma - ciągnął miłym głosem Dalinar.
- To wy od barona jesteście? - powiedziała kobieta.
Nie wyprowadziliśmy jej z błędu. Żona szturchnęła Olafa i ponagliła go: - No odpowiadaj panom, odpowiadaj.
- Powiedz no nam Olafie. Zanim Ragn zaginął kilka tygodni wcześniej, sołtys rozmawiał w karczmie z kupcem, może przypadkiem byłeś w karczmie i mógłbyś nam coś o tym powiedzieć.
- No Ragn często z kimś gadał.
- No, ale chyba nie często gadał z kimś nowym w karczmie? - dopytywał Kejn.
- No był taki jeden, taki kruczoczarny, płaszcz niebieski miał.
- Dobra kobieto, bo zależy nam na informacji, a widzę, że Twojemu mężowi ciężko. Moglibyśmy prosić o pięć kubków? - zagaiłem.
- No Olaf, coś taki nieuprzejmy? Zapraszam do środka. Nie ma tu za czysto. To nie takie progi, jak u pana barona.
Weszliśmy do środka, panował tam nieład nie mniejszy niż na podwórzu. Stół aż kleił się od brudu, a kiedy chciałem usiąść na jednym z krzeseł, gospodyni szybko wskazała mi inne, bo te ponoć było krzywe i pęknąć mogło. Przy tym komentarzu Olaf zarobił z łokcia.
Pijaczyna łapczywie wypił nalany mu kubek i od razu wstąpiło w niego nowe życie.
- Ano był ubrany na niebiesko. Akurat się przebudziłem stolik obok. Mówili o tym, o tym... no jak to było. O, o, on był Artur, Artur się sołtys do niego zwracał – mówił nieskładnie. - Nie, nie Artur, ale Arturo. Coś tam mówili, hmm ciężko mi pomnieć, o jakimś z kości, o jakichś kościach, może do gry.
- A może o Kościeju? - zapytaliśmy.
- Tak, tak o koścu. Kościec to był. Coś mówili, że jedzie na zachód, ale nie wiem kto, a potem zjawił się Ian i powiedział, że mi starczy i zawinął mnie.
Zapytaliśmy jeszcze czy Ian może rozmawiał z kupcem, lecz tego już Olaf nie widział, natomiast z całą pewnością Ian mu usługiwał. Naprawdę chciałem zamienić z nim kilka słów, a najchętniej obić mu mordę. Daliśmy kobiecie dziesięć srebrnych ambardów i wyszliśmy z chałupy.

Razem z Kejnem mieliśmy podobne zamiary co do Iana. Ja może mniej drastyczne, ale mimo to, pewnie gdyby doszło do tej wizyty, to przystałbym nawet na metody Kejna. Igo był przeciwny. Uważał, że od Iana nie uzyskamy jakichś ważnych wiadomości, a jeśli faktycznie szpieguje dla ważnych i groźnych ludzi, ściągniemy sobie na głowę kłopoty. Dalinar poparł go w tej kwestii, stwierdzając, że Ian nigdzie nie ucieknie, a jeśli sami nic nie wskóramy w Mar-Margot, w ostateczności można wrócić i docisnąć karczmarza. Czas było ruszać do miasta. Wsiadłem na konia z Kejnem i ruszyliśmy w drogę. Musieliśmy przejechać ostatni raz przez osadę, jako że dom Olafa był po jej zachodniej stronie.

Kiedy opuszczaliśmy Białą Osadę na wschodzie i byliśmy blisko Powitalnego Dębu, na którym nadal wisiały dwa kostusie, z krzaków wyszedł człowiek i stanął nam na drodze. Był to nowy sołtys Ramfeld.
Pamiętasz, kiedy w poprzednim liście mówiłem Ci, że miałem złe przeczucie co do sakiewki, którą zwinął Kejn, ale nie chciałem wyprzedzać faktów? Właśnie dochodzimy do tego momentu. Mimo, że ostatecznie sprawa rozstrzygnęła się na naszą korzyść, wiedziałem że kradzież jej była ruchem pochopnym. Ale znów wyprzedzam wydarzenia.
Sołtys stał na drodze i zawołał do nas. Bo dzieliło go od nas kilkanaście metrów. Po chwili dostrzegliśmy, że zza Powitalnego Dębu wyszli dwaj jego ludzie i mierzyli do nas z nabitych kusz.
- O witajcie, zatrzymajcie się proszę na chwilę.
Widząc wymierzone w nas kusze zatrzymaliśmy się.
- Macie chyba coś co należy do mnie - rzekł poważnym głosem - Albo raczej do pana barona.
- My? - zapytaliśmy z udawaną niewinnością.
- Przestańmy się czarować, jeden z mych ludzi widział jak włamujesz się do mojego domu.
- Na pewno nie - odparł spokojnie Kejn.
- Na pewno tak - odparł z jeszcze większą pewnością sołtys - Zabrałeś coś co należy do pana barona. Czego szukaliście w mym domu? Mogliście po prostu powiedzieć.
Nastało długie milczenie.
- To jak, dogadamy się, czy moi ludzie mają działać?
Kejn szepnął do mnie - „Na mój znak skaczemy z konia na prawą stronę.”
Kejn myślał szybko, ale chyba niezbyt rozsądnie. Mimo że nie znam się na broni, to wiem, że kusza to śmiertelna broń, nawet dla wojów w zbroi. Nie mówiąc już o siedzącym na koniu, w samym ubraniu, Igo. My może bylibyśmy bezpieczni, ale nie postawiłbym życia braci wierząc to, że kusznicy wystrzelą odruchowo w znikające cele. Byłem napięty i wiedziałem, że jeśli Kejn skoczy, zrobię to samo, aby nie stać się łatwym celem. Miałem tylko nadzieję, że jednak zrezygnuje z tego pomysłu. Pomyślałem, że będziemy chyba musieli ten incydent przedyskutować. Mieliśmy być za siebie pewni, tak jak za dawnych lat. A takie działanie niepotrzebnie narażało Dalinara i Igo na poważne niebezpieczeństwo. Uwolniłem moc Ki-shak i otoczyłem swe ciało niewidzialnym pancerzem, choć wiedziałem, że na moim poziomie wtajemniczenia, będzie to mizerna ochrona przed nadlatującym bełtem.
- Moja propozycja jest taka. Oddajcie to co ukradliście baronowi, a mój pan się o niczym nie dowie. Jeśli jednak nie dogadamy się, wierzcie mi, że nie pożyjecie długo. Powiedźcie czego szukaliście w moim domu. Jeśli to należało do poprzedniego sołtysa, na pewno się dogadamy. Dla mnie liczy się własność barona.
- Najpierw powiedz co stało się z poprzednim sołtysem - zażądał elf.
- Nic o tym nie wiem, jestem prostym urzędnikiem z Mar-Margot.
- Czy to nie baron objął we władanie ziemie należące do Ragna? Czy to nie zbyt wielki zbieg okoliczności, że dostaje ziemie od kościoła, a nagle potem znika sołtys? - dopytywał Dalinar.
- Pan baron to bardzo potężny człowiek, mógł pozbyć się go w każdej chwili. Jest panem i władcą tych ziem od prawie dwóch lat i wszystko tutaj należy do niego.
- Wcześniej należało do Ragna, a jak widać własność nie jest tu zbyt szanowana - odparł Dalinar.
- Prawem jest Delidia, a Kościół w jej imieniu - odpowiedział Ramfeld - Widocznie Bogini tak chciała. Może zróbmy tak, pojedziemy do domu i weźmiecie to czego szukacie, a wy położycie tu na trawie to co zrabowaliście.
- Szukamy Ragna - odpowiedział Kejn.
- Niestety ja go nie mam.
- To powiedz kto go ma.
- Niestety nie mam pojęcia.
- W twoim domu był pamiętnik Ragna - powiedział Dalinar - Czy wiesz gdzie go znajdziemy?
- Nie mam pojęcia, ale możecie tam sobie pójść i go poszukać. Kompletnie mi na tym nie zależy i jeśli go tylko znajdziecie, to możecie go sobie zabrać. Co wy na to? Mieszek, który ukradliście, zawiera znaczną sumę pieniędzy i pochodzi z podatków dla pana barona.
- Skąd wniosek, że my go mamy? - dopytywał Kejn.
- A stąd, że go tam nie ma, więc musiałeś go zabrać. Każdy z nas chce dojść do porozumienia, wy chcecie pamiętnik, a ja chcę odzyskać własność barona.
Było widać, że sołtys zaczyna się denerwować. Jego głoś nie był już taki stanowczy jak na początku.
- Daj nam chwilę, musimy to przedyskutować – powiedział Dalinar.
- Pamiętajcie, jeden fałszywy ruch i moi ludzie was zastrzelą, a wierzcie mi strzelają celnie.
Bez gwałtownych ruchów zbliżyliśmy konie do siebie. Ustaliliśmy, że brzmi to na uczciwą propozycję. Zawsze istniała możliwość, że jeśli spokojnie będziemy mogli szukać, znajdziemy wyrwane kartki, które może jednak nie zostały spalone. Tylko Kejn optował za zabiciem sołtysa i żołnierzy barona, więc zapytałem, którego z nas poświęci na te dwa strzały. Kejn marudził, że wydawał ze swoich i zostanie bez grosza przy duszy. Nie wierzyłem w to co mówi - dwóch ludzi mierzy w nas z kuszy, a ten rozwodzi się nad kilkoma srebrnymi monetami. Te siedem lat jakoś źle na niego wpłynęło, a myślałem, że to z Igo coś jest nie tak. Dalinar słusznie zauważył, że pieniądze zarobimy, a to jedyna okazja, żeby dokładnie przeszukać dom Vernira i być może dowiedzieć się w końcu czegoś o jego losie.
- Przystajemy na Twoją propozycje, tylko bez żadnych numerów i niech opuszczą kusze. My nie mamy w ręku broni.
- Dobrze, ale najpierw oddajcie własność mojego pana.
- Moment, moment. Połowa teraz, a połowa po przeszukaniu.
- Dobrze, ale jeden z was zostaje tutaj z moimi ludźmi, jako powiedzmy zabezpieczenie.
Zgłosiłem się na ochotnika. Jako jedyny byłem nieuzbrojony, co mogło uśpić czujność strażników i jako jedyny w razie problemów mogłem walczyć mimo braku tej broni, o czym oni nie wiedzieli.

„Dezinformacja i zaskoczenie to potężna broń.”

Kejn odliczył dziesięć złotych monet i rzucił sołtysowi.
- Dobrze to ten bez broni zostaje z nami. Moi ludzie będą go mieli na oku, a ja jadę z wami. Ruszajmy zatem, bo sytuacja jest niezręczna dla nas wszystkich.
- Uwaga, schodzę z konia - poinformowałem kuszników, aby przypadkiem źle nie odczytali moich ruchów. Zeskoczyłem i podszedłem do nich, a bracia wraz z sołtysem ruszyli w kierunku jego domu.
Na odchodne Dalinar powiedział: „Nie rób niczego głupiego Tsume”.
- Posłuchaj swojego kolegi - rzekł jeden z kuszników.
- No chyba mogę sobie tylko pogrzebać w zębach - skwitowałem.

Czas mijał, a strażnicy zaczynali się niecierpliwić.
- Długo ich nie ma. Może faktycznie zaciukali Ramfelda?
- Spokojnie, to duży dom, a szukają małego pamiętnika – odrzekłem.
- Ta, na pewno, temu elfowi to źle patrzało z oczu – splunął pierwszy.
- Parszywe elfy, im nigdy nie można ufać – powiedział drugi.
- Podróżuję z nim. Faktycznie jest trochę dziwny, ale spokojnie, sołtysowi nic nie grozi.
- Delidia powinna je wszystkie wytępić – rzucił ponownie drugi ze strażników.
- Ku chwale Delidii – powiedziałem odruchowo.
- Ku chwale Delidii – odpowiedzieli gorliwie drugi.

Zaczęło być coraz zimniej. Strażnicy przebierali nogami, raz po raz przeklinając. Nie byłem do końca pewny jak skończy się cała ta awantura, więc przywołałem moc Ki-shak, aby ogrzać swoje ciało. Nie mogłem być sztywny z zimna. Kiedy zobaczyłem, że cała czwórka wraca, przywołałem moc ochronną i czujnie obserwowałem co się wydarzy.
- No panowie. Tu się pożegnamy. Jak obiecałem, nie doniosę o tym baronowi. Szkoda, że nie przyszliście do mnie od razu, bo oszczędzilibyśmy sobie tej niewygodnej sytuacji. Ruszajcie w swoją stronę.
Bracia podjechali do mnie, a ja ruszyłem pieszo obok konia, aby być osłoniętym, gdyby jednak Sołtys nie dotrzymał słowa. Na szczęście był człowiekiem słownym i po chwili kusznicy udali się w kierunku wioski. Kiedy odjechaliśmy kawałek, Dalinar wyraźnie wkurzony zapytał.
- Kejn wyjaśnisz nam jak to się stało, że sołtys zorientował się, że go obrabowałeś?
- Nie mam pojęcia – powiedział elf.
- Łatwo przyszło, łatwo poszło – odpowiedział Igo.
- Chciałem przypomnieć, że kiedy jako jedyny oburzyłem się na to, że zabrał sakiewkę i nas to naraża, stwierdziliście, że jestem głupi.
- Ja tak nie powiedziałem, milczałem, bo zdałem się na umiejętności Kejna. To Kejn tak powiedział. Mało tego Kejn – ciągnął Dalinar - zostawiłeś ślady w jego gabinecie.
- Na pewno nie – szedł dalej w zaparte Kejn. Co miał powiedzieć...
- Następnym razem jak udasz się po informacje, to przynoś informacje, a nie czyjeś sakiewki złota – powiedziałem zdenerwowany.
- Aaa tam, przesadzacie.
Co za zakuty łeb. Rozumiem nawet, że mógł negować moją ocenę jego pracy, bo widocznie bardziej ufał swoim instynktom, niż mojej ocenie, ale on negował rzeczywistość i to co już miało miejsce. Nie wychodziłem z podziwu dla jego beztroski. Oby kiedyś nie kosztowała nas zbyt dużo.

„Świadomość swoich słabości może być też Twoją siłą.”

W jego przypadku nieświadomość swoich braków może być naszym gwoździem do trumny. Hm, czyżbym wymyślił swą pierwszą naukę, którą może tak jak Ty, przekażę jakiemuś adeptowi? Musze powiedzieć, że nawet mi się podoba. No może wymaga jeszcze drobnych szlifów. Może kiedyś ktoś powie: jak to mawiał Tsume „Nieświadomość swoich braków może być przyczyną klęski.”
Znowu się zapędziłem mentorze... Już wracam do tematu.
- No nie przesadzamy – denerwował się Dalinar - posłaliśmy Ciebie, bo wierzyliśmy, że zrobisz to dobrze, a zostaliśmy wykryci szybciej niż bym się spodziewał.
- Bo po pierwsze widzieli go, a po drugie, co ważniejsze, ukradł sakiewkę – broniłem swojej racji, iż od początku kradzież była błędem.
Kejn wzdychał ze zrezygnowaniem. Dalej nie docierało do niego, że naraził nas na poważne problemy.
- Nie zostawiłem żadnych śladów – upierał się.
- No no, tak jak upierałeś się, że nikt cię nie widział – odparłem.
- Myślę, że to dobra lekcja na przyszłość – powiedział Dalinar - dopiero wyruszamy ku naszym przygodom, myślę, że musimy być ostrożniejsi w naszych działaniach.
Mam nadzieję, że Kejn też wyciągnął z tej lekcji wnioski, a teraz przemawiała przez niego urażona duma. Było by to dobre dla nas wszystkich. Bo jeśli nie będziemy mogli na sobie polegać, to przepadliśmy na długiej drodze, zanim postawimy na niej pierwszy krok.

W drodze do Mar-Margot pogoda znacznie się pogorszyła, cały czas atakował nas wiatr i deszcz ze śniegiem. Gdy przekroczyliśmy bramy miasta, które po prostu ostatnio odrzucało nas swoim smrodem, brudem i ubóstwem, teraz na myśl wygodnego noclegu, jawiło się niczym najpiękniejsze miejsce na tym łez padole. Z ulgą wynajęliśmy pokój w Ogonie Gryfa, gdzie w końcu można było się dobrze ogrzać i wysuszyć, nie wspominając już o napełnieniu brzuchów ciepłą strawą. Ku naszemu zadowoleniu dostaliśmy duży, czteroosobowy pokój. Perspektywa spania na podłodze, jak uprzednio, nie martwiła mnie zbytnio, ale co wygodne łóżko, to wygodne łóżko. Opłaciliśmy pokój na kilka dni z góry, posililiśmy się i po krótkim odpoczynku, wyruszyliśmy na miasto. Kejn, Igo i ja udaliśmy się na poszukiwanie Markusa oraz załatwialiśmy drobne sprawunki dla Igo. A Dalinar wyruszył na spotkanie z kapłanami Vergena. Jako że działali w głębokiej konspiracji, nie mogliśmy być obecni na tym spotkaniu z wiadomych przyczyn. W związku z tym, że zima ustępowała już miejsca wiośnie, kupcy szerokim strumieniem przybywali do miasta, wiele ulic i uliczek zamieniało się w targowiska, a handlarze zaczepiali nas na każdym kroku. Było tłoczno i gwarno i nie znając tego ogromnego miasta, pytaliśmy ludzi o kuźnie i niejednokrotnie trafialiśmy już do tej, którą odwiedziliśmy już jakiś czas temu. Do końca dnia obchodziliśmy miasto. Odwiedziliśmy kilka kuźni i warsztatów płatnerskich, lecz nie znaleźliśmy Markusa. Nikt też o nim nie słyszał. Z rozmów na rynku wychwyciliśmy kilka rozmów, między innymi o nowym władcy miasta, Grododzierżcy, którym był niejaki Talinas, półelf. Było słychać głosy niezadowolenia, że jak to półelf może zasiadać na tak znacznym stanowisku. Niezadowoleni z efektów naszych poszukiwań, udaliśmy się do karczmy.

Dalinara jeszcze nie było. Zjedliśmy kolację i udaliśmy się do swojego pokoju. Zaczynaliśmy się niepokoić, na szczęście cały i zdrowy przyszedł późnym wieczorem. Daliśmy mu zjeść kolację, bo jak sam przyznał, od rana nie miał nic w ustach. Kiedy zaspokoił głód, podjął opowieść.
- Dobrze było wrócić do świątyni i spotkać się z wiernymi oraz z kapłanami Vergena. Zawsze to jest dobra okazja, by umocnić swoją wiarę.
- Dalinarze – przerwał mu Kejn – Konkrety, prosimy cię.
- A gdzie Ci się spieszy? Mamy dzban wina i całą noc przed sobą - mówił spokojnym, zadumanym głosem, tak innym od zazwyczaj radosnego i mało poważnego tonu.
- Wierni cię tak zmęczyli? - dopytywał Igo z głupim uśmieszkiem na twarzy.
- Nie, spędziłem ten dzień na rozmyślaniach i modlitwie.
- Mówisz poważnie? - zapytał Kejn - Niczego się nie dowiedziałeś?
- Chciałbym przypomnieć, jakbyście zapomnieli, że jestem kapłanem i to należy do moich obowiązków.
- Właśnie próbuję o tym zapomnieć – z kwaśną miną odpowiedział Igo.
Nadal zastanawia mnie skąd u niego taka niechęć zarówno do powołania Dalinara jak i mojego.
- Dajcie mu się wypowiedzieć – zrugałem Kejna i Igo - Brat dzieli się z wami ważnymi dla niego wydarzeniami, a wy mu ciągle przerywacie.
- No cóż, postaramy się czegoś dowiedzieć, to znaczy kapłani i osoby, które sprzyjają naszej sprawie. Wiadomo, to duże miasto i nie ma gwarancji, że znajdą Kościeja, ale podejmą ten wysiłek, aby spróbować nam pomóc. W Towarzystwie Kupieckim Karabaku jest pewna osoba, zwie się Justus, który być może też mógłby coś wiedzieć o różnych kompaniach najemników. Natomiast pytałem też kapłanów, czy nie mieli by dla nas zajęcia. Moglibyśmy się przysłużyć kościołowi Vergena, a że sami nie śmierdzimy groszem, może uda się podreperować nasze budżety.
- Będziemy czyścić latryny – tym razem szydził Kejn.
- Jeśli cię to nie interesuje, to mogę już o nic nie pytać, a ty zajmij się latrynami jak masz taką ochotę.
- Nie unoś się – powiedział Kejn - Jest już prawie północ, a ty strasznie rozciągasz temat. Powiedz lepiej, kiedy będziesz coś wiedział.
- Jeśli kapłani się czegoś dowiedzą, skontaktują się ze mną, a jutro, najlepszym co na ten moment możemy zrobić, jest udać się do Justusa. Tyle. Zanim pójdziemy spać, mam jedno pytanie – kontynuował Dalinar - Właściwie do ciebie Igo, bo ty pracowałeś u skryby. Czy Ragn mógł używać atramentu, który jest niewidoczny gołym okiem, ale da się go jakoś odczytać?
- Pokaż pamiętnik.
Igo otworzył książeczkę i przyglądał się pustym stronom pod światło i z różnych kątów. Po chwili wstał, przyniósł kawałek zwęglonego drewna z kominka i ostrożnie zaczął zamazywać jedną ze stron. Patrzeliśmy w napięciu jak po kilku ruchach pojawiają się pierwsze słowa. Nie był to żaden tajemny atrament, a zwyczajnie wgłębienia, które powstały z poprzedniej kartki, gdy Ragn pisał piórem. Już drugi raz Dalinar pokazał, że potrafi jasno rozumować. Widać i wizyta w świątyni może oczyścić umysł równie dobrze jak medytacja. Igo kilka minut ze skupieniem pracował nad kartką. Gdy skończył, ponaglaliśmy go, aby to odczytał. Igo przysunął sobie lampę i zaczął czytać:

[pismo spokojne, dokładne] Kościoła. Chociaż to jest duża niewiadoma, bo to sprytne skurwysyny.
Nie widzę też motywu. Kościej to stary i sprytny gnat – nie mogę mu ufać – ale jest mi winien
przysługę, a on należy do tych co zawsze spłacają długi. Jutro wyjazd.


[chaotycznie] Pułapka. Pułapka. Pułapka!!!!! Stary durniu durniu!!!!!!!!!!!!!!!! Jak moo

[spokojniej] Mija dzień od powrotu. Rana się goi. Miałem szczęście. Kościej zdradził – nigdy bym
nie pomyślał. Znamy się 20 lat.


[spokojnie] Jest drugi dzień. Myślę, że będzie już spokojnie. Na wszelki wypadek odszedłem
od mojej ukochanej – nie przeżyłbym, gdyby coś jej się stało.

Do rzeczy. Fakty są takie, że nie mieli szans mnie rozpoznać – primo: w Mar-Margot nikt
nie zna Vernira, oprócz Kościeja. Kościej zna Vernira z II brygady Trabeńskiej. Kościej nie wie
gdzie mieszka Vernir – może co do niego się pomyliłem, ale Arturo by mu mnie nie zdradził.
Nie miałby nawet okazji, bo wyruszał na zachód, a ja ruszyłem niezwłocznie do miasta.
Secundo – gdyby mnie śledzili, to już by mnie znaleźli. Zgubiłem trop, jak mi starzy bogowie mili.
Fakt #1 bezsprzeczny jest, że Kościej zdradził z własnej woli – albo nie miał wyjścia i musiał
zdradzić. Faktem #2 kluczowym jest, że coś w tym wszystkim śmierdzi, bo ewidentnie chciał
wybadać skąd znam tę sprawę. Fakt #3 jest taki, że zapytał mnie czy przysłał mnie Camaral,
żeby sprawie uciąć łeb.
Skoro chciał mnie wybadać i pytał o takie sprawy, to gówno wie. #4 Nie ma pojęcia kto
mnie przysłał. Muszę pomyśleć.

Marcus wyjechał wczoraj. To był chyba dobry ruch, ale może pochopny. Jednak ostrożności
nie zawadzi – wszyscy wiedzą, że to mój najbliższy przyjaciel, mimo że krasnolud.
#5 Brodaty mówił, że Camaral to ten czarny skurwiel, łowca nagród i żebym się w to
nie mieszał. #6 Jestem za stary, żeby do niego się zbliżyć, bo nikt takiemu dziadowi z brzucholem
nie da zlecenia. #7 Camaral rozmawia tylko ze swoimi porucznikami, kolejna sprawa.
#8 Gdybym miał kilku młodszych, bitnych chłopaków, mógłbym go podejść! #9 Marcus mówił,
że gdyby zdobyć jego zaufanie, to można by go jakoś rozegrać sprytnie. Tak, żeby ten cholerny
mięśniak coś sypnął – to jest kluczowe! To chyba mój ostatni świadek i szansa. Zastanowię się.

Przez chwilę miałem głupią myśl – na wiosnę przybędą chłopaki. Jak im to powiedzieć,
żeby ich nie narażać?
Może spróbuję ich tam jakoś zaczepić, żeby zarobili trochę na siebie i nabyli doświadczenia?
A potem, kiedy już będą wyżej w hierarchii, powiem im całą prawdę i sami docisną kapitana?
Muszę pozostawić to w tajemnicy, bo chłopaki gotowi pójść na żywioł, a to nie o to chodzi.
Szczególnie Kejn albo Dalinar, oni mogą chcieć szybkiej zemsty. Nie rozumieją… Ale jest to plan!

Do diaska. Jak mogłem być takim idiotą. To są dzieci. W dodatku Roberta.
Nie.
Załatwię to po swojemu, mam jeszcze trochę znajomości.

Najpierw pójdę do_____________________________________________________
[chaotyczna kreska w dół do końca kartki]


- Cały czas mieliśmy to pod nosem. Dobrze, że po to wróciliśmy.

Pamiętasz mistrzu jak mówiłem, że na nasze szczęście nieroztropność Kejna obróciła się na naszą korzyść? Sam musisz przyznać, że tak było. Gdyby nie to, nigdy byśmy już tego nie przeczytali. Wprawdzie wyjątkowo nie lubię tego powiedzenia, ale tym razem się doskonale sprawdziło:

„Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.”

- No, to chyba wiemy gdzie musimy się nająć – powiedziałem.
Po kolei wskazałem na nich palcem.
- Ty masz szansę
- Ty masz szansę
- Ty masz szansę
- A ja jestem w dupie.
- Dlaczego? – zapytali zdumieni.
- Bo ty jesteś wojownikiem, ty jesteś wojownikiem, ty magiem, a ja jestem nikim.
Oczywiście chodziło mi o to, że ze względu na to, iż naszym zakonem interesuje się kościół Delidii, musiałem uchodzić za nikogo. Wiedziałem, że wyszkoliłeś mnie dobrze, lecz nie chciałem ukazywać swoich umiejętności, bo zawsze istniało ryzyko, że ktoś zorientuje się skąd biorą się moje umiejętności. Zwyczajnie chciałbym używać ich najbezpieczniej jak potrafię.
- Wystarczy, że jesteś przydatny dla grupy – powiedział Igo.
- Niby w czym ? - dopytywałem.
- Nie masz żadnych umiejętności przydatnych w kompanii? - pytał Dalinar.
- Mam, ale nie mogę ich ujawniać.
- Niby czemu? – zapytał Dalinar.
Z pamiętnikiem mu poszło, nie powiem, ale chyba tak intensywnie nad tym myślał, że doznał jakiegoś zaćmienia.
- Bo mój zakon, tak jak i Twój kościół jest na indeksie Delidii. Ty też nie możesz iść w miasto i nawracać.
- Po co żeś się w ogóle w to wkręcił? – dopytywał Igo.
- Po gówno! - nie wytrzymałem już kolejnego przytyku.
- A nie możesz ubrać zbroi, wziąć miecza i udawać, że jesteś wojownikiem? - pytał Dalinar.
- Nie mogę, bo takie są zasady mojego zakonu.
- Ale wspinasz się, jeździsz konno, możemy powiedzieć, że w naszej kompanii jesteś zwiadowcą – ciągnął Dalinar.
- W sumie tak, każdy w grupie ma swoje zadanie i dobrze wychodzi nam ta współpraca. Dobrze uporządkujmy to co jest w tych notatkach – powiedziałem.
- Arturo daje znać Ragnowi, że pojawia się Kościej.
- Kościej miał przekazać Ragnowi jakieś informacje.
- Kościej zdradził Ragna, ale nie wiemy czy z własnej woli, czy został do tego zmuszony.
- Moim zdaniem Kościej myślał, że Ragna przysłał Camaral, bo ma coś wspólnego ze sprawą śmierci lub majątku naszych rodziców i wysłał Ragna, bo dowiedział się, że ktoś węszy i żeby Ragn uciął tej sprawie w łeb.
- Kościej nie wiedział, że sprawą interesuje się Ragn i nie ma nic wspólnego z Camaralem. A wręcz przeciwnie, że chce mu zaszkodzić. Z czego wynika, że Camaral jest nad Kościejem.
- A kim, w tym wszystkim jest brodaty? - zadał pytanie Dalinar.
Po krótkim zastanowieniu się przyjęliśmy, że chodzi o Markusa.
- Ewidentnie Camaral wie coś o sprawie naszych rodziców. Musimy go docisnąć – powiedział Dalinar.
- Nie, nie, nie – powiedziałem - Proszę oddać mi tę kartkę. Teraz dochodzimy do tego, że ty i ty - wskazałem na elfa i kapłana - Zaczynacie milczeć i słuchacie.
Wziąłem kartkę od Igo i zacząłem czytać
„ Muszę pozostawić to w tajemnicy, bo chłopaki gotowi pójść na żywioł”.
- I tu kończy się wasza rola, bo ty już mówisz, że musimy go docisnąć.
„Szczególnie Kejn albo Dalinar, oni mogą chcieć szybkiej zemsty. Nie rozumieją… Ale jest to plan!”
- Ale on był stary, dlatego się go obawiał. Ja bym go tam docisnął – stwierdził Dalinar.
- Rozumiem, że chcesz docisnąć kogoś, kto ma swoich poruczników, jest łowcą nagród i trzęsie miastem?
- Daj spokój - powiedział Kejn - Przecież się zgrywamy, nie możesz nam zarzucić braku rozsądku.
O Śpiąca Bogini. Właśnie to mogłem mu zarzucić, ale postanowiłem nie drążyć.
Dyskutowaliśmy jakie podjąć kroki i w związku z tym, że Mar-Margot to ogromne skupisko ludzi i zbieranie informacji przez kapłanów może sporo potrwać, zdecydowaliśmy się zatrudnić u Camarala. Liczyliśmy, że tam też dowiemy się czegoś o Kościeju. Tu wszyscy byliśmy zgodni, że należy mu się kara za zdradę Vernira i nawet ja przychylnie się wypowiedziałem, kiedy znów wpadła wzmianka, żeby go docisnąć. Zgodziłem się na to pod warunkiem, że uznam, że jest to w zasięgu naszych możliwości. A tak naprawdę nie wiem na co było nas stać, jako że razem nie stanęliśmy jeszcze w boju. Co więcej, jak na razie nasze poczynania szły średnio. Kejn dał się nakryć, a my wszyscy wpadliśmy w zasadzkę sołtysa. Mam świadomość, że musimy się jeszcze sporo nauczyć, a przede wszystkim nauczyć się współpracować. Było grubo po północy, gdy kładliśmy się spać...

Po oszczędnym śniadaniu, wybraliśmy się do Justusa. Siedziba Towarzystwa Kupieckiego Karabaku mieściła się w dzielnicy handlowej. Zajmowała całkiem spory teren, na którym mieściły się rożne warsztaty i zakłady rzemieślnicze. Sama siedziba to bogata duża willa z ładnym dziedzińcem. Widać było, że gildia opływa w dostatek. Ruch w tym miejscu był spory, co chwilę mijaliśmy kupców i rzemieślników, którzy załatwiali tu jakieś interesy. Jeden z napotkanych kupców wskazał nam drogę do Justusa, a po przedstawieniu sprawy, jeden ze strażników zaprowadził nas pod jego drzwi. Udaliśmy się na pierwsze piętro pod jego gabinet, gdzie w środku panował przepych. Grube dywany, piękne malowidła. Wszędzie kręciło się sporo niewolników dbających o porządek. Strażnik wszedł do środka i po chwili zaprosił nas przed oblicze Justusa. Naszym oczom ukazał się duży pokój. Każda ściana zastawiona była regałami, na których stały setki ksiąg oraz zrulowanych pergaminów. Na środku, za ogromnym biurkiem, na bogato zdobionym tronie, siedział starszy mężczyzna z wydatnym brzuchem i tłustymi policzkami, a jego palce zdobiły cenne pierścienie. Kiedy weszliśmy, ogołacał zdobioną misę pełną pieczonego mięsiwa.
- Witajcie, witajcie. Podejdźcie bliżej, wzrok już nie ten. Mówiono mi, że jakiś interes do mnie macie. Potrzebujecie się zatrudnić w jednej z naszych kompanii?
- Dobrze rozpoznałeś panie – rzekł kapłan - Szukamy jakiegoś zajęcia. Chcielibyśmy dowiedzieć się jakie są kompanie w mieście, gdzie moglibyśmy się zahaczyć i dorobić nieco.
- A wy co żołnierze jacyś?
- Tak, byliśmy najemnikami w Karhanie. Potrzebujemy dorobić trochę grosza.
- Ooo Karhańczycy. Takich to zawsze miło spotkać. Witajcie w moich skromnych progach. A w jakiej kompanii służyliście?
- W kompanii Variusa.
- Aaa kojarzę, kojarzę, czyli żyjecie z wojaczki. Coś by się dla was znalazło. Jest tu taka ekipa, prowadzą cały czas nabór. Zwą się Białą Kompanią. Nasza gildia często korzysta z ich usług. Głównie ochraniają karawany, wprawdzie wiąże się to z częstymi podróżami, ale wy wyglądacie na takich, którzy podróżować lubią. Dlatego też polecam właśnie ich.

- A kto tam jest dowodzącym? – dopytywał Dalinar.

- Obecnie dowodzącym jest Kapitan Mario.
- A są jeszcze inne kompanie w mieście?
- A są, ale dla Karhańczyków chyba ta była by najodpowiedniejsza.
- A jeśli chodzi o łowców nagród są też tu w mieście?
Justus splunął z obrzydzeniem.
- Łowcy nagród? Wiecie, nasza gildia się tym nie zajmuje. To brudna robota najczęściej, a wy mi na takich nie wyglądacie. Skoro już pytacie, to wiedzcie, że możecie popytać u Camalarczyków.
- Gdzie można ich spotkać?
- Camaralczyków, z tego co kojarzę, to w Niskiej Dzielnicy, od strony zachodu. Ich siedziba mieści się w karczmie Bakarak.
- Skąd taka dziwna nazwa? – dopytaliśmy.
- Camaral jest ich kapitanem, ale ja dalej sugeruję wam Białą Kompanię, przemyślcie to. Rezydują niedaleko, dosłownie dwie ulice stąd, na ulicy Mieczowej. Jeśli zdecydujecie się na nich, to pozdrówcie kapitana i powiedzcie, że Justus was poleca.
- Dziękujemy zatem za radę i miłego dnia – pożegnaliśmy się.

Chłopaki rwali się w drogę do Camaralczyków. Ja upierałem się, żeby najpierw zatrudnić się w Białej Kompanii, żeby w miarę szybko coś zarobić, bo za niedługo wylądujemy na ulicy i będziemy żebrać. Wprawdzie nie miałem pojęcia o tym jak działają takie kompanie, ale szła wiosna i karawany ruszają codziennie, a zbiegów raczej nie ma codziennie - rozumowałem. A pieniądze były nam coraz bardziej potrzebne. Znowu zostałem zbesztany, ale zgodzili się chociaż odwiedzić Kapitana Mario, skoro byliśmy nieopodal jego siedziby. Udaliśmy się zatem do ich siedziby, gdzie przyjął nas sierżant kompanii i przedstawił warunki w jakich przyszłoby nam pracować. Standardowo podpisuje się kontrakt na trzy miesiące, oferują nocleg i wyżywienie, plus 60 srebrnych ambardów na miesiąc, plus czasami jakąś premię, zależnie od wykonywanego zlecenia. Te trzy miesiące przypominają troszkę pobyt w wojsku. Po prostu jesteśmy do ich dyspozycji i wykonujemy ich rozkazy. Bogatsi o nową wiedzę podziękowaliśmy i powiedzieliśmy, że musimy się zastanowić i jeśli się zdecydujemy na pewno wrócimy. Zgodziliśmy się, że trzy miesiące pod rozkazami odbierze nam swobodę działania i nie możemy na to sobie pozwolić. Postanowiliśmy udać się do Camaralczyków. Dopytaliśmy o drogę do karczmy Bakarak i wyruszyliśmy w tamtym kierunku.

Po dostaniu się do Niższego Miasta, z każdym krokiem przybliżającym nas do siedziby Camaralczyków, otoczenie stawało się coraz bardziej niemiłe i podejrzane. Jak bardzo ta dzielnica różniła się od okolic siedziby Białej Kompanii... Zewsząd wylewał się na nas brud i biedota tej dzielnicy. Na każdej ulicy siedzieli żebracy i krzątały się brudne dzieci. W końcu dotarliśmy pod gospodę. Zaskoczył nas jej widok. W tej okolicy domy były solidne, murowane i wysokie. Ni jak nie pasowało to do mijanych przed momentem byle jak skleconych domów, a nawet mijanych czasem zbudowanych byle jak szałasów. Gospoda była naprawdę solidna i duża. Nad drzwiami wisiał szyld z napisem Bakarak, a pod spodem wyryty był kubek i dwie kości do gry. Przy wejściu do budynku stało czterech ochroniarzy o nieprzyjemnych gębach. Weszliśmy do środka nieniepokojeni. Karczma była ogromna, przynajmniej w porównaniu do tych, które dotychczas widziałem, a nie było ich zbyt wiele. Wyróżniała się tym, że nie było prawie w ogóle małych stolików, tylko duże ławy, mieszczące do dwunastu ludzi. Mimo rozmiarów, karczma była prawie, że pełna. Przy stolikach ludzie pili, grali w karty, kości i obmacywali skąpo ubrane dziewki. Po karczmie uwijało się też sporo kobiet z tacami, które pracowicie, jak mrówki, kręciły się między stolikami, donosząc co chwilę kufle z piwem i parujące misy z jedzeniem. Wypatrzyliśmy wolne miejsce i usiedliśmy. Nie minęło wiele czasu, kiedy nie wiadomo skąd, na kolanach elfa pojawiła się wyzywająco ubrana kobieta, prawiąca mu komplementy.
- On nie ma kasy – rzucił Igo.
Uśmiech na twarzy kobiety zniknął jak płomień zdmuchniętej świecy, wstała gwałtownie i odeszła, patrząc na nas z pogardą. Wybuchnęliśmy gromkim śmiechem. Czyżby w końcu ktoś wyciągnął kij wrażony w dupę maga? Po chwili podszedł służący i grzecznie zapytał.
- Co podać?
- Podaj po piwie. Potrzebujemy pogadać z Camaralem. Szukamy roboty. Czy jest tu ktoś od niego z kim możemy pogadać? – odpowiedział Dalinar.
- Oczywiście, powiem panu gospodarzowi. Zaraz przyniosę piwo.
Po chwili służący wrócił z piwem.
- Pan gospodarz za chwilę podejdzie.

Sączyliśmy piwo, oczekując na naszego rozmówcę. Troszkę to trwało, ale po jakimś czasie koło naszego stolika, pojawił się wysoki, postawny mężczyzna w kolczudze.
- Witajcie. Jestem Torsten. Szukaliście ponoć roboty?
- Tak. Nazywam się Dalinar. Razem z moimi towarzyszami szukamy dobrze płatnej roboty. Doszły nas słuchy, że tu można taką dostać.
- A wiecie czym się zajmujemy?
- Słyszeliśmy, że jesteście łowcami głów.
- Zgadza się, przesiądźmy się tam – wskazał ręką pustą ławę.
Zebraliśmy swoje kufle i usiedliśmy we wskazanym miejscu. Po chwili karczmarz przyniósł dzban piwa.
- Mieczem robić umiecie?
- Tak, byliśmy najemnikami w Karhanie.
- No wiecie, my tu najemnikami nie jesteśmy, mamy trochę inne metody działania i zlecenia.
- No cóż, chcemy zarobić więcej niż najemnicy, bo młodzi jesteśmy i mamy swoje potrzeby.
- Długo służyliście w Karhanie?
- Ostanie pięć lat.
- A wy? - wskazał na mnie i Igo.
- Ja jestem ich zwiadowcą.
- Rozumiem, a ty czym się zajmujesz? – wyczekująco patrzył na Igo.
- Magią.
- Czarownik, ooo. Zabiliście kiedyś człowieka?
- Oczywiście – odpowiedział jak na mój gust zbyt szybko Igo.
- Bo słuchajcie. My zajmujemy się szukaniem różnych zbiegów i zasadę mamy jedną: żywych nie sprowadzamy. Chyba, że jest taka potrzeba, gdy na przykład nasz mocodawca ma takowe życzenie. Ale tak to nigdy. Może jesteście i z Karhanu i może robicie mieczem. Ale to jest robota specyficzna i wasze umiejętności musimy sprawdzić. Wpadnijcie następnego dnia, to mały teścik zorganizuję. Bądźcie o podobnej porze.

I tak pełen obaw oczekuję następnego dnia drogi mistrzu. Być może będzie to pierwszy sprawdzian moich umiejętności bojowych od momentu opuszczenia klasztoru. Czuję lekki strach. Ale to chyba dobrze bo

„Kto twierdzi, ze nie zna lęku albo głupcem jest albo kłamie.”

Mam nadzieję, że po jutrzejszym dniu będę miał co opisywać. Czas się dobrze wyspać, bo może być ciężko.



Kroniki VII: Zawód Łowca Nagród – kłopoty w Zimowym Ogrodzie (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Kwiecień, rok 222 po Zaćmieniu. Miasto-Państwo Mar-Margot.

I ponownie stanęliśmy przed drzwiami Bakaraka. Skłamałbym mówiąc, że nie miałem obaw. Wiedziałem, że będziemy obserwowani, a ja nie chciałem bez potrzeby ujawniać swoich umiejętności. Nigdy nie wiadomo kto będzie patrzył. A miałem wrażenie, że ludzie u Camaralczyków mogli widzieć już wiele i mieli szansę rozpoznać, gdzie nauczyłem się walczyć.

Weszliśmy do karczmy, gdzie od razu dostrzegł nas Torsten i skinieniem ręki przyzwał do siebie.
- Mamy tu małą arenę i chciałbym sprawdzić jak robicie mieczem.
- Jako grupa? – dopytywałem.
- Nie, nie. Indywidualnie.
Wzbierał we mnie niepokój.
- Wiesz, Igo jest magiem i zazwyczaj nie staje w bliskim zwarciu z wrogiem. Zawsze walczy przy wsparciu naszej drużyny – mówił Dalinar.
- Wiadomo, wiadomo. On będzie miał inny test. Na pewno ma już w zanadrzu jakieś zaklęcie, jak my to mówimy, rozpierdalające. No ale to zaprezentujecie się już na arenie. Chodźcie za mną.
Zaprowadził nas do jednych z drzwi i poprowadził przez małe pomieszczenie, w którym przebywało czterech wartowników. Pilnowali oni zejścia schodami w dół, które znajdowało się na końcu tego pomieszczenia. Na dole znajdowało się podobne pomieszczenie jak powyżej, gdzie siedziało dwóch strażników. Tosrsten obrócił się do nas i powiedział:
- Tu musicie zostawić broń. Na arenie nie walczymy na broń ostrą. Nie narażam niepotrzebnie zdrowia moich ludzi.
Chłopaki zostawili broń i Torsten poprowadził nas dalej. Za drzwiami, ku naszemu zdziwieniu, rozpościerała się druga, ogromna sala. Wprawdzie wcześniej słyszeliśmy przytłumioną muzykę i gwar, ale myślałem, że dochodzi z góry gospody. Myliłem się jednak, bo to po prostu była prawie że bliźniacza sala do tej górnej, gwar i muzyka dobiegały właśnie z niej. Nie musieliśmy przechodzić przez całą salę, bo Torsten zaraz skręcił w pobliskie drzwi i krótkim korytarzem poprowadził nas do pomieszczenia, gdzie umiejscowiona była niewielka arena. Muszę powiedzieć, że gospoda u góry robiła wrażenie, lecz ogrom tego miejsca, pod poziomem ziemi, to dopiero było coś.
Arena otoczona była ławami, które na pierwszy rzut oko mogły pomieścić około czterdziestu widzów. W pomieszczeniu widać było jeszcze inne drzwi, niż te którymi się dostaliśmy, stąd wniosek, że podziemna sieć pomieszczeń musiała być jeszcze większa. Po chwili właśnie z jednych drzwi wyszedł bogato ubrany człowiek w obstawie dwóch zbrojnych i zasiadł na jednej z ław. Niedługo potem zwrócił się do nas Torsten.
- Będziecie wchodzić na arenę pojedynczo i moi ludzie sprawdzą na co was stać. Nie chcemy się tu ranić, nie o to chodzi. Chcemy ogólnie wybadać wasze obycie z bronią. Dla ciebie magu będzie troszkę inne zadanie, bo oczywiście wykluczam rzucanie czarów na moich ludzi. Mamy tutaj taką specjalną kukłę, na której zaprezentujesz zaklęcie rozpierdalające. Tam stoi kosz z bronią ćwiczebną, wybierzcie sobie co tam chcecie i zastanówcie się nad tym jak chcecie walczyć, bo macie chwilę czasu – po tych słowach udał się do siedzącej na ławkach trójki ludzi.
- Jeśli chcecie, mogę przed walką wezwać moc Vergena i pobłogosławić nas – powiedział kapłan.
- Chętnie przyjmę błogosławieństwo Twego boga – powiedziałem, po czym Dalinar w skupieniu i ciszy pomodlił się.
Po chwili wrócił do nas Torsten i zapytał:
- No chłopaki, który pierwszy?
- Ja - odpowiedział Dalinar i zszedł na arenę.
Kilka oddechów później usłyszeliśmy szczęk podnoszonej kraty i na arenę wszedł człowiek, w skórzanej ćwiekowanej zbroi oraz skórzanym czepcu. W jednej ręce dzierżył ćwiczebny miecz, a w drugiej małą, okrągłą tarczę. Po chwili obaj dali znać, że są gotowi i Torsten dał sygnał, aby walka się zaczęła.
Początkowo walczący obchodzili się na arenie, obserwując swoje ruchy i miałem wrażenie, że kapłan przyjął postawę bardziej defensywną, a jego przeciwnik nastawioną raczej na szybkie ciosy. Wymieniali uderzenia, lecz oboje skutecznie się zasłaniali. Dalinar, widząc że będąc w defensywie, walka wydaje się być nie do rozstrzygnięcia, coraz bardziej stawiał na otwarte ataki. Zmiana taktyki sprawiła, że walka nabrała dynamiki i pierwsze ciosy zaczęły dosięgać obu wojowników. Wydawało się, że lepiej idzie człowiekowi Torstena, jego uderzenia były czystsze, lecz nie miały zbyt wielkiego impetu. Dalinar potrzebował tylko jednej okazji i gdy się nadarzyła, z szerokiego zamachu uderzył bokiem kija w głowę przeciwnika. Ten aż przysiadł, a zaraz po tym usłyszeliśmy głos Torstena:
- Stop, stop! Wystarczy. Następny.
Na arenie Dalinar zamienił się z Kejnem, a na arenę wszeł kolejny Camaralczyk. Jego wyposażenie praktycznie nie różniło się od jego poprzednika. Kejn, też tak jak jego przeciwnik, walczył długim mieczem. Ta walka skończyła się zanim dobrze się rozkręciła. Elf błyskawicznym zrywem doskoczył do przeciwnika, ten zaskoczony chyba jego szybkością, nie zdołał sparować ciosu i oberwał końcem miecza w dłoń, w której trzymał miecz. Nim jego z jego rozwartej dłoni broń upadła na piasek, dało się słyszeć głośne „Kuuuuurwaaa!” z jego ust, a od strony Torstena:
- Stop, stop. Wystarczy.
Ranny wojownik ledwo opuścił arenę.
- Dobra. Ty już nie musisz walczyć – wskazał na mnie ręką - Wierzę, że dasz sobie radę równie dobrze jak oni.
Kamień spadł mi z serca.
- Muszę tylko zobaczyć co ma w zanadrzu ten wasz czarodziej. Wnieść kukłę! - krzyknął - A ty pamiętaj magu, zaklęcie rozpierdalające!
Igo zszedł na arenę i czekał na manekina. Kiedy kukła stała już na miejscu, Igo wyciągnął dłoń, a z jej środka wyleciała wiązka ognia, która odrzuciła lekko manekina, po czym znikła, lecz cały manekin stanął w płomieniach. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że pierwszy raz w życiu widziałem działanie magii. I byłem pod wrażeniem.
- O ho! Ho! - odezwał wie Torsten - Nie było to wprawdzie zaklęcie rozpierdalające, ale dokładnie coś takiego miałem na myśli. Chłopaki, było dobrze. Test numer jeden zdany. Spotkajmy się tu wieczorem, wtedy poddam was testowi numer dwa. Zjawcie się bez sprzętu, bez zbroi i broni.
- Na czym polega ten drugi test i jakie są warunki zatrudnienia? – pytał kapłan.
- Cóż, co do szczegółów drugiego testu to zobaczycie, ale jeśli go przejdziecie, to zatrudnię was. Jeśli chodzi o warunki to oferuję wam stałe zakwaterowanie i wyżywienie, bo robota dla łowcy nagród nie trafia się każdego dnia, a jeść coś musicie. Dobrze też, żebyście mieli gdzie spać. Po drugim teście ocenię co z was za ziółka i na podstawie tego przydzielę wam pierwsze zlecenie. Każde zlecenie wyceniane jest indywidualnie. W przypadku gdy musicie udać się gdzieś dalej, dodatkowo dostajecie pieniądze na utrzymanie podczas podróży. Dbamy o swoich ludzi. Jeśli uznacie, że nie podołacie jakiemuś zadaniu, możecie odmówić. Nie ma problemu. A i jeszcze jedno, za każde wykonane zadanie zawsze jest premia od szefa, to jest najlepsze dziwki na trzy dni.
- Czy każde z tych zleceń jest zgodne z prawem? - dopytywał się Igo.
- Oczywiście, nasze zlecenia pochodzą głównie od Grododzierżcy lub Kościoła, więc samo to jest gwarantem tego, że działamy w imię prawa. My tylko jesteśmy przedłużeniem woli Delidii. Jako członkowie naszego bractwa dostajecie medalion łowcy nagród, który jest szeroko respektowany. Zasada numer jeden: musicie mieć dowód, że wykonaliście zlecenie. Nie ma dowodu, nie ma nagrody. Zasada numer dwa: zlecenia wykonujecie zgodnie z obowiązującym prawem. Czasem, ale o tym już informujemy, należy udać się do władcy czy pana na terenie ziem, na których będziecie pracować i o tym fakcie ich poinformować. Jeśli złamiecie prawo, nie będziemy was chronić. To chyba już wszystko, więc odpocznijcie i spotkajmy się wieczorem.

Zadowoleni z wyników testu udaliśmy się do Ogona Gryfa, gdzie zjedliśmy obiad i udaliśmy się do swego pokoju.
- Dalinarze, czy mógłbyś nam powiedzieć coś o zadaniu od swojego kościoła, bo w sumie ostatnio nie dokończyłeś tematu? – zapytałem.
- Niestety nie, bo jeszcze sam nie poznałem szczegółów, nadmienili tylko, że w niedługim czasie być może zwrócą się do mnie o pomoc. Na razie skupmy się na tym co mamy tu do zrobienia, a jeśli będzie okazja, by przysłużyć się kapłanom w tym mieście, ja będę to tego dążył, gdyż jest to jeden z moich celów.
- Ja myślę, że naszym celem jest dowiedzenie się co stało się z Vernirem i jak będzie taka możliwość, uratowanie go, a w szerszej perspektywie dowiedzenie się co stało się z naszymi rodzicami. Czy zginęli w wyniku wypadku, czy, jak obawiam się, raczej ktoś mógł w tym maczać palce – przerwał wypowiedź kapłana Igo.
- Owszem, lecz dla Dalinara jest to cel zapewne bardziej przyziemny, niż uduchowiony – wtrąciłem.
- Martwi mnie, że mówimy o celach jakichś kapłanów – kontynuował Igo, lecz mu przerwałem.
- Nie jakichś kapłanów, tylko teraz jest to cel Twojego brata, czego w tym nie rozumiesz?
- No z tego co powiedział, nie jest to jego cel, tylko cel kapłanów – kontynuował Igo.
- No, jako że też jest kapłanem, to też jest to jego cel – tłumaczyłem.
- Moim celem jako kapłana jest szerzenie wiary w Vergena i przywracanie jego świetności. Jeżeli ktoś nie chce mnie wspomóc w działaniach na rzecz świątyni, to ja nikogo nie zmuszam, więc w czym problem.
- Więc ja ci to wytłumaczę, bo widzę, że masz z tym problem – podniósł głos Igo. - Chodzi o priorytety. W pierwszej kolejności wymieniasz jakichś kapłanów.
- Nie możesz mu narzucać jego priorytetów – tłumaczyłem.
- Ale naszym celem powinno być dowiedzenie się co stało się z naszymi rodzicami – ciągnął Igo.
- No ale przecież wszystkim nam o to chodzi – rzekł Kejn.
- No jemu o to właśnie nie chodzi – mag oskarżycielsko wskazał na kapłana.
- Ale widzisz, moim celem życia nie jest tylko wyjaśnienie co stało się z naszymi rodzicami – mówiłem.
- Dokładnie – powiedział Dalinar. - Choć teraz dokładnie po to tu jestem, a jednym z moich celów jest też, aby upadł Bezimienny Klasztor Sierot.
- Każdy człowiek ma wiele celów – ponownie przerwał Igo. - Tylko moja dyskusja wzięła się stąd, że w pierwszej kolejności zacząłeś wymieniać jakichś kapłanów.
- Nie, nie, nie Igo. To ja zapytałem o ewentualny cel tej pomocy dla kapłanów, on w ogóle nie poruszył tej kwestii – rzekłem.
- Dokładnie – zgodził się ze mną Dalinar. - Zastanawiam się skąd Twoja awersja Igo do tego – dopytywał dalej - Nie mogę stwierdzić, że magowie to najbardziej godne zaufania osoby, a mimo to nie podważam twojej osoby i nie okazuję Ci braku zaufania.
- Za chwilę dojdziemy do tego, że elfowie też nie są godni zaufania, więc może skończmy ten temat – zaproponował Kejn.
- Aaaa i tu się mylisz Kejn. Nie wiem czy Cię to interesuje, ale cały mój cel opiera się w dużej mierze na starożytnej wiedzy elfów i ich pismach. I w ich wiedzę i starożytną mądrość wierzymy.
- Ponieważ jesteśmy jedyną humanoidalną rasą, która jest długowieczna.
- I tu się mylisz - ponownie mu przerwałem. -I to też wynika z waszych pism. Kiedyś ludzie też byli długowieczni i nasza misja polega na tym, by przywrócić dawny ład.
- Jaka nasza misja? – zapytał Igo.
Dalinar i Kejn wybuchnęli śmiechem.
- Nasza, w sensie moja i mojego klasztoru. Przepraszam Igo, że nie użyłem zwrotu misja moja oraz moich braci z klasztoru. Nie mówiłem o Tobie Igo.

Zmieniłem temat, bo sytuacja stawała się gęsta. Kiedy Dalinar wspominał o tym, że jego celem jest zniszczenie klasztoru sierot, przypomniała mi się jedna rzecz z naszej przeszłości. Jaromir w przeddzień naszej ucieczki i swojej śmierci, zlecił nam przepisanie wycinka z jakiejś księgi. Podzieliłem się tym wspomnieniem, bo może to pomogłoby nam jakoś zaszkodzić klasztorowi. Niestety nikt z nas nie umiał znaleźć jakiegoś punktu zaczepienia, by wykorzystać ten fakt.
- Co myślicie na temat naszego testu? – zapytał Dalinar.
Ponownie mu przerwałem.
- Muszę się do czegoś przyznać – powiedziałem poważnie.
Igo jak zwykle, kiedy próbowałem podjąć poważny temat, przerwał mi w szyderczy sposób:
- Bawisz się siusiakiem?
Tym razem postanowiłem się nie denerwować i lekceważąco odpowiedziałem:
- A ty nie? Obawiam się tego, że ten drugi test może polegać na zabiciu kogoś, nie wiem, na przykład niewolnika, a ja w życiu nie zabiłem człowieka.
- Popracujemy nad tym – spokojnie odpowiedział Kejn - Nie panikuj.
- Nie panikuję, tylko chciałbym od was dostać jakąś radę.
Kejn pokazał gdzie wbić sztylet, aby zabić. Czasami zaskakiwało mnie jacy są niedomyślni...
- Nie o to mi chodzi jak zabić, tylko jak sobie z tym poradzić psychicznie! - wykrzyczałem mu w twarz.
- Wydaje mi się, że tyle przeszedłeś w życiu, że dasz sobie z tym radę – odrzekł Kejn.
- Nie masz co o tym rozmyślać na zapas, na to nie da się przygotować – powiedział Dalinar.
Na koniec wtrącił się Igo, który według mojej wiedzy też nikogo nigdy nie zabił.
- Trzeba zrobić to co koniecznie – powiedział takim głosem, że chyba sam nawet w to nie wierzył.
- Nooo to mnie przekonałeś Igo. Najlepiej zaklęciem rozpierdalającym – drwiłem.
Posiedzieliśmy chwilę w milczeniu. Po pewnym czasie odezwał się Igo.
- Tak sobie pomyślałem, że może będziemy musieli podróżować i że przydałaby się nam mapa. Może zorientuję się czy można gdzieś taką nabyć i ile kosztuje.
Stwierdziliśmy, że to dobry pomysł, ale najpierw chciałem ustalić jak stoimy z gotówką.
Kejn był w czarnej dupie. Od początku pobytu tutaj płaciłem za niego. Dalinar miał 60 srebrnych ambardów, ja 93, a Igo miał 2 złote ambardy, lecz zaznaczył, że część jeszcze dzisiejszego dnia wyda, na potrzebne mu do czynienia magii składniki. Zaproponowałem oszczędzanie. Bo jeśli tak dalej pójdzie, najdalej za tydzień wylądujemy na bruku. A nie wiadomo, kiedy wpadnie jakieś zlecenie. Dalinar podjął jeszcze sprawę tego, że musimy zachować uwagę o czym rozmawiamy w obecności osób trzecich, zwłaszcza przy Camaralczykach. Był pod dużym wrażeniem tej organizacji.
- Powiem wam, że coś mi tu śmierdzi – wypalił nagle kapłan - Że kazali nam przyjść bez zbroi i broni.
- Może testem będzie to, czy tam wieczorem dotrzemy bez sprzętu – zgadywałem - Albo też mamy być zawsze przygotowani do działania i nieważne czy kazał zabrać sprzęt czy nie, mamy go mieć – głośno myślałem.
- Źle to będzie wyglądać, jeśli nie wykonamy pierwszego polecenia od chłopa, u którego staramy się o pracę – mówił Igo.
- No niby tak, ale nie znaczy, że jak pracodawca da ci zlecenie, to masz je zrobić bezmyślnie, nie dbając o swoje bezpieczeństwo – oponował Dalinar.

Po dosyć burzliwej dyskusji zdecydowaliśmy jednak iść bez sprzętu. Tak dobraliśmy godzinę wyjścia, aby Igo załatwił swoje sprawy i od razu potem udać się do Bakaraka. Naszym pierwszym celem był sklep z jakimś magicznym dziadostwem. Weszliśmy do sklepiku, a w środku unosił się specyficzny zapach suszonych ziół i dziwnych esencji, aż wierciło w nosie. Na półkach pełno było jakichś figurek, kryształków, rzeczy, których przeznaczenia się nie domyślałem. Pod sufitem suszyły się przeróżne rośliny. Sklepik prowadziła około czterdziestoletnia kobieta o imieniu Jahira, w pstrokatej sukni, zdobionej falbankami, w różnych kolorach. Osobliwy był to strój. Igo kupił trochę siarki i innych składników, ja zaciekawiony rozglądałem się po sklepie. Mimo iż nie wiedziałem czemu służą te przedmioty, atmosfera tego sklepu dobrze na mnie wpływała. Było w niej coś z mistycyzmu i tajemnicy. Później Igo poprowadził nas do kartografa. Okazało się, że kartograf nie ma żadnych gotowych map, które nas interesowały, natomiast za odpowiednią opłatą oraz jeśli damy mu wystarczającą ilość czasu, może nam je przygotować. Podana przez niego cena skutecznie ostudziła nasze zapały. Chciał 12 złotych ambardów. Dopiero teraz do mnie dotarło, jak jestem biedny i że jednak też będę musiał w przyszłości rozglądać się za gotówką, bo jedzenie to nie wszystko. Podziękowaliśmy za informację i udaliśmy się w kierunku karczmy Bakarak. Kiedy dochodziliśmy na miejsce, już zmierzchało. Wszyscy rozglądaliśmy się czujnie i było widać, że zarówno Kejn, jak i Dalinar, niekomfortowo czują się bez swojego rynsztunku.

Karczma przywitała nas ciepłem, światłem i muzyką, a klientów było jeszcze więcej niż z rana. Torsten siedział przy stole z dwójką najemników i kiedy tylko weszliśmy do karczmy, podniósł wzrok i od razu nas zobaczył. Swoim zwyczajem ręką dał znać, abyśmy podeszli. Najemnicy wstali i odeszli.
- Siadajcie, byłem ciekawy czy się pojawicie. Nie marnujmy zatem czasu i chodźmy, bo chcę wam coś pokazać.
Wstał i wyszedł na zewnątrz, a my ruszyliśmy za nim.
- Strasznie jesteś tajemniczy – rzekł kapłan.
- Przyzwyczaisz się – odpowiedział pogodnym głosem Torsten - Taka specyfika pracy. Chodźcie.
Ruszyliśmy na zachód, jeszcze bardziej oddalając się od centrum Dolnego Miasta.
- Tak się zastanawialiśmy, dlaczego kazałeś nam przyjść bez zbroi i bez broni – zagadywał Dalinar.
- Zaraz zobaczycie, cierpliwości.
Kejn skierował 4 palce dłoni w kierunku oczu, a potem jednym wskazał za plecy. Byliśmy śledzeni.
- Słuchajcie jest takie miejsce, do którego chciałbym was zaprowadzić. Nazywa się Sierp i Młot. To pewna gospoda. Paskudne i brudne miejsce... O już prawie jesteśmy.
W oddali majaczyła gospoda, już stąd było słychać głośne, pijackie śpiewy.
Najemnik nie szedł dalej w kierunku gospody, tylko skręcił w ciemny zaułek. Postanowiłem, wykorzystać wiedzę, którą przed chwilą przekazał nam Kejn i uwiarygodnić moją rolę zwiadowcy w jego oczach.
- Powiedz mi, tych czterech ludzi, którzy nas śledzą, są od ciebie, czy nadal mam się niepokoić?
- Tak, to moi ludzie, byłem ciekawy czy ich zauważycie.
Wkroczyliśmy z nim w zaułek. Stało w nim kilku ludzi, jeden z nich miał pochodnię.
- Chodźcie, nie bójcie się.
Podeszliśmy dalej i zobaczyliśmy, że mrok skrywa większą grupę ludzi, część całkiem przyzwoicie uzbrojonych. Do zaułka weszło też za nami kolejnych czterech, prawdopodobnie tych, którzy nas śledzili.
- Dobra, to przed nami to gospoda „Sierp i Młot”, o której wam mówiłem. Zjeżdżają tu po ciężkich tygodniach roboty ci skurwiali górnicy. Przepijają tu całe wypłaty, przegrywają w karty, przegrywają w kości. Nie ukrywam, że ich bardzo nie lubimy, bo przez nich nasz szef traci kupę kasy.
- Jak przegrywają, to tracicie kasę? - zapytał Kejn.
- No tak, bo nie przegrywają tego w naszej karczmie. Sprawa jest taka, jak już powiedziałem wcześniej, że bardzo ich nie lubimy.
Dał ręką jakiś znak i z zaułka czterech ludzi wyprowadziło konie.
- Chcę sprawdzić czy macie jaja. Jeśli wjedziecie nago do tej karczmy na koniach i w środku krzykniecie „karczmarzu piwa”, to macie tę robotę.
- Czemu ma to służyć? – zapytał Igo.
- Jaja sobie z nas robisz? – zapytał Kejn.
- Jestem bardzo poważny – powiedział faktycznie poważnym tonem.
Chyba wszyscy chcieli usłyszeć tą rozmowę, bo podeszli bliżej. Okazało się, że w zaułku, prócz nas, jest jeszcze około 20 zakapiorów. Niektórzy z się uśmiechali, widząc naszą konsternację.
- Zastanówcie się nad tym, macie minutę.
- Ale jak nago?
- Normalnie nago.
Część z zebranych ludzi się zaśmiała.
- Ciekawe czy mają jaja? – powiedział głośno ktoś z tłumu.
- Zgłosiliśmy się do was, aby szukać zbiegłych ludzi za pieniądze, czemu ma służyć ten test? – zapytał Igo poważnym tonem.
- Praca, którą macie wykonywać jest ciężka i wymaga wielu poświeceń.
- Gdybym chciał się dostać do grupy cyrkowców, to zgłosiłbym się do grupy cyrkowców, a wy chyba cyrkowcami nie jesteście – ciągnął Igo.
Najemnik zignorował tę uwagę i podszedł do swoich ludzi rzucając przez ramię:
- Zastanówcie się.
- No i tu kończy się chyba nasza przygoda z gildią – mówił elf. Moim zdaniem chcą sobie zapewnić darmowy ubaw, a z nas zwyczajnie się nabijają. To nie ma nic wspólnego z poświęceniem, ani z pościgiem za zbiegiem. To jakaś farsa. Trzeba sobie dać z nimi spokój.
- Nie powiem, ogólnie byłoby to ciekawe – powiedziałem - Tylko też nie widzę w tym sensu.
- No, no, widziałem błysk w twoim oku Tsume – skwitował Dalinar.
- Nie ma to sensu, a dodatkowo nie przysporzy mi to satysfakcji. Satysfakcję to teraz dałoby mi zanurzenie sztyletu w jego żebrach – posępnie stwierdził Kejn.
- Co? Ty masz jakieś chore zapędy – skwitowałem.
- Jeśli mielibyśmy tam po prostu wejść i nakłaść kilku gościom po mordach to to rozumiem, ale jeździć na koniu z gołym pindolem, to jest absurdalne – rzekł kapłan.
- Jednak trzeba przyznać, że jest to zabawne – mimowolnie się śmiałem - Nie no, trzeba sobie odpuścić.
- No chyba, że zapytamy ile za to płaci – wypalił Igo.
Parsknęliśmy śmiechem, a ja skomentowałem:
- Czyli jesteś dziwką, a teraz liczy się tylko kwestia ceny – śmiałem się nadal.
- Przybyliśmy do nich, żeby zarabiać – pogrążał się Igo.
- Ale nie na kupczeniu własnym ciałem – odpowiedziałem, a słowa ledwo były zrozumiałe przez nasz śmiech.
- No panowie, jaka decyzja? – odezwał się Torsten.
- Jeśli szukasz ludzi, którzy mają tam wjechać i nakłaść kilku górnikom po mordzie to wchodzimy w to – rzekł Dalinar.
- Natomiast, jeśli szukasz błaznów do wymachiwania kutasem, poszukaj ich sobie gdzie indziej – skwitował Kejn.
- Jesteśmy poważnymi ludźmi, szukającymi poważnej roboty – kontynuował Dalinar.
- Choć nie powiem, że mi sam pomysł się podoba – wtrąciłem.
- Jeśli się odważycie wejść tam bez broni i obić gębę tym ludziom, może się na to zgodzimy. To co wchodzicie, czy wymiękacie?
- Teraz rozmawiamy o zadaniu dla mężczyzn – stwierdził kapłan.
- A nie dla cyrkowców – skwitował Kejn - A możemy wjechać na koniu?
- Róbcie co chcecie.
- Dobrze, tylko daj nam się przygotować.
Pochyliliśmy się, a Dalinar wypowiedział słowa:
- Błogosławię nas w imieniu Vergena.
- Plan jest prosty, wjeżdżamy do środka, rozwalamy co się da i spierdalamy. Nie dajmy się tam zabić.
Dosiedliśmy koni, Igo wyszeptał jakieś słowa i obok niego zmaterializowało się jego dobicie. W tym momencie było dwóch Igo na dwóch koniach. Coraz bardziej podobała mi się ta cała magia. Ciekawe jakie jeszcze zaklęcia potrafił. Po chwili ruszyliśmy w kierunku karczmy, pogoniłem konia, by wydostać się naprzód i gnałem w kierunku drzwi. Dawno nie pędziłem tak na koniu, niesamowite uczucie. Przed samymi drzwiami koń stanął dęba, lecz byłem na to przygotowany. Przednimi kopytami roztrzaskał drzwi i ruszył do środka. Przywołałem pancerz Ki-shak. Po tym co później się stało, dziękowałem Bogini za jej łaskę. Reszta potoczyła się błyskawicznie, z rozpędem wjechałem w jakieś stoły, łamiąc je i rozrzucając na boki. Za sobą usłyszałem obłąkańczy krzyk Kejna:
- KARCZMARZU PIWA! KURWAAAA!
Szybki rzut oka na karczmę uświadomił mi, że nie jest dobrze. W karczmie było kilkudziesięciu pijanych i wściekłych już teraz górników. W ruch poszły stołki, kufle i taborety. Nie wiem kiedy zrzucili z koni mych braci. Ale ja dostałem ciężkim stołkiem i tylko cudem udało mi się uniknąć zalania przez ogrom ludzi. Po chwili widziałem już kątem oka, że moi bracia nie mieli tyle szczęścia. Dzięki mocy Ki-shak spadające ciosy nie były aż tak bolesne i miałem cień szansy na uniknięcie obrażeń. Znów kątem oka zerknąłem w kierunku moich braci. Żaden z nich nie stał. Nie widziałem, gdzie leży Kejn, ani Igo. Natomiast widziałem Dalinara, który leżał i był kopany przez wściekłych górników. Zapatrzyłem się o chwilę za długo i straciłem czujność. Dostałem potężny cios w głowę i gdyby nie piecza Bogini, na pewno byłby to mój koniec. Dzwoniło mi w głowie i widziałem wszystko jak przez mgłę. Widziałem, że już im nie pomogę, ale chciałem spróbować uratować choć siebie. Skoncentrowałem się, by wykonać odskok w kierunku drzwi i w tym momencie do środka, z głośnym krzykiem wdarli się z uniesionymi pałkami ludzie Torstena.
- Napierdalać!!!
Skoczyłem za nich, lecz w locie dostałem pałką w głowę. Ponownie mnie zaćmiło i na chwilę straciłem przytomność. Gdy się ocknąłem, ludzie Torstena nie zajmowali się już górnikami, którzy nie mieli z nimi szans, tylko demolowali wnętrze. Ponownie ocknąłem się na zewnątrz, kiedy byliśmy niesieni przez Camaralczyków. Poprosiłem, by mnie postawili i chwiejnym krokiem szedłem sam. Moi bracia nie mieli siły i przedstawiali obraz nędzy i rozpaczy. Ale żyli, bo słyszałem ich donośne jęki. Na pierwszy rzut oka najgorzej wyglądał Kejn. Jednego oka nie było widać wcale, a drugie miało wielką, czarną obwódkę.

Zaprowadzili nas do budynku przy gospodzie Bakarak i ułożyli moich braci na siennikach w jakimś pokoju. Mieli posiniaczone twarze i potargane ubrania.
Czuwałem nad nimi, ale w końcu i ja uległem senności. Kiedy obudziliśmy się, nad nami stała kobieta, która zaczęła smarować nas jakimiś mazidłami i robić okłady. W południe przyszła druga kobieta i zmieniła okłady oraz przyniosła picie.
Później do pokoju z szerokim uśmiechem na twarzy wszedł Torsten.
- Chyba to było lepsze niż gołe fiuty – z bólem powiedział Kejn.
- No, nie wierzyłem, że tam wejdziecie. Przegrałem przez was sporą sumkę pieniędzy – ale powiedział to rozbawiony i bez żalu. - Jak się czujecie?
- Fatalnie - jęknął Igo.
- Spokojnie, morda nie szklanka, jak mówią Camaralczycy. Dojdziecie do siebie. To wasza kwatera.
- Górnicy chyba też długo nie pokopią.
- Ano nie, jebane brudasy. Może czegoś ich to nauczy. Siedzą całą zimę i ryją w tej ziemi i zamiast na wiosnę przyjść do dobrego lokalu, wydawać na czyste kobiety, które się nimi zajmą, to wydają to w tym jebanym Sierpie i Młocie. Cóż witajcie w domu, chyba tak mogę powiedzieć. Kurujcie się, bo i tak nie mam dla was narazie roboty, ale już powoli zacznę się rozglądać w sam raz za czymś dla takiej grupy jak wy. Nie wiem jak tam z waszym zdrowiem, ale jutro dostaniecie podarek od szefa. Zaakceptował was w naszym gronie. A i jeszcze jedno - wyciągnął coś zza paska i położył na stoliku.
Były to cztery wisiorki w kształcie kamiennej dłoni, a pośrodku niej wyrzeźbiony kot z wielką grzywą.
- Jesteście jednymi z nas, mieszkacie i jecie za nasze. To jest symbol, który mówi że jesteście Camaralczykami. Odpoczywajcie, bo widzę, że tego potrzebujecie.
Już miał wychodzić, ale odwrócił się do nas ponownie:
- Idzie wiosna, a z wiosną zawsze robi się ruch w interesie. Zasada jest prosta, jak mówiłem wcześniej. Każda robota płacona jest ekstra, informuję was o celu, a wy bierzecie robotę albo ją odrzucacie. Odmowa nie jest mile widziana, ale wiadomo, że mogą być zlecenia, gdzie będziecie uważać, że temu nie podołacie. Z „Sierpem i Młotem” to była dobra robota, bo pokazaliście, że jaj wam nie brakuje, więc dogadamy się jakoś. Na dole karczmarz poda wam strawę, a te dwie kobiety zajmą się waszą rekonwalescencją. Są od nas. Tylko mi ich nie ruchajcie, bo one są od innych rzeczy. No nic, bywajcie - i po tych słowach wyszedł.
Powiem szczerze, że nigdy nie spodziewałem się, że ucieszy mnie widok kilkunastu zbrojnych wbiegających z okrzykiem do karczmy.
- No, nie spodziewałem się, że to będzie tak wyglądało – skwitował poobijany Igo.
- Jak mawiał Shen Zu po pijaku:

„Nawet szermierz dupa, kiedy wrogów kupa.”

- Ale nigdy nie zapomnę ich min, kiedy krzyczałem „karczmarzu kurwa piwa!” - powiedział uśmiechnięty Kejn Bez Oka.
- No, ich szok trwał krótko – odpowiedziałem.
- No mniej więcej tyle ile lot krzesła, który zrzucił mnie z konia – śmiał się Kejn.
Dwa dni spędziliśmy na leżeniu w łóżku. Jako że z Kejnem czuliśmy się najlepiej, wyruszyliśmy do Ogonu Gryfa po nasz dobytek. W gospodzie, gdy zobaczył nas karczmarz, dopytywał czy z resztą wszystko w porządku, bo wyglądamy licho. Powiedzieliśmy, że tak. Gospodarz przekazał, że był ktoś i dopytywał o Dalinara. Zapakowaliśmy dobytek i ruszyliśmy do naszej nowej kwatery.

Zanim wrócę do opowieści, opiszę Ci miejsce, do którego trafiliśmy. Tak jak mówiłem wcześniej, budynek ten był niejako przyklejony do Bakaraka. Na siłę też można było go nazwać karczmą, lecz wewnętrzną, dostęp do której mieli tylko Camaralczycy. Dostępu do niej bronił zawsze uzbrojony strażnik, z kuszą pod ręką. Mieliśmy do dyspozycji pokoje sypialne, jak i salę jadalną. Karczmarz, to były weteran wojenny, potężny chłop, który na wojnie stracił dłoń. Lecz zawsze był czujny. Pod barem leżała gotowa do użycia kusza. A w zasięgu zdrowej ręki solidny topór. Prowadzić karczmę pomagało mu kilku niewolników. Mogliśmy tu coś zjeść i napić się za darmo. Prócz nas mieszkało tu około 30 Camaralczyków. Oj, na świętoszków to oni nie wyglądali. Nie obnosili się wprawdzie ze swoimi profesjami, ale kiedy zaczęli już traktować nas jak swoich, bez skrępowania prowadzili rozmowy w naszej obecności. I można tu było znaleźć wszystkich, od rabusiów, po morderców, na paserach kończąc. My nie mogliśmy przy nich się zapominać, wszak w założeniu w końcu mieliśmy wystąpić przeciw Camaralowi.

Dwa dni później, kiedy właśnie rozmyślałem nad tym jaką naukę wyciągnąć z akcji w karczmie, podesłano nam obiecaną premię. Były to cztery piękne i bardzo chętne kobiety. I w mych rozmyślaniach nad nauką z tej kabały zadałem sobie pytanie: „Czy to zwiad jest kluczowy, czy wzwód?”, ale po chwili doszedłem do wniosku, że „Wszystko jedno, bo i bez tego i bez tego, efektywnie nie powalczysz.”
Skończyłem rozmyślania i poszedłem korzystać ze wzwodu. No ale znów się zagalopowałem.
Po powrocie, przekazaliśmy Dalinarowi, że ktoś o niego pytał. Oświadczył, że musi się wybrać do świątyni Vergena i poprosił Kejna, by mu towarzyszył. Elf zgodził się i wyruszyli natychmiast. Nam z Igo czas płynął miło na piciu piwa i towarzystwie kobiet. Nawet nie wiem ile czasu minęło, kiedy przybył kapłan z Kejnem i oświadczyli, że zapraszają nas na piwo do dobrej karczmy. Ruszyliśmy za nimi, domyślając się, że nie chcą rozmawiać tutaj.
Wylądowaliśmy w lokalu mieszczącym się niedaleko. Była to pijalni, gdzie podawali różnego rodzaju trunki. Mistrz Shen Zu zapewne by się tam odnalazł. Zwała się „Czysta Gospoda”. Faktycznie było to idealne miejsce, by porozmawiać. Były nawet miejsca pod zadaszeniem, ale już poza karczmą, gdzie uliczny gwar dobrze zagłuszał nasze słowa.
- Moim braciom w wierze udało się uzyskać nieco informacji na temat Kościeja. Nie ma tego dużo, ale i tak nakazałem zaprzestać już poszukiwań, żeby nie narażali się już więcej. Myślę, ze jakoś już sobie poradzimy. Kościej jest paserem, sprzedaje różnego rodzaje przedmioty, ale i informacje. Uważany jest za osobę bardzo niebezpieczną i ponoć ma też powiązania ze światem przestępczym. Zalecono mi ostrożność w jakichkolwiek z nim kontaktach. Mieszka w Niskim Mieście, niedaleko oberży „Złamany Kufel”, ale niestety nie wiem gdzie dokładnie. Ponoć tam można o niego popytać – skończył swoją opowieść Dalinar.
- Tylko czy on nam jeszcze jest potrzebny? – zastanawiałem się na głos.
- Właśnie sam się nad tym zastanawiałem i jeszcze raz studiowałem notatkę Vernira – powiedział Dalinar - I uważam, że powinniśmy go przepytać, bo mam przeczucie, że jednak nie zdradził z własnej woli.
Znowu rozgorzała dyskusja nad notatką, która, miałem wrażenie, prowadziła nas donikąd.
Wyszedłem z pomysłem, aby, kiedy dostaniemy zlecenie, dowiedzieć się czegoś na temat naszego celu właśnie od Kościeja. Igo znowu snuł teorię, że to się dla nas skończy tak jak dla Ragna. Nie miałem pojęcia jak połączył ze sobą te dwie sprawy. To się kupy nie trzymało. Skoro pracowaliśmy dla Camaralczyków to naturalne jest, że możemy szukać informacji o naszym celu. A on jak katarynka powtarzał, że skończymy jak Ragn. Poddałem się.
Dalinar zaproponował, żeby za jakiś czas wysłać Kejna, aby dowiedział się gdzie mieszka Kościej i żeby go obserwował. Zaproponowałem, abyśmy dziś dosiedli się do Camaralczyków mieszkających z nami w karczmie i spróbowali jakoś wyciągnąć informacje o Kościeju. O dziwo na ten plan przystali. Tak też zrobiliśmy, poszliśmy do wspólnej sali i dosiedliśmy się do grupy najemników. Dowiedzieliśmy się od nich, że Camaral otrzymuje zlecenia od Grodzodzierżcy, ale też często trafiają się zadania zlecone przez Kościół Delidi. Camaral czerpał jednak główne zyski nie ze ścigania zbiegów, a z hazardu. Podlegało mu czterech poruczników: Torsten, Sato, Marta i Zambin. Każdy z nich odpowiadał za inny rodzaj działalności. Torsten miał pod sobą łowców, Sato był odpowiedzialny za ochronę, Marta, jak można było zrozumieć z ostrożnych słów o niej, trzymała pieczę albo nad zabójcami albo nad złodziejami, a może i nad tymi i nad tymi. Zambin podobno doglądał interesów Camarala. Rozmowa toczyła się w miarę swobodnej atmosferze, przeplatanej cichymi, acz niewybrednymi żartami na temat Marty, która podobno była piękną kobietą, ale też śmiertelnie niebezpieczną. Ponoć swojemu poprzedniemu kochankowi poderżnęła gardło. Niestety nie udało nam się wybadać nic na temat Kościeja. Pewnie dlatego, że nasi rozmówcy nie znali tej osoby. Zagadywali nawet, żeby szepnąć o nich Torstenowi, a skoro oni z taką prośbą zwracali się do takich żółtodziobów jak my, to musieli nic nie znaczyć oraz niczego nie wiedzieć. Kiedy rozwiązały im się języki, wspomnieli jeszcze o Nubrimusie. Twierdzili, że to czarownik i bezpośredni doradca Camarala. Dowiedzieliśmy się co nieco o Żółtej Dłoni. Najemnicy twierdzili, ze Camaralczycy są o wiele mniejsi od tej gildii, lecz nie wchodzą sobie w drogę. To ponoć właśnie Żółta Dłoń trzęsła całym podziemiem Mar-Margot. Dowiedzieliśmy się też, że do Bakaraka jest specjalnie, osobne wejście dla co znamienitszych gości. Jako że było już późno, a nasi rozmówcy nie mogli udzielić nam ciekawszych informacji, pożegnaliśmy się i poszliśmy spać.

Dni mijały na odpoczynku i leczeniu odniesionych w Sierpie i Młocie ran. Około dwa tygodnie później wezwał nas do siebie Torsten. Udaliśmy się do niego, ale mimo że byliśmy już znani obsłudze karczmy i przyszliśmy bez broni, to w dolnej części gospody, przed wejściem na spotkanie z Torstenem, zostaliśmy przeszukani. Widać poważnie podchodzili do kwestii bezpieczeństwa. Najemnik siedział w tak zwanej Sali Królewskiej, czyli w zasadzie podziemnej części karczmy. W związku z wczesną godziną karczma, zarówno u góry, jak i na dole, była prawie pusta. Dosłownie kilkanaście osób grało w karty. Jak zwykle czujny Torsten zauważył nasze przybycie, uśmiechnął się szeroko, wstał i ruszył w naszym kierunku.
W tym momencie przy jednym ze stolików obudził się mężczyzna w czarnej zbroi i białym płaszczu. Rycerz Pierwotnego Zakonu, czyli Inkwizycji Delidii.
- O Torsten – rzekł do przechodzącego najemnika. Bez cienia wątpliwości był to inkwizytor – teraz ujrzeliśmy jego symbole na płaszczu. Był mocno podpity i chwiał się na nogach.
- O, poruczniku Ramzes. Witajcie – odezwał się Torsten – Chłopaki, to jest porucznik Ramzes, rycerz Zakonu Delidii.
Mężczyzna obrócił się do nas i zmierzył nas nieobecnym wzrokiem. Był to postawny mężczyzna, w czarnej, płytowej zbroi, bogato rzeźbionym napierśniku. Sama jego zbroja była cenniejsza zapewne niż kilka wiosek.
- Poruczniku, kolejka na koszt szefa.
- Bardzo dobrze Torsten, będzie ci to wynagrodzone. Niech Delidia ma cię w swojej opiece.
- Ku chwale Delidi – odpowiedział Torsten.
Widać było, że nawet w takim miejscu ich pozycja jest nie do podważenia. Jako jedyni goście w tym miejscu mieli przy sobie broń, która w tym momencie niedbale leżała pod stołem.
- Chodźmy na bok - szepnął Torsten i zaprowadził nas do pustego stolika.
W tym czasie Ramzes głośno domagał się kolejnej kolejki.
- Jak w ogóle się czujecie? Jak wasze zdrowie? – dopytywał najemnik.
Zapewniliśmy go, że doszliśmy już do pełnej sprawności po wydarzeniach z Sierpa i Młota i czekamy z niecierpliwością na pierwsze zlecenie.
- To dobrze, dobrze. Było kilka fajnych zleceń, ale ze względu na wasz stan zdrowia musiałem przydzielić je innym. Teraz mam jedno zlecenie, tylko nie wiem czy się go podejmiecie, bo jest... hmm... nietypowe. Zwykle nie podejmujemy się tego typu spraw. To bardziej wyjaśnienie pewnej sprawy, niż polowanie na głowę zbiega. Ale zacznę od początku. Jest takie miejsce, nazywa się Zimowy Ogród. To cmentarz. Znajduje się na północy miasta, w zasadzie już za murami. Ten cmentarz to jedyne legalne miejsce poza murem, gdzie w Mar-Margot odbywają się pochówki. Zwykle ceremonie pogrzebowe w mieście przeprowadzają kapłani Delidii w jednych z licznych świątyń Pani Światła. Kapłani, korzystając z mocy Delidi, odprawiają obrządek, po czym ciała są palone. Są jednak pewni ludzie, którzy zgodnie ze starą tradycją, chowają zmarłych w ziemi. Czynią tak często bogatsze rody, które stać na rodzinne krypty, mauzolea i tak czynić nakazuje im rodowa tradycja. Na początku Kościół chciał wyplenić tę tradycję, ale w końcu odpuścił, a teraz nawet często co znakomitsi Kapłani Delidii, gdy ci dokonują żywota, chowani są w ziemi. Ale przejdźmy do rzeczy. W Zimowym Ogrodzie od pewnego czasu dochodzi do włamań. Część nowszych krypt ostatnimi czasy została zbezczeszczona. Mam tu na myśli kradzież i to kradzież nie pamiątek rodzinnych, czy biżuterii, lecz zwłok. Zwłok tyle co pochowanych. W ciągu ostatnich trzech tygodni stało się to trzy razy. Z tego co mi wiadomo Kościół ignorował te doniesienia, jednakże ostatnio zniknęło z rodzinnej krypty ciało Lady de Erd, a jako że była ona bliska kręgom kościelnym i znacznym darczyńcą, wzbudziło to zainteresowanie Kościoła. Zazwyczaj nasze działania polegają na dostarczeniu głowy przestępcy, tym razem jednak nie wiemy kto jest przestępcą. Mało tego, Kościołowi zależy, aby tę sprawę załatwić możliwie dyskretnie. Dowiedzieć się kto za tym stoi i ująć tę osobę, jeśli to osoba. Jeśli to duża grupa ludzi, dacie mi znać i dostaniecie wsparcie. Za rozwiązanie sprawy dostaniecie trzydzieści złotych ambardów.
W tym momencie wiedziałem co mieli na myśli najemnicy, z którymi piliśmy we wspólnej sali, że ludzie Torstena, nie mają zleceń często, ale jak się trafi to na bogato. Dalinar wspominał kiedyś, że w pierwszą noc po spotkaniu w karczmie po latach, przehulałem jego tygodniowy, najemniczy żołd. Pieniądze oferowane nam za rozwiązanie tego zadania, to była mała fortuna. Po podziale powinno mi w końcu starczyć na własnego konia. Rozmyślałem, ale jak mawiałeś mistrzu:

„Nie dziel skóry na niedźwiedziu, póki ten biega po lesie.”

- Dodatkowo – kontynuował porucznik - jeśli sprawę doprowadzicie do końca, zachowując dyskrecję, przewidziana jest pewna premia. Co o tym myślicie?
- No cóż, nie tego się spodziewaliśmy – rzekł Dalinar - Ale podejmiemy się tego zadania i postaramy się dowiedzieć kto za tym stoi.
- To dla was – najemnik postawił na stole misternie rzeźbiony, niewielki posążek, przedstawiający gryfa. - To znak Grododzierżcy. Oznacza on, że pracujecie dla władz tego miasta. Ten znak powinien rozwiązać języki osobom, które nie będą chciały z wami współpracować, lecz używajcie go jak najrzadziej. Oczywiście po wykonaniu zadania, jest do zwrotu. Mam nadzieję, że nie pomyliłem się decydując się dać to zlecenie wam. To nie robota dla mięśniaków, lecz ludzi którzy potrafią też pomyśleć. Ale dzięki magii Igo oraz jeśli wasz zwiadowca jest tak dobry, jak wy w walce, to myślę, że sobie poradzicie.

Pożegnaliśmy się i udaliśmy się na obiad, a po posiłku zdecydowaliśmy się wyruszyć do Zimowego Ogrodu. Po około pół godzinie, dojechaliśmy pod bramę cmentarza. Były to wysokie na prawie cztery metry wrota, teraz rdzewiejące i zaniedbane, lecz kiedyś zdobienia na bramie musiały robić ogromne wrażenie. Od bram, w jedną i drugą stronę, ciągnęło się ogrodzenie do wysokości około jednego metra, zbudowane z solidnego kamienia, z którego na wysokość dwóch metrów, gęsto sterczały, zakończone ostro, stalowe słupki. Za czasów świetności tego miejsca całość musiała robić wrażenie.
Niedaleko bramy znajdował się budynek, przywodzący na myśl strażnicę, wąski, jednopiętrowy, z dachem opadającym na każdą z czterech ścian. Było przy nim kilka miejsc do przywiązania koni oraz miejsce na wóz. Prawdopodobnie tu ludzie uczestniczący w pogrzebie zostawiali swe wierzchowce i też tu z wozu została zdejmowana trumna, by zanieść ją na miejsce pochówku. Przed samym cmentarzem stał duży posąg gryfa. Widać było, że rzeźba jest bardzo stara. Motyw gryfa przewijał się też w zdobieniach cmentarnej bramy.
Zapomniałem wspomnieć Ci mentorze, że gryf widnieje w godle Mar-Margot i stąd tyle odniesień, czy to w nazewnictwie, czy właśnie sztuce.
Postanowiliśmy objechać cały cmentarz, aby zobaczyć w jakim stanie jest ogrodzenie i czy nie ma w nim jakichś dziur, przez które można by bez problemów wynosić zwłoki. Zaczęliśmy jechać wzdłuż murów. Zaskoczyło nas jak rozległy jest ten cmentarz, bo jeden bok na oko ciągnął się ponad kilometr. Przez kraty, co jakiś czas, było widać duże grobowce, przypominające czasem budynek w środku ogrodu. Grobowce te musiały należeć do naprawdę zamożnych ludzi, bo niektóre otoczone były dosłownie małymi ogródkami, z własnymi ścieżkami, ławeczkami i staranie przyciętymi żywopłotami.
W niektórych miejscach, tam gdzie cmentarz był mniej zadbany, trawa rosła wyższa. Mimo dnia i dobrej pogody, cmentarz spowity był mgłą, co niestety ograniczało naszą obserwację. Objechaliśmy mury cmentarza, ale nie znaleźliśmy wyrwy w ogrodzeniu, a główna brama była jedyną prowadzącą drogą na cmentarz.

Postanowiliśmy dowiedzieć się kto mieszka w strażnicy, jak roboczo nazwaliśmy budynek przed wejściem do cmentarza. Drzwi były zamknięte, a na drzwiach kołatka. Zakołataliśmy kilka razy, a po chwili z wewnątrz usłyszeliśmy kroki i drzwi się otworzyły. Stanął w nich zaspany człowiek w mundurze straży miejskiej, a jego oddech ział wonią alkoholu.
- Dzień dobry, przepraszam, zdrzemnęło mi się – cały się trząsł. - Proszę poczekać, płaszcz wezmę, bo w piecu przygasło – poszedł do środka i wrócił po chwili z narzuconym na siebie płaszczem. - Witajcie, o co chodzi?
- Chcielibyśmy zapytać, dobry człowieku, czy mógłbyś nam wskazać grób Lady de Erd? - zapytał kapłan.
- Lady de Erd – zamyślił się strażnik – Aaa, Lady de Erd, no tak – przyjrzał się nam podejrzliwie. - A dlaczego go szukacie? Kim wy jesteście?
- Zostaliśmy wynajęci, by rozejrzeć się po okolicy, gdyż rodzina Lady jest zaniepokojona tym co się wydarzyło i poprosili nas, abyśmy przyjrzeli się sprawie.
- Aa, jeśli tak, to was zaprowadzę.
- Prowadź dobry człowieku – zachęcaliśmy go.
- Jestem Lothar – przedstawił się strażnik - I pilnuję tego cmentarza.
W drodze do grobowca Lady, cały czas braliśmy lekko Lothara pod włos, z jednej strony nadmieniając, że bogate rodziny się niepokoją i rzekomo mają pretensje do strażników cmentarza, a z drugiej, że my nic do niego nie mamy, rozumiemy że przecież jedna osoba nie może pilnować tak dużego terenu i obiecywaliśmy mu pomóc, jeśli tylko i on pomoże nam. Taktyka chyba działała, bo powoli jawiliśmy mu się jako ludzie, którzy rozumieją jego ciężką pracę i nie popieraliśmy niesłusznych oskarżeń, a dodatkowo chcemy pomóc usunąć ten bajzel.
Lothar widząc w nas wsparcie, nie wiadomo czemu przyjął, że jesteśmy od Diuka de Erd, męża zmarłej arystokratki i prosił, abyśmy szepnęli dobre słowo o nim, o jego pracy i o tym, że cała straż miejska zaangażowana jest w rozwiązywanie tej sprawy. Kejn nie wyprowadzał go z błędu mówiąc, że właśnie Diuk oczekuje od nas raportu. Po tych słowach strażnik jeszcze chętniej udzielał nam odpowiedzi na zadawane pytania. Wypytaliśmy go ile to już trwa i ile było przypadków kradzieży. Zauważono to pod koniec zimy, a przypadków było pięć. Postanowiliśmy zbadać wszystkie pięć grobowców, a Lothar powiedział, że nas do nich doprowadzi.
Po chwili doprowadził nas do dużego grobowca, gdzie dach z przodu wspierał się na czterech rzeźbionych kolumnach, a wejścia do grobowca strzegły duże, zdobione, metalowe drzwi.
- O, to tutaj, grobowiec rodziny de Erd. Zastaliśmy go z otwartymi drzwiami. Robiłem obchód. To było cztery dni temu, a pochowana została dzień wcześniej. Cóż, mogę otworzyć drzwi, jeśli panowie chcecie zobaczyć środek.
I po chwili wyjął duże koło, na którym wisiało mnóstwo większych i mniejszych kluczy i zaczął szukać właściwego. Po chwili znalazł odpowiedni klucz i otworzył. Dowiedzieliśmy się, że drzwi były brutalnie otwarte, za pomocą jakichś narzędzi, ale kowal już to naprawił i wstawił nowy zamek.
Weszliśmy do środka, w krypcie stało osiem sarkofagów. Od strażnika dowiedzieliśmy się, że po zdarzeniu sam nie był w środku, tylko od razu zgłosił włamanie sierżantowi, a sierżant bezpośrednio Diukowi. Słyszał natomiast, że gdy Diuk wszedł do grobowca, płyta z sarkofagu Lady de Erd była odsunięta, a ciała nie było. Nasze oględziny niewiele dały, w krypcie kręciło się przez kilka dni, z powodu pogrzebu, wiele osób i szukanie jakichkolwiek poszlak było z tego powodu utrudnione. Poprosiliśmy Lothara, aby prowadził nas do kolejnych obrabowanych grobów.
Zaprowadził nas do zwykłego grobu, gdzie widać było, że miejsce pochówku zasypane jest w miarę świeżą ziemią.
- Tu pochowany jest pewien kupiec, a raczej był pochowany. To też stało się na moim obchodzie, jakieś dwa dni po pogrzebie, ktoś wykopał ciało.
- A takie ciała, to w trumnach się chowa? - dopytał Igo.
- Zazwyczaj chyba w całunie, ale to raczej grabarzy pytajcie. Znajdziecie ich na Grabarskiej. Herman i Synowie.
Potem zaprowadził nas do trzeciego mauzoleum, które w porównaniu z pierwszym było malutkie. Oznajmił, że tu ciało znikło około miesiąca temu i włamanie zauważył jego zmiennik Matijas. Dopytywaliśmy, czy tu też drzwi były wyłamane, ale tego nie wiedział, nie orientował się też ile czasu po pogrzebie ciało zniknęło, ale zadeklarował, że może poszukać w dziennikach. Po oględzinach stwierdziliśmy, że drzwi były nienaruszone. I tu plan się trochę rypnął przez nieuwagę Kejna.
- Konkrety, konkrety, bo pan Grododzirżca nie będzie czekał.
Strażnik momentalnie zmienił ton.
- Jak to Grododzierżca? Mówiliście, że od pana Diuka jesteście.
- Kto tak mówił? – usiłował ratować sytuację elf.
- No wy, ja nie wiem czy powinienem z wami rozmawiać. Jakiś list polecający macie, że jesteście z ratusza?
- Mamy nawet coś więcej niż list, to prawda co mówi mój kompan – Dalinar wyciągnął w jego kierunku statuetkę.
- O najmocniej panów przepraszam, bo tu taka konspiracja – pośpiesznie zasalutował.
- Tak więc nic się nie zmienia - dobrotliwym głosem ciągnął Igo - Musimy sobie pomagać. Grododzierżca słyszał, że strażnicy to dobrzy ludzie.
- Tak! Tak! – z zapałem przyznał strażnik.
- Lecz uznał, że potrzebujecie naszej pomocy, dlatego też musisz powiedzieć swojemu kompanowi, że będziemy się tu teraz często pojawiać.
- Oczywiście, oczywiście – widać było, że awansowaliśmy społecznie w jego postrzeganiu.
- Nie możecie wspominać o tym swojemu sierżantowi, gdyż nie wiemy czy przypadkiem nie jest w to zamieszany. Mówimy to tylko tobie i Matijasowi. Jak upewnimy się, że sierżant jest czysty, wtedy udamy się i do niego. Do tego czasu nie piśnij ani słówka, gdyż sprawa jest omawiana w najwyższych kręgach władzy w Mar-Margot – przekonująco ciągnął Dalinar. - My teraz trochę się tu rozejrzymy, a ty przygotuj rejestry.
- Oczywiście, wy panowie teraz tu trochę powęszycie – powiedział konspiracyjnym szeptem - A ja przygotuję rejestry i napalę w piecu, bo wygasł. A i jakby jakiejś herbatki trzeba było albo coś mocniejszego, hmm na żołądek, to tylko powiedźcie.
- Cieszę się, że jesteś bardzo pomocną i kompetentną osobą, na właściwym miejscu. Zostanie to przekazane – nęcił kapłan.
Strażnik stanął na baczność i szybkim krokiem udał się do strażnicy. Dalinar zbeształ elfa za nieostrożną wypowiedź o Grododzierżcy.
- Nie ma tego dobrego, co by na dobre nie wyszło – powiedziałem odruchowo, choć mi też nieostrożność elfa się nie podobała.
- Wniosek jest jeden, ktoś kradnie trupy i to zaraz po pogrzebie. Trzeba się dowiedzieć kiedy jest następny i tyle – powiedział Dalinar.
- Są na świecie ludzie, którzy czerpią korzyści z energii życiowej – zaczął Igo. - I wykorzystują ciała do tworzenia magii. Nie twierdzę, że mamy tu do czynienia z czymś takim, bo rzadko kto to praktykuje. I w niektórych rejonach jest to zakazane.
- Druga opcja – wtrącił się Dalinar - To nieumarli, o tym też trzeba powiedzieć. Te istoty potrzebują ciał, aby je zjadać, bądź wykorzystać w inny sposób.
Negowałem wersję kapłana, bo nie było żadnych śladów krwawej uczty.
- Są różne istoty, o różnej sile, inteligencji i odmiennych celach – tłumaczył Dalinar.
Elf absolutnie nie przyjmował do wiadomości, że mogą działać tu jakiekolwiek siły przedstawione przez Igo i Dalinara. Ci dwaj, nie chcąc ciągnąć kłótni, ucięli temat. Ustaliliśmy, że trzeba będzie od grabarzy dowiedzieć się, kiedy jest następny pogrzeb, ale najpierw chcieliśmy przejrzeć księgi Lothara i dopytać o to jak wyglądają tu pogrzeby, jako że nikt z nas w naszym młodym życiu, nie uczestniczył w pogrzebie. Ruszyliśmy do strażnicy, a gdy weszliśmy, Lothar właśnie dorzucał do pieca. W środku było już ciepło. Mały pokój był skromny.
- Jak mógłbym jeszcze pomóc ludziom Grododzieżcy, którego bardzo szanuję? Bardzo!
- Chcielibyśmy przejrzeć rejestry – poinformował Dalinar.
- Proszę, proszę – rozwinął pergamin i rozłożył go na stole. - To są informacje z ostatnich czterech miesięcy.
Pochyliliśmy się nad pismem. Porównaliśmy daty pochówków w trzech grobach, które odwiedziliśmy. Wynikało z tego, że wszystkie ciała znikały co tydzień. Wytypowaliśmy ostatnią datę od najstarszej zauważonej kradzieży i postanowiliśmy tam sprawdzić. Wprawdzie było to 9 dni wcześniej, ale trudno przypuszczać, że ludzie chowani na tym cmentarzu umierać będą co tydzień.
To był dobry strzał, bo drzwi pierwszego grobowca były zamknięte, ale nie na zamek. Pod naciśnięciu klamki otworzyły się, a naszym oczom ukazały się dwa sarkofagi. Jeden był pusty. Kejn przyjrzał się wnętrzu i stwierdził, że jego zdaniem były tu trzy obute osoby. Nic więcej nie był w stanie stwierdzić. Dalinar pouczył Lothara, aby nikomu tego nie zgłaszać, gdyż to my jesteśmy uprawnieni do przekazywania wieści o śledztwie. Wiedzieliśmy zatem, że zwłoki wykradano mniej więcej co tydzień. Postanowiliśmy sprawdzić jeszcze pochówki między tymi datami. Obejrzeliśmy pozostałe i nasza teoria o tygodniowych odstępach legła w gruzach. Na pozostałe 7 grobów, które ni jak miały się do tygodniowych okresów, dwa były okradzione. Doszliśmy do wniosku, że kradzieże dzieją się od dłuższego czasu, a dopiero niedawno zostały zauważone. Drugim pewnikiem było to, że ciała znikają raczej krótko po pochówku. W drodze do karczmy dyskutowaliśmy jakie podjąć dalsze kroki. W pierwszej chwili chcieliśmy zwyczajnie zasięgnąć języka u grabarzy, ale wtedy znowu zaczęłyby się pytania, co więcej, jak przytomnie zauważył Igo, jest realna groźba, że ktoś kto wykrada zwłoki, jest informowany, kiedy będzie pogrzeb. I mogą to być informacje właśnie od grabarzy. Zaniechaliśmy więc tego pomysłu. Na pewno nie można im było ufać.
Udaliśmy się na spoczynek i postanowiliśmy, że ze świeżymi umysłami podejmiemy rano kolejne kroki.
Muszę Ci przyznać mistrzu, iż mimo to, że do Camaralczyków dostaliśmy się z osobistych pobudek, droga do realizacji naszego celu zapowiada się ciekawie. Z niecierpliwością czekam nowego dnia.



Kroniki VIII: Porywacze zwłok (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Kwiecień, rok 222 po Zaćmieniu. Miasto-Państwo Mar-Margot.

Nastał kolejny dzień, zima była już całkiem w odwodzie i może nadejście wiosny cieszyłoby, gdyby nie to miasto. Wraz ze spływającym śniegiem, po ulicach płynęły rzeki brudu, które brała ze sobą powstająca z roztopów woda. Chodzenie gdziekolwiek równoznaczne było brodzeniu w brudnej brei. No ale cóż, taka jest kolej rzeczy, a skoro tak być musi, to nie będę się nad tym rozwodził.

Wieczorem poprzedniego dnia z grubsza obmyśliliśmy plan działania. Lecz mi jedna rzecz nie dawała spokoju. A co jeśli ciała w ogóle nie są wynoszone poza teren cmentarza? A co jeśli są „używane” na terenie cmentarza? Wszak

„najciemniej pod latarnią.”

Teren cmentarza był ogromny, a niektóre mauzolea były wielkości małych domów. Objechaliśmy mur i nie widzieliśmy widocznych wyrw, przez które można by wygodnie wynieść ciało, a dwumetrowy płot na pewno tego nie ułatwiał. Wiem, że nie sprawdzaliśmy płotu metr po metrze, czy na przykład nie ma jakichś obluzowanych prętów, ale z tego co zaobserwowaliśmy był kompletny. Dodatkowym argumentem było to, że wiedzieliśmy już, co przyznali sami strażnicy, iż cmentarz kontrolują pobieżnie, gdyż zwyczajnie jedna osoba nie ma możliwości skontrolować całego terenu dokładnie. Podzieliłem się moimi pytaniami z braćmi i o dziwo Igo przyznał, że jest to prawdopodobne, a Dalinar dorzucił kilka słów od siebie:
- Jeżeli, tak jak wspominałem, są to jakieś istoty z cmentarza, to ta teoria ma jak najbardziej sens.
Nie posiadając wiedzy o rzekomych istotach, próbowałem to zanegować:
- Przecież ustaliliśmy, że były ślady butów, co wskazuje raczej na żywych.
- Są różne istoty i nie jest powiedziane, że nie mogą mieć butów – odpowiedział kapłan.
Z tym argumentem nie miałem zamiaru dyskutować, jako że nawet nie miałem pojęcia o czym mówi. Muszę wypytać go kiedyś o te byty.

„Kiedy mówisz, powtarzasz tylko to, czego się wcześniej dowiedziałeś. Kiedy słuchasz, uczysz się czegoś nowego.”

Na myśl o śladach, które dostrzegliśmy z trudem na posadzce jednego z mauzoleów, przyszła mi do głowy jedna myśl. Zaproponowałem, abyśmy zmienili plan działania i jeśli dowiemy się o pogrzebie, pozwolić ukraść zwłoki, a wtedy, na podmokłej ziemi, jak na dłoni znajdziemy tropy, które zaprowadzą nas do tych, którzy je wykradają. Złodzieje nie będą świadomi naszej wiedzy i będziemy mogli ich poobserwować i zrobić dokładny zwiad. Bo zaczajenie się na nich i ewentualna konfrontacja pomijała ten element. A jak kończy się misja bez zwiadu, przekonaliśmy się już w „Sierpie i Młocie”. Tłumaczyłem im, że z każdego wydarzenia trzeba wyciągnąć lekcje, a najważniejszą lekcją z tamtej nocy był fakt, że zwiad jak i w pewnych okolicznościach wzwód, tą myśl zachowałem dla siebie, jest niezbędny.
Kejn od razu był na nie, chciał śledzić porywaczy od samego grobu. Bał się, że pogoda może nam popsuć plany, że deszcz zatrze ślady i będziemy w ..., no wiadomo gdzie. Przerywał mi i nie dał dokończyć, w jego stylu chciał iść na żywioł. Nasza rozmowa przerodziła się w kłótnię, za którą skarcił nas Igo. Poniosło mnie, bo sam nie pamiętał jak co chwilę szydził z moich pomysłów. Kazałem mu wyciągnąć kij z dupy. Bo jak on pajacuje, to jest dobrze, ale jak my się kłócimy, to w jego opinii zachowujemy się jak pięciolatkowie. Wymagałem od niego choć odrobiny konsekwencji.
- A co jeśli jednak wynoszą ciało poza cmentarz? – przerwał naszą dyskusję Dalinar - Będziesz w stanie ich dalej wytropić?
- Nie, ale wtedy będziemy wiedzieli, którędy wynoszą ciała i stamtąd możemy niepostrzeżenie, bez wizyty na cmentarzu, ich śledzić – odparłem.
Nie skończyłem nawet swojej myśli, a Kejn znów zanegował mój pomysł.
- Tak, bo ty zakładasz, że oni chodzą jak mrówki i mają jeden punkt zbiorczy. Nie wiemy o co tu chodzi, może nie są zorganizowani, może działają chaotycznie?
Traciłem ochotę na dalszą rozmowę po tych słowach. Tak, ktoś chaotycznie chodzi po cmentarzu ze zwłokami. Nie wiem czy nie przemyślał tego co mówi, czy zwyczajnie jego chęć działania na żywioł brała górę i wszelkimi możliwymi sposobami chciał przeforsować swój plan. Ale dalsza dyskusja, kiedy ktoś ciągle ci przerywa, zanim dokończysz myśl, a dodatkowo non stop słyszysz przytyki Igo w swoim kierunku, skutecznie zniechęca do dalszej rozmowy. Postanowiłem dać im zadecydować. Wszak jestem młodzikiem, któremu napięcie, spowodowane brakiem kobiet, wpływa na ocenę sytuacji i zbyt emocjonalne prowadzenie dyskusji. Dla wyjaśnienia drogi mentorze, to nie moje przemyślenia, a właśnie jeden z przytyków, kiedy się unosiłem. A unosiłem się nie przez braki łóżkowe, a przez nieustanne przerywanie mi wypowiedzi.
Stanęło na pomyśle Kapłana, to jest Kejn i ja mieliśmy obserwować grób świeżo pochowanej osoby, a Igo i Dalinar mieli czekać w ukryciu, gdybyśmy uznali, że potrzebujemy z jakichkolwiek powodów ich pomocy.

Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, Igo wyruszył na cmentarz, aby dowiedzieć się od Lothara, czy tego dnia odbył się pochówek. Igo wrócił po pewnym czasie i oznajmił, że następnego dnia, około południa, planowany jest pogrzeb kupca z rodziny de Mart. Ustaliliśmy, że w dniu pogrzebu, Igo uda się do przypadkowego grobu w pobliżu i zajmie się jego sprzątaniem. Zaobserwuje czy nie wydarzy się coś ciekawego, a dodatkowo ustali dobre miejsce do obserwacji. Korzystając z tego, że do kolejnego dnia pozostało sporo czasu, ustaliliśmy plan działania na noc po pogrzebie. I tak jak to, że ja i Kejn mamy obserwować grób z bliska się nie zmieniło, musieliśmy ustalić, gdzie znajdować się będą nasi bracia. Wybór Dalinara padł na lasek koło cmentarza, a Igo i ja byliśmy w tym zgodni. Kejn negował ten pomysł, a nigdy nie zastanawiając się nad konsekwencjami, nagle stwierdził, że las to zły pomysł, bo złodzieje mogą ich tam najść w drodze na cmentarz. Tym razem to my zignorowaliśmy jego obawy i zostaliśmy przy tym, że czekają w lasku. W średniej atmosferze wywołanej całym dniem kłótni udaliśmy się na spoczynek.

Nazajutrz, koło południa, Igo udał się na cmentarz, a my ze zniecierpliwieniem oczekiwaliśmy jego powrotu. Czas dłużył się okropnie na oczekiwaniu, rozmowa od dnia poprzedniego nam się nie kleiła. Po powrocie Igo zdał relację, że na samym pogrzebie nie wydarzyło się nic zaskakującego. Rodzina miała opłacone płaczki, wydawało się, że nikt zaś nie obserwował z oddali pogrzebu. Natomiast ważną informacją było to, że po przeciwnej stronie alei był grobowiec z wąskimi oknami, skierowanymi w kierunku mauzoleum, w którym dziś składano ciało. Ustaliliśmy, że Kejn postara się sforsować zamek grobowca i stamtąd obserwować okolicę. Zasugerowałem, abyśmy jednak sami podjechali na cmentarz i ocenili, czy nie znajdziemy dodatkowego miejsca do obserwacji, jako że w dwóch w jednym miejscu ograniczamy sobie możliwości działania. Gdyby coś poszło nie tak, może się okazać, że ani Kejn, ani ja, nie możemy zareagować z racji tego, że jesteśmy w jednym miejscu. Dalinar zasugerował, by wybrać się razem i ustalić też miejsce oczekiwania w lesie. Tak, abyśmy dokładnie wiedzieli, gdzie w razie czego się szukać. Już jadąc wokół cmentarza wiedzieliśmy, że oczekiwanie w lesie będzie, delikatnie mówiąc, niekomfortowe. Roztopy sprawiły, że cały teren zamienił się w małe moczary, gdzie woda sięgała do łydek. Znaleźliśmy w lasku małe wzniesienie, gdzie było względnie sucho i można było przetrwać noc, nie brodząc w błocie. Uznając, że to dobre miejsce, wybrałem się z Kejnem, by ustalić miejsce obserwacji na cmentarzu. Podjechaliśmy pod bramę cmentarza, uwiązaliśmy konia i poszliśmy zorientować się, czy uda się znaleźć jakiś dobry, dodatkowy punkt obserwacyjny. Na szczęście niecałe dwadzieścia metrów obok było wysokie mauzoleum z płaskim dachem. Kejn otworzył bez większych problemów wskazany przez Igo grobowiec. A ja ustaliłem, że mauzoleum znajdujące się niedaleko i jego dach, to doskonałe miejsce obserwacyjne. Zadowoleni ruszyliśmy w kierunku bramy. Po drodze minął nas prawdopodobnie Matijas - drugi ze strażników opiekujących się cmentarzem. Szedł z latarnią. „Ku chwale Delidii” - rzekł w naszym kierunku. Odpowiedzieliśmy „Ku chwale”. Minęliśmy ignorując go. Zanim doszliśmy do koni, Kejn oznajmił, ignorując wcześniej ustalony plan, żeby zaczaić się już teraz. Wybiłem mu to z głowy. Po pierwsze plan był inny niż zakładaliśmy, a po drugie właśnie kręcił się tam Matijas. On chyba naprawdę kocha ryzyko. Niechętnie przyznał mi rację i udaliśmy się do Bakaraka.

Zdaliśmy relację braciom z naszych ustaleń i po kolacji wybraliśmy się do wcześniej ustalonego miejsca w lasku koło cmentarza. Na odchodnym Dalinar wzniósł modlitwę do swego boga o pomyślność naszych działań i rozstaliśmy się. Pod osłoną nocy przeszliśmy przez ogrodzenie i ostrożnie udaliśmy się na wcześniej ustalone pozycje. Kejn znikł w grobowcu, a ja wspiąłem się na mauzoleum. Nastąpił czas oczekiwania. Ułożyłem się wygodnie na dachu i wpatrywałem się w mrok. W pewnym momencie wydawało mi się, że z okienek grobowca, w którym był Kejn, mignęło światło, ale trwało to na tyle krótko, że uznałem to zwyczajnie za zmęczenie oczu od wpatrywania się w czerń nocy. Co jakiś czas zerkałem jednak w kierunku mauzoleum. Po pewnym czasie zamajaczyła przed nim postać Kejna, który nerwowo dawał mi znać, abym tam podszedł. Pomyślałem, że może mi się jednak nie wydawało i faktycznie coś tam błysnęło i może Kejn miał więcej szczęścia podczas tej krótkiej jeszcze obserwacji i ma jakieś istotne informacje. Ostrożnie podszedłem do niego, a ten szybko wciągnął mnie do grobowca.
- Trup – oznajmił.
- Co trup?
- No leży tu. Jak wczoraj otwierałem zamek, nie zerkałem do środka, a teraz widzę, że leży tu trup.
- Świeży?
- Właśnie, że nie świeży – odparł Kejn - Musi tu sporo leżeć, bo jest wysuszony. To jakiś najemnik, może złodziej. Miał przy sobie broń.
- No to niech leży – odpowiedziałem.
- Skoro leży tu już nie wiadomo ile, to co mnie to obchodzi. Nie zajmujmy się czymś, co nie dotyczy sprawy. Wracam na dach, bo jeszcze przez starego trupa utkniemy tu jakby się zjawili. Wyjrzałem przez małe okienka, na dworze nie było oznak niczyjej obecności, powoli uchyliłem skrzypiące drzwi i udałem się na swój punkt obserwacyjny.

Około północy, od południa, nadeszła zakapturzona postać. Minęła mój posterunek, nie będąc świadoma mej obecności. Lecz ku mojemu zaskoczeniu, zignorowała grobowiec, w którym tego dnia pochowano ciało i szła dalej. Zgodnie z założeniami, ostrożnie ruszyłem za nią. Korzystając z dobrodziejstwa Ki-shak, bezszelestnie jak cień sunąłem za postacią. Nieznajomy, jak się później okazało, podążał jeszcze jakiś czas w górę cmentarza, po czym oparł się o jeden z grobowców i na coś czekał. Już po chwili nieopodal z mroku wyłoniła się druga postać. Bez zbędnych rozmów wpadli sobie w ramiona, namiętnie się całując. Po chwili rozłożyli koc, no i... hmm... zaczęli miłosny taniec w pozycji horyzontalnej. A figur znali tyle, że przestał mi doskwierać chłód nocy i czułem, że płonę. Bogowie, czemu wystawiacie me oczy i uszy, o tak uszy zwłaszcza, na takie próby, kiedy to dopiero niedawno poznałem smak kobiety i krew aż zaczęła się we mnie gotować? Zastanawiałem się dlaczego ktoś robi to na cmentarzu ? Chwilę później otrzymałem odpowiedź.
- Ismaelu – zdyszanym głosem wyszeptała kobieta - Jak bardzo było mi tego brak.
- Za trzy dni w Wiklinowym Koszyku? - odpowiedział mężczyzna.
- Nadal musimy uważać, inaczej ojciec obedrze mnie ze skóry.

No cóż, młoda para kochanków. Zrobią to nawet na cmentarzu, jeśli to jedyna możliwość. Zostawiłem ich dalsze uniesienia i wróciłem na posterunek. Tej nocy nic się już nie stało. Przed samym świtem zeskoczyłem z dachu i udałem się do kryjówki Kejna. Oznajmiłem, że czas się zbierać. Na co Elf odparł, że chce ciało zbadać, przy odrobinie większej ilości światła. Zostawiłem go, udając się do braci, aby nie niepokoili się naszą nieobecnością. Zdałem krótką relację z wydarzeń z nocy oraz z tego co znalazł Kejn, rozmawiając żartobliwie o tym, jak to rzeczony Ismael udał się na cmentarz z pełnym worem, a wracał już z pustym.

Minęło sporo czasu. Kiedy skończyły się już nam sprośne tematy, z początku zaczęliśmy się nudzić, a potem martwić i nerwowo spoglądaliśmy w stronę cmentarza. W końcu w zasięgu wzroku pojawił się Kejn. Ale coś było nie tak i to cholernie nie tak. Elf szedł z wysiłkiem w kierunku płotu, powłócząc nogami niczym pijany. W pewnym momencie bezwładnie upadł na twarz. Ruszyliśmy biegiem w kierunku płotu, nie zastanawiając się czy ktoś nas może zobaczyć. Przedostaliśmy się na drugą stronę i podbiegliśmy do leżącego brata. Zaczęliśmy go delikatnie cucić. Kejn otworzył oczy i błądził nimi dookoła.
- Trucizna – wskazał na nadgarstek – Grobowiec... trucizna... kurwa – jęczał.
Dalinar przyklękł i zmówił modlitwę do Vergena.
- Z mocą Vergena spowolniłem truciznę i jej działanie, lecz nie zneutralizowałem jej. Musimy znaleźć medyka, który jest wstanie sporządzić antidotum. Zyskałem dla niego trochę czasu, ale nie wiem ile.
- Zbierajmy się do Bakaraka – zasugerowałem - Camaralczycy mają swojego konowała.

Z ogromnym trudem, ledwo przytomnego Kejna przerzuciliśmy przez ogrodzenie. Potem chwyciliśmy go pod ramiona i na wpół idąc, na wpół go wlokąc, ruszyliśmy w kierunku miejsca, gdzie niedaleko cmentarza o tej porze można już było wynająć dorożkę. Kejn słaniał się raz po raz co kilkadziesiąt kroków, torsje pozbawiały go resztek sił. W końcu udało nam się wsadzić go do powozu. Woźnica, nie zdający sobie sprawy z powagi sytuacji, żartował na temat ilości alkoholu, którą musiał wlać w siebie elf minionej nocy. Dojechaliśmy sprawnie pod noclegownię przy Bakaraku. Podszedłem do Ivo, gospodarza.
- Macie tu jakiegoś konowała?
- Wracacie z akcji? - dopytywał karczmarz.
- Tak, prawdopodobnie został otruty – oznajmiłem.
- Dobra połóżcie go w pokoju i zróbcie mu opaskę ze szmaty namoczonej w zimnej wodzie, a ja lecę po kogoś, kto się na tym wyznaje.
Po pewnym czasie do pokoju, razem z Ivo, wszedł podejrzanie wyglądający człowiek. Ostatnie co bym o nim pomyślał to to, że jest lekarzem. Cały pokryty różnymi tatuażami, z brakami w uzębieniu. Na myśl przywodził raczej oprycha, a nie konowała. Ale szybko i z wprawą przystąpił do działania. Ivo podał mu garnek z wrzątkiem, a przybyły człowiek zaczął do niego wsypywać różne składniki, z przypiętych do pasa sakiewek. Mieszał chwilę wszystko dokładnie, po czym kazał wypić to elfowi.

- To antidotum na popularne trucizny. Jeśli trafię, przeżyjesz, lecz jeśli to jakaś mniej znana trutka, umrzesz – z rozbrajającą szczerością odpowiedział medyk - Niestety nie mam pojęcia co to mogło być i pracuję po omacku. A teraz pij.
Kejn pił wywar. Widać, że z każdym łykiem walczył, by nie zwrócić tego co wypił na podłogę. Po chwili, gdy opróżnił kubek, zapadł w sen.
- Kolejne kilka godzin jest kluczowych – oznajmił konował - Jeśli się obudzi, będzie żył. Niestety nic więcej nie mogę zrobić. Zwyczajowo biorę za taką usługę jednego złotego Ambarda, ale wiem, że jesteście nowi i nie śmierdzicie groszem, więc poczekam. Lecicie mi złotego Ambarda, nie zapomnijcie o tym.
Zapewniłem go, że nie zapomnimy i podziękowałem za pomoc. Następne godziny mijały w napięciu. Co jakiś czas ciało elfa wpadało w drgawki, a na jego czole ukazywały się ogromne krople potu. Z godziny na godzinę drgawki i pot występowały rzadziej. Po kilku godzinach Kejn otworzył oczy. Odetchnęliśmy z ulgą.
- Co tam się stało? Co narobiłeś? - dopytywał Igo.
- Nic nie narobiłem. Szedłem tropem tego martwego człowieka i chciałem przeszukać grobowiec.
- Może byłaby jakaś sakiewka – odparłem zgryźliwie, mając w pamięci wydarzenia z Białej Osady.
- Eh, zbadałem ciało i zobaczyłem tę ranę i mnie zaciekawiło. Chciałem odsunąć płytę z grobowca i nawet nie wiem skąd mnie ukłuło.
- Całe szczęście, że przy mocy Vergena udało mi się spowolnić działanie trucizny – skwitował Dalinar.
- Wisisz konowałowi złotego ambarda – oznajmiłem.
- A kim była osoba, za którą poszedłeś? - dopytywał elf.
- Nie uwierzysz! Para kochanków grzmocących się godzinę na kocu.
- Ciągle myślę kto i po co zabezpieczył tak ten sarkofag – kontynuował Kejn.
- W dupie mam kto i po co to zrobił! Mamy inne zadanie! - Chciałem uciąć tę rozmowę.
- No wiem, ale po co ktoś zabezpiecza tak sarkofag? – nie dawał za wygraną elf.
- Nie interesuje mnie to na ten moment, a ty już pokazałeś!
- Tsume co się z Tobą dzieje? – ledwie słyszalnie wyszeptał Kejn.
Chyba się przesłyszałem. Co się ze mną dzieje? Raz naraził nas przez swoją pazerność w Białej Osadzie, a teraz prawie dał się zabić i to ze mną coś się dzieje? Ale zostawiłem te przemyślenia dla siebie, nie chciałem zaogniać sytuacji.
- Igo – zaczął kapłan - Może udasz się dowiedzieć, czy nie będzie nowego pogrzebu?
- Mogę tak zrobić.
- Kurwa panowie, nie uważacie, że to jest ważne? – kontynuował elf.
- Ale co? - zapytał Igo.
- No, że ten sarkofag jest tak zabezpieczony – dalej ciągnął Kejn.
- W jakim kontekście naszej sprawy jest to ważne? – zapytałem spokojnie, utrzymując nerwy na wodzy.
- No w kontekście naszej nie...
- Więc skoro nie ma to nic wspólnego z naszą sprawą, to na razie nas to nie interesuje – skwitowałem.
-Kejn możemy się tym zainteresować ale kiedy już skończymy nasze zadanie – dodał Dalinar

Stwierdziliśmy, że po nocy wszystkim nam się przyda sen. Po obiedzie Igo poszedł na cmentarz dowiedzieć się, czy nie szykują się jakieś nowe pochówki. Po pewnym czasie wrócił z ciekawymi nowinami.
- Cóż Kejnie. Twoje przygody miały dodatkowy skutek – relacjonował Igo - Strażnik znalazł tego trupa i uznali go za winnego kradzieży zwłok i uważają sprawę za zamkniętą.
Dalinar z niedowierzaniem kręcił głową, a ja powiedziałem w jego kierunku:
- Masz rację.
- Co masz rację?! – wzburzył się Kejn. - Jeśli mówicie o mnie to słucham.
- Tak, mówiliśmy, że sam nie możesz chodzić, bo co idziesz to jakaś kabała.
- Pewnie wy jesteście bez skazy – z pretensją odpowiedział Elf.
- Dwa razy puściliśmy cię samego i dwa razy coś się stało – powiedział kapłan.
- Ty nie będziesz miał pieczy nad moją osobą – wzburzył się Kejn.
- Ale to wpływa na nasze bezpieczeństwo – wtrąciłem.
- Ja nie zrobiłem nic, żeby narażać wasze bezpieczeństwo – kontynuował Kejn.
- Jak to nie!? - zaczynałem się denerwować - Widzieli cię, jak okradasz sołtysa, a potem mierzyli do nas z kusz, więc chyba jednak naraziłeś nas na niebezpieczeństwo! Teraz spaliłeś nasz plan i nie możemy działać otwarcie jak dotychczas, bo wszyscy uznali, że mają już winnego!
- Teraz mamy lepiej – odparł Kejn.
- Jak niby lepiej? – dopytywałem.
- Podejrzewam, że ci, którzy kradną zwłoki, wiedzą, że są bezkarni - starał się przekonywać mnie elf.
- Właśnie podejrzewasz tak jak podejrzewałeś, że nikt cię nie widział, kiedy wchodziłeś do domu sołtysa – ciągnąłem.
- Tóbcie sobie sami – oburzył się jak dziecko Kejn – nie potrzebujecie mojej pomocy.
- Nie o to chodzi. Chodzi o to, żebyś wyciągnął jakieś wnioski z tych wydarzeń i postarał się więcej nie popełniać tych błędów.

„Kto nie wyciąga wniosków z przeszłości, skazany jest na powtarzanie błędów.”

- Nie, ja sobie tu będę odpoczywał, a wy załatwcie sami tę sprawę – ciągnął naburmuszony Kejn.
- Pewnie i może jeszcze będziesz chciał zgarnąć swoją część nagrody? - zapytałem.
- Nie chcę żadnych twoich pieniędzy, pyskaczu mały, skurwiały! - wykrzyczał Kejn w moim kierunku.
Zignorowałem ten przytyk i kontynuowałem.
- Wracając do narażania nas na niebezpieczeństwo, jeśli następnym razem będzie do nas mierzyło dwóch kuszników, to zastanów się jakie to będzie miało konsekwencje dla nich – wskazałem ręką na Igo i Dalinara - że to Ty i ja zeskoczymy z konia.
- Nie drążmy już tematu – powiedział Igo.
- Nie, bo trzeba mu uświadomić, że jego czyny wpływają na nasze bezpieczeństwo – nie dałem się uciszyć.

Po tej nieprzyjemnej, lecz moim zdaniem potrzebnej wymianie zdań, postanowiliśmy, że nasz plan zostaje bez zmian. Tego dnia znów mieliśmy zaczaić się przy grobowcu. A jeśli nic się nie wydarzy, prawdopodobnie będziemy zmuszeni poczekać do następnego pogrzebu i zmienić obiekt obserwacji. Na końcu rozmowy znów wypłynął temat elfa.
- Uważam, że przez zachowanie Kejna i jego samowolne działanie, po raz drugi jesteśmy w dupie – zaczął Dalinar.
- Jakie samowolne działanie? - dopytywał elf, mimo iż chwilę wcześniej zostały mu opisane jego działania.
- No takie, że nie mające nic wspólnego z naszym celem - odpowiedział kapłan.
- KURWA! Które dwie inicjatywy nie były związane z zadaniem? – wyraźnie wściekły dopytywał Kejn.
Przez chwilę pomyślałem, że może trucizna jeszcze mąci mu umysł i proste fakty nie dochodzą. Po czym stwierdziłem, że to chyba nie to, bo przed zatruciem też zawsze nie czuł się winny.
- Pierwsza to sakiewka w Białej Osadzie. Byłeś po informacje, a nie sakiewkę. A druga, byłeś w grobowcu, po to, aby obserwować, a nie go penetrować! - też się wydarłem skoro spokojem nie dochodziło.
- Wydaje mi się, że jestem wam niepotrzebny – zaczął znowu tą samą śpiewkę.
- Każdemu może zdarzyć się przecież potknięcie - Igo starał się załagodzić sytuację.
- Oczywiście – odparł Dalinar – lecz trzeba o tym jasno powiedzieć i uświadomić sobie te potknięcia.

W nerwowych nastrojach położyliśmy się spać, bo czekała nas kolejna długa noc. Wieczorem bez zmian udaliśmy się na cmentarz. Aura była wyjątkowo nieprzyjemna. Zaczął padać deszcz, więc, korzystając z mocy Ki-shak, co jakiś czas dogrzewałem swoje ciało. Do świtu nic się nie wydarzyło. Zrezygnowany, opuściłem dach grobowca, a po drodze poinformowałem Kejna, że udaję się do lasu. Po chwili usłyszałem za sobą kroki elfa. Wróciliśmy do pokoju i doszliśmy do wniosku, że troszkę błądzimy. Ale, że do głowy nie przychodziło nam inne rozwiązanie sprawy, postanowiliśmy dalej sprawdzać czy nie odbędą się nowe pogrzeby. Jednak musieliśmy troszkę zmienić nasze postępowanie. Strażnicy uznawali temat za zamknięty, a z obawy czy nie są w całą sprawę jakoś wplątani, nie chcieliśmy na nich naciskać. Dalinar zadeklarował, że po śniadaniu uda się na cmentarz, by tam obserwować, czy nie będzie nowego pochówku. Zadeklarowałem, że zmienię go po obiedzie, kiedy trochę odeśpię. Tak też postąpiliśmy. Położyłem się na zasłużony spoczynek.

Po obiedzie udałem się na cmentarz niedaleko bramy, gdzie na ławce siedział Dalinar. Podszedłem do niego.
- No jestem, idź się wyspać.
- Słuchaj Tsume. Widziałem się z Lotharem i powiedziałem mu, że Grododzierżca poprosił nas, abyśmy jeszcze mieli oko na cmentarz, w razie gdyby pojawili się jacyś naśladowcy.
- A ktoś był w strażnicy? Może z wiadomością o pogrzebie? - odrzekłem.
- A to chodźmy się razem zapytać, bo jeśli faktycznie jutro będzie tu pogrzeb, to nie mam po co tu siedzieć, tylko idę z Tobą do karczmy.
Od Lothara dowiedzieliśmy się, że faktycznie kolejnego dnia ma odbyć się pogrzeb. Uprzedziliśmy go, że jeszcze pewnie jutro dla bezpieczeństwa się pokręcimy, lecz zapewne już nic się nie wydarzy. Ruszyliśmy w kierunku naszej noclegowni. W pewnym momencie naszła mnie myśl. A jeśli pilnujemy w złych godzinach? Podzieliłem się swoimi obawami z Kapłanem i ten stwierdził, że dobrze zbadać ten trop. Wróciliśmy do strażnicy i poprosiliśmy Lothara, by otworzył pilnowany przez naz grobowiec. Argumentując, że wprawdzie sprawca został pojmany, ale nie wiemy czy działał sam. Wszak wyniesienie i przerzucenie przez płot zwłok mogło być dla jednej osoby trudne do wykonania. Lothar niechętnie, ale przystał na naszą prośbę, stwierdzając, że rozpocznie obchód wcześniej dzisiejszego dnia. Otwarł nam bramę mauzoleum i okazało się, że groby są jednak nienaruszone. Podziękowaliśmy mu i wróciliśmy do braci.

Na miejscu rozgorzała dyskusja, że ciało według naszych obserwacji dawno powinno już zniknąć. Kejn wrócił do tematu tego, że może strażnicy robią jednak tylko dobrą minę do złej gry i tylko pozornie z nami współpracują, a tak naprawdę ostrzegli sprawców o tym, że węszymy i żeby sobie odpuścili. Wszyscy przystaliśmy, że to prawdopodobne i że trzeba będzie w dobrym momencie dać znać, że śledztwo zostało zakończone i w tajemnicy robić swoje. Plan wyglądał następująco: tej nocy wartujemy, jak gdyby nigdy nic. I jeśli nadal się nic nie wydarzy, po jutrzejszym pogrzebie informujemy Lothara, że w związku z tym, że na cmentarzu już jest spokój, Grododzierżca uznał śledztwo za zamknięte, a znalezione ciało jest ciałem sprawcy tego występku. Po czym będziemy już w ukryciu prowadzić obserwację nowego grobu. Kejn zagadnął Igo, aby ten poszedł z nim na miasto, bo potrzebuje łomu. Każdy z nas wiedział po co i chyba już nikt nie miał siły, aby wyperswadować ten pomysł Elfowi. Igo dał kilka monet Kejnowi i ten udał się na zakupy, a my na spoczynek. Kolejna noc niestety nie przyniosła rozwiązania. Noc minęła spokojnie, z tą różnicą, że było znacznie cieplej. O świcie wraz z Kejnem wróciliśmy do lasku. Ustaliliśmy, że czas wdrożyć plan B i że po pogrzebie poinformujemy Lothara o zamknięciu śledztwa.

Nim udaliśmy się do karczmy, Kejn zapytał cza kojarzymy herb, na którym widnieje koń naprzeciwko gryfa. Nic mi to nie mówiło, natomiast Igo miał co nieco do powiedzenia na ten temat. W drodze do karczmy opowiedział nam o rodzie posługującym się tym herbem.
- To herb rodziny von Trakk. Był to kiedyś bardzo szanowany i bogaty ród w Mar-Margot, z koligacjami wśród bogatych rodzin kupieckich. Dwustuletnia historia rody zakończyła się, gdy około piętnastu lat temu ostatni potomek poległ na wojnie, prowadzonej przez kościół Delidii. Rycerskie rzemiosło przechodziło z ojca na syna, lecz teraz to już tylko historia.
Opowieść umiliła nam podróż do noclegowni, a na miejscu Kejn zadał nam pytanie:
- Czemu ktoś zabezpieczałby grób ostatniego członka wymarłego rodu? Tym bardziej, że w środku nie ma nic. - Widząc nasze miny dodał - No dobra otworzyłem go...
- Ale jak nic, nie ma ciała? - dopytywał Igo.
- Nie no ciało jest. Prawdopodobnie tego ostatniego z rodu, bo był pochowany w rodowej zbroi.
- No sama zbroja jest dużo warta – zauważyłem.
- Nie, na taką renowację trzeba by było dużo czasu i środków. Więc tak jak mówię nie ma tam nic tylko tabliczka.
- Jaka tabliczka? – zapytał Igo.
- Narysuję wam.
I z zapałem zaczął coś rysować. To co zapisuję na karcie Ki-shak, nijak nie ma się do jego bazgrołów. Natomiast po jego rysunku i opisie co na nim się znajduje, ja wyobrażam sobie ją tak. Sam nie wiem, czy moje wyobrażenie jest słuszne, bo osobiście jej nie widziałem. Wierzę jednak, że ogólny przekaz jest zgodny z oryginałem.

tabliczka z grobowca von Trakk


- Ile tam jest grobów? - dopytywał Dalinar.
- Trzy, a ten środkowy był tym z pułapką.
- Ciekawa rzecz – odpowiedziałem - Lecz na razie zostawmy to, bo mamy inne sprawy na głowie.
- Wiem, że to nie ma na ten moment znaczenia, bo nie dotyczy naszej sprawy – ciągnął Kejn - Ale czuję, że to ważne.
- Mnie też to zaintrygowało – przyznałem - Lecz na zaprzątanie sobie tym głowy przyjdzie jeszcze czas.
- Co było na płycie sarkofagu? - dopytywał Igo.
- Nie wiem, spadła mi.
- Co?! - zakrzyknął Dalinar.
- Nie mogłeś poczekać na naszą pomoc?! - znowu ogarnęła mnie irytacja - Nie mogłeś co? Bo chyba byś się zesrał z ciekawości.
- I tak byście mi nie pomogli – przeszedł do kontrataku elf - Zwłaszcza ty – oskarżycielsko mierzył we mnie palcem.
- Jak nie?! Jak nie?! Ustaliliśmy przecież, że po wszystkim ci z tym pomożemy!
Chyba nikt z nas nie miał ochoty już ciągnąć tego tematu. Widać wszystkim coraz bardziej działała na nerwy niefrasobliwość elfa. Podjęliśmy rozmowę na temat tego jak wiarygodnie przekazać strażnikom wiadomość o zakończonym śledztwie, kiedy Kejn wypalił.
- Jeśli by to było działanie matematyczne, to wychodzi mi 72.
- A ten dalej drąży! I jeszcze tyle zatrutych igieł jest w tamtych grobowcach, siedemdziesiąt dwie! – już prawie krzyczałem.
- Ja pierdolę – znowu pod nosem przeklinał elf - Tsume z tobą się nie da gadać!
- Bo wszyscy ustaliliśmy, że zostawiamy to na potem, a co robisz następnej nocy?! To samo! W dupie nas masz!
- Nie mam was w dupie, ani nawet zadania nie mam w dupie, tylko jestem dwuliniowy.
Brakło mi już siły by to komentować.

Igo koło południa wybrał się na cmentarz. Okazało się, że kolejne ciało będzie składane zwyczajnie w ziemi, w miejscu, w którym sporo było zwykłych grobów. Pogratulował Lotharowi dobrze wykonanej pracy i dodał, że nie zapomni w raporcie wspomnieć o ich zasługach. Lothar był widocznie zadowolony. W związku z tym, że nie mogliśmy być pewni co do tego, że poprzedni grób jest bezpieczny, na wszelki wypadek postanowiliśmy, że Dalinar i Igo będą wartować w miejscu, gdzie uprzednio wartował Kejn, a my znajdziemy jakieś dobre punkty obserwacyjne wśród nagrobków. Wymęczeni kolejnymi nocami bez snu, bez dalszych dyskusji położyliśmy się spać.

Po wieczornym posiłku udaliśmy się na cmentarz. Rozmieściliśmy się na pozycjach zgodnie z planem. Kejn bliżej bramy, ja po drugiej stronie. Mijały godziny. Kiedy już traciłem wiarę, że coś się wydarzy, w oddali zamigotało małe światełko. W napięciu wpatrywałem się w nadciągające światło. Po chwili, w nikłej poświecie małej latarni, ukazało się trzech mężczyzn z łopatami. Podeszli do świeżego grobu, ustawili latarnię na ziemi i zaczęli kopać. Zachowywali milczenie. Z napięciem obserwowaliśmy ich pracę. Po pewnym czasie zakończyli kopanie, wyciągnęli ciało i zaczęli zasypywać grób. Po skończonej pracy, zarzucili ciało jednemu na ramię, a reszta pozbierała narzędzia i ruszyli w kierunku, z którego przyszli. Wykorzystując fakt, iż nieśli latarnię, pozwoliłem im się oddalić, tak abym na pewno nie był widoczny i ruszyłem za oddalającym się w mroku światełkiem. Co jakiś czas widziałem Kejna, który przemykał równolegle do mojej trasy. Po chwili przeszliśmy koło krypty, gdzie byli ukryci pozostali bracia. Nie zatrzymując się, podążaliśmy dalej za światłem. Po chwili trójka mężczyzn doszła do płotu. Zatrzymałem się, ku mojemu zdziwieniu nie przerzucali ciała przez płot, a zwyczajnie przez niego przeszli. Prawdopodobnie kilka prętów było luźno osadzonych i zwyczajnie na czas przejścia je wyciągali. Po przejściu zamaskowali przejście i poszli w las. W czasie mojego postoju dotarł do mnie Kejn. Nie mieliśmy czasu na badanie płotu, więc zręcznie przeskoczyliśmy go i ruszyliśmy za naszymi celami w las. Poruszaliśmy się ostrożnie w głąb lasu, wypatrując migającego między brzózkami światła latarni. Po pewnym czasie do naszych uszu dotarło rżenie koni. Na końcu lasku stał wóz. Mężczyźni załadowali ciało na niego i ostrożnie, bardzo powoli zaczęli jechać po podmokłym terenie. Spokojnie podążaliśmy za nimi. Światło ich latarni, którą najwyraźniej rozświetlili, aby widzieć drogę, dawało nam ogromną przewagę, a odgłosy wozu i rżenie koni skutecznie zagłuszało nasze kroki. Dosyć okrężną drogą dotarli do bramy miasta, prowadzącej do Dzielnicy Świątynnej. Do świtu pozostało niewiele czasu. Wóz w wolnym tempie poruszał się wzdłuż murów. Na szczęście wraz z nastaniem świtu miasto zaczęło budzić się do życia. Na ulicach było coraz więcej ludzi, w związku z czym łatwo było pozostać niezauważonym. Następnie kluczyli małymi uliczkami, aż dojechali do Dzielnicy Handlowej. Tam wjechali w jeden z zaułków. Zatrzymaliśmy się w bezpiecznej odległości i obserwowaliśmy ich dalsze ruchy. Zatrzymali wóz, pozbierali narzędzia i ruszyli do wyjścia z zaułka. Zdecydowaliśmy szybko, że Kejn podąży za tą trójką, a ja poczekam na rozwój wydarzeń przy wozie. Zostałem sam. Po około dwóch kwadransach do uliczki wszedł mężczyzna w kapeluszu, wsiadł na kozła i ruszył wozem. Podążyłem za nim. Minąłem kilka uliczek i w okolicy Targu Rybnego wjechał w kolejny zaułek, gdzie stał pusty wóz bez konia. Wóz różnił się od tego, którym przyjechał, ma myśl przypominał bardziej wozy kupieckie. Rozejrzał się, po czym przerzucił ciało na nowy wóz, wyprzągł konia i zaprzągł do nowego wozu i po chwili ruszył przed siebie. Kluczył uliczkami, aż dotarł pod dużą, drewnianą bramę. Wysiadł z wozu, otworzył bramę, wjechał na teren posesji i zamknął ją za sobą. Nie widząc już dalszego sensu w obserwacji, wróciłem do noclegowni. Kiedy wszedłem do pokoju, Igo i Dalinar spali. Postanowiłem ich nie budzić, dopóki nie wróci Kejn, a sam pogrążyłem się w medytacji.

Koło południa do pokoju wszedł elf, więc zbudziliśmy braci.
- Czego się dowiedzieliście? – od razu zapytał podniecony Igo.
Zdałem dokładnie relację z całej naszej trasy, z cmentarza, aż po sam dom z drewnianą bramą w Dzielnicy Handlowej. Kejn opowiedział, że zaraz po wyjściu z zaułka, trójka porywaczy ciał rozdzieliła się, to znaczy każdy poszedł w swoją stronę. Mógł więc śledzić tylko jednego i dotarł za nim do karczmy Gruba Krowa w Niskiej Dzielnicy, lecz aby nie rzucać się w oczy, nie wchodził za nim i wrócił do noclegowni. Postanowiliśmy odpocząć i jeszcze przed zapadnięciem zmierzchu udać się na obserwację domu, w którym zniknął wóz z ciałem. Wyruszyliśmy konno i dopiero wtedy zauważyłem, że miejsce do którego ich wiodłem, to bogatsza część Dzielnicy Handlowej. Skupiony na obserwacji wozu wcześniej mi to umknęło. W zakamarkach pamięci wyłonił się obraz niektórych budynków, które widziałem, gdy czasem ojciec zabierał nas do miasta. To właśnie w tej części miasta prowadził swoje interesy. Kiedy podjechaliśmy bliżej domu z drewnianą bramą, dojrzeliśmy na nim szyld, z rysunkiem flakoników i napisem „Medyk”. W tej samej chwili drzwi domu otworzyły się i wyszedł z nich starszy człowiek, który zniknął w tłumie.
- Cóż, wydaje mi się, że musimy udać się do Torstena i powiedzieć mu, gdzie trafiają ciała – zaczął Dalinar – I Torsten powie nam, czy to koniec zadania, czy mamy zrobić coś więcej.
- Panowie – przerwał nam Kejn - To był doktor Rumpert.
- Kto?
- Doktor, do którego wysyłał mnie na nauki nasz ojciec, Robert. To on nauczył mnie wszystkiego co wiem o leczeniu. To był najlepszy przyjaciel ojca.
- To komplikuje trochę sytuację – powiedział Igo.
- Dlaczego? - dopytywałem.
- No bo jeżeli to nie jest żaden nekromanta, a praktykuje to, aby poszerzać swoją wiedzę i ratować ludzi, to nie możemy go wydać.
- Bezcześci groby – odparł kapłan.
- Zastanawiam się, jakie będą konsekwencje tego, że doniesiemy na niego – zadał pytanie Igo.
- Pewnie go powieszą – odparłem - Ale nie ja tu jestem prawem, ani sędzią, ni katem.
- Chyba nie chcesz bronić człowieka który bezcześci zwłoki? - dopytywał Dalinar.
- Ja osobiście mam w dupie, czy on kradnie zwłoki, aby je kroić i się uczyć czy z nimi tańczyć – odparłem - Mamy zlecenie, którego wykonanie zbliży nas do naszego wspólnego celu i tylko to się liczy. Po to przybyliśmy do miasta.
- Mimo że mnie uczył i był przyjacielem ojca, nie mam oporów, aby go wydać – powiedział elf.
- Ale jeśli jest człowiekiem prawym, to nie możemy go wydać – bronił swojego punktu widzenia Igo.
- Nie jest prawy, kradnie zwłoki, zna ryzyko i wie jaka jest za to kara – odparłem.
- Ja uważam, że nie powinniśmy wspierać kościoła Delidii – kontynuował mag.
- Nie wspieramy kościoła Delidii, tylko swoją sprawę – odparłem.
- Czyli jeśli okaże się, że Ragn jest skazany przez kościół Delidii za to, że jest członkiem bractwa Atolla, to pozwolicie go spalić? - dopytywał Igo.
Wszyscy naraz przypomnieliśmy sobie, że uratowanie Ragna, jeśli żyje, jest jednym z naszych podstawowych celów i właśnie dlatego wykonujemy zadania dla Camaralczyków.
- Igo nie zawdzięczasz medykowi ani życia, ani wykształcenia, a Ragnowi owszem – ciągnąłem.
- Naszym celem jest rozwiązanie tego co stało się z Robertem i Julią. Jeśli to zrobimy i wydamy medyka, to zbliżymy się do naszego celu, jeśli tego nie zrobimy, jesteśmy po prostu w dupie. - Skwitował Dalinar, a Kejn i ja przytaknęliśmy.
- Zróbmy to tak, aby upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. - Zaproponował Igo.
- Niby jak? - dopytywałem.
- Porozmawiajmy z lekarzem, ostrzeżemy go, a ciało podrzucimy komuś kto bardziej zasługuje na śmierć - kontynuował Igo.
- Czy ty się słyszysz? - zapytałem - Mamy teraz szukać kogoś po mieście, kto według twojej opinii zasługuje na śmierć? - dopytywałem z niedowierzaniem.
Igo cały czas był na nie. Powtarzał w kółko te same argumenty, o przyjaźni lekarza z ojcem, o tym, że lekarz czyni dobro i że on się na to nie godzi.
- Jedyne co mogę poddać tu pod dyskusję to to, czy od razu idziemy z tym do Torstena, czy upewniamy się najpierw czy zwłoki wykorzystuje faktycznie lekarz. Zgodziliśmy się z tym, aby jednak mieć stuprocentową pewność. Lecz Igo dalej obstawał przy swoim.
- Czy ty sądziłeś Igo, że starając się o tę robotę unikniemy zadań, które zleci kościół Delidii? - rzekł kapłan - Chyba jestem ostanią osobą z was wszystkich, która chce pomagać Delidii, ale sytuacja tego wymaga.
Do Igo nie docierały żadne argumenty.
- Igo musisz zrozumieć jedną rzecz. Jeśli my nie wykonamy tego zadania, wykona je ktoś inny – tłumaczyłem - My oddalimy się od celu, a on i tak zginie. Igo mam dla ciebie propozycję, czekamy do następnego ciała, wchodzimy z ciałem razem na posesję, zatrzymujemy tych ludzi i będziesz z nim mógł porozmawiać. Jeśli po tej rozmowie będziecie w stanie nas przekonać, aby mu odpuścić, zrobimy to.
- Dlaczego stawiasz mi takie warunki?! - zapytał oburzony Igo
- Ja ci nie stawiam warunków, tylko daję propozycję. Jeżeli nas przekonasz do tego, aby winę zwalić na kogo innego, to tak zrobimy, jeśli nie to go wydajemy.
Przysłuchując się tym rozmowom, rozmyślałem nad losem lekarza. Wpoiliście mi, ze śmierć ludzi niewinnych jest czymś złym. Lecz czy to, że nakazywał rozkopywanie grobów dla szczytnych celów, czyni z niego niewinnego? W mojej ocenie nie. Gdyby nie stał na drodze ku mojemu celowi, pewnie nawet życzyłbym mu jak najlepiej. Lecz sytuacja był zgoła odmienna. Zastanawiałem się też, czy sam fakt takich rozmyślań nie jest próbą uciszenia swojego sumienia. Doszedłem do wniosku, że jednak nie. To po prostu kolejna okazja, by zajrzeć w głąb siebie i nauczyć się czegoś nowego. A że nie każda lekcja jest łatwa? Cóż, tak skonstruowany jest ten świat. Pamiętam słowa naszego mistrza. Wracaj do braci, realizuj swój cel, zdobywaj doświadczenie i ucz się życia, a odnajdziesz swoją drogę. Widać droga zazwyczaj bywa kręta.

„Czyste sumienie jest najlepszym łóżkiem do spania.”

Jak na razie sypiam wyśmienicie i nie sądzę, aby wydanie tego lekarza coś w tej kwestii zmieniło.

Od dobrej godziny przemierzaliśmy uliczki Dzielnicy Handlowej, rozprawiając jakie poczynić kroki. Pomysłów było tyle co gwiazd na niebie, od poczekania na następne ciało, poprzez przyjście jako zwykły pacjent, po nawet ujawnienie się i prośbę o rozmowę. Zmrok zapadł już na dobre, kiedy pogrążeni w dyskusji zawróciliśmy w kierunku domu medyka. Na parterze świeciło się światło, z koni spoglądaliśmy za płot. Na podwórzu nie było wozu, lecz z tyłu majaczył w mroku duży budynek wozowni. Zakładaliśmy, że tam został schowany wóź, jeśli w ogóle nie opuścił już posesji. Po ciągnących się w nieskończoność rozmowach, ustaliliśmy, że Igo, Kejn i Dalinar udadzą się do pobliskiej karczmy, a ja, kiedy ruch na ulicy zamrze, dostanę się do ogródka i postaram się podejrzeć co dzieje się w domu. Wdrożyliśmy w życie nasz plan. Bracia udali się do gospody, a ja kręciłem się w okolicy, czekając na odpowiedni moment. Ruch powoli zamierał, a w oknach pobliskich domów powoli gasły światła. Czekałem cierpliwie, w pewnym momencie pod drzwi domu medyka podeszła jakaś osoba, w mroku nie widziałem twarzy. Po chwili drzwi otworzyły się i nieznajomy wszedł do środka. Obserwowałem jeszcze pewien czas dom, ale nikt z niego nie wyszedł. Ulica zamarła, a w sąsiednich domach pogasły światła. Rozejrzałem się po okolicy i upewniwszy się, że jestem sam, błyskawicznie jednym skokiem przesadziłem płot. Skoncentrowałem się na tym, by moje ruchy były bezszelestne. Rzut oka na dom, z żadnego z okien na tyłach nie sączyło się światło. Z tyłu domu zobaczyłem drzwi. Udałem się do budynku wozowni. I tak jak na podwórzu cokolwiek było widać, bo nikłe światło ulicznych latarni, rozdzierało mrok, tak w środku panowała zupełna ciemność. Po omacku obchodziłem powoli wozownię. W środku znajdowały się dwa wozy. Upewniłem się, że oba są puste. W budynku obok cicho prychały konie. Oddaliłem się od stajni, by nie niepokoić koni i obserwowałem dom. W przeciągu godziny na tyłach budynku nie pokazało się światło. Stwierdziłem, że na niewiele więcej zda się moja obecność, ostrożnie przeskoczyłem przez płot i ruszyłem w kierunku karczmy. W oknach z przodu budynku nadal było widać światło. Wszedłem do karczmy i zdałem szybką relację. Doszliśmy do wniosku, że ciało może być w środku, skoro wozy były zamknięte w wozowni. I najlepszym sposobem będzie dostanie się do środka przez tylne drzwi. Ale trzeba zrobić to ze szczególną ostrożnością, zwłaszcza, że ktoś odwiedził doktora i prawdopodobnie cały czas jest w środku. Zaproponowałem, by Kejn sforsował zamek na tyłach domu, bo tam nie będzie widoczny i spokojnie może to zrobić. Po uwadze Dalinara o tym, że nie widzi mu się ten pomysł, bo znając życie, czytaj Kejna, przypadkiem znajdziemy tam martwą żonę lub kogoś innego. Kejn po raz kolejny zaczął swoją tyradę na temat tego, że go nie szanujemy, nie ufamy i mamy sobie radzić sami. W swym słowotoku stwierdził, że to my jesteśmy nierozważni. Nie dowierzałem własnym uszom. Po wszystkich wydarzeniach nadal nie umiał pojąć naszych obaw o styl jego działania. Nie miałem ochoty rozwodzić się nad jego bredniami. Zapytałem tylko, gdzie widzi brak zaufania, skoro sam zaproponowałem, aby tam poszedł. Na to nie miał dobrej odpowiedzi. Po chwili mu przeszło i zgodził się iść. Na usta aż cisnęło się „o dzięki łaskawco”, ale ugryzłem się w język. Plan był prosty, Kejn ma wejść i zlokalizować ciało. Jeśli to zrobi, nie podejmuje żadnych działań i wraca po nas. Wchodzimy wtedy do medyka, aby Igo miał szanse z nim porozmawiać. I zobaczymy co z tego wyniknie.

Kejn udał się do domu doktora Rumperta. Przejąłem jego piwo i delektowałem się smakiem. Widząc wzrok Dalinara, powiedziałem:
- No co? Dałem mu szansę.
- Widzę, widzę i aż mnie oblał pot.
- Co z nim jest? Zachowuje się jak baba – skwitował Igo - Najpierw nawywija, a potem się obraża.
Porzuciliśmy temat Kejna i skupiliśmy się na piwie. Po niecałej godzinie elf wrócił do karczmy.
- Mamy go – rzekł przyciszonym głosem. - Wraz ze swoim pomagierem kroją ciało.
- Idziemy – rzucił Dalinar.

Igo zapłacił za piwo i wyszliśmy z karczmy. Elf podprowadził nas pod otwartą furtkę do ogrodu i bez przeszkód przeszliśmy na tył domu medyka. Kejn przez chwilę nasłuchiwał, po czym otworzył drzwi. Naszym oczom ukazała się klatka schodowa, naprzeciwko były drzwi, a po prawej schody w górę i w dół. Z dołu sączyło się światło. Kejn pokazał ręką na schody do piwnicy i dał znać, że idzie sprawdzić jeszcze czy nie ma kogoś na górze. Po cichu wszedł na górę i zniknął na pietrze. Czekaliśmy w napięciu. Po chwili wrócił na dół i dał znać, że jest czysto. Sprawdził też pomieszczenia za drzwiami z przodu. Po chwili wrócił i dał znać, aby schodzić na dół. Schody prowadziły w dół, a na końcu były uchylone drzwi. Z każdym krokiem zbliżaliśmy się do drzwi, a do naszych uszy dobiegły odgłosy krzątających się tam osób. Dałem znać, że chcę iść pierwszy. Przepuścili mnie. Skoncentrowałem się, aby uczynić me ruchy bezgłośnymi i zajrzałem przez uchylone drzwi. Nad stołem, na którym leżało ciało, pochylały się dwie osoby. Doktor Rumpert oraz jego pomocnik stali tyłem do mnie. Jako że nie widziałem sensu zabijania pomocnika, postanowiłem za pomocą koncentracji ogłuszyć go. Jeśli nie będzie o nas nic wiedział, może uda mu się ujść z tego z życiem. Nie stanowił ani dla nas, ani naszej misji zagrożenia, więc w mej opinii powinien żyć. A co o jego życiu zadecyduje Śpiąca Bogini dowiem się w ciągu najbliższych minut. Zrobiłem dwa szybkie kroki i chwyciłem go wyuczonym chwytem za kark. Upadł na ziemię bezwładnie jak worek ziemniaków. Zaraz za mną wyskoczył Kejn i przystawił zdziwionemu lekarzowi sztylet do szyi.
- Kejn? Niemożliwe – powiedział zdziwiony lekarz.
- Bardzo możliwe – odparował elf.
- Czego wy chcecie? – cofnął się przerażony dwa kroki. Elf ze sztyletem podążył za nim.
- Jesteśmy tu z polecenia Grododzierżcy – wytłumaczył Dalinar. Medykowi opadły ręce.
- Wiesz, że to już koniec... – rzekł Kejn.

W tym czasie Igo pętał nieprzytomnego pomocnika, a na głowę zarzucił mu kawałek szmaty.
- No Igo – powiedziałem, wskazując głową w kierunku medyka.
- Dostaliśmy na ciebie zlecenie – zaczął mag.
- Czy to twój brat? - zapytał zdziwiony medyk.
Zrozumiałem, że popełniłem błąd wymieniając jego imię. Będziemy musieli znaleźć sobie jakieś przydomki na czas takich sytuacji. Kejn chyba nie załapał jaki popełniłem błąd i odparł.
- To wszystko moi bracia.
- Pozwólcie, że usiądę – i zrezygnowany usiadł na krześle. Elf cały czas trzymał blisko niego sztylet.
- A więc żyjecie, rodzina de Vries nie zginęła. Nie spodziewałem się was.
- My też nie spodziewaliśmy się, że cię zastaniemy w takich okolicznościach – odparł Kejn - Dostaliśmy zlecenie, aby odnaleźć osoby odpowiedzialne za wykradanie zwłok. Wykradliście nieodpowiednie ciała i komuś się to bardzo nie spodobało.
- Przyznaję się do wszystkiego, proszę wypuście tylko Talantula – wskazał głową na ogłuszonego mężczyznę – Kejnie, przecież nie robimy nic złego. Te ciała... im już nic nie zaszkodzi, a żeby nasza nauka się rozwijała... – głos mu się załamał - Nie mamy innego wyjścia, to jedyna metoda. Kościół wszystkiego zabrania. Jak sprawnie mamy leczyć ludzi, kiedy nie możemy się uczyć?
- Wiemy już wszystko – odpowiedziałem - Niepotrzebna nam jest druga ofiara. Talantun ani nas nie widział, ani nic nie wie – ciągnąłem - Ale ty niestety musisz zginąć.
- Dlaczego musi zginąć? – zapytał Dalinar.
- Ponieważ wie, że jesteśmy de Vries – odpowiedziałem - Możesz przehandlować życie tego człowieka za swoje. Może będzie miał szansę dalej szerzyć wiedzę i zdobywać nową w mądrzejszy sposób niż teraz. Z przykrością stwierdzam, że robiliście dobrą robotę, ale stała w sprzeczności z naszymi interesami i musisz umrzeć.
- Może rozwiążemy to inaczej? Opuszczę miasto i już nigdy się tu nie pojawię? – zaproponował medyk.
- Dobrze - odparłem - ale wiesz, że wtedy będziemy musieli zabić jego i wskazać jako winnego?
- Nie, na to nie mogę się zgodzić – wyszeptał lekarz.
- Myślę, że możemy ukręcić łeb sprawie – zaczął Igo - Przyjaciel naszej rodziny na pewno zrekompensuje nam to, że nie dostaniemy nagrody.
- Czy ty nie rozumiesz, że tu nie chodzi o nagrodę?! – wykrzyczałem w kierunku maga - Że nagroda to tylko jakaś poboczna sprawa, przy o wiele ważniejszym celu?
- Rozumiem wasze położenie, lecz pozwólcie, że zrobię to sam. Nie plamcie swoich rąk moją krwią. Mam tylko ostanie życzenie. U góry w biblioteczce jest dzieło mojego życia. Jest tam też dedykacja. Oddajcie to tej osobie, niech ona prowadzi dalej moje badania i przyrzeknijcie, że wypuścicie mojego ucznia.
- Możemy to odkręcić – dalej ciągnął Igo.
- Odpuść Igo – powiedział medyk - Dajcie mi chwilę.
Wolnym ruchem sięgnął po mały flakonik i wypił jego zawartość. Usiadł i po chwili głowa opadła mu na pierś, a z ust polała się ślina.
- Pomóż mu – powiedziałem do Kejna.
Elf sprawnym ruchem wbił mu sztylet w pierś.

Postanowiliśmy spełnić jego ostatnią prośbę. Na piętrze znaleźliśmy dwanaście tomów, pierwszy z nich miał dedykację:

„Dzieło to powierzam mej ukochanej, profesor Jurandzie z Dorrn.”

Zebraliśmy książki i zawinęliśmy w kawałek płótna. Zeszliśmy z nimi do ucznia lekarza. Chwilę później odzyskał przytomność.
- Co się dzieje, gdzie ja jestem? Kim wy jesteście?
- Zamilcz, bo zginiesz – powiedziałem i ciągnąłem dalej - Twój mistrz, Rumpert, Ramepert, czy inny Srampert – celowo drwiłem z jego nazwiska, aby nie dać po sobie poznać, że ktokolwiek z nas miał z nim dobre relacje
- kupił twoje życie. Kościół dowiedział się o tym, czym się zajmujecie, a że nas interesowały efekty, a nie ile osób zginie, przehandlował swoje życie za twoje. Przekażemy ci wszystkie jego notatki, abyś dalej mógł zgłębiać naukę lub oddać je Jurandzie, bo taka była jego wola. Natomiast ostrzegamy cię, że jeśli ciała będą nadal znikać, to ofiara doktora pójdzie na marne.
- Kim wy jesteście? – zapytał szeptem.
- Gówno cię obchodzi kim jesteśmy. Na razie jedyne co cię powinno interesować to to, że żyjesz.
- I koniec wykradania ciał z cmentarza. Wiemy kim jesteś i następnym razem jak to się powtórzy, odwiedzimy cię w domu – groził Kapłan - Zabierz te księgi, oddaj je tej kobiecie i nie popełniaj znowu tego błędu.
- Tak – wyszeptał uczeń.

Poprowadziliśmy go z Dalinarem do furtki. Zanim go rozwiązaliśmy, powiedziałem:
- Nie próbuj się odwracać i sprawdzać kim jesteśmy. Nie próbuj wracać do tego domu i ciesz się z tego co wybłagał dla ciebie twój Rampert-Srampert.
- Rozwiążemy cię teraz, a worek z głowy ściągniesz dopiero za płotem. Masz tu księgi – kapłan wcisnął w jego roztrzęsione dłonie worek z księgozbiorem Rumperta.
Rozwiązaliśmy go i wypchnęliśmy przed furtkę. Zaraz potem usłyszeliśmy jak biegnie. Wróciliśmy do domu. Zadeklarowałem, że pojadę do Torstena, a Igo powiedział, że jedzie ze mną. Dotarliśmy do Bakaraka, a karczmarz od razu nas przywitał:
- Co tam chłopaki, piwa?
- Nie, chcemy widzieć się z Torstenem.
- Nie macie lepszej pory? Zajęty jest.
- No, niestety sprawa niecierpiąca zwłoki – odparłem.
- Mam nadzieję, że to ważne, bo szef nie lubi jak się mu przerywa.
Jeden z jego ludzi poszedł na piętro i kazał nam poczekać. Po chwili z góry schodził Torsten, dopinając rozpięte spodnie.
- Co jest kurwa chłopaki, nie widzicie, że zajęty jestem...
- Misja się zakończyła – odparł Igo - Znaleźliśmy człowieka, który wykrada ciała?
- Nie było kurwa lepszej pory?
- No niestety sprawa jest nagła.
- Żyje? Macie dowody?
- Nie żyje i mamy dowody.
- To dobrze – twarz Torstena złagodniała. Chyba był zadowolony - Gdzie jest, na ulicy?
- Nie. Jest w domu w Dzielnicy Handlowej. To medyk. Nie żyje, a obok niego leży dopiero co krojone ciało – sprostował mag.
- Poczekajcie, trzeba to załatwić oficjalnie.
Torsten pośpiesznie ubrał płaszcz i wyszedł z gospody.
- Może napijemy się w tym czasie piwa? - zaproponowałem.
- Ja potrzebuję czegoś mocniejszego – odparł Igo.

Czekaliśmy, popijając trunki. Nie rozmawialiśmy w ogóle. Widziałem, że Igo stara się to jakoś poukładać w głowie i postanowiłem dać mu chwilę dla siebie. Miałem nadzieję, że to wydarzenie nie wpłynie na nasze relacje. Igo był przybity. Mam nadzieję, że się po tym pozbiera. Po około godzinie przybył Torsten.
- Zbieramy się chłopaki – Dał znać sześciu ludziom i ruszyliśmy za nim.
Podjechaliśmy pod bramę miasta od strony Dzielnicy Handlowej, gdzie czekało na nas kilkunastu strażników miejskich. Torsten podszedł do jednego z nich.
- Poruczniku, to są ci ludzie, którzy rozwiązali sprawę – wskazał na nas dłonią.
Porucznik skinął głową.
- Za mną – odpowiedział – załatwmy to oficjalnie.
Ruszyliśmy przez miasto w kierunku domu medyka. Dalinar i Kejn czekali przy drewnianej bramie, a kiedy podjechaliśmy, otworzyli ją, abyśmy mogli wraz ze strażnikami wjechać na plac. Torsten i porucznik zeskoczyli z koni.
- No dobra chłopaki, pokażcie no tego zbrodniarza – powiedział nasz przełożony.
Zaprowadziliśmy ich do piwnicy, gdzie tamtejszy widok mocno ich zaskoczył.
- Co tu się stało? Co to za rzeźnik?
- To osoba, która została wczoraj pochowana – odparł Kapłan - Tego samego wieczora zostało wykradzione jej ciało i dostarczone do tego miejsca. Ale na szczęście już zakończyliśmy ten proceder.
- Cholera, to nie mój rejon, a ten medyk to znana i poważana osoba. Śmierdząca sprawa - odpowiedział porucznik straży miejskiej – Muszę zgłosić to do dowódcy tego rejonu, a tymczasem mój sierżant z wami pogada, spiszemy jakieś zeznania, żeby to miało ręce i nogi. Może tutaj w kuchni sobie usiądziecie, a ja tymczasem poślę po dowódcę tej dzielnicy.
Widać było, że Kejn i Dalinar rozgościli się już w kuchni, bo na stole stały srebrne kielichy i dzban z winem.
- Siadajcie sierżancie – wskazał na krzesło Dalinar, sięgnął na półkę po kolejny kielich, nalał i podał strażnikowi.
- Pontarskie, na zdrowie – strażnik chętnie przyjął kielich - Co mogę powiedzieć... dobra robota panowie – rzekł sierżant i zrobił łyk wina - Musimy to jakoś spisać. No dobra, jak to było?

Igo zaczął relację.
- Śledziliśmy ich, właściwie od samego cmentarza. Trójka zamaskowanych ludzi wykopała zwłoki ze świeżego grobu i pod osłoną nocy przywiozła je aż do tego domu.
- Czyli miał współpracowników?
- Tak – odparł Kejn - Śledziłem ich, ale w pewnym momencie się rozeszli i mogłem udać się tylko za jednym z nich.
Kejn zdał relację z obserwacji tego człowieka, z kim się spotykał, z kim rozmawiał po drodze oraz to, że przestał go śledzić, gdy ten udał się do karczmy Gruba Krowa.
- Dobrze, będziemy też musieli go sprawdzić. To bardzo ważna informacja. I co było dalej?
- Obserwowaliśmy dom medyka, bo nie wiedzieliśmy czy to przystanek końcowy tego ciała. W nocy zakradliśmy się i przyłapaliśmy go na gorącym uczynku – relacjonował elf.
Po chwili do kuchni wszedł Torsten z porucznikiem i kilkoma żołnierzami.
- Co za masakra, co to za człowiek... – szeptali pod nosem strażnicy.
- No, nalejcie nam też troszkę wina – rzekł Torsten.
Wszyscy sięgnęli po kubki i kielichy stojące w kuchni i nalali sobie wina. Po pewnym czasie otwarły się drzwi i w kuchni pojawiło się kolejnych trzech żołnierzy. Ich plecy dla odmiany zdobiły niebieskie płaszcze, prawdopodobnie oznaka przynależności do tej części miasta. Wśród nich był mężczyzna w ciężkiej zbroi. I to on odezwał się jako pierwszy.
- Kurwa, co tu się dzieje? Poruczniku proszę za mną.
Porucznik straży, z którym przyjechaliśmy, wstał i odszedł na bok z nowo przybyłym. Szeptali chwilę, po czym mężczyzna w zbroi wysłał dwóch ludzi na dół. Po chwili wrócili i rozmawiali szeptem. Podszedł do nich Torsten, zamienił kilka słów i wyszedł z domu. Pozostali rozmawiali jeszcze jakiś czas, po czym podszedł do nas porucznik i powiedział.
- No panowie, dobra robota, jesteście wolni. Dziękujemy i przekażcie pozdrowienia panu Camaralowi.

Udaliśmy się do noclegowni. Na miejscu Kejn wysypał na stół zawartość małej sakiewki. Były tam trzy złote monety i kilka kamieni szlachetnych. Kiedy my jechaliśmy po Torstena, oni pośpiesznie przeszukali dom medyka. Będziemy musieli jakoś to spieniężyć. Bez zbędnych rozmów udaliśmy się spać. To była kolejna długa noc. Rano udaliśmy się do Bakaraka, gdzie Torsten czekał już na nas.
- Wyspaliście się?
- No w końcu – odparł Dalinar - Ostanie noce były męczące, spędzanie całych tyle czasu na cmentarzu nie należy do miłych.
- Dobra robota panowie, naprawdę dobra robota. Sprawa wyjaśniona. Cholera jasna, nie przypuszczałbym, że to medyk i to tak szanowany. Podobno była to jakaś szycha w lokalnych kręgach. Dobrze, że zdecydowaliśmy się załatwić to oficjalnie, bo z tamtejszą strażą mogłyby być problemy. Dobra chłopaki. Mam tu dla was ustalone wynagrodzenie – rzucił na stół sakiewkę.
- Obiecane trzydzieści złotych ambardów, plus mała premia za dyskrecję, to jest kolejne dziesięć. Dobra robota. Zadanie było nietypowe. Zazwyczaj zostawiamy takie rzeczy straży miejskiej, tym razem nie umieli sobie poradzić. A i jeszcze jedno. Poproszę figurkę Grododzierżcy.
Igo wyciągnął i oddał posążek Torstenowi.
- A, no i jeszcze premia od szefa. Macie dziwki na trzy dni. Odpocznijcie trochę, a ja będę rozglądał się za zleceniem dla was. Tymczasem korzystajcie z życia.
- Porucznik kazał pozdrowić pana Camarala – powiedziałem.
- A, jasne, jasne. Już z nim rozmawiałem, był zadowolony z waszej pracy. Ja mam trochę na głowie teraz, więc muszę was opuścić. Odpoczywajcie… Naprawdę dobra robota.

Nie muszę chyba wspominać na czym minęły mi kolejne trzy dni. Moja młoda krew dawała o sobie znać. Podsumowując to wydarzenie, nie spodziewałem się, że pierwsze zadanie dla Camaralczyków sięgnie tak wysokich sfer. I że informacje o poczynaniach żółtodziobów dotrą nawet do Camarala, a ten dodatkowo będzie z nas zadowolony. Wydaję mi się, że zrobiliśmy duży krok w kierunku naszego celu. Mam nadzieje, że kilka dni odpoczniemy, bo mimo iż jestem przyzwyczajony do niewygód, marzę o kilku nocach w wygodnym łóżku. Gdy odpocznę, przeanalizuję miniony czas i postaram się wyciągnąć z tych wydarzeń jak najwięcej wniosków.



Kroniki IX: Historia rodziny von Trakk (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Maj, rok 222 po Zaćmieniu. Miasto-Państwo Mar-Margot.

Wiem, że naprawdę długo nie pisałem, ale po wydarzeniach na cmentarzu zaczęło się dziać naprawdę wiele. I nie mówię tu tylko o tym co miało nastąpić później, ale o mnie samym. Poranne medytacje coraz częściej zamieniały się w sesje dziwnych wizji i transów, które absorbowały mnie na tyle, że na pisanie zwyczajnie nie było czasu. W wizjach widziałem mnichów, których nigdy nie poznałem, a mimo to byli mi znajomi. Widywałem, że robili rzeczy, których nigdy nie ujrzałem podczas pobytu w klasztorze. Bogini dawała mi znaki, że czas wyrwać się z okowów tego czego mnie nauczyliście i zacząć myśleć bardziej kreatywnie. Co jakiś czas widziałem mnichów kroczących przez płomienie lub walczących z monstrami, których nie raniła broń, a oni rozszarpywali te stwory gołymi rękami. Widziałem też mnicha biegnącego po jeziorze oraz mędrca, który w pojedynku z magiem odbił dłonią jego błyskawice. Z czasem dochodziło do mnie, że moc Bogini i Ki to nie jakiś matematyczny wzór. Osoba, która jest w stanie osiągnąć doskonałą jedność ze wszechświatem, staje się kreatorem.

Mimo tak wielu wydarzeń, odkąd opuściłem klasztor, ani razu nie pominąłem porannych medytacji. Czułem, że moja więź z Boginią oraz przepływ Ki są silne jak nigdy dotąd. Zatem przepraszam mistrzu, ale uznałem, że tak wyraźne znaki od bogini na pierwszym miejscu stawiają mi za cel doskonalenie swoich umiejętności nad pisaniem do Ciebie. Kiedy to zrozumiałem, zacząłem koncentrować się na tym co już potrafię – nie było to łatwe, ale w końcu się udało. Wzywałem moc Ki szybciej i pewniej niż dotychczas, zauważalnie poprawiłem znane już techniki oraz zacząłem próby formowania Ki w nieznane mi kierunki. W fascynacji nowymi darami od Bogini, prawie zapomniałem, że równowaga w życiu jest niezmiernie ważna. Wszak sam powtarzałeś:

„I dobro powinno być dobrze wyważone! Czasami drzewa łamią się pod ciężarem owoców.”

Cóż, w tak młodym wieku starałem się od was przyjąć tak wiele mądrości, że casami zwyczajnie mi niektóre słowa umykają. Brakuje mi doświadczenia i spokoju ducha, aby wcielać je w życie automatycznie, a właściwie nawet nie tyle wcielać, co aby stały się częścią mojego życia. Dlatego, też postaram się odnaleźć równowagę między tym co boskie, a tym co ludzkie. Zgodnie z moimi przemyśleniami na ten temat wracam do pisania do Ciebie.

Na spokojnie w karczmie dyskutowaliśmy, czy aby za pomocą zdobytych z domu medyka klejnotów, nie spróbować się skontaktować z Kościejem, wszak był paserem. Jednak postanowiliśmy porzucić ten pomysł i na razie trzymać się planu pracy dla Camaralczyków. Jak na razie zdobywanie uznania w ich szeregach szło nam zgodnie z planem. Zadanie, aby dowiedzieć się kto wykrada zwłoki z grobowców znamienitych rodów, wykonaliśmy na tyle dobrze, że nawet dostaliśmy całkiem pokaźną premię. A jak wiadomo w związku z tym, że:

„Lepsze jest wrogiem dobrego”,

postanowiliśmy trzymać się ustalonego planu.

Korzystając też z chwili wolnego czasu, postanowiliśmy zastanowić się nad tajemniczą tabliczką, odnalezioną w grobowcu rodziny von Trakk. Czym dłużej się zastanawialiśmy nad liczbami i symbolami widniejącymi na tabliczce, tym większą mieliśmy ochotę poznać skrywaną w tym tajemnicę. Jednak wyniki rozwiązania matematycznego zapisu 8x3x6/2 były dla nas nic niewartą wiadomością. Zgodnie uznaliśmy, że potrzebujemy większej ilości danych, które mogłyby nas naprowadzić na to co ten wynik oznacza. Zastanawialiśmy się czy nie jest to tylko część układanki i po prostu brakuje nam jej dalszych kawałków, oczywiście zakładając, że tabliczka w ogóle skrywa jakąś tajemnicę. Aby się o tym przekonać postanowiliśmy przeszukać pozostałe dwa groby. W sumie co do jednego byliśmy pewni: trzy prostokąty nad zadaniem musiały symbolizować trzy groby. Decyzja zapadła – mieliśmy ponownie spenetrować grobowiec von Trakków, uznaliśmy jednak za rozsądne udać się tam dopiero za jakiś czas. Jako iż nie było powodów do kłamstw, Kejn w zeznaniach opowiedział strażnikom o dziurze w płocie oraz o tym jak dokładnie przebiegał proceder wynoszenia zwłok. Obawialiśmy się wzmożonych patroli, które mogły chcieć się upewnić, że kradzieże więcej nie mają miejsca, a szajka została skutecznie zniechęcona.

Postanowiliśmy zagospodarować ten czas na odpoczynek, zabawę oraz załatwienie drobnych spraw. Igo wraz z Kejnem udali się do konowała, który podał elfowi antidotum w celu uregulowania rachunku oraz jeśli byłby skłonny do odsprzedania receptury na ową miksturę. Natomiast my z Dalinarem postanowiliśmy zorientować się ile mogą być warte zdobyte przez nas klejnoty. Odwiedziliśmy dwóch poleconych jubilerów, jeden oferował nam 16 drugi 20 złotych ambardów. W Bakaraku ustaliliśmy, że 20 złotych ambardów to uczciwa cena i postanowiliśmy rozstać się z błyskotkami. U konowała natomiast Kejn zakupił 4 porcje antidotum, jako że cena za przepis wydała się im zaporowa. Za zdobyte środki opłaciliśmy kartografa, który miał dla nas wykonać mapę Wyżyny Karabaku, a ja w końcu dorobiłem się wierzchowca.

W końcu nastał ten wieczór, kiedy ponownie udaliśmy się z wizytą na cmentarz. Zaopatrzeni w latarnie i koce, aby było czym zasłonić okna w mauzoleum, ruszyliśmy w drogę. Pod osłoną nocy zakradliśmy się pod grobowiec von Trakków. Weszliśmy do środka, zasłoniliśmy kocami okna i rozpaliliśmy latarnie. Naszym oczom ukazały się trzy groby, a obok środkowego na ziemi leżała strzaskana płyta nagrobna, która spadła kiedy Kejn poprzednim razem ją odsuwał. Waga płyty zaskoczyła go i gdy nie mógł już jej utrzymać spadła i potrzaskała się. W sarkofagu bez wieka leżał rycerz w pełnej zbroi, na jego piersi leżał miecz skierowany klingą w dół, na szyi zaś wisiała złota tabliczka na której wygrawerowany był herb rodziny von Trakk, czyli gryf i stojący dęba koń, oraz trzy prostokąty i tak frapujące nas działanie matematyczne. Kejn delikatnie podniósł przyłbicę zmarłego i gwałtownie odskoczył. Nachyliliśmy się, aby zerknąć do środka i jak można było się spodziewać, w środku hełmu była widoczna czaszka. Jednak nie to wywarło takie wrażenie na Kejnie. Widok budził grozę, ponieważ czaszka nie miała zwyczajnego koloru, była czarna. Na pierwszy rzut oka wyglądała jakby była osmolona, lecz po dokładnym przyjrzeniu się, mieliśmy niemal pewność, że dziwny kolor nie został spowodowany przez płomienie. Igo podszedł do czaszki ze sztyletem i spróbował zdrapać nalot - okazało się, że kość i w środku jest poczerniała. Mag obrócił wiszącą na szyi szkieletu tabliczkę i naszym oczom ukazał się napis „Skazany na mrok wiecznej nocy…”.

Kiedy my przyglądaliśmy się wnętrzu mauzoleum, Kejn zaczął badać pozostałe dwa sarkofagi. Igo oświetlił napis na jednej ze ścian „To jest rodzinny grobowiec rodu von Trakk, który zamieszkiwał te ziemie od wielu pokoleń. Niech bogowie maja ich w swojej opiece”. Po pewnym czasie elf poinformował nas, że zbadał lewy grób i nie zauważył żadnych zabezpieczeń. Napisy na płycie informowały, że jest to grób Lothara von Trakk, prawdopodobnie ojca rycerza ze środkowego grobu. Ostrożnie ściągnęliśmy płytę. W środku zobaczyliśmy pochowanego rycerza, również we wspaniałej zbroi, lecz znacznie bardziej nadgryzionej zębem czasu. Pierwsze co rzuciło się w oczy to brak tabliczki na szyi. Igo podniósł delikatnie przyłbicę i naszym oczom ukazała się normalna czaszka, naruszona po prostu zębem czasu. We trójkę zaczęliśmy przeglądać wnętrze grobu w poszukiwaniu czegokolwiek co mogło posłużyć nam za wskazówkę do rozwiązania zagadki. W tym czasie Kejn sprawdzał ostatni grobowiec. Niestety nie znaleźliśmy nic co przykułoby naszą uwagę. Po pewnym czasie elf oznajmił, że ostatni grobowiec jego zdaniem też nie zawiera pułapek. Był to grób przodka o tym samym imieniu, czyli Lothara von Trakk, tym razem jednak dziadka. I tak jak w poprzednich grobach ujrzeliśmy pochowanego rycerza. Mimo tego, że zbroja była mocno zardzewiała, widać było, że to zbroja jakby z innej epoki. Dziś nikt już nie kuje tego typu pancerzy. Ku naszemu rozczarowaniu i ten grób nie przyniósł oczekiwanych przez nas podpowiedzi. Brak tabliczki oraz naturalny kolor kości dziadka był sporym rozczarowaniem.

Po chwili wymownego milczenia Igo stwierdził, że stan w jakim znajduje się szkielet Vando von Trakka kojarzy mu się tylko z jakąś klątwą. Nie do końca umiał to uzasadnić, ale podczas studiowania magii zapewne przeczytał to i owo o różnych klątwach i urokach. Zaproponowałem, aby zamknąć grobowce i zwróciłem uwagę na jedno słowo z inskrypcji. „’Skazany’ być może rycerz nie zginął wcale chwalebnie w bitwie. I faktycznie za jakieś czyny został skazany na klątwę, która sprawiła, że jego zwłoki wyglądają tak nietypowo” - pomyślałem.

Igo zamyślił się szukając czegoś w zakamarkach swej pamięci.
- Nie pamiętam dokładnie o co chodzi, ale teraz coś mi świta, gdzieś czytałem o tym, że Vando zginął w jakiś mało chwalebny sposób. Nawet ojciec opowiadał mi o tym rodzie. Coś tajemniczego spotkało go na jednej z wypraw. Teraz jak pomyślę, jestem pewien, że on nie zmarł w na polu bitwy! Przyjechał tu schorowany i umarł w Mar-Margot. Myślę, że musimy odwiedzić siedzibę jego rodu i tam poszukać dalszych poszlak.
Wszyscy zgodziliśmy się, że to dobry pomysł, jednak Kejn miał pewne obawy.
- Jak wytłumaczymy zainteresowanie tym rodem i jaki będzie miał ktoś interes w tym, aby cokolwiek nam powiedzieć?
- Nad tym zastanowimy się już w karczmie – odparłem - Czas posprzątać po sobie i się wynosić.
Igo zaproponował, aby zabrać tabliczkę, lecz wizja klątwy lub choroby stanowczo odrzuciła nas od tego pomysłu. Zdecydowaliśmy zatem, że musi wystarczyć nam jej szkic. Opuściliśmy grobowiec i udaliśmy się na spoczynek. W drodze powrotnej Igo poinformował nas, że około 3 km na wschód od miasta mieści się mały zameczek, który kiedyś należał do rodu von Trakk i dobrze by było tam zacząć poszukiwania. Aktualnie był siedzibą innego rodu i trzeba będzie wymyślić jak skłonić aktualnych właścicieli do podzielenia się z nami wiedzą o poprzednich właścicielach.

Dalinar przedstawił nam z grubsza plan jaki obmyślił. Mieliśmy się udać do posiadłości, a Igo miał się przedstawić jako badacz lokalnej historii, który utknął w martwym punkcie przy rodzie von Trakk i chciałby rzucić nowe światło na swoje badania. W norze, bo od pewnego czasu tak zacząłem nazywać miejsce, które aktualnie służyło nam za dom, pozwoliliśmy sobie na sen do południa. Kiedy zeszliśmy na posiłek karczmarz wypalił:
- Gdzie się podziewaliście. Torsten was szukał. Macie stawić się u niego wieczorem w Bakaraku.
Odpowiedzieliśmy, że się zjawimy.

Osiodłaliśmy swoje konie i wyjechaliśmy w kierunku dawnej siedziby rodu von Trakk. Z radością opuszczaliśmy miasto, które z powodu coraz cieplejszych dni było po prostu nie do zniesienia. Smród rynsztoków, wszędobylskich żebraków i bezdomnych stawał się wręcz namacalny. Wyjechanie więc za bramy miasta potraktowaliśmy jak zbawienie. W drodze ustaliliśmy ostateczną wersję, aby nie było niedomówień. Igo jest badaczem, a my dbamy o jego bezpieczeństwo. Uznaliśmy, że bez potrzeby nie będziemy się odzywać i będziemy odgrywać swoje role. Po pewnym czasie naszym oczom w oddali na wzgórzu ukazała się wspaniała warownia. Efekt ten zmieniał się wraz z odległością, którą pokonywaliśmy. Warownia swoje czasy świetności miała dawno za sobą. Mury domagały się remontu, a jedna z wieżyczek była częściowo zawalona. Fosa był wyschnięta i zarośnięta plątaniną krzaków i chwastów. Nigdzie nie było widać rusztowania, ni robotników. Ród de Rische, który przejął twierdzę von Trakków, był zwyczajnie zbyt biedny, aby w wystarczającym stopniu dbać o tą wspaniałą zapewne kiedyś twierdzę. Kiedy przejechaliśmy przez bramę w środku nie było lepiej. Wszędobylskie kury, srające gdzie popadnie, głębokie błoto potęgowało tylko smutny widok.

Ze strażnicy wyszedł do nas żołdak i rzekł:
- Witajcie szlachetni panowie a wy do kogo?
- Do rodziny de Rische - odpowiedział Igo.
- Pan de Rische jest zajęty, kogo zapowiedzieć?
- Igo z Celebornu w sprawach naukowych, a moi kompani wspomagają mnie w podróży.
- Poczekajcie panie, jako że nic mi nie wiadomo o waszym przybyciu, poinformuję pana zamku.

Przyszło nam czekać dobre pół godziny, a kiedy zaczynaliśmy się już niecierpliwić, w naszym kierunku zaczął zmierzać młody mężczyzna, w eleganckim stroju, z mieczem u pasa. Strażnik wskazał w naszym kierunku. Z każdym krokiem jego eleganckie ciżmy traciły swój kolor i pokrywały się coraz większą warstwą błota.
- Witajcie panowie, jestem Hernest de Rische, właściciel tego zamku.
- Witaj panie, jestem Igo z Celebornu, a to Kejn, Dalinar oraz Tsume.
Szlachcic skinął głową.
- W czym mogę panom pomóc?
- Prowadzę pracę naukową na temat miejscowych rodów w ramach pracy w Górskim Gryfie – odparł Igo - Chciałbym dowiedzieć się czegoś o rodzie, który tu kiedyś mieszkał, czy możemy chwilę porozmawiać?
- Ależ oczywiście. Nie wiedziałem, że jesteście panie magiem.
Obrócił się w kierunku zamku, machnął na nas ręką – Zapraszam panowie do środka, nie będziemy stać w błocie.
Szliśmy, a Igo mówił:
- Sprowadziły mnie panie tu dwie sprawy. Jedna to badanie rodu, który kiedyś zamieszkiwał ten zamek oraz oczywiście historia twojego znamienitego rodu, który przecież zamieszkuje te ziemie od wielu lat.
Miło było słuchać jak Igo łechcze ego podupadającego szlachcica. Na wzmiankę o swoim rodzie wyprostował się i uśmiechnął.
- Oczywiście zapraszam, zapraszam.
Weszliśmy do obszernej sali, która tak jak wszystko w tym zamku dawała świadectwo, że gospodarzowi się nie przelewa. Nasz ojciec nigdy nie dopuścił by do takiego nieładu, nie mówiąc już o swobodnie chodzącym po sali drobiu.
- Siadajcie panie tu, a wasza służba – wskazał na nas - niech siądzie z boku. Wina! - krzyknął do służącego.
Igo został uraczony znakomitym winem pontarskim, a nam po pewnym czasie doniesiono piwo w drewnianych kubkach. Gospodarz zaczął opowiadać o planach dotyczących jego córki, którą za rok chciał wysłać właśnie do Górskiego Gryfa. Dopytywał czy Igo mógłby wystawić rekomendację dla niej. Igo zachęcał jak najbardziej do rozwijania talentu córki i zapewnił, że wspomni o niej Archibaldowi, kimkolwiek uw był. Gospodarz wydawał się być z tego faktu bardzo zadowolony, podchwycił szybko temat i zaproponował, że wezwie skrybę, aby Igo mógł podyktować rekomendację, a on odpowie na jego pytania. Historia jego rodu naprawdę mnie nie interesowała, nastawiłem uszu dopiero wtedy, gdy padło nazwisko de Vries – okazało się, że ojciec Hernesta de Rische był wasalem naszego ojca. Opowiedział smutną historię o tym jak pożar strawił nasz dom oraz o tragicznej śmierci całego rodu. Igo pociągnął temat i dowiedzieliśmy się, że włościami interesowała się potem rodzina de Morres. Dalszy słowotok opiewający jego rodzinę obchodził mnie jak zeszłoroczny śnieg. Nastawiłem ponownie uszu, kiedy na dobre zaczął opowiadać o von Trakkach. Według jego słów, ród ten popadł w niełaskę kościoła. Kiedy robiło się interesująco, a Igo zaczął się dopytywać, oznajmił, że nie wie o co poszło. Władyka nagle zwrócił się do jednego ze zbrojnych obecnych w sali.
- Czy służący, który służył von Trakkom nadal żyje?
- Tak panie. Olgo żyje. Wprawdzie jest przygłuchy, ale żyje. Sprząta właśnie stajnie – odpowiedział żołnierz.
- Wezwij zatem tego służącego.
Odczekaliśmy chwilę, po czym do sali wszedł skryba ze zwojem i podał go Igo.
- Zerknijcie panie czy forma rekomendacji jest poprawna .
Mag przejrzał dokument, wyciągnął pióro, nakreślił kilka zdań i złożył zamaszysty podpis. Lord de Rische wydawał się bardzo zadowolony.
Chwilę później do sali wszedł starszy mężczyzna, w butach pokrytych błotem. Jego nędzny ubiór oraz włosy przyozdabiało siano.
- No Olgo, opowiedz tu o swoim poprzednim panu – rzekł władyka.

Od służącego dowiedzieliśmy się, że von Trakkowie żyli z wojaczki. Valdo awansował nawet do pozycji generała i na dalekim wschodzie niósł „sztandar światła” Delidii. Z ostatniej wyprawy wrócił w chorobie, żaden medyk nie potrafił mu pomóc. Od tego czasu ród zaczął podupadać. Na wyprawę wyruszył z trzydziestoma najlepszymi rycerzami, a wróciła tylko garstka i wszyscy już nie żyją. Wspomniał, że jego pan popełnił jakiś grzech względem Delidii i kościół odwrócił się od rodziny von Trakk. Plotki były takie, że klątwa Delidii na niego spadła i choroba się rozwijała. Wszyscy zmarli w przeciągu roku, a tylko jego pan walczył z nią siedem długich lat. Skóra zaczęła się łuszczyć, a potem czernieć. Olgo mówił bardzo nieskładnie, miał problemy z pamięcią. Cały majątek poszedł na lekarzy i czarowników, lecz nic to nie dało. Po śmierci został pochowany przez kuzynów, którzy sprzedali tą warownie i rozjechali się po świecie. Pachołek nie miał nic więcej do dodania, więc został odesłany.
Igo dopytywał jeszcze o jakieś rodowe księgi, lecz dowiedzieliśmy się, że przed przejęciem zamku przez ród de Rische, wysłannicy kościoła ogołocili zamek ze wszystkich ksiąg i zapisków poprzedniego właściciela. Jeśli te zapiski się ostały, to mogły być w posiadaniu jednej ze świątyń Delidii w Mar-Margot. Z dużym prawdopodobieństwem będą one w tak zwanej Pierwszej Świątyni. Po nad wyraz kurtuazyjnym pożegnaniu udaliśmy się do nory.

W drodze powrotnej namawialiśmy Igo, aby iść za ciosem i udać się do wspomnianej świątyni. Miałem wrażenie, że maga wręcz przeraża wizja, aby udać się w to miejsce i próbować dalej grać rolę badacza. Argumentowaliśmy, że zwyczajnie jest to ciekawa historia i w czasie kiedy nie pracujemy dla Camaralczyków, mielibyśmy interesujące zajęcie. Jednak Igo pozostał na nasze argumenty głuchy i przyznał się otwarcie, że ma taką awersję do kapłanów Delidii, że najzwyczajniej w świecie tego nie zrobi.

Wieczorem udaliśmy się do Bakaraka. Karczma jak co wieczór była pełna. Rozejrzeliśmy się, lecz Torstena nigdzie nie było. Podeszliśmy do karczmarza, a ten tylko krótko oznajmił nam, że szef czeka na nas w dolnej części karczmy. Skierowaliśmy tam swoje kroki, jak zwykle zanim dopuszczono nas do środka, musieliśmy zostawić broń. W środku jak co wieczór przygrywał bard, a gości zabawiały skąpo ubrane kobiety. Dostrzegliśmy Torstena przy dużym stole. Kiedy tylko przekroczyliśmy drzwi spojrzał w naszym kierunku i dał znać ręką, abyśmy podeszli.

Torsten miał towarzystwo. Obok niego zasiedli pozostali porucznicy Camarala, lecz to nie oni wzbudzili nasze zainteresowanie. Pośrodku nich siedział ogromny, czarnoskóry mężczyzna. Był naprawdę wielki, miał dobrze ponad dwa metry wzrostu, a jako że nie miał na sobie koszuli, było widać ogromne mięśnie na rękach i potężnie umięśnioną klatkę piersiową, którą pokrywały przeróżne tatuaże. Jego twarz zdobiły niezliczone kolczyki oraz jakieś patyczki, bądź małe kostki powbijane do nosa i policzków. Kiedy mówił, dostrzegłem, że jego zęby są spiłowane i przypominają ostrza. Obok niego leżała ogromna maczuga i sporych rozmiarów tarcza. Myślę, że samym wyglądem odstraszył niejednego oponenta. Przynajmniej na mnie zrobił kolosalne wrażenie. Jakoś Twoje powiedzenie „Iż nie rozmiar, a technika czyni z Ciebie wojownika” traciło przy nim na wartości…
Obok niego siedział brodaty człowiek, w szacie z kapturem głęboko nasuniętym na głowę tak, że w spowitej półmrokiem sali nie widzieliśmy jego twarzy. Wielki mężczyzna, który jak się domyśliłem, musiał być Camaralem, zerknął na nas i rzekł donośnym, zapewne słyszanym w całej gospodzie głosem.
- Chodźcie, podejdźcie tutaj. W końcu mogę was poznać! Torsten opowiadał mi o was dużo dobrego, w końcu macie okazje poznać swojego szefa – po tych słowach roześmiał się tubalnie, odsłaniając cały wachlarz spiłowanych zębów.
- No chłopaki, powiedzcie mi kim wy tam jesteście, co? Czym zajmowaliście się wcześniej?
- Ostanie lata byliśmy najemnikami w Karhanie - zaczął Dalinar – Pracowaliśmy dla kompanii najemników mistrza Variusa i wykonaliśmy tam dla niego kilka ciekawych zadań. A ostatnio przebywamy w Mar-Margot i doszły nas słuchy o waszej kompanii i że to dobre miejsce, w którym ktoś taki jak my może się dorobić, co zresztą w ostatnim czasie przysłużyło się naszym mieszkom.
Kiedy Dalinar odpowiadał, od stołu wstała Marta, jeden z poruczników Camarala i zaczęła przechadzać się między nami. Jej uroda powalała, mimo że jej wzrok był zwiastunem szybkiej śmierci. Zatrzymała się przy Kejnie chwyciła go za brodę i powiedziała:
- O ładniutki, ładniutki. - Po czym bezceremonialnie chwyciła go za przyrodzenie.
Torsten rzucił do niej:
- Daj im spokój – Marta obrzuciła go morderczym spojrzeniem, jednak usiadła z powrotem na swoim miejscu przy stole. Widząc tę scenę Camaral tylko szeroko się uśmiechał.
- Ty zaś jesteś magiem – rzucił Camaral w stronę Igo - Zawsze dobrze mieć kogoś takiego jak ty w swoich szeregach. Długo macie zamiar zostać w mieście? Jak układa się współpraca?
- Myślę, że tak – odparł Dalinar – wprawdzie zadanie, które wykonywaliśmy, nie było tym czego się spodziewaliśmy. Myśleliśmy, że będzie więcej okazji, aby komuś przyłożyć, ale na pewno to też było ciekawe doświadczenie. A i zwyczaje panujące u was nam się podobają.
Camaral nieznacznie skinął głową w kierunku Torstena i ten od razu powiedział:
- Dzięki chłopaki. Za kilka dni się zobaczymy. Będziemy mieli dla was kolejne zadanie. Pogadamy o tym później, a tymczasem miłego wieczoru.

Kiedy wychodziliśmy z karczmy, Kejn oznajmił, że Camaral uznaje nas za niedojdy. Jego czułe, elfie zmysły wychwyciły jak określał nas mianem nieboraczków. Może każdego mierzy swoją miarą, zgadywał elf.
- Nie widział naszego przyrodzenia - odpaliłem i wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.
Dalinar przytomnie zauważył, że na szacunek i uwagę takiego człowieka musimy sobie zwyczajnie zapracować. I dodał żartobliwie, iż przyciśnięcie go może być nieco problematyczne, nawet gdybyśmy mieli przyciskać go wszyscy równocześnie. Mimo, że powiedział to pół żartem pół średnio, dopiero teraz do mnie dotarło, że koniec misji, której się podjęliśmy jest znacznie dalej niż pierwotnie zakładałem. Nie zniechęciło mnie to w najmniejszym stopniu wszak „Cierpliwość jest cnotą”. W drodze do nory zastanawialiśmy się czy zakapturzona postać obok Camarala to mag Nubrimus. Przyjęliśmy, że tak, jednak były to tylko nasze domysły. W pokoju ustaliliśmy z grubsza plan działania na następny dzień. Po naszych kolejnych namowach Igo zgodził się udać z nami do Pierwszej Świątyni Delidii, a Dalinar zadeklarował, że poszuka informacji w swoim kościele.

Następnego dnia, z samego rana, nasza trójka wyruszyła do dzielnicy świątynnej, a Dalinar w tylko sobie znanym kierunku. Dzielnica świątynna ogrodzona była murem, a na jej terenie panował zaskakująco duży ruch. Tłumy wiernych i co krok kapłani prawiący kazania. Widzieliśmy też całkiem sporą ilość zbrojnych. Muszę przyznać, że czułem się w tym miejscu nieswojo. Co chwilę mijali nas też kapłani niesieni w lektykach, nierzadko w eskorcie zbrojnych. Widać Igo też poczuł się niezbyt komfortowo, bo nagle powiedział:
- Myślę, że najpierw musimy udać się do pani Jahiry. Może ona podpowie nam jak zabrać się do tej sprawy. Na pewno jest lepiej zorientowana.
Przytaknąłem mu, a w tym czasie Kejn szepnął do nas konspiracyjnie:
- Widzicie tamtą lektykę?
Odwróciliśmy się za znikającą za zakrętem lektyką i orszakiem niewolników i straży.
- Nie zgadniecie kto był w środku. Carmilla!
- Dalinar się pewnie ucieszy - rzekł Igo.
- Ja też się cieszę – odparłem – skoro tu jest i żyje, nadal mamy szanse odpłacić jej pięknym za nadobne.

Razem z Kejnem zgodziliśmy się, że udanie się do Jahiry to dobry pomysł, a w drodze do niej postanowiliśmy odwiedzić kartografa i odebrać zamówioną mapę. Nie zawiedliśmy się, mapa Karabaku prezentowała się znakomicie.

Mapa Karabaku

Podziękowaliśmy kartografowi i udaliśmy się do sklepiku pani Jahiry.
Na miejscu inicjatywę przejął Igo:
- Droga pani, przychodzę z nietypową sprawą. Tym razem nie chodzi o zakupy. Szukam wiedzy na temat pewnej znamienitej rodziny z tych okolic. Wiem, że takie informacje mogę znaleźć w jednej ze świątyń, natomiast nie wiem czy kapłani zechcą dopuścić do nich kogoś spoza kręgów kościoła. Czy mogłabyś nam doradzić jak ugryźć ten temat?
Jahira zmyśliła się i odpowiedziała:
- Szczerze wątpię. Kapłani zazdrośnie strzegą wszelakich informacji związanych z historią, a co więcej, muszę to powiedzieć z ubolewaniem, często, jeśli dowiadują się, że ktoś jest w posiadaniu tego typu ksiąg, rekwirują je. Co więcej, jeśli nie będziecie mieć jakiegoś znaczącego protektora, kościół zwróci na was swe oczy. Ja, gdyby nie koneksje z Górskim Gryfem oraz z Towarzystwem Kupieckim Karabaku, nawet nie mogłabym marzyć o otwarciu tego sklepu. Więc jeśli za waszymi potrzebami nie stoi ktoś znamienity, kto posiada dobre relacje z kościołem – westchnęła – moja rada odpuścić temat.
- To może z innej strony – zagaił Igo – może wiesz pani coś, o nazwijmy to, drugim obiegu takich ksiąg?
- Niestety nie znam nikogo kto zajmowałby się czymś takim. To zwyczajnie niebezpieczne.
- Chodzi mi dokładnie o ród von Trakk – powiedział mag, a po tych słowach Jahira prawie niezauważalnie drgnęła i jej ton z przyjacielskiej pogawędki zmienił się jakby na bardziej szorstki.
- Niestety nic nie wiem o tym rodzie, a teraz wybaczcie muszę zadbać o klientów.
Pospiesznie odeszła do dwójki ludzi przyglądającym się czemuś na półkach. Wyszliśmy ze sklepu i zgodnie przyznaliśmy, że na pewno coś wie, lecz prawdopodobnie rozsądek nakazał jej milczeć w tej kwestii, zwyczajnie się bała. Jej zachowanie utwierdziło nas tylko w tym, że za tabliczką musi się kryć jakaś większa tajemnica.

Wróciliśmy do nory, gdzie zrelacjonowaliśmy wszystko Dalinarowi, on natomiast oznajmił, że na tę chwilę nie dowiedział się niczego, lecz ma wrócić po nowe informacje po trzech dniach. Przy tej dyskusji pierwszy raz widziałem tak wzburzonego Dalinara, ponieważ Igo rzucił jakimś ironicznym tekstem o wartości zapisków kościoła Dalinara i ten zwyczajnie odpowiedział mu, żeby ważył słowa, bo tego typu problemy, członkowie jego wyznania rozwiązują w pojedynku. Było widać, że przywiązanie Kapłana do swojej wiary staje się celem jego życia. Rozumiałem go doskonale, mimo to wraz z Kejnem staraliśmy się ostudzić jego gorącą głowę.
- Igo wyciągnij kij z dupy, a ty bracie ignoruj jego zaczepki, bo na głupotę nie ma lekarstwa – powiedziałem.
- Zrozum Igo, że ten Kościół jest dla Dalinara czymś ważnym – ciągnął Kejn – i zwyczajnie pomimo swej awersji do wiary uszanuj jego przekonania.
Igo bronił się, że wcale się nie naśmiewał, po prostu tak wyszło. Sytuacja powoli się uspokajała.
Sam po sobie widziałem, że wraz z upływem czasu nasze dotychczasowe priorytety ustępują nowym. Dalinar za priorytet miał służbę Vergenowi, ja Śpiącej Bogini. Być może właśnie zaczynaliśmy rozumieć po co żyjemy. Myślę, że obaj moglibyśmy wpisać się w przysłowie że:

„Dwa najważniejsze dni w życiu człowieka: pierwszy to dzień, w którym się urodził, a drugi to ten, w którym zrozumiał po co.”

Po tej kłótni Kejn proponował, aby jeszcze raz dokładnie zbadać grobowiec, włącznie z wyciągnięciem ciała i zbadaniem czy nie było pochowane tam coś więcej niż tylko tabliczka. Jednak nie uznaliśmy tego za dobry pomysł i postanowiliśmy następne dni wypocząć w oczekiwaniu na informacje dla Dalinara oraz nową misję od Torstena.

Trzy dni później Kapłan udał się do świątyni, lecz na ten moment wrócił z niczym. Kapłani jego zgromadzenia poinformowali go, że mają swojego człowieka w szeregach świątyni Delidii, który za opłatą mógłby poszukać pewnych wiadomości. Dalinar zgodził się na taki układ i znów przyszło nam czekać.

Po kolejnych leniwych dniach oczekiwania Dalinar wrócił z wieściami. Sprawa jest dosyć niebezpieczna. Lata temu rodzina von Trakk została skazana przez Kościół na wymazanie, a wiadomości o Vando von Trakku są pilne strzeżone w specjalnym archiwum. Człowiek ten 20 lat temu, jeszcze za swojego życia, piastował bardzo wysokie stanowisko w armii Ambardu. Był generałem, więc musiała to być wybitna osoba. Informator nie znał dokładnych powodów dlaczego popadł w niełaskę kościoła, prawdopodobnie nie powiodła się jedna z jego kampanii. Wrócił z niej ze zdziesiątkowaną armią i zapadł na dziwną chorobę, zwaną czerniakiem. Czerniak to specyficzna choroba zwana czasem Czerniakiem Króla Kości. Mówi się, że daleko na wschodzie, tam gdzie władają pomioty Plagi, można taką chorobę załapać. Powoduje ona powolną degradację organizmu, a szczególnie kości i zarażeni nią ludzie zazwyczaj umierają w kilka miesięcy. Śmierć jest powolna i bardzo bolesna. Dalinar powiedział nam też, że kościół Vergena może przekupić kolejną osobę, aby dostała się do wewnętrznego archiwum. Koszt był ogromny, bo aż 10 złotych ambardów. Kapłan dodał też, że skoro te wiadomości są tak pilnie strzeżone, to kościół Delidii ma w tym duży interes, aby to ukrywać. Pozyskiwanie tego typu informacji grozi śmiercią informatora, dlatego też cena jest tak wysoka.

Po tych wieściach byliśmy mocno rozgoryczeni, bo ani o krok nie przybliżyło nas to do rozwikłania tajemnicy tabliczki z grobowca.
- Uważam tak – powiedziałem – zrobiliśmy tyle na ile na ten moment mogliśmy zrobić, nie mamy też tyle pieniędzy, aby wydawać na kolejne informacje. Zaciekawiło nas to i doskonale wypełniło nam wolny czas, ale teraz trzeba odpuścić. Zaraz Torsten da nam nowe zadani, więc i i tak będziemy zajęci. Nie mówię, że sprawę mamy porzucić, wręcz przeciwnie, bo skoro kościołowi tak bardzo zależy na ukryciu tego faktu, być może są to dla kościoła tematy niewygodne i szkodliwe, a my przecież chcemy szkodzić kościołowi.
Zarówno Kejn, jak i Dalinar przyjęli moją propozycję i uznali to za dobry pomysł. Natomiast Igo znów naskoczył na Dalinara, że nie będzie ufał jakimś tajniakom i że dowiemy się pewnie i tak dwóch rzeczy, czyli gówna i nic. Widać kij, który miał wrażony w dupę, dodatkowo miał drzazgi. Nie chcąc się już kłócić, odłożyliśmy sprawę rodu von Trakk na przyszłość.



Kroniki X: Zawód Łowca Nagród – Dorwać Łaskotka (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Maj, rok 222 po Zaćmieniu. Miasto-Państwo Mar-Margot i wieś Roskanna.

Minęły jeszcze dwa dni i kiedy to jedliśmy w norze śniadanie, do naszego stolika podszedł Torsten.
- Cześć chłopaki, jak zdrowie? - zapytał.
- A dobrze, tylko już nam się powoli nudzi – odpowiedział Dalinar.
- Torstenie. Mamy pytanie – kontynuował - Skąd pochodzi Camaral? Bo nie ukrywamy, że jesteśmy pod jego wrażeniem.
- Domyślam się – uśmiechnął się Torsten - Szef pochodzi z dalekiego południa, był tam podobno wodzem jakiegoś plemienia, stąd te wszystkie tatuaże i emblematy. To tradycja, którą do teraz pielęgnuje. Ale zostawmy ten temat. Szef jest z was zadowolony i przekonał się, że możemy dać wam kolejne zlecenie. Na południu stąd są dwie osady, Gadarta i Roskanna. Grasuje tam pewien przestępca, jest to herszt bandy zwanej Żmijową Watahą, nazywa się Łaskotek. Macie mi przynieść jego głowę. Pamiętacie mam nadzieję nasze zasady, że za żywego nie płacimy ekstra. Mam tu też coś co może się wam przydać.
Torsten wyciągnął w naszym kierunku kawałek papieru.
- To jest jego rysopis. Dostaliśmy go od Grododzierżcy. Zapoznajcie się z tym.

List gończy za Łaskotkiem

- Bandyta ten staje się powoli solą w oku barona Friedricha von Baumanna. Działa na jego terenach. Gadarta to mała osada, znana głównie z wyrębu drewna. Znajduje się około 12 dni drogi od Mar-Margot. A jeśli chodzi o tę drugą osadę, no to tutaj sprawa jest troszeczkę inna. Roskanna to bardzo duża wieś, można by nawet rzec, że małe miasteczko. Żyje z rolnictwa i znajduje się na granicy ziem barona. Łaskotek nawywijał w tych okolicach dużo, aż pewnego dnia przesadził i w okolicach Gadarty zabił kapłana. To przesądziło o jego losie. Ocenia się, że banda może liczyć pięciu, może dziesięciu ludzi. Musicie być też czujni, bo lokalna ludność może go wspierać. Aczkolwiek te tereny są mocno patrolowane przez siły barona i to może być tylko plotka, nikt nie chce narażać się baronowi.
- Skąd przydomek Łaskotek? I jaka jest nagroda? - dopytywał Dalinar.
- Cóż, podobno lubi „połaskotać” tych, których weźmie w niewolę, zanim skonają, a nagroda to 50 złotych ambardów. Gdybyście mieli jakąś mapę, zaznaczę wam te miejscowości.
Igo wyciągnął nasz nowy nabytek, a Torsten popatrzał na mapę z uznaniem, wyciągnął pióro i zaznaczył mniej więcej lokalizacje dwóch wiosek barona.
- To jak, bierzecie to zadanie?
- Oczywiście – odparliśmy wszyscy prawie jednocześnie.
- Tu macie dodatkowo 2 złote ambardy na wydatki związane z podróżą. A i jeszcze jedno. Zostawcie sobie ten rysopis i jeśli będzie trzeba użyjcie go jako dowodu, że pracujecie na zlecenie Mar-Margot. No to powodzenia i kupcie na targowisku trochę soli – zaśmiał się – może się wam przydać. Bywajcie i owocnego polowania.

Po wyjściu Torstena, znudzeni ostatnimi dniami, od razu wzięliśmy się za przygotowania do wyprawy. Zakupiliśmy prowiant dla siebie i koni, uzupełniliśmy zapas pochodni i oliwę do latarni, a Dalinar zakupił solidny płócienny worek pełen soli, wystarczająco duży, by zmieściła się w nim głowa człowieka. Igo stwierdził, że warto w drodze jeść czasem trochę lepiej, żeby być w formie. Zakupił książkę kucharską, kociołek i troszkę przypraw.
W mieście z dnia nadzień pojawiało się więcej wojska, czuć było atmosferę nadchodzących corocznych kampanii ku chwale Delidii. Czuć też było coraz większy smród tego brudnego miasta. Z ulgą przyjmowałem fakt, iż lada chwila opuścimy to cuchnące bagno.

I tak następnego dnia ruszyliśmy w drogę. Szlak, ze względu na porę roku, był już mocno uczęszczany, mijaliśmy wozy kupieckie, a nawet małe karawany, co jakiś czas pojawiali się także konni patrolujący szlak. W kierunku Mar-Margot zmierzały też grupy najemników, wojów, rycerstwa, a nawet podchmieloną grupę krasnoludów, którą najpierw było słychać, a później widać. Krasnoludy cały czas śpiewały, a najczęściej powtarzanym słowem w tej przyśpiewce było złoto, złoto, złoto. Było czuć, że zbliża się nieustannie czas kolejnych podbojów.
Na prośbę Igo, przed rozbiciem wieczornych obozowisk, próbowaliśmy z Kejnem coś upolować, ale bez większego powodzenia. Dopiero trzeciego dnia, kiedy nasz nocleg przypadł na małą wieś, Igo zakupił kilka ryb i przyrządził dla nas pierwszą potrawę. Mimo że mag dopiero stawiał swoje pierwsze kroki i daleko rybom było do karczemnego jedzenia, była to miła odmiana od monotonnego prowiantu.
Podróż przebiegała spokojnie, a wraz z oddalaniem się od Mar-Margot, coraz rzadziej mijaliśmy nawet małe wioski czy gospodarstwa. Po dziesięciu dniach dojechaliśmy do rozwidlenia, na którym widniały dwa stare drogowskazy. Jeden wskazywał na Gadartę, drugi na Roskannę. To był ostatni moment, aby zdecydować, gdzie udamy się w pierwszej kolejności. Przy rozstaju zbudowana była wiata i wyznaczony kamieniami krąg na ognisko. Przy szlaku czasem pojawiały się takie miejsca. Jako że dzień dobiegał końca, postanowiliśmy spędzić tę noc tutaj. W końcu z Kejnem udało nam się upolować bażanta. Zadowolony Igo z ochotą zabrał się do przyrządzania ptactwa.
Kiedy mag skubał ptaka, ustaliliśmy, że aby uniknąć ewentualnych pytań po co wybieramy się do jakichś małych wiosek, jesteśmy najemnikami podążającymi za zarobkiem do miasta Galam-dur, leżącego w Pasie Pogranicza. Tam zawsze był popyt na miecze do wynajęcia. Tuż przed zmrokiem podjechały do nas trzy wozy i jeden z kupców zapytał, czy nie będzie przeszkadzać nam ich obecność. Oczywiście nie mieliśmy nic przeciwko, po pierwsze to raczej normalne w takich miejscach, a po drugie wiedzieliśmy, że zbliżamy się do terenów, na których operuje Łaskotek i w grupie było bezpieczniej. Parobkowie sprawnie wyprzęgli konie oraz zajęli się zbieraniem opału.
Po pewnym czasie do naszego ogniska przysiadł się jeden z kupców i zagaił.
- A skąd panowie jedziecie, z południa, czy północy?
Odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą, że z północy.
Kupiec ten zmierzał z towarami z Roskanny i ostrzegł nas przed grasującym na tym terenie Łaskotkiem. Jego obecnością tłumaczył też ilość parobków oraz najętą ochronę. Według jego słów Łaskotek dowodził dużą bandą, 20 a może nawet 30 złoczyńców. Kupiec zaczął się rozwodzić na tym, że teraz jest lepiej, bo w ostatnim czasie kościół podarował baronowi ziemię Ramun i Roskanna nie leżała już zapomniana na granicy jego włości.

Dopiero po chwili do mnie dotarło, że przecież wuj Anton, znalazł tablice z tekstami o Śpiącej Bogini właśnie na ziemiach Ramun. Czy to przypadek, że znalazłem się w tym miejscu, czy sama Bogini skierowała moje kroki w te okolicę? Zastanawiałem się nad tym przez chwilę, ale nic nie przychodziło mi do głowy.
Dowiedzieliśmy się też, ze kilka godzin stąd jest przeprawa promowa na rzece Gadarce i pewnikiem zarządzający promem Zygfryd, będzie wiedział więcej na temat Łaskotka. Podzielił się też z nami informacją, że Łaskotek w okolicy Gadarty zabił inkwizytora, czym rozgniewał pana barona. „Być może to była kropla, która przelała kielich i wyznaczono za niego nagrodę w Mar-Margot” - pomyślałem. Zagadywaliśmy też czy przypadkiem nie ma nagrody za Łaskotka. Kupiec odpowiedział, że słyszał plotki, iż tak, ale najlepiej zapytać bezpośrednio lorda Heinricha von Baumanna, kuzyna barona Friedricha, który ma posiadłość niedaleko Roskanny. Kupiec powiedział nam też, iż sołtys Roskanny to jego kuzyn i polecił nam, jeśli się tam zjawimy, zawitać do Oberży Pańskiej, ufundowanej przez samego barona. Ponoć serwowali tam znakomite dania. Podziękowaliśmy za rady i kupiec wrócił do swoich ludzi. Zjedliśmy bażanta. Jedno jest pewne, Igo soli nie żałował.

Po kolacji zaczęliśmy dyskutować jakie podjąć następne kroki. Rozważaliśmy wszystkie za i przeciw, aby udać się do Lorda i zapytać, czy jest tu na miejscu też nagroda za Łaskotka i czy możemy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. I jak to zrobić, aby Lord nie uznał, że chcemy go oszukać, wszak i tak mieliśmy dostać nagrodę od Grododzierżcy. Postanowiliśmy, że rano udamy się do Roskanny. Po około 4 godzinach las z lewej strony ustąpił miejsca łąkom, a jeszcze później łąki zaczęły zastępować pola uprawne i rzadko rozsiane gospodarstwa. Wraz ze zbliżaniem się do celu naszej podróży, liczba gospodarstw zwiększała się i gdzie okiem nie sięgnąć widać było pola oraz pasące się krowy. Po pewnym czasie dojechaliśmy do naprawdę dużej miejscowości. Torsten nie przesadzał, iż Roskannie niewiele brakuje do małego miasteczka. Zabudowa znacznie różniła się od Białej Osady, gdzie się wychowaliśmy. Tu domy były blisko siebie zgromadzone wzdłuż głównej drogi oraz odchodzących od niej odnóg. Prawdopodobnie większość chłopów mieszkała tutaj, a na pola dojeżdżali. Być może właśnie to skupisko domów przywodziło na myśl małe miasto, a nie typową wieś.
Roskanna leży na Głównym Szlaku Północnym, który prowadzi z Ambardu aż do Galam-dur, potężnej twierdzy w Pasie Pogranicza i jest ważnym punktem przerzutowym między południem, a Mar-Margot. Jak już wcześniej wspomniałem, Roskanna to najdalej wysunięta na wschód osada rodowych ziem von Baumannów i graniczy z krainą Ramun – obecnie w pełni kontrolowaną przez barona, który otrzymał ją jako lenno od Kościoła. Tak samo jak Białą Osadę.

Roskanna

W wiosce było widać wielu prawdopodobnie kupców ładujących towary na swoje wozy, w oddali widoczny był mały zameczek, prawdopodobnie posiadłość kuzyna barona von Baumanna. Na wschód jak okiem sięgnąć rozciągały się pola. Zapytaliśmy wieśniaka o Oberżę Pańską i z dumą powiedział, że to w centrum i wskazał nam drogę. Oberża faktycznie robiła wrażenie, była naprawdę duża i solidnie wykonana, niejedno miasteczko mogło zazdrościć takiego budynku. Przed gospodą było pusto, a w środku zastaliśmy dosłownie dwóch ludzi, prawdopodobnie kupców. Widocznie albo było to miejsce przeznaczone właśnie dla kupców i ceny odstraszały wieśniaków lub zwyczajnie większość mieszkańców pracowała właśnie w polu. Karczmarz podniósł wzrok i zakrzyknął:
- Witajcie, witajcie! Zapraszam, jestem Ron, karczmarz w tym przybytku.
- Witaj karczmarzu, podaj jadła i napitku.
- Ależ oczywiście, mam wyborne lokalne piwo.
- A pokój znajdzie się ? - zapytał Kejn.
- A no znajdzie, ale musiałbym wstawić przystawkę.
- Przystawkę? W takie dużej karczmie nie ma wolnych pokoi?
- Mamy dużo kupców, taki okres, ale jakoś was upchnę. A na ile dni pokój?
- Narazie do jutra, a potem się pomyśli.
- A wy nietutejsi, na kupców nie wyglądacie. Jedziecie z południa, czy z północy?
- Z północy.
- Przepraszam za moją ciekawość, ale w jakim celu odwiedzacie naszą miejscowość?
- Ależ nie ma problemu – odpowiedział Dalinar – zawsze warto porozmawiać. Zmierzamy na południe, może dołączymy do armii Delidii i szczęście się do nas uśmiechnie i uda nam się nieco wzbogacić.
- Mhm... jak tak pana zobaczyłem - karczmarz wskazał palcem na Igo - to pomyślałem, że do Pana Hugo w odwiedziny się wybieracie.
- Nie, nie planowałem odwiedzać pana Hugo. A kto to jest? - zagaił Igo
- A taki trochę dziwny człowiek. Mieszka poza granicami Roskanny i bada różne rzeczy – zamyślił się chwilę – uczony, można by rzec. Pomaga nam czasem w różnych sprawach. Pogodę dobrze nam przepowiada, co pomaga w uprawie roli. Na zachodzie, w zasadzie już w lesie, ma swoją rezydencję i od kilku lat tam mieszka.
- A co tu słychać? Może można tu jakoś zarobić, jakieś problemy lokalne rozwiązać? - dopytywał Dalinar.
- Ja to w sumie nie wiem, lepiej pytać sołtysa Wilhelma lub nawet udać się do Ain-Anlou, rezydencji Lorda Heinricha… Wy panie to pewno jakiś rycerz, od razu poznałem po tej maczudze – gospodarz wskazał na Dalinara.
Wybuchnęliśmy niekontrolowanym śmiechem.
- Taki z niego rycerz jak z jego włóczni maczuga – odparł Kejn.
- Dobry żart, ambarda wart... – skwitowałem ja.
- A cóż to za śmiechy - usłyszeliśmy za sobą.

Obróciliśmy się i zobaczyliśmy mężczyznę w błękitnej tunice, na której wyszyte były symbol kobiety i wagi - od razu rozpoznaliśmy znak Delidii. Szata była doskonałej jakości, człowiek ten miał około 50 lat, a wyróżniały go rozpuszczone, sięgające prawie pasa włosy.
- Wybacz mości kapłanie, że zakłóciliśmy twój spokój. Nie wiedzieliśmy, że tak zacna osoba jest wśród nas – powiedziałem.
- Właśnie wszedłem – powiedział łagodnym głosem – dopiero co wszedłem.
Kapłan położył rękę na moim ramieniu i rzekł:
- Delidia ma mnie w swojej opiece i myślę, że ciebie też. Uczcijmy to minutą ciszy – kapłan pochylił głowę i pogrążył się w cichej modlitwie. Po ukończeniu modlitwy zapytał.
- Co was sprowadza do naszej wioski?
- Szukamy zajęcia – odparł Kejn.
- To dobrze, to dobrze, tak trzeba, trzeba pracować. Przybywacie z Mar-Margot?
- Zmierzamy na południe, aby nająć się jako najemnicy i wspomóc wojska Delidii w toczących się tam walkach – gładko skłamał Dalinar.
- Udajcie się do sołtysa – rzekł Kapłan – będzie miał dla was zajęcie. Krążą tu banici, których trzeba zlikwidować ku chwale Delidii. Sołtys wszystko wam opowie, gdyż mnie niewiele zajmują takie sprawy.
Kapłan błyskawicznie opróżnił kielich z winem i zwrócił się do karczmarza.
- Ronie, idę na obchód wioski.
- Dobrze mistrzu Irjonie – skłonił się wyraźnie poddenerwowany.
- Ku chwale Delidii – rzucił kapłan i wyszedł.
Zaproponowałem karczmarzowi wino, a on z ochotą przystał na tę propozycje. Opowiedział nam co nieco o osadzie. Kapłan Irjon to duchowy opiekun wsi, jedyny kapłan w mieszczącej się tu świątyni, którą miejscowi wybudowali własnymi siłami. Prócz tego we wsi były jeszcze dwie karczmy, wspomniana już rezydencja maga Hugo Ontario oraz budynek straży Lorda, w której na stałe stacjonowało sześciu żołnierzy. Prócz tego wspomniany wcześnie folwark Aia-Anlou, w którym mieszkał Lord wraz z rodziną i gdzie część mieszkańców odpracowywała pańszczyznę. Reszta budynków to domy i spichlerze. Karczmarz potwierdził też, że trzy miesiące wcześniej banici napadli wysłannika Grododzierżcy, który był z wizytą u Lord Heinricha i zginęło trzech ludzi. Ponoć też banici podpalali uprawy, lecz na mieszkańców wioski nigdy nie napadli. O więcej informacji kazał wypytywać sołtysa.

Wnieśliśmy nasze rzeczy do pokoju i zaproponowałem, aby udać się do Hugo, gdyż intrygowały mnie słowa, że jest badaczem, a sąsiedztwo ziem Ramun dawało mi nadzieję na pozyskanie jakichś ciekawych informacji. Ku mojemu zdziwieniu Igo w ogóle nie przejawiał chęci spotkania maga. Tutejsze wino chyba było mocniejsze niż myśleliśmy i Igo w wyraźnie dobrym nastroju sugerował z głupawym uśmieszkiem, aby nie oddalać się zbytnio od karczmy i dzbana. Powiedziałem, że w takim razie wybiorę się tam sam. Kejn chciał iść ze mną, lecz poprosiłem, aby odpuścił i oznajmiłem, że chcę udać się tam sam.
- Ale dlaczego sam?
- Nie wiem, mam takie przeczucie – odparłem.
- Aa jak mucha do gówna – wypalił Kejn.
- Może i tak – odpowiedziałem – czy muchę pyta ktoś co ciągnie ją do gówna?
- Instynkt – powiedział Kejn.
- Dokładnie.

Dowiedziałem się od karczmarza jak dostać się do rezydencji maga, osiodłałem konia i udałem się we wskazanym kierunku. Nie było to daleko, po kilku minutach spokojnej jazy przez las, ukazał mi się mur rezydencji. Na końcu ścieżki w murze widniała brama ze zdobioną kołatką w kształcie psa. Zszedłem z konia i zakołatałem. Chwilę później odskoczyłem zaskoczony od bramy, bo głowa psa poruszyła się, a z jego ust wydobył się metaliczny głos.
- Kim jesteś? Po co przychodzisz?
Przedstawiłem się i powiedziałem, że przychodzę do pana Hugo.
- Pana nie ma w domu - ponownie odezwał się głos - przyjdź później.
No cóż, nic tu po mnie, pomyślałem, trzeba będzie wrócić później. Kiedy już miałem odchodzić pomyślałem, że jeśli ów mag ma cokolwiek wspólnego z zakonem, to zostawię mu znak, który na pewno rozpozna. Wyciągnąłem noż i tuż przed bramą zacząłem malować symbol. Kątem oka dostrzegłem coś na ziemi. Podszedłem zainteresowany i zgłupiałem. W ziemi widoczne było odbicie stopy, ale znacznie większej niż ludzka i znacznie wyraźniej odbitej. Grubo ponad metr dalej kolejny ślad. Coś co tędy przeszło musiało być wysokie, duże i ciężkie. Dodatkowo znalazłem ślady psów i człowieka. Obojętnie co poszło w las, nie miałem ochoty spotkać się z tym sam. Pośpiesznie zawróciłem więc do karczmy.

Kiedy wszedłem do karczmy, moi bracia siedzieli przy piwie i widocznie mieli już w czubie.
- Tsume - zawołali z uśmiechami na twarzy.
Dosiadłem się do nich i rzekłem:
- Faktycznie pan Hugo to ciekawa persona. Mieszka na odludziu w środku lasu, w nazwijmy to dworku ogrodzonym murem. Pierwszą rzeczą jaka rzuciła mi się w oczy jest to, że ktoś ma kołatkę do bramy, mimo że dom stoi 10 metrów od niej. Kto niby miałby ją usłyszeć. No ale skoro jest kołatka, to zakołatałem. I kołatka zaczęła do mnie mówić, zapytała o cel wizyty, po czym kiedy skończyłem mówić odparła „pana nie ma, przyjdź później”.
Moich braci wyraźnie to rozbawiło, bo wybuchli gromkim śmiechem.
- Na odchodnym, rzuciła mi się w oczy jedna ciekawa rzecz, dosłownie chwilę przed moim przyjściem, z tego domu wyszło coś do lasu.
- Ale czemu mówisz coś? - zapytał Kejn.
- No bo nie widziałem nigdy, żeby człowiek miał stopę dwa razy większą od mojej, a ja mam całkiem spore stopy. Dodatkowo żaden człowiek nie zostawia tak wyraźnych śladów, jakby ważył dwa razy tyle co Graham.
- Czyli to były ślady na ziemi – dopytywał Kejn.
- Ciężko to nawet nazwać śladami, to były solidne wgłębienia w ziemi, jakby przeszło tamtędy coś dużego i naprawdę bardzo ciężkiego. Prócz tego znalazłem kilka psich tropów oraz zwykłe ślady jednego człowieka. Dlatego też postanowiłem wrócić do was.
- Nooo i dobrze zrobiłeś – chwalił mnie Igo jeszcze bardziej zadowolony z życia, niż w momencie kiedy opuszczałem karczmę – mamy tu piwko, napij się!
- Pójdę tam wieczorem.
- Ale po co będziesz łaził gdzieś po ciemku? - zapytał Igo.
- No bo nie załatwiłem tego co miałem załatwić.
- Czyli czego? – dopytywał mag.
- No nie wiem – odparłem.
- No to jak nie wiesz czy załatwiłeś czy nie? – chichrał się Igo.
- Celna uwaga – dodał wyraźnie rozbawiony Dalinar – może miałeś pogadać z kołatką?
Zauważyłem, że chyba wszystkim piwo wchodziło lepiej niż powinno.
- Dobra mam takie pytanie, pijecie dalej i sramy na sołtysa, czy gadamy z nim?
- Nie no, czekamy na sołtysa – odpowiedział oburzony elf, ale głupkowato się przy tym uśmiechał.
- W tym tempie możemy nie dotrwać do powrotu sołtysa – odparł rozbawiony Dalinar.
- No to co walimy do ryja jak wieprze czy co? - dopytywałem.
- No to co, nie idziesz do maga?
- Nie no, chce wiedzieć czy walicie, czy nie, bo jak tak, to nie idę do maga tylko walę z wami. Wiadomo, że nie pójdę napruty w trzy dupy, bo kołatka mnie nie zrozumie. Po dwunastu dniach w podróży w sumie można by było się uchlać.
- Ja bym się nawalił jak świnia, a potem kogoś zlał - zadeklarował zbyt rozentuzjazmowanym głosem Kejn.
- A tak z innej beczki, co zrobiliście w wiadomej sprawie, podczas kiedy mnie nie było?
- Noooo – zaczął Igo – dużo dyskutowaliśmy. No i ustaliliśmy, że śpisz na dokładce i w sumie to tyle.
- Dostawka mi nie przeszkadza, bardziej mnie interesuje czy zmieści się tam jakaś dziewczyna i czy w ogóle jakieś są?!
- Jak narazie przychodzą same brudne chłopy – śmiał się Kejn
- Karczmarzu! - zawołałem,
- Tak?
- Tego wina dobrego dajcie dzban – rzekłem.
A że tak zapytam, są tu jeszcze jakieś inne rozrywki dla ciała i nie chodzi mi o karty i kości – porozumiewawczo powiedział Dalinar.
- Wiem o co wam chodzi, ale to musielibyście się udać do południowej karczmy.

Piliśmy dalej i kiedy po jakimś czasie podszedł do nas Ron, zapytaliśmy czy jest już może sołtys. Ron wskazał nam na jednego chłopa, który siedział niedaleko nas, lecz jego stan był już znacznie gorszy od naszego.
- Spóźniliśmy się – powiedziałem i wszyscy wybuchnęliśmy gromkim śmiechem.
- Spróbujemy jutro – odparł wesoło kapłan.
- Nie no, strategię mamy dobrą, trzeba przepijać fundusze póki są.
Dopiero chwilę później zauważyliśmy, że gwar w karczmie zmalał i stopniowo pustoszeje. Zawołaliśmy karczmarza.
- Gdzie wszystkich wywiało?
- No jak to gdzie? Na wieczorną modlitwę – odparł.
- Na wieczorną modlitwę w takim stanie? - zdziwił się Kejn.
- No cóż życie chłopa nie jest łatwe – odparł z powagą karczmarz.
Ponownie tego wieczoru wybuchnęliśmy śmiechem.
Minęła może godzina, kiedy drzwi karczmy otwarły się z hukiem i do karczmy zaczęli się schodzić wszyscy ci, którzy wyszli na modły. I jeśli wcześniej wydawało nam się, że wieśniacy dużo piją, to byliśmy w błędzie. Dopiero teraz pokazali swoje możliwości. My też popuściliśmy wodze fantazji i następnego ranka wstaliśmy na ostrym kacu.

Zjedliśmy dobre śniadanie, zapijane wyśmienitym piwem i zaproponowałem, abyśmy poszli razem do Hugo.
- Ale po co? – dopytywał się Igo.
- Choćby po to, żebyście zobaczyli kołatkę, jest naprawdę świetna.
- I rozumiem, że jak nam otworzy masz mu coś do powiedzenia, a nie będziemy tam stali jak idioci? - nie dawał za wygraną mag.
- Jeśli nie zrozumie mojego przekazu, to jest szansa, że będziemy tam stali i wyglądali jak idioci, więc jeśli nie odpowiada ci stanie i wyglądanie jak idiota, możesz nie iść.
Zdecydowaliśmy się udać wszyscy do Hugo. Chłopi zbierali się na pola. A my, uznawszy, że po wczorajszym wieczorze spacer dobrze nam zrobi, udaliśmy się do posiadłości maga piechotą. Kiedy podeszliśmy pod bramę, zauważyłem, że mój rysunek jest nienaruszony. Pokazałem im ślady w ziemi, tym razem prowadziły w stronę bramy. Wskazałem im ręką na kołatkę i powiedziałem.
- Teraz patrzcie na to.
Zakołatałem i po chwili pies się odezwał:
- Kim jesteś? Po co przychodzisz?
- Jestem Tsume z Ramun – i wypowiedziałem jedną z formuł zakonu, którą używamy, aby dać komuś znać kim jesteśmy - A strzała padła niedaleko od jabłoni.
- Nie rozumiem, nie znam takiego. Kim jesteś? Po co przychodzisz? – odpowiedziała metalicznym głosem kołatka.
- Może zapytaj o właściciela – zaproponował Kejn.
- Nie mam już takiej potrzeby.
- Możesz powiedzieć mi co chciałeś tym osiągnąć? – denerwował się Igo.
- No przecież mówiłem, że możemy wyglądać jak idioci i właśnie tak wyglądasz.
Rozszerzyłem ręce w teatralnym geście i krzyknąłem:
- Taaa dammm!
Bracia śmiali się z Igo i kiedy mieliśmy już odchodzić, usłyszeliśmy szczęk, a brama za nami się otwarła i zobaczyliśmy człowieka otoczonego psami. Były to potężnie zbudowane psy, sięgające mu niemal do pasa. Człowiek głaskał jednego po głowie. Był dobrze ubrany.
- Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem, czy przychodzicie na pewno do mnie? Nazywam Się Hugo Ontario.
- Witam nazywam się Tsume z Ramun, widocznie pomyliłem pana z kimś innym. Nie będziemy zatem pana niepokoić.
- Właśnie wybieram się na przechadzkę po lesie.
- Bardzo ładne psy – zagaił Kejn.
- Tak, to moi ulubieńcy.
Z oddali było słychać szczekanie. W posiadłości było ich więcej.
- O widzę, że pan jest jakimś hodowcą – ciągnął Kejn.
- Tak, zgadza się. Hoduję tę rasę. Są to Czarne Mastify.
- Te psy, to tak do polowania, czy bardziej do towarzystwa? - dopytywał elf.
- To bardzo dobrzy towarzysze, inteligentna rasa.
- A ile kosztuje taki pies? – zapytał Dalinar.
- Nie, nie. To tylko na moje potrzeby. Nie sprzedaję ich, bardziej zajmuję się pomaganiem tutejszej ludności. Potrafię przepowiadać pogodę, a w pracy na roli bywa to nieoceniona pomoc.
- Wnioskując po pana kołatce – powiedział Kejn – jest pan magiem.
- Tak, jestem czarownikiem. A wasza godność?
- Dalinar, Kejn i Igo z Celebornu – odrzekł elf.
- O, z Celebornu. To daleko.
- No cóż – kontynuował Dalinar – dużo podróżujemy i usłyszeliśmy o panu od karczmarza, a Tsume błędnie jak już mówił, skojarzył pana z inną osobą, przepraszamy za najście.
- Ależ nic się nie stało, naprawdę.
Chwilę po tych słowach zza bramy wyszedł kamienny posąg i stanął koło maga. Posąg miał około 2,5 metra i, mimo że był z kamienia, poruszał się bardzo sprawnie.
- A cóż to za ustrojstwo – jęknął Kejn.
- A, to Numer Trzy. Tak jak mówiłem, wybieram się na spacer, a Numer Trzy jest moim towarzyszem.
- Numer Trzy przywitaj się z gośćmi.
Cisza. Posąg stał niewzruszony.
- Przepraszam, tego go jeszcze nie nauczyłem – powiedział po chwili mag z uśmiechem na twarzy. Specyficzny żart.
- To mój wynalazek, golem.
- Igo, nie chciałbyś takich wynalazków? – zapytał Kejn.
Igo aż zaświeciły się oczy.
- Chciałbym, ale to może być niebezpieczne.
- Jak mniemam też jesteś panie czarownikiem? - zagadnął Hugo Ontario.
- Tak – odparł Igo.
- Górski Gryf?
- Tak, studiowałem w Górskim Gryfie.
- Miło poznać, może mogę was zaprosić wieczorem na herbatę lub coś mocniejszego?
- Czyli przez moją pomyłkę spotkało się dwóch magów? - zapytałem.
- Ano tak wyszło. To rzadkość w tych czasach – rzekł Hugo.
- Jeśli faktycznie pan nas zaprasza i nie będziemy się narzucać, to z chęcią przyjmiemy pana zaproszenie – odparł Igo, a oczy błyszczały mu nadal.
- No to cóż panowie, zapraszam was po zachodzie słońca, a ja teraz udam się na spacer.

Pożegnaliśmy się, a mag ruszył w kierunku lasu. Golem, z gracją nie pasującą w żaden sposób do kamiennego pomnika, ruszył za nim. Oszołomieni tym widokiem ruszyliśmy do gospody. W drodze Igo zastanawiał się jak z nim rozmawiać i czy próbować wypytać o interesujące nas rzeczy. Ja jak najbardziej byłem za, bo nic nie dzieje się bez przyczyny, mimo że chciałem go spotkać z innego powodu, to może to właśnie samo nasze spotkanie było tym przeczuciem. Kejn dopytywał co mnie w takim razie do tego miejsca tak wabiło. Wytłumaczyłem, że kiedy w karczmie mag został nazwany dziwakiem, a potem badaczem, zaintrygowało mnie to, że jest tu od kilku lat, że mieszka blisko ziem Ramun, a to przecież tam Anton znalazł tablice, które oddał mojemu klasztorowi. Miałem nadzieję, że ta osoba zwyczajnie jest sojusznikiem mojego klasztoru. Następnie rozmowa zeszła na temat samego maga i co myśli o nim Igo. Brat powiedział nam, że aby stworzyć takiego golema, potrzeba niemałego doświadczenia w arkanach magicznych, lat pracy i doskonalenia swoich umiejętności. Zaintrygowany tym co zobaczyłem, poprosiłem, aby Igo opowiedział mi trochę więcej o magii. Miałem wrażenie, że Igo niezbyt chętnie rozmawia na ten temat. Zaczął od słów, że mimo iż jesteśmy braćmi, magia to specyficzna dziedzina owiana swoimi tajemnicami. W zasadzie podczas rozmowy nie dowiedziałem niczego nowego, oprócz tego, że magia może pomóc w walce.

W Karczmie poprosiliśmy karczmarza Rona, że gdybyśmy przypadkiem nie zauważyli sołtysa wchodzącego do karczmy, żeby dał nam niezwłocznie znać, bo chcemy z nim zamienić kilka słów zanim znów się upije. I tak przeczekaliśmy do popołudnia. Mimo tłoku bez problemu wypatrzyliśmy sołtysa i zaprosiliśmy go do naszego stolika, racząc kuflem piwa.
- Sołtysie, mieliśmy przyjemność dwa dni temu poznać twojego kuzyna na szlaku i polecił nam, aby z wami porozmawiać.
- Aaaa kuzyn Zigo, słucham, słucham.
- Jesteśmy najemnikami i szukamy pracy.
- Nie, nie. My tu mamy milicję chłopską i sami radzimy sobie z problemami, musielibyście popytać w karczmie południowej, bo tam często są burdy.
- Sołtysie, Zigo powiedział nam o innym problemie, o niejakim Łaskotku.
- Ano tak, są z nim problemy, ale to musielibyście pana Heinricha pytać, co ja tam wiem... Nagrodę Lord wyznaczył, ale co i jak, to nie wiem… Znikąd się ten bandzior pojawił i zaczął grabić i pola palić. Pewnikiem po lasach Gadarty się kryje, bo u nas ostatnio spokój, a ponoć tam napada. Tam lepsze tereny dla zbója, lasy gęste i nieprzystępne. Słyszał żem, że ponoć czasem kogoś wypuszczą, co by rozpowiadał o nich jacy to straszni są. Ze dwa miesiące temu był tu taki kupiec, kuzyn tego co go napadli. Ponoć kupiec wraz ze zbrojnymi do Mar-Margot jechał i ich dorwali. Żołnierzy zabili, a kupca wzięli na spytki, mocno go poobijali i w lesie wypuścili. Kupiec ten jest z Javaru, to takie miejsce przy rzece Gadarce, gdzie spławia się drewno z Gadarty i wyżej położonych osad. Jakieś cztery dni drogi stąd.
Sołtys wyżłopał kolejny łyk piwa i dokończył opowieść.
- … Ale było też tak, że raz napadli naszego chłopa, Helmuta. Obili go i wypuścili, jak chcecie to go was do niego zaprowadzę. Ponoć Lord płaci w złocie za każda głowę tych rozbójników.
Zdecydowaliśmy odpuścić sobie, zakładając, że biedny chłop powie nam zapewne, że wyskoczyli, pobili i uciekli.
Dopytaliśmy czy o tej godzinie Lord nas przyjmie i uzyskawszy twierdzącą odpowiedź postanowiliśmy niezwłocznie wyruszyć. Folwark był sporego rozmiaru rezydencją, otoczoną murem. Brama była otwarta, a po obu stronach bramy stali strażnicy.
- Hola, hola, stać! A wy to kto?
- Witajcie panowie – odezwał się Dalinar – przybyliśmy do Lorda. Przysyła nas sołtys i chcemy porozmawiać o lokalnych problemach.
- Jakich problemach?
- Ponoć macie tu jakiegoś Łaskotka, którego nie potraficie okiełznać – wypalił Kejn.
- Tacy mądrzy jesteście? To zapraszamy.

Strażnik prowadził nas do środka. Naszym oczom ukazały się dobrze utrzymane budynki, stajnie, spichlerze oraz inne budynki gospodarcze, sam pałacyk dalej od zabudowań. Folwark robił wrażenie bardzo dużego i przede wszystkim zadbanego. Dało się też zauważyć ogrodników przycinających kwiaty i krzewy. Strażnicy prowadzili nas w kierunku zgrupowania żołnierzy, którzy stali wokół ogrodzonej niskim płotem areny. Na arenie walczyły trzy osoby wyposażone w tarcze i drewniane miecze ćwiczebne. Dwóch z walczących miało na sobie coś w rodzaju munduru, a trzeci walczący od pasa w górę był nagi. Rozebrany mężczyzna walczył równocześnie z dwoma przeciwnikami. Dosłownie chwilę później przeprowadził serie ataków i zgodnie z zasadami tego treningu pokonał dwóch żołnierzy. Kiedy pokonani zeszli, kiwnął ręką w kierunku kolejnych dwóch, którzy najwidoczniej czekali na swoją kolej. Po kilku minutach młody człowiek, jak domyśliliśmy się sam Lord, pokonał oponentów. Zauważył nas. Wtedy podszedł do niego służący z wiadrem, pan obmył sobie twarz, po czym podbiegł drugi sługa i przyniósł białą, elegancką koszulę. Kiedy już się ubrał, podszedł do nas i zapytał:
- A wyście co za jedni?
- Witaj Lordzie - odpowiedział Dalinar - Przybyliśmy tu, bo usłyszeliśmy w wiosce, że poszukujecie pomocy do złapania Łaskotka i chcielibyśmy dowiedzieć się więcej szczegółów.
- Macie w tym doświadczenie? - zapytał lord Heinrich von Baumann.
- Mamy - odparł Kejn - tak zarabiamy na życie.
- Uuu, więc jak pewnie już słyszeliście, w wiosce kręci się tu taki jeden banita. Jeszcze nie udało nam się go ująć, ale to kwestia czasu. Napada na podróżnych i kupców w okolicy Roskanny i Gadarty, choć ostatnio częściej w tej drugiej osadzie. Pewnie dlatego, że same tereny są bardziej nieprzystępne, a i nasze patrole zaglądają tam rzadko. Słynie z brutalności i zazwyczaj ci, których złapie giną, choć wypuścił kilku. Pewnie po to, by uzyskać rozgłos i siać niepokój. Gdyby udało się go ująć, chętnie zapłacę pięć złotych ambardów za jego głowę i po dwa za każdego jego sojusznika. Ciężko o jakiś punkt zaczepienia. Po drugiej stronie rzeki teren jest bardziej zalesiony i górzysty, być może tam skrywa się w jakichś jaskiniach. Dodatkowo trudno przypisywać mu wszystkie napady, jako że zbójców w tamtych regionach nie brakuje. Szczególnie jest paru butnych mieszkańców Ramun, a raczej było, bo zrobiliśmy z nimi porządek. Wygląda na to, że nie wszystkim podobało się, że mój wuj otrzymał te ziemie we władanie. Być może są jeszcze jacyś, którzy się ostali i będą próbować kolejnych buntów i grabieży.
- Czy to prawda, że dopuścili się ataków na kapłanów? - zapytał Dalinar.
- Tak, to prawda. Jest to ogromny wstyd dla tych ziem. Stało się to kilka miesięcy temu, ale więcej dowiecie się w Gadarcie. Z jakichś powodów Kościół wysłał w te rejony swojego inkwizytora, a Łaskotek napadł na niego i odesłał jego głowę do Mar-Margot. Jak się domyślacie podpisał tym na siebie ostateczny wyrok.
Podziękowaliśmy za udzielenie wszelkich informacji i wróciliśmy do karczmy.



Kroniki XI: Zawód Łowca Nagród – Na tropie Łaskotka (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Maj, rok 222 po Zaćmieniu. Południe od Mar-Margot, rejon Gadarty i Roskanny – włości barona Friedricha von Baumanna.

Jak widzisz mistrzu, kolejne zlecenie było jeszcze bardzie enigmatyczne od poprzedniego. Jak na razie mieliśmy do dyspozycji same plotki, poszlaki, ale zero konkretów. Nawet sam lord nie był pewien czy wszystkie ataki można przypisać Łaskotkowi, czy może ze względu na to, że wypuścił kilku ludzi, opowieści o nim zaczęły żyć własnym życiem. Ale wróćmy do opowieści.

Wieczorem ruszyliśmy do rezydencji Hugo. Ponownie zakołataliśmy w niesamowitą kołatkę i do naszych uszu dobiegł metaliczny głos:
- Kim jesteś? Po co przychodzisz?
- To my, przybyliśmy na umówione spotkanie.
- Zapraszam – po tych słowach kołatka znieruchomiała, a brama na podwórze otworzyła się sama.

Weszliśmy do środka. Od strony domostwa szedł już w naszym kierunku Hugo, a obok niego spacerowały dwa czarne mastify.
- Witajcie, zapraszam do środka, konie zostawcie tutaj – wskazał ręką.
W ogrodzie było kilka zabudowań. Stajnia, mała szopka oraz kojce dla psów, z których co jakiś czas dochodziło szczekanie.
- Chodźcie, nie bójcie się, psy są bardzo łagodne.

Zaprowadził nas do jadalni i gestem wskazał, abyśmy usiedli. Sala jadalna była ogromna, stół, przy którym nas usadowił, pomieściłby spokojnie 20 osób. W kominku palił się ogień. Stół zastawiony był misternie zdobionymi talerzami, obok nich leżały srebrne sztućce, ustawionych było też kilka wieloramiennych świeczników, na których płonęły świece. Jedną ze ścian zajmowała biblioteczka pełna ksiąg oraz pergaminów. W jednym z rogów pomieszczenia stała nieruchomo figura, do złudzenia przypominając golema, z którym mag wychodził na spacer.
- Panie Hugo, sam pan prowadzi taki wielki dom? - jeśli oczywiście można zapytać.
- Tak, tak. Ciężko w tych czasach o dobrą służbę, wolę się wszystkim zajmować sam. Prowadzę tu badania, a czasem wystarczy chwila nieuwagi i może dojść do tragedii. No ale częstujcie się, częstujcie.
Na stole leżały szynki, sery, kawałki pachnącego chleba. Wszystko wyglądało, a i smakowało wyśmienicie.
- No co za okazja. Przynajmniej będę mógł się dowiedzieć co w Górskim Gryfie. Jakieś zmiany? Kto jest aktualnie rektorem? Ostatni raz byłem tam 20 lat temu. Jesteście najemnikami jak już wspominaliście, długo się znacie z panem Igo?
- Wychowywaliśmy się razem.
- A rozumiem, służba.
- Nie, nie, wychowywaliśmy się razem.
- O przepraszam, nie zrozumiałem, czyli rozumiem jesteście kuzynami?
- Można tak powiedzieć – zaczął opowiadać Kejn - W pewnym momencie nasze drogi się rozeszły. Igo zaczął studiować w Górskim Gryfie, a my, że nie mieliśmy głowy do takich rzeczy, poznaliśmy wojenny kunszt, a niedawno nasze losy znowu się zeszły.
- No tak magia to trudna dziedzina, ale czasem myślę, że nic nie straciliście – odparł mag – te wszystkie księgi, lata wyrzeczeń. Nie ma czasu delektować się życiem. Na moje szczęście, pan baron zaakceptował moją obecność. Jak już wspominałem, znam się troszkę na pogodzie, posiadam aparaturę, którą sam zbudowałem. Dzięki temu zbiory pana barona są zawsze bardzo obfite, co też jak rozumiecie jest czystym zyskiem dla niego.
Po chwili zapachy dobiegające ze stołu rozbudziły nasz apetyt. Kejn podniósł pokrywkę jednego z naczyń i naszym oczom ukazała się cudowna porcja dziczyzny, a zapach powodował, że ślinianki pracowały jak szalone.
- Ależ częstujcie się, częstujcie.
Jedzenie było wprost wyśmienite.
- Jestem niedługo po opuszczeniu Górskiego Gryfa i staram się ciągle pogłębiać swoją wiedzę i zdolności. W tym celu można rzec, że zdecydowałem się na życie awanturnika. Stwierdziłem, że podróżując po świecie szybciej nabiorę doświadczenia – opowiadał Igo między kęsami.
- No cóż, to ciekawa droga, większość z nas szuka stabilizacji finansowania swoich badań. Ach wy młodzi. Ja też kiedyś taki byłem. Przygody, wyzwania, eh wspaniałe czasy. A, że wrócę do pytania. Kto jest aktualnie rektorem w Gryfie?
- Archibald – odpowiedział Igo - A inni, których głos się liczy to na pewno Craigon i Kapadia.
- Kapadia - rzekł Hugo i jakby się zaczerwienił – właśnie zastanawiało mnie czy dalej tam stacjonuje.
- Kapadia pod koniec mojego pobytu opuściła Gryfa w dosyć tajemniczych okolicznościach – odparł Igo.
- Tak, tak, Kapadia. Ona zawsze była pełna tajemnic.
- Słyszałem plotki, że wybrała się do Dorrn – dodał Igo.
- Ano całkiem możliwe. Gildia w Dorrn coraz śmielej sobie poczyna i może być tak, że za niedługo oczy Kościoła zwrócą się w tamtym kierunku. Tamtejszy uniwersytet właściwie to jedyny w Karabaku, no i przejawia coraz większą autonomię. Ale ja od 9 lat mieszkam tutaj, więc też nie posiadam,zbyt wielu wieści z tamtych rejonów. To jednak kawał drogi z stąd. Teraz moją całą uwagę poświęcam temu rejonowi, interesuję się tutejszą historią, to bardzo ciekawy obszar.
Moje serce szybciej zabiło, może jednak się nie pomyliłem w swym przeczuciu, może usłyszę coś przydatnego dla klasztoru. Zamieniłem się w słuch.
- Może słyszeliście, ale ponad 200 lat temu, być może w tym miejscu odbyła się decydująca bitwa o Karabak. Tak zwana Bitwa o Skazę. To stare dzieje. Karabak w tamtych czasach był podporządkowany królestwu Arkanii. W zasadzie królestwo to istniało dużo dawniej, bo z czasem ziemie te były nazywane Księstwami Arkańskimi, a Karabak Księstwem Karabaku. Armie Delidii rozbiły resztki wojsk kraju, które tu wtedy istniał, całkowicie podporządkowując sobie te tereny. Odkrywanie tych tajemnic, badanie uzbrojenia żołnierzy z czasów minionych jest fascynujące. Nie wiem czy zdajecie sobie sprawę, że metalurgia sprzed Zaćmienia była o niebo lepsza niż teraz. Gdyby przyjrzeć się napierśnikom z tamtych czasów, to widać, że były wykonane dokładnie z lepszych stopów metali. Ta wiedza i technologia przepadła z upływem czasu. Jedynie krasnoludowie, prawdopodobnie z racji swojej długowieczności i częściowej izolacji, nadal potrafią kuć w tych technikach.
- To kiedyś bronie były lepsze? - zapytał zdziwiony Dalinar.
- O tak znane wtedy stopy biły na głowę te obecne. Nie mówiąc już o technologii ich wyrobu. Używano jako domieszek do stali azurytu i manganu. To były dzieła sztuki.
- A czy możesz powiedzieć mi coś panie o ziemiach Ramun, bo nie ukrywam, że interesuje mnie historia tamtego regionu – zapytałem.
- Cóż, na ziemiach Ramun stała ostatnia wielka twierdza Karabaku przed upadkiem, zwana zresztą Twierdzą Ramun. Mimo iż po Bitwie o Skazę sprawa była już przesądzona, Twierdza broniła się dalej. Na dowód swej potęgi, wojska Delidii zrównały ją z ziemią. Nie ostało się tam nic. Miał być to przykład dla innych miejsc oporu. Muszę przyznać, że nie jesteście pierwsi którzy o to pytają, miałem u siebie pewnego gościa, znamy się przelotnie, który też pytał o tamte ziemie.
Z każdą minutą czuliśmy do tego człowieka coraz większą sympatię. Coraz swobodniej wypowiadaliśmy się na tematy, które delikatnie mówiąc, nie spodobałyby się przedstawicielom kościoła. A gospodarz docenił nasze obycie, wiedzę i otwarte podejście na pewne sprawy.
W pewnym momencie Dalinar przeprosił i wyszedł do wychodka. Rozmowa z Hugo była tak przyjemna, że nie zauważyliśmy, że naszego brata nie ma już dosyć długo.
- Waszego kuzyna już sporo nie ma, mam nadzieję, że się nie zgubił.
- Może pójdę go poszukać - zaproponował Igo.
Lecz właśnie w tym momencie do jadalni wszedł Dalinar, poprawiając jeszcze swój pas.
Igo zagaił czarownika czy może potrzebuje jakiejś pomocy, w związku z tym, ze dużo podróżujemy i jesteśmy mobilni. Hugo podziękował za propozycję, lecz nic nie przychodziło mu do głowy.
- A może panie słyszałeś o niejakim Łaskotku, w sumie jesteśmy tu, aby go ująć.
- O, nie spodziewałem się, że jesteście też łowcami nagród.
- Chwytamy się różnych zadań, wszak jakoś trzeba zarobić na chleb, nie posiadając stałego źródła utrzymania.
- No tak, słyszałem o tym banicie, ale to tylko karczemne plotki, nic co mogło by wam pomóc, niestety przykro mi.
Podziękowaliśmy za gościnę. Gospodarz powiedział, że jeśli kiedyś będziemy w okolicy drzwi jego domu stoją dla nas otworem. Rozstaliśmy się w miłej atmosferze i w dobrych nastrojach udaliśmy się do karczmy. Mimo iż nie usłyszałem nic co miało by jakąś wartość dla klasztoru, nie uważałem tego wieczoru za stracone. W drodze powrotnej Kejn zagaił Dalinara.
- Przyznaj się, że myszkowałeś po jego domu.
- Nie nie, po prostu pomyliłem drzwi w drodze do toalety, zamiast w lewo skręciłem w prawo i zobaczyłem bardzo ciekawą rzecz. Natknąłem się na chyba na jego pracownię i kiedy już miałem wychodzić, zaciekawiła mnie rzeźba wojownika. Miała chyba z trzy metry, była chyba bardzo stara, musiał ją dawno wykonać jakiś mistrz kamieniarstwa. Była bardzo precyzyjna, a zbroję tego posągu pokrywały jakieś runy i napisy w języku, którego nie znam. Posąg był zniszczony w kilku miejscach, popękany. Wspominam wam o tym tylko dlatego, że była po prostu imponująca.
Po kilku chwilach dotarliśmy do karczmy, zamówiliśmy dzban wina i popijając ustaliliśmy, że z rana wyruszamy do Gadarty. A potem zdarzyło się coś najgorszego, co mogło się wydarzyć. Po pijaku próbowaliśmy ustalić plan działania. Każdy kolejny pomysł był bardziej absurdalny od poprzedniego, a wlewane w siebie kolejne kubki wina nie polepszały sprawy. W pewnym momencie padła nawet propozycja, że przyjechaliśmy tam po to, żeby Igo nauczył się fachu drwala! Potem rozgorzała dyskusja gdzie mieszka przewodnik promu. I wyjątkowo trzeźwo oceniliśmy, ze chyba przy promie. Kejn przeprowadził nawet cały wykład na temat tego, dlaczego nie mieszka ani w Roskannie, ani w Gadarcie. Było to coś w stylu:
- Skoro prom jest dzień drogi od Roskanny, to nie może przecież jechać całego dnia do pracy, bo potem musiałby cały dzień wracać, więc kiedy by pływał. No, chyba że istniała możliwość, iż prom kursuje co drugi dzień.
Z każdym kubkiem nasze wypowiedzi, nawet te najbardziej absurdalne, wydawały się sensowne. I kiedy byliśmy na skraju świadomości, Dalinar w pijackim widzie wymyślił coś, co nawet na drugi dzień miało sens. Wedle tej historii Igo jest zielarzem i tylko w tych lasach rośnie ziele, którego szuka, a jako że słyszał, że okolica ostatnio jest niebezpieczna, to zabrał ochronę. Obudziliśmy się z jeszcze większym kacem niż dnia poprzedniego.

Rano nie patrzyliśmy nawet w kierunku jedzenia, wlaliśmy w siebie po kuflu piwa i zaczęliśmy z minami cierpiętników nosić nasze rzeczy na konie. Zaczepił nas karczmarz.
- To panowie się już zbierają? Myślałem, że zostaniecie.
- Dlaczego tak myślałeś? – zapytał Igo
- No myślałem, że zostaniecie do Turnieju Pierwszych Żniw.
Ja chyba nadal miałem w czubie, bo zapytałem:
- A co ścigają się na kosy? Kto szybciej tnie?
- Nie no, jak co roku w połowie czerwca, mości panujący nam baron, na dwa dni przed pierwszymi żniwami organizuje turniej.
- Co to za turniej? – ożywił się Dalinar.
- No jarmark jest i kupców dużo, a i z okolicznych stron ściągają wojowie i stają w pięciu konkurencjach.
- Na broń, że się biją i w jeździe konnej, no wiecie z takim tarczami i wyścigują się, potem walka na pięści i zapasy.
- No cóż karczmarzu, może się tu pojawimy, ale teraz nam przygotuj prowiant na drogę.

W końcu wyruszyliśmy w kierunku przeprawy na Gadarce. Pod wieczór dojechaliśmy do promu. Na rzece zauważyliśmy całkiem pokaźną tratwę. Przy tratwie na brzegu paliło się ognisko, przy którym dostrzegliśmy dwie postacie. Podjechaliśmy bliżej. Przy ognisku siedział starszy mężczyzna i około dziesięcioletni chłopiec. Twarze, ręce oraz ubrania mieli brudne. Na długich patykach piekli ryby. Niedaleko ogniska stał nieduży szałas.
- Dobry wieczór.
- Dobry wieczór - odparł chłopczyk.
- Rozumiem, że jesteście przewoźnikami? - zapytał Kejn.
- Tak, tak, ale tatko już śpi. Już dziś zmęczony, rano można będzie się przeprawić.
- Można się przysiąść do ognia?
- Zapraszamy, zapraszamy.
Konie przywiązaliśmy do drzew, a sami zasiedliśmy przy ognisku. Mężczyzna spał nad dzbanem, a wokół niego roznosiła się woń alkoholu. Ryby, które się smażyły, nabite były na patyki wbite do ziemi, z przodu oparte na widełki z gałęzi. Mężczyzna nie był wstanie piec już nic, więc sprawą zajmował się dzieciak.
- Alun jestem, a panowie na drugą stronę rzeki?
- No po tej stronie już jesteśmy – odpowiedziałem odruchowo.
- No tak, no tak.
Rzeka płynąca przed nami leniwie toczyła wodę, była ogromna. Na moje oko w tym miejscu miała 50 metrów szerokości. Chyba nigdy wcześniej nie widziałem tak ogromnej rzeki. Tratwa wyglądała na konstrukcję dosyć prostą, ale solidną. Na jej powierzchni było nawet coś w rodzaju budki, oraz pośrodku miejsce z palikami do przywiązania koni.
- Powiedz no chłopcze, nie boisz się tak sam tutaj w lesie?
- Nie, nie boję się. Tatko wszystkiego pilnuje, z tatką dobrze – wskazał głową na zaniedbanego śpiącego mężczyznę.
- Czyli to spokojna okolica? - dopytywał Dalinar.
- Spokojna, kupcy porządni.
- A może coś ugotujemy? – zaproponował Igo.
- No ja mam ryby panie, jak chcecie mogę wam odsprzedać pięć za srebrnego Ambarda.
- A ile ich masz?
- A ze dziesięć panie.
- To masz tu dwa srebrniki i daj wszystkiego.
Dzieciak wszedł w szuwary i wyciągnął zanurzony w wodzie kosz. Rybki nie były duże, ale nadrabiały ilością. Igo odpiął z konia kociołek, i wraz z chłopcem zabrał się za czyszczenie ryb. Było widać, że Igo chyba naprawdę chce nauczyć się gotować, bo dokładnie obserwował czynności, które wykonuje chłopak przy rybach i powoli ze skupieniem starał się wykonywać te same czynności. Część rybek upiekliśmy na patyku, a resztę mag wrzucił do kociołka rozstawionego na trójnogu i doprawił jakimś ingrediencjami. Kiedy woda się zagotowała, do naszych nozdrzy dobiegł smakowity zapach, kompozycja zapachu ryb przykryta zapachem ziół. Tym razem Igo dał za mało soli, nauczony ostatnimi doświadczeniami, że lepiej nie dosolić niż przesolić. Kiedy każdy z nas dosypał sobie do miski soli według jego upodobań, okazało się, że zupa smakuje tak samo dobrze jak pachnie, a nawet lepiej. Z uznaniem dla pracy Igo, każdy z nas zjadł ze smakiem dwie porcje. Podzieliliśmy się także z synem przewoźnika, który wcinał aż mu się uszy trzęsły. Po skończonym posiłku mały skwitował: „Przepyszna zupa. Tatko takiej nie umie robić” - patrzył na Igo z uznaniem.
- No to co tu się dzieje u was?
- Ano to jest tak, że ja tu przyjeżdżam na 3-4 dni, a potem wracam do domu do Roskanny i przyjeżdża mój brat i tak tatce pomagamy.
- To sam taki kawał drogi idziesz? - pytał Igo - Zbójców się nie boisz? Ponoć jakiś Łaskotek tu grasuje.
- Ee tak niby mówią, ale ja tam żadnych zbójców nie widziałem, my biedne ludzie, to po co by mieli na mnie napadać? A jakby się zbójce chcieli przeprawić, to bym to zgłosił. Tu nawet czasem żołnierze pana barona się przeprawiają - powiedział z dumą - Nawet ich sam przeprawiałem jak tatko nie był w stanie. - powiedział z jeszcze większą dumą.

Pogoda była wspaniała, ciepła noc, miła atmosfera. Wykorzystaliśmy na nocleg stojący szałas. Kiedy rano wstaliśmy, przewoźnik Zygfryd był już na nogach. Kręcił się wokół tratwy, z wprawą poprawiał niektóre wiązania i sprawdzał kolejne.
- Witajcie panowie, syn mówił, że na przeprawę przybyliście. Jeśli tylko jesteście gotowi, to możemy ruszać.
- A ile kosztuje przeprawa? - dopytywał kapłan.
- Z koniem dwa srebrne od łba.
- Dobrze, to my się spakujemy i ruszamy – ciągnął Dalinar zwijając koc – przybyliśmy tu z panem Igo za ziołami, które rosną tylko w tych okolicach, a słyszeliśmy, że to niebezpieczne okolice. Prawda to?
- Plotki to chyba są.
W tym czasie Kejn przebiegle odpieczętował dzban z winem.
- Ale mnie suszy po tej zupie, może ty panie masz ochotę na łyczka?
Przewoźnikowi aż rozbłysły oczy.
- A no jeśli bym mógł łyczka, to chętnie, oj chętnie.
Drżącą ręką sięgnął po dzban i z zadowoleniem pociągnął ogromny łyk. W tym czasie Dalinar kontynuował:
- Jesteśmy tu, aby chronić pana Igo i chcieliśmy się dowiedzieć, czy aby na pewno tak tu niebezpiecznie jak mówią plotki. Musimy być przygotowani. Bardzo bylibyśmy wdzięczni, jakbyś nam coś powiedział na ten temat.
- To do tego zielarza z Gadarty idziecie panie, do tego, jak mu tam, Mundo?
- No, to na drugą nogę – Kejn podał dzban przewoźnikowi – Tak żebyś nas sprawnie przeprawił.
Przewodnik łapczywie pił wino.
- Tatko, tatko! Musimy przeprawić najpierw – powiedział nieco głośno jego syn Alan.
- Tak, tak, nie widzisz, ze jestem zajęty?! No to wsiadajcie pogadamy po drodze.
Najpierw wprowadziliśmy konie i przywiązaliśmy do palików, a potem sami zajęliśmy miejsca, a przewoźnik wraz z synem, podnieśli z tratwy długie drągi i zaczęli odpychać się od dna w kierunku drugiego brzegu.
- No, w Gadarcie ponoć las, obfity w zioła. Martwią nas tylko te plotki, że czyha tam jakieś niebezpieczeństwo.
- Ano Wieczny Las ma z tysiąc lat. To dziki teren, ale okolica dosyć bezpieczna – rzekł Zygfryd.
- Jak bezpieczna, jak wczoraj byliśmy w Roskannie i wszyscy mówili o bandzie jakichś zbójów – zaprotestował Dalinar.
- Coś tam słyszałem, ale nic żem nie widział. Ja bezpieczną mam tu pracę, przeprawiam stąd dotąd, stąd dotąd – i ruchem ręki wskazał raz jeden, raz drugi brzeg.
- Ale ponoć zaatakowali nawet kapłana! - ciągnął Dalinar.
- No niby coś słyszałem, ale nie lza o tym mówić. Sołtys mówił, że lepiej siedzieć cicho. Ja nic nie wiem.
- A gdzie to było? Wiecie?
- Ja tam nic nie wiem, mówili, że gdzieś w okolicach Gadarty chyba. Przed Gadartą od naszej strony. Ale ja nic nie wiem. Tu żadne kapłany, ni bandyty się nie przeprawiały. Może przebyli Gadarkę przeprawą mostową pięć dni w górę rzeki stąd… Panie nalalibyście może więcej tego wina – spytał błagalnie.
Kejn nalał mu wina.
- A inne napady się zdarzały? - ciągnął Dalinar,
- Ano, ponoć cztery dni temu kupca na trakcie zaciukano. Na północ od Roskanny. Słyszał żem, że ich to z dziesięciu i tak skaczą ,trochę tu, trochę tu, a trochę tam – wskazywał rękami w niewiadomych kierunkach.
- To jak oni się przeprawiają? - dopytywał Igo.
- Może na Martwym Brodzie na północy? Tam płytko i koniem można przejść, no chyba że rzeka przybierze to nie jest łatwo. To tak ze trzy dni drogi na północ. Raz to nawet komuś konia porwało i tak tu płynął martwy. Taaaaaki brzuch mioł - zarysował duży krąg nad swoim brzuchem - Wszystkiego dowiecie się od sołtysa w Gadarcie, a od ziół to najlepszy ten Mundo jest. Jak mnie kiedyś cholera trafiła w nogę, to taką maź urobił, że posmarowałem, trzy dni nieprzytomny żem leżał, ale nogi nie ucięli. Dobry ten Mundo jest.

Nasz przewoźnik nie powiedział nam już nic ciekawego. W ciszy dopłynęliśmy do drugiego brzegu, wyprowadziliśmy konie i ruszyliśmy niewielkim szlakiem wiodącym przez las w kierunku Gadarty. Jechaliśmy czujni, a Kejn wysunął się lekko na prowadzenie i wypatrywał w lesie zagrożeń. Widać było, że las był stary. Porastające go buki i dęby były naprawdę duże. Po kilku kilometrach dotarliśmy do rozstajów, na pochylonym słupie widniały dwie tabliczki. W lewo Gadarta, prosto zamek Vikasti, czyli posiadłość barona Friedricha. Skierowaliśmy się w kierunku Gadarty na południe. Las wydawał się spokojny, zewsząd dochodziły nas śpiewy ptaków. Po kilku godzinach szlak zrobił się bardziej górzysty, konie nie miały problemu z przeprawą, ale teren widocznie się zmieniał. Z czasem pagórki zmieniły się w jeszcze większe górki. Następnego dnia okolica ponownie zaczynała się zmieniać i jakby obniżać – wzgórza ustąpiły miejsca pagórkom, a te z kolei zamieniły się znowu w równy, nizinny szlak. Pod wieczór zdecydowaliśmy się nie rozbijać obozu, bo wydawało nam się, że od wioski dzieli nas już może godzina.

Pogoniliśmy konie i faktycznie, chwilę po zachodzie słońca, naszym oczom ukazała się wioska. Nie była to duża osada. Na polanie, w środku tego pradawnego lasu, stało dosyć blisko siebie kilkadziesiąt drewnianych domów. W oknach było widać światła, a z kominów unosił się dym. Kiedy weszliśmy pomiędzy domostwa, z lewej strony poczuliśmy chłód, przystanęliśmy i usłyszeliśmy szum rzeki. To Gadarka, wijąca się z północy, gdzie bierze swoje źródło w Górach Białych, w kierunku południowym, aż za Pas Pogranicaza. To widocznie od niej wiatr zawiewał chłodniejsze, wilgotne powietrze. Ruszyliśmy dalej w kierunku środka wioski, skąd dobiegało światło. Trochę dalej naszym oczom ukazały się światła wielu pochodni. Okazało się, że na wprost jednego z domostw stała duża grupa miejscowych, z których większość miała pochodnie, a niektórzy widły i siekiery w dłoniach. Tłum krzyczał.
- Dawać ją! Wydać przeklętą! Dawać ja tutaj!
Dom, przed którym zebrał się tłum, był całkiem sporym gospodarstwem, spokojnie mogłoby tam mieszkać kilkanaście osób.
- Co tu się dzieje? - zapytaliśmy jednego z chłopów.
- Ukrywają przeklętą.
Na przodzie tłumu stał chyba ich przywódca i krzyczał:
- Wydajcie nam Anitę! Musicie to zrobić!
Z tłumu słychać było krzyki aprobaty i różne hasła w stylu:
- Trzeba wbić jej kołek! Spalić wiedźmę! Zabić Sukę!
Dopytywaliśmy czego takiego dopuściła się owa Anita, że lud chce zgotować jej taki los.
- Przeklęta jest! Wilczą klątwą zakażona!
- Wilkołaczą! - sprostował ktoś inny z tłumu.
- Gdzie sołtys? – zapytał Igo.
Mężczyzna wskazał ręką na osiłka w tłumie. Nagle drzwi otoczonego domu się otwarły i wyszło przez nie sześciu chłopów. Uzbrojeni byli w siekiery, a jeden dzierżył włócznię. Chwilę później odezwał się ten z włócznią:
- Wynoście się stąd, nie przepuścimy was! Anita jest chora, ale wyjdzie z tego!
Ktoś z tłumu krzyknął:
- To trwa za długo! Trzeba jej kołek wbić albo spalić, bo zostanie wylkołakiem!
Z tłumu ponownie rozległy się głosy:
- Spaaaalić! Wrazić kołek!
Niespodziewanie krzyknął Kejn:
- Cisza hołota! Co tu się kurwa dzieje?! I spiął konia, aby ten stanął dęba.
Tłum na chwilę się uciszył i ktoś zapytał:
- Co tu tak panie krzyczycie?
- A kogóż chcecie tu palić?
- Jak to kogo, przeklętą – odpowiedział chłop.
- A skąd wiecie, że jest przeklęta? Może jest zwyczajnie chora?! Gdzie tu jest jakiś sołtys! - podniesionym głosem kontynuował Kejn.
Na przód wysunął się wskazany nam wcześniej mężczyzna.
- Kim jesteście i czego chcecie? - zapytał.
- Kogo tu chcecie spalić? - wciąż domagał się odpowiedzi elf.
- To nie wasz sprawa - odpowiedział zimno sołtys.
- A może chcecie, aby włodarz tych ziem dowiedział się o tym, że wykonujecie samosądy? - kontynuował Kejn.
- My tylko wykonujemy prawo barona.
- Prawo barona tak?!
- Kim żeście są?
- Jestem medykiem i może jestem w stanie jej pomóc!
Ludzie stracili zainteresowanie i zaczęli ponownie krzyczeć. Igo zwrócił się do sołtysa:
- Trzeba ją zbadać! Uspokój ich. Chcecie, aby ludzie zaczęli się tu zabijać?!
Sołtys był widocznie zakłopotany:
- To jest lekarz z Mar-Margot – mag wskazał na elfa – niech ją zbada!
Sołtys podjął decyzję:
- Dobra ludziska, niech ten człek ją zbada i podejmie decyzję, a wy do domów. Na dziś koniec.
Ludzie rozchodzili się niechętnie, nadal pokrzykując.
- Prowadźcie do kobiety – nakazał Kejn jednemu z mieszkańców wcześniej oblężonego domu.
- No dobrze, chodźcie, ale kim wy jesteście?
- Dopiero przybyliśmy do wioski, ale widzimy, że w samą porę – odparł Dalinar.
Jeden z mężczyzn stojących przed domem podszedł do nas.
- Witajcie, jestem Henryk Ulster. Dziękuję za pomoc, od dwóch tygodni tu przychodzą, ale my się nie damy, bo ona wyjdzie z tego.
- Mówcie co się dzieje - zachęcił Kejn.
Henryk Ulster zwrócił się do sołtysa.
- Obiecałeś, że dacie nam czas. Toż to nasza siostra. Znasz ją od lat.
- Ale ludzie się burzą, wiecie, że tak się robi od wieków, żeby klątwa się nie rozeszła na innych.
- Zaprowadźcie mnie do siostry – nakazał elf.
- To o czym mówicie to tylko legendy. Znam wasze podania i jeśli w ciągu kilku tygodni wyzdrowieje, to znaczy że Delidia ochroniła pogryzioną przez wilka, a jeśli umrze to ma szczęście, bo nie zamieniła się w wylkołaka. Ale jeśli dłuższy czas trawi ją gorączka, majaczy, ma świąd, należy ją spalić lub wbić w serce kołek.
- No tak jak mówicie panie – ochoczo powiedział sołtys – to nie legendy, tak jest.
- Uwierz sołtysie, że wiem co mówię. Studiowałem te zagadnienie, to choroba jak każda inna i czasem da się ją wyleczyć, zaufajcie mi.
Henryk zaprosił nas do środka, a do sołtysa powiedział:
- Dopilnuj tego, żeby przez dwa tygodnie dali nam spokój, tak jak obiecałeś. Ona wyzdrowieje! - powiedział z mocą.
- Odejdź sołtysie – powiedział Igo – jak tylko zbadamy sprawę, dowiesz się o wszystkim pierwszy.
- Ja wam mówię i ostrzegam, to klątwa Delidii, która spadła na nas za śmierć inkwizytora – ciągnął wyraźnie przestraszony sołtys.
- A ja już ci powiedziałem co o tym sądzę – odparł Kejn.
- Mówię wam to kara i zasłużyliśmy na nią. Jak mogliśmy do tego dopuścić.
Zostaliśmy wpuszczeni do środka, a sołtys stanowczo odprawiony. W dużej sieni płonęło palenisko, a w środku było kilkanaście osób. Całkiem spora rodzina.
- Opowiadajcie co się stało.
Jeden z mężczyzn odpowiedział.
- Anita to siostra moja, w lesie mieszkamy to i wilki tu są. Bywało tak, że i kogoś rozszarpały, ale to dawno było. A i niedźwiedzie się tu znajdą. Byli my z Anitą na wyrębie ze cztery tygodnie tygodnie temu, nie zdążyli my przed zmrokiem do chaty. No i napadły nas wilki, udało się je odgonić, ale Anitę pokąsały. Opatrzyli my te rany, ale tak się to ciągnęło, nie goiło i ślimaczyło się. I tak z tydzień temu najpierw mówiła, że swędzenie jest, wszystko ją swędziło. No i było tak, że ona tako rozgrzana była jakby od paleniska, bałamuciła coś, głupoty wygadywała straszliwe. To my myśleli, że faktycznie ją Delidia pokarała albo brak jej piątej klepki w głowie. A potem nic tylko rozpalona w ciszy leży, jeno okłady robimy, a taka słaba, że z łóżka się nie podniesie.
Podeszliśmy do Anity. Była młoda, lecz jej wymęczone przez chorobę ciało nie pozwalało ocenić dokładnie wieku. Leżała na posłaniu z okładem na czole, jęczała tylko cicho, pot perlił się na całej twarzy, a wokół roznosił się nieprzyjemny zapach. Kejn odsłonił opatrunki na nogach. Rany wyglądały okropnie, a nieprzyjemny zapach się nasilił.
- Z przykrością muszę stwierdzić, że sytuacja jest tragiczna – zwrócił się elf do brata kobiety.
- Panie, pomóżcie jej, jesteście medykiem, zrobimy wszystko. Zapłacimy – błagalnie odezwała się jedna z kobiet w sieni.
- Przybyłem za późno, przykro mi.
- A zamieni się w wylkołaka? – zapytał z ciekawością jakiś mały chłopczyk.
- Nie, nie zamieni się, to zwyczajna, acz poważna choroba – Kejn zastanowił się i po chwili dodał - Nie chcę wzbudzać w was fałszywej nadziei, ale słyszałem o pewnym zielu, to jakiś rodzaj jałowca, który mógłby pomóc wyleczyć wilczą klątwę, lecz nawet nie wiem jak to zioło wygląda.
- Więc to jednak wilcza klątwa? - zapytał zasmucony brat.
- Tak
- Więc może jednak musimy ją wydać? Tatko co robić? - zapytał jeden z młodszych mężczyzn starego.
- Oszalałeś! To moja córka, nie wydam jej nikomu – z bólem w głosie odezwał się ojciec.
- To tylko nazwa choroby – uspokoił Kejn – nie zamieni się w wilkołaka, ale niestety umrze, przykro mi.
- Cóż, ile się należy panie? – zapytał przez łzy brat.
- Nic mi się nie należy – odparł elf.
- Ja przygotuję jakiś napar, który złagodzi jej cierpienia – zaoferował Igo - lecz to pozwoli jej tylko odejść w mniejszych męczarniach.
- Jest tu przecież w tej wiosce jakiś zielarz, niejaki Mundo – powiedziałem - może on będzie coś wiedział na temat tego zioła.
Kiedy wypowiedziałem jego imię, ktoś splunął na podłogę.
- Oglądał ją? – zapytał Kejn.
- On też ma problemy, ma złamaną nogę.
- To mogliście go kurwa przynieść w lektyce kurwa! - krzyczał elf – cztery tygodnie kurwa!
- Chyba go zbyt nie lubicie, skoro na dźwięk jego imienia plujecie na podłogę – powiedziałem.
Ich postawa zmieniła się diametralnie.
- Zostawcie nas samych.
- Nie chcecie, abym przygotował napar, który złagodzi jej ból? - zdziwił się Igo.
- Dajcie te zioła panie, sami przyrządzimy napar i odejdźcie.
Igo przekazał jednej z kobiet instrukcje jak przygotować napar i co ile podawać chorej.
- Dzięki ci panie, dzięki – i podała Igo monetę.
- Nie trzeba.
Kiedy opuszczaliśmy domostwo usłyszeliśmy jeszcze jak bracia rozmawiali między sobą.
- Może chodźmy do Mundo co?
- Co ty pierdolisz, na niego nie można liczyć. Może jest nadzieja i Delidia pozwoli jej stanąć na nogi.

Stojąc na zewnątrz rozważaliśmy czy nie udać się do Mundo, lecz nie wiedzieliśmy, gdzie go szukać, a drzwi za naszymi plecami zamknęły się z hukiem. Niedaleko dostrzegliśmy duży budynek, a widniejący nad drzwiami szyld upewnił nas, że to karczma. Skierowaliśmy tam swoje kroki. Weszliśmy do gospody, która była w połowie zapełniona. Atmosfera była ponura, niepasująca do karczmy. Widać wydarzenia tego wieczoru ciążyły na wszystkich. Siedliśmy przy wolnym stoliku, ale nigdzie nie było widać gospodarza. Po pewnym czasie z zaplecza wyszedł sołtys, zobaczył nas i powiedział:
- Kurwa to wy? Witajcie, witajcie... - powiedział bez przekonania.
- Podajcie no karczmarzu jakiejś strawy, konie trzeba zaprowadzić do stajni, a i pokój będzie nam potrzebny – zakomenderował Dalinar.
- Dobrze zajmę się tym, a na długo pokój?
- To się jeszcze okaże.
- Dobrze, przygotuję pokój.
- A powiedźcie nam, w którym domu znajdziemy zielarza? – zapytał Igo.
- Ostatni dom na zachodzie wioski z czerwonymi drzwiami.
- Przygotuj zatem strawę, pokój i oporządź konie. Niech jedzenie będzie ciepłe jak wrócimy – powiedziałem.
- Dobrze, zrobi się – było widać, że nie jest zadowolony z naszej obecności

Gadarta

Wyszliśmy z karczmy i udaliśmy się do domu zielarza. Mijaliśmy domy. Niektóre były ogrodzone małymi płotkami, czasem było widać przy nich skromne poletka, jakieś małe zagrody ze zwierzętami. Minęliśmy też kilka składowisk drewna oraz wozy, używane zapewne przez drwali do transportu ściętych drzew. Przeszliśmy dosłownie jeszcze kawałek, kiedy zauważyliśmy, że zmierza w naszym kierunku mężczyzna. Miał około trzydziestu lat, poruszał się o kulach i wyglądał na całkiem zadbanego.
- Pan Mundo? – zapytał Igo.
- Tak.
- O to świetnie, właśnie się wybieraliśmy do pana.
- Ja widziałem jak żeście przybyli, chciałem prosić was o rozmowę.
- To się świetnie składa, bo my chcieliśmy rozmawiać z tobą, tylko może nie na środku wioski.
- To może zaproszę do mnie.
Obrócił się i niezdarnie parł przed siebie, jedną nogę miał usztywnioną, co skutecznie utrudniało mu chodzenie.
- Cóż to się stało? – zapytał Kejn.
- Drzewo mi przygniotło, jest złamana.
Do jego domu było niedaleko, lecz szliśmy dobre kilkanaście minut. Doszliśmy faktycznie do ostatniej chaty, gdzie gestem zaprosił nas do środka. W małej izbie, w palenisku płonął ogień, a cały dom przesiąknięty był zapachem suszonych ziół. Pod stropem wisiały pęki ususzonych roślin.
- Jak już wiecie, jestem Mundo. Widziałem jak pomogliście Ulsterom.
- Właśnie, że im nie pomogliśmy. Ustrzegliśmy ich jedynie przed samosądem, lecz kobieta jest w stanie krytycznym. Dlaczego Ulsterowie cię nie lubią? – zapytał Kejn.
- Eh jakby to powiedzieć. My z Anitą się kochamy, a oni tego nie akceptują.
- A byłeś tam chociaż zobaczyć Anitę?
- Nie chcą mnie dopuścić – powiedział ze smutkiem – Ale szczerze mówiąc panie, jak was zobaczyłem to wpadłem na jeden pomysł. W zasadzie gdyby nie to, żem chory, to sam bym wyruszył, ale nie wiem czy bym wrócił żyw, lecz ty panie elfem jesteś. Jest takie zioło, nazywa się wilczym jałowcem.
- No tak – zakrzyknął Igo jakby coś sobie nagle przypomniał – Wilczy jałowiec.
- Niestety trudno je znaleźć – kontynuował Mundo – ale jest takie miejsce, gdzie może rosnąć. Może zacznę od początku. Było to ze cztery miesiące temu. Jeden myśliwy, od Gorków, odkrył w lesie jakieś stare zabudowania. Jakiś grobowiec, czy coś takiego. Zgłosił to zaraz sołtysowi, bo tak mówi prawo, ten zaś zgłosił to baronowi. Baron przysłał swoich ludzi, żeby to sprawdzić, ale ci nic nie ruszali i zaraz wysłali wieści Kościołowi, a nam zakazali tam chodzić. Ze dwa miesiące temu Kościół przysłał inkwizytora, żeby sprawę zbadać. No, tak było, że pech chciał, że wpadł w ręce Łaskotka. A słyszałem, że nielubi tych kościelnych. Ponoć, tylko nie mówcie, że słyszeliście to ode mnie, odesłał jego głowę do Kościołowi. Strach przyszedł na nas okropny, bo myśleliśmy że nam wioskę z dymem puszczą. Ale na szczęście pan baron jest w dobrej komitywie z Kościołem i nam odpuszczono. No i miesiąc temu kościół przysłał tu Pierwotny Zakon, z dziesięciu rycerzy, dziesiątki pomocników i nawet kapłana wyższej rangi. Wypytywali nas, potłukli jednego z miejscowych okropnie, wielu wychłostali dla przykładu, ale zostawili nas w końcu w spokoju. Wypytywali o Łaskotka, wybrali się też do ruin, postawili pieczęcie i zakazali się tam zbliżać, bo to miejsce przeklęte.
- A daleko to jest? - zapytałem.
- A z trzy godziny, przy Czerwonym Stawie.
- No a później zdarzył się ten wypadek. Ci głupi wieśniacy wierzą, że to klątwa Delidii jest. No i tak myślałem jakżem elfa zobaczył, a wiadomo elfy w lasach żyją. No więc jest tu taki jeden, Panem Lasu go zwą. Niektórzy wieśniacy oddają mu cześć, dary składają, owoce. Jakby to wyszło to biada nam. Ponoć z drzewami rozmawia, z wilkami chadza, a zwierzęta mu usługują.
- Ale mówisz nam o tym Panie Lasu ponieważ? - zapytał Dalinar.
- No bo tak se myślę, że on mógłby mieć to zioło. Nikt inny jak on.
- Gdzie go znaleźć?
- To w górę rzeki jest dwa dni, jak żeście elf, to na pewno go znajdziecie. Panie, pomóżcie, chętnie zapłacę.
- A ile? – zapytał Dalinar.
- Ja panie widzę – zwrócił się do Igo - żeście też zielarz, zapłacę cennym ziołem – wyciągnął coś z jednego z worków – to ziele siłaczy, po zażyciu go, ludzie stają się wytrzymalsi, silniejsi. Jeśli zioło by wam nie odpowiadało, mogę zapłacić, ale niestety nie mam dużo.
- To dosyć poważna wyprawa – rzekł Igo – musimy się naradzić.
- Oczywiście, rozumiem. Naszykuj nam w miarę możliwości choćby szkic mapy, jak dostać się do tego człowieka. Wpadniemy jutro rano – powiedział Igo.

Szybko przedyskutowaliśmy sytuację i postanowiliśmy wyruszyć, lecz najpierw chcieliśmy powiedzieć o tym rodzinie Ulsterów, żeby przypadkiem nie wpadł im do głowy pomysł skrócenia cierpień Anicie. Następnym krokiem miało być proszenie sołtysa, aby trzymał ludzi w ryzach jeszcze kilka dni. Daliśmy sołtysowi dosadnie do zrozumienia, że jeśli dojdzie do samosądu lub coś stanie się z naszymi końmi pod naszą nieobecność, to Kościół dowie się o wszystkim. Na wspomnienie Kościoła sołtys od razu zaprosił nas na poranne modły i zapewnił, że wszystko będzie tak jak trzeba podczas naszej nieobecności.
Rano, kiedy opuszczaliśmy karczmę, dostrzegliśmy dosyć prymitywny, wyciosanye z drewna posąg Delidii. Nie zauważyliśmy go wczoraj po zmroku. Wokół tej rzeźby zebrała się chyba cała wieś. Kiedy gospodarz nas zobaczył, powiedział
- Panowie, czekamy na was.
Podeszliśmy niechętnie. Sołtys zaczął modły, po chwili dołączyli się do nich wszyscy mieszkańcy wraz z nami. Znaliśmy doskonale tę modlitwę z dzieciństwa. Po tym sołtys przemówił ponownie:
- Odmówmy jeszcze Potrójną Litanię o zdjęcie klątwy, która spadła na naszą osadę. Być może za trzy lata, kapłani nie będą już musieli wysyłać ludzi, aby ci sprawiali gorliwość naszej wiary - po tych słowach znacząco spojrzał na nas.
Po chwili wszyscy znów zaczęli się modlić, a gdy modlitwa ustała, sołtys zapytał czy może dodaliśmy jeszcze coś od siebie.
Niespodziewanie Kejn wyszedł naprzód i zaczął donośnym głosem recytować tak zwaną Modlitwę Dla Gorliwych. W klasztorze, często podczas wymawiania tej modlitwy, kapłani dodatkowo biczowali się. Gdy skończył modlitwę trzy razy zakrzyknął „Ku chwale Delidii!” Muszę przyznać, że na mnie występ zrobił duże wrażenie, a wieśniacy wyglądali wręcz na porażonych. Sołtys podziękował nam za podtrzymanie ich na duchu.

Po tej szopce spakowaliśmy jedzenie, które przygotował nam karczmarz oraz udaliśmy się do Mundo po prowizoryczną mapkę. Prowizoryczna to mało powiedziane, musiał nam przedstawić krok po kroku co przedstawiają kreski naniesione na drewnianą deseczkę. Pożegnaliśmy Mundo i wyruszyliśmy w drogę.
Szliśmy ledwo widoczną, ale uczęszczaną czasem ścieżką. Umiejscowiona była w pewnej odległości od rzeki i szła do niej równolegle. Jej trasa wiodła pagórkami, więc mieliśmy dobry widok na Gadarkę. Mimo pięknych okoliczności przyrody, byliśmy czujni. Z tyłu głowy cały czas mieliśmy Łaskotka. Na rzece co jakiś czas pojawiały się barki z towarami lub flisacy spławiający drewno z osad, które zajmują się wyrębem. Okazało się, że Gadarka to chyba naprawdę znaczący szlak handlowy. Minęliśmy też kilka przystani, gdzie prawdopodobnie drwale zwozili ścięte drzewa, a flisacy transportowali je dalej rzeką. Mniej więcej po dniu teren wzdłuż rzeki znacząco się podnosił, widzieliśmy ją teraz znacznie niżej. Pod wieczór ścieżka oddaliła się od rzeki i odbiła w las, żeby po dosłownie kilku minutach zakończyć się polaną. Mniej więcej na środku polany stał głaz i już na pierwszy rzut oka widać było, że jest zbyt foremny, aby był naturalny. Chyba delikatnie ktoś nadał mu kształt piedestału, czy może prymitywnego ołtarza. Zachodzące słońce nie pozwoliło dostrzec większej ilości szczegółów.

Mimo że rozpalanie ogniska nam się nie podobało, zdecydowaliśmy się na nie. Nie chcieliśmy się stać łatwym łupem dla watahy wilków czy niedźwiedzia. Poświęciliśmy troszkę czasu, aby znaleźć miejsce, które choć troszkę przysłoniło by ogień, z drugiej strony nie chcieliśmy być widziani z daleka. Na szczęście drzewa Wiecznego Lasu były ogromne i udało nam się znaleźć doskonałe miejsce między korzeniami jednego z nich. Noc minęła spokojnie, lecz ten las znacząco różnił się od innych, po których dane nam było podróżować. Czuć było, że nawet w nocy żyje pełnią życia. Odgłosy zwierząt nie milkły prawie wcale i co jakiś czas było słychać nawołujące się wilki. Na szczęście dotrwaliśmy do świtu bez żadnych przygód. Dalinar, jak co rano, pobłogosławił nas w imię Vergena. Zjedliśmy pospiesznie troszkę z zapakowanego prowiantu i podeszliśmy do kamienia na środku polany. Na nim znajdowały się półmiski, na których było troszkę zasuszonych warzyw i owoców. Przyglądałem się ziemi i dostrzegłem ślady bytności kilku osób. Ale ślady były stare i prowadziły od wioski, zapewne to miejscowi co jakiś czas znoszą dary. Ruszyłem przez polanę, aby znaleźć drogę w kierunku pustelni, którą nam nakreślił Mundo. Po pewnym czasie natrafiłem na ledwie widoczną ścieżkę na skraju lasu. Ruszyliśmy dalej. Po kilku godzinach ścieżka stała się naprawdę stroma i niejednokrotnie trzeba było podciągnąć się na jakiejś skale i wytrwale szukać oparcia dla stóp.
Z czasem las się przerzedzał, a ścieżka znowu wiodła łagodnie w górę. Po południu wyszliśmy na tereny bogate w paprocie i jakieś krzaki, a drzewa wyrastały sporadycznie kilkadziesiąt metrów od siebie. Widzieliśmy, że w oddali las ponownie robi się gęstszy. W oddali spomiędzy drzew wyszła jakaś osoba i ruszyła w naszym kierunku. Dopiero kiedy postać się do nas przybliżała dostrzegliśmy swój błąd. To nie był człowiek, a niedźwiedź który zmierzał w naszą stronę.
- Trzeba go odstraszyć! - rzekł Dalinar i począł uderzać włócznią o tarczę, a Igo spanikowany wykrzykiwał „Sio! Sio!”
Niedźwiedź stanął na dwóch łapach i spojrzał w naszym kierunku, być może dopiero teraz nas zauważył. Powęszył chwilę i powoli ruszył w naszym kierunku, by po chwili coraz szybciej przemierzać dzielący nas dystans. Przystanął około stu metrów przed nami i zaczął nas obchodzić, przyglądając się nam uważnie. Dalinar nadal uderzał w tarczę, a do krzyków Igo dołączył się Kejn. Niedźwiedź ponownie przystanął, zlustrował nas spojrzeniem, po czym ku naszej uldze obrócił się zadem do nas i powoli odchodził. Niedźwiedź był ogromny. Odczekaliśmy aż „misio” oddali się na kilkaset metrów i ruszyliśmy dalej.
- Jeśli plotki o tym pustelniku są prawdziwe, to może to był jego niedźwiedź – zagadałem.
- To tym bardziej dobrze, że odpuścił i nie musieliśmy atakować – odparł Kejn.

Po kilku minutach dotarliśmy do ściany lasu, którą widzieliśmy przed sobą i mimo że wiedzieliśmy, że gdzieś tu czai się ten ogromny drapieżnik, wyraźnie się rozluźniliśmy. Kroczyliśmy jeszcze dosłownie może sto metrów, kiedy naszym oczom wśród drzew ukazała się chata. Domek był niezbyt duży, drewniany, kryty strzechą.
- A tak właściwie to czemu uparliśmy się ratować tę kobietę? - zapytałem – Od dwóch dni tak idę i się zastanawiam.
- No jak to po co – odparł Kejn – możemy zyskać tym przychylność miejscowych, a to może nam pomóc rozwiązać sprawę Łaskotka.
- Dokładnie – przytaknął Dalinar – chyba nie sądzisz, że łażę dwa dni po jakichś lasach, bo mi się nudzi?
- Eh a ja miałem nadzieję, że poprawiła się wasza moralność – westchnął Igo.
- Co ty masz do naszej moralności? – wzburzył się Dalinar – Ja uważam się za wzór moralności.
- Tak, zwłaszcza w sytuacji jak z medykiem – wypalił Igo mając na myśli sprawę porywanych zwłok z cmentarza na zlecenie medyka Rumperta.
Nie spodziewałem się, że nadal męczy go ta sprawa.
- No akurat to co robił ten medyk, było wysoce niemoralne – ocenił Dalinar.
- A my daliśmy mu szybką w tej sytuacji, wręcz komfortową śmierć – powiedziałem – Pomyśl co zrobiłby z nim kościół! Tortury, męczarnie, kostusie i nie wiadomo jeszcze co by z nim wywijali.
W tym momencie odezwało się do nas drzewo, tak że aż podskoczyliśmy.
- Ciekawa z was kompania.
Po dosłownie chwili, nie wiemy czy z drzewa, czy zza niego wyłoniła się osoba w stroju, który to kolorami przypominał właśnie korę drzewa. Postać na głowie miała kaptur. Przez ramię miała przewieszony łuk.
- Witaj panie – rzekł kapłan – to chyba ciebie szukamy.
- Nieładnie tak podsłuchiwać – z uśmiechem na twarzy rzekł Kejn.
- Ja jestem Dalinar, a to moi bracia, jak mniemam szukamy właśnie ciebie. Drogę tutaj wskazał nam pewien zielarz z Gadarty. Potrzebują tam pomocy, bo w wiosce zdarzył się wypadek i potrzebujemy wilczego jałowca, aby spróbować ocalić życie kobiecie pogryzionej przez wilka. Kejn, który jest medykiem, ocenił jej stan jako krytyczny, lecz wiedział o tym, że jest szansa ją uleczyć za pomocą tego właśnie ziela. Niestety ani my, ani nawet zielarz z wioski nie wie jak wygląda to zioło i gdzie go szukać. Dlatego też wysłał nas do ciebie panie z nadzieją, że wskażesz nam to ziele, bądź nawet posiadasz je u siebie.
- Chodźcie, usiądziemy – zaproponował nieznajomy.
- Nie przedstawiłeś się panie. Jak się nazywasz? - dopytał Dalinar.
- Nazywam się Elander.
Po tych słowach ściągnął kaptur, był to elf.
- Miło spotkać pobratymca – powiedział Kejn.
- Ano mi także, mi także. Siadajcie - wskazał na pieńki przed chatą - Ja zaraz przyjdę – po tych słowach wszedł do chaty.
Po chwili wrócił i na większym pniu, który spełniał rolę stołu, postawił kubeczki, po czym znowu zniknął w chacie. Minęło kilka chwil, kiedy elf pojawił się ponownie. W ręce trzymał srebrny czajniczek z gorąca wodą, do każdego z kubeczka wsypał garstkę ziół i zalał parującą wodą z czajniczka.
- Napijmy się herbaty i porozmawiajmy. Tak jak powiedziałem ciekawa z was grupa, rzadko widuję tu ludzi, a jeszcze rzadziej elfy.
- Sytuacja nas zmusiła, aby udać się w te gęstwiny do ciebie – odpowiedział Dalinar.
- To co mówił Dalinar o tej kobiecie to szczera prawda, a że dowiedzieliśmy się, że możesz na pomóc, to jesteśmy – odparł Kejn.
- Dawno się to stało? - spytał Elander.
- Ano niestety dawno i zbyt późno natrafiliśmy na tę kobietę – ciągnął Kejn.
- A co z Mundo? Dawno go nie widziałem.
- Mundo ma złamaną nogę i jeszcze długo się tu nie zjawi, ledwo chodzi o kulach.
- Zastanawiam się jak skłonił was do tego, aby tu się udać.
- To nie tak – odparłem – to my udaliśmy się do niego z nadzieją, że ma wilcze ziele, w końcu jest zielarzem. Niestety nie posiadał takowego, ale opowiedział nam o tobie i przybyliśmy. Więc jak, możemy liczyć na twoją pomoc, czy dwa dni podróży były nadaremno?
- Możecie, nawet u siebie mam mały zapas tego specyfiku. Poczekajcie chwilę, zaraz przyniosę.
Wrócił po chwili i położył na stole małą sakiewkę.
- Liście w całości wrzućcie do wrzątku, gotujcie około kwadrans i podawajcie to chorej przez trzy dni. Zalecam też smarować tym rany. Na tą ilość ziół potrzebujecie około trzech litrów wody. Niech pije to co najmniej trzy razy dziennie.
- Jak możemy ci się odwdzięczyć za pomoc? - zagaił Dalinar.
- Nie ma takiej potrzeby, mogłem pomóc to pomogłem.
- Dobrze, przekażemy to Mundo, jemu bardzo zależy na tej kobiecie, więc może on się jakoś odwdzięczy skoro macie jakieś kontakty.
- Nie pochodzicie ze świątyni, skoro tu zawitaliście… - zagadnął elf.
- Jakiej świątyni?
- Jedynej i słusznej - odezwał się z kpiącym uśmiechem pustelnik.
- No trudno by było nas nazwać gorliwymi wyznawcami Delidii – rzekł Dalinar – uważamy, że na świecie są inne siły, które po stokroć lepiej przysłużyłyby się światu.
- O to ciekawe - odparł Elander – dawno nie słyszałem takich herezji - powiedział z uśmiechem.
- A właśnie – ożywił się Dalinar – usłyszeliśmy, że w okolicy Gadarty zostały odnalezione jakieś ruiny, które bardzo zaniepokoiły kościół Delidii. Wiesz może coś na ten temat?
- A czemuż to was tak interesuje?
- Czysta ciekawość – odparłem – wszystko co zabronione jest przez Delidię, interesuje nas.
- W dawnych czasach znajdowała się tam świątynia zakazanego teraz bóstwa. Bóg ten znany był pod imieniem Richiter Wielki.
- Był to jeden z bogów wyznawanych przed Zaćmieniem – powiedział Dalinar – jednak nie czytałem o nim zbyt wiele.
- Richiter był bogiem praworządności, walki i rycerstwa – poinformował nas Elander.
- Ano było w tamtych czasach wielu bogów – ciągnął Dalinar – lecz wydaje mi się, że niektórzy mieli ważniejsze role do odegrania niż Richiter.
- A to ciekawe – powiedział Elf – na przykład jaki?
- Na przykład Vergen – odpowiedział kapłan.
- Vergen, hmm... dawno nie słyszałem tego imienia.
- Musisz przyznać, że Vergen jest przecież wzorem praworządności – odpowiedział Dalinar.
- Cóż, kwestia praworządności, jak i zresztą inne aspekty wiary, to kwestia interpretacji – odpowiedział elf – w tamtych czasach byli bogowie lub być może nadal są i mają swoich wyznawców, którzy przez ogół zaliczani byli do bóstw złych, a mimo to spotykałem społeczeństwa, które miały w tej kwestii odmienne zdanie. Na przykład Lorsh, jeden z bogów Północy.
- No tak, Lorsh był także znany z praworządności, ale przede wszystkim z waleczności.
- I okrucieństwa – przerwał Dalinarowi elf.
- Ano i z okrucieństwa, ale czasem utrzymanie praworządności wymaga właśnie drastycznych metod - zripostował Dalinar.
Odezwałem się do elfa jedną z formuł pozwalających na identyfikowanie członków mojego klasztoru. Elf popatrzał na mnie i rzekł:
- Doprawdy ciekawa z was kompania, ale nie Tsume, nie jestem ani stronnikiem, ani członkiem twojego klasztoru.
- Dużo wiesz – zdziwiłem się – zatem już wiesz, że Delidia nie jest naszym światłem, patronem i drogowskazem.
- Co was sprowadza w te okolice? Bo rozumiem, że napotkanie chorej kobiety było przypadkiem – zapytał Elander.
- No cóż, być może jako osoba mocno powiązana z tym miejscem, słyszałeś o grasujących tu banitach. To nasz właściwy cel – odpowiedziałem.
- Naszym celem jest pojmanie tych ludzi i dostarczenie do Mar-Margot – dopowiedział Dalinar.
- Łowcy nagród – odparł elf.
- Też, natomiast paramy się różnymi rzeczami, a los sprawił, że teraz to jest nasz główny cel.
- Życzę wam powodzenia w tej sprawie.
- A może mógłbyś nam jakoś pomóc? – zapytał się Dalinar – Jak rozumiem, takie osoby raczej mogą ci przysporzyć problemów i raczej nie są znane z życia w zgodzie z naturą. Może jest coś w czym możemy ci pomóc, a ty zamian odwdzięczysz się pomocą w naszej sprawie?
- W tej kwestii nie mogę wam pomóc – odparł elf po dłuższej przerwie.
- No cóż, będziemy musieli się zbierać – powiedział Kejn – dla tej kobiety każda strata czasu to mniejsza szansa na wyzdrowienie, dziękujemy jeszcze raz za ofiarowane nam ziół. Miejmy nadzieję, że jej pomogą.
- A i ja mam taką nadzieję, jako że każde życie jest cenne. Dosłownie każde.

Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną. W drodze Igo wypytywał o zasady praworządności wyznawców Vergena.
- Ponieważ Vergen jest bogiem wojowników i walki, jego zasady głównie dotyczą tego aspektu, na przykład potępiają tchórzostwo. Lecz Igo, znając twoje sceptyczne nastawienie do mojej religii, ba do każdej religii, nie zamierzam się zbytnio zagłębiać w tym temacie, bo wiem jakie są intencje twego pytania. I nie jest to rzeczywista ciekawość.
Proste pytanie przerodziło się w naprawdę zaciętą dyskusję. Igo atakował Dalinara, że zabicie medyka nie było ni jak praworządne i że sam sobie wymyśli boga z jakimiś durnymi regułami i będzie głosił, iż jest praworządny. Mimo że w tej sprawie wszyscy trzej usiłowaliśmy mu wytłumaczyć, że się myli, Igo był tak zapatrzony w swoje racje, że nie docierały do niego żadne argumenty, a wysuwane przez niego były coraz bardziej głupie. Dalinar prawidłowo odczytał intencje Igo od samego początku. Tylko nie wiem jak potem dał się wciągnąć w tę dyskusję. Sam temat był ciekawy, a i pewnie dysputa mogła być pouczająca, gdyby tylko osobą dyskutującą był kto inny niż Igo. Coraz częściej zastanawiało mnie jakie podwaliny ma awersja Igo do wiary. Czy przyczyniły się do tego wypadki z naszego dzieciństwa, czy też stoi za tym co innego? Tocząc rozmowy, dotarliśmy do polany z głazem na jej środku i tam gdzie poprzednio rozbiliśmy obozowisko na noc.

Nad ranem, kiedy mieliśmy ruszać w dalszą drogę, usłyszeliśmy głos Elandera. Elf siedział na jednej z gałęzi pobliskiego dębu.
- Przepraszam, że szedłem za wami, ale tak czasem brakuje mi rozmów, że nie mogłem się powstrzymać.
- I znowu nas podsłuchiwałeś – pogroził mu palcem Kejn.
- Cóż, nie ukrywam, że zainspirowała mnie wasz rozmowa – po tych słowach zeskoczył z drzewa i podszedł do nas – Wczoraj pytaliście się mnie czy czegoś nie potrzebuję. Jest taka jedna rzecz, która by mi się przydała. Kilka dni drogi stąd na południe od Gadarty są ruiny pewnej wieży. Doszły mnie plotki, że może tam spoczywać przedmiot, który ma wartość dla mojego ludu. Wieśniacy zwą to miejsce Samotną Wieżą, a podania głoszą, że w ruinach spoczywają srebrne zwoje napisane przez elfy. Na tych tablicach spisane są dzieje Lerdeonu, świętego domostwa mych przodków. Onegdaj wieża ta była w posiadaniu czarownika, ale to było bardzo dawno temu. Teraz to ruina. Jeśli podjęlibyście się przyniesienia mi tego przedmiotu, być może będę mógł wam pomóc w sprawie, po którą tu przybyliście.
- W pierwszej kolejności musimy się zająć kobietą – rozpoczął Kejn – myślę, że jeśli kobieta przeżyje, wieśniacy będą nam przychylni i bardziej skorzy do pomocy. Wypytamy o wieżę i jeśli się uda przyniesiemy ci tablice, a ty pomożesz nam z banitami.
- Na tyle, na ile będę mógł - odpowiedział Elander.
- To uczciwe postawienie sprawy, które może przynieść nam wszystkim korzyści, więc i ja jestem na tak - powiedział Dalinar.
- Zatem będę na was czekał - po tych słowach bardzo płynnie zamienił się w ptaka i odleciał.

Mimo tego, iż Mundo mówił, że podobno potrafi zamienić się w sowę, raczej w to nie wierzyliśmy. Chyba wszyscy byliśmy zaskoczeni. Wyruszyliśmy do wioski, snując różne teorie na temat tego, jakich elf może udzielić nam informacji i czy nie będzie przeciwny śmierci Łaskotka. Ale uznaliśmy, że takie domysły nie mają sensu. W milczeniu szliśmy do wioski. Jako że narzuciliśmy sobie ostre tempo w wiosce byliśmy późnym popołudniem. Swe kroki w pierwszej kolejności skierowaliśmy do domu Ulsterów. Tam dowiedzieliśmy się, ze Anita nadal żyje, ale jest z nią coraz gorzej. I faktycznie przez te trzy dni wymizerniała okropnie, mimo iż już wcześniej była w fatalnym stanie. Igo wydał polecenie, aby wstawić na ogień wodę i przygotował napar. Po pewnym czasie kiedy mieszanka wystygła, Igo zaczął poić Anitę, a Kejn przemywał jej rany. Następnie wytłumaczyli jak rodzina ma opiekować się kobietą i kiedy podawać napar. Po wydaniu instrukcji udaliśmy się do Mundo, aby podzielić się wiadomością, że Elander nam pomógł, a jego ukochana zaczęła kurację. Zielarz dał nam obiecane ziele siłaczy i przy okazji dopytaliśmy o ruiny Samotnej Wieży. Mundo był zaskoczony, że tam się wybieramy, ale jak usłyszał, że udajemy się tam na prośbę Elandera nieco się uspokoił. Po chwili namysłu powiedział tylko, abyśmy uważali, bo legenda głosi, iż mieszkał tam zły czarownik, który porywał dzieci z wioski i został za swe czyny ukarany przez Delidię. W ruinach tych straszy i rzadko ktoś się tam zbliża. Powiedział, że dwóch miejscowych, którzy kilka lat temu się tam udali, nigdy nie wróciło. Mundo wytłumaczył nam jak tam dojść i wydawało się, że droga nie będzie trudna.

W końcu udaliśmy się na spoczynek do karczmy. Sołtys od razu wypytał nas, czy znaleźliśmy zioło na Wilczą Klątwę i kiedy usłyszał, że tak, wzniósł ręce ku górze i głośno podziękował Delidii, że zechciała łaskawie spojrzeć na wioskę, która nie była godna jej łaski. Zmęczeni tym pierdoleniem, udaliśmy się na spoczynek. Przez kolejne dwa dni odwiedzaliśmy Ulsterów. Stan kobiety się nie poprawił, choć Kejn zauważył, że rany przestały się ślimaczyć i powoli zaczynają tworzyć się małe strupki. Kolejnego dnia była już widoczna poprawa, gorączka spadła, rany się zabliźniały, a kobieta przestała majaczyć. Postanowiliśmy też wybadać, skąd taka niechęć ojca Anity do Mundo.
- Kiedy byliśmy tu pierwszy raz – zacząłem – na pytanie o Mundo splunąłeś z pogardą na podłogę. O co chodzi?
- A co wam do tego?
- Może nic, ale wiedz, że twoja córka dochodzi do zdrowia tylko dzięki Mundo.
- Jak to tak? - zapytał stary.
- Ano. To Mundo wskazał nam, gdzie szukać zioła i to on poprosił, abyśmy za tym ziołem wyruszyli.
- Ale jak to tak myślałem, że to Delidja wskazała wam drogę.
- Być może światło Delidii spadło na umysł Mundo i skojarzył jak leczyć Anitę, a Mundo za sprawą Delidii odnalazł nas. Niezbadane są wyroki boskie – powiedziałem - To jak, dlaczego nim tak pogardzacie?
- Bo to znajda jest, przybłęda on, niemiejscowy.
- I z takich powodów prawie poświęciłeś życie córki?
- Nie wiedziałem – ze smutkiem powiedział ojciec.
- Gdybyście dopuścili Mundo do niej, nie cierpiała by tyle tygodni i już dawno byłaby zdrowa, zatem zastanówcie się nad zmianą nastawienia – zasugerowałem.
Kolejnego dnia z rana, gdy odwiedzaliśmy dziewczynę, jest stan był o niebo lepszy. Brak gorączki, ślady po ugryzieniach pokryte były w pełni zwyczajnymi strupami. Z pomocą wstała złóżka i siedziała przy stole.
- To was zesłała sama Delidia? - zapytała jeszcze słabym głosem – Ojciec wspominał, że to Mundo mi pomógł.
- To prawda, Delidia pokierowała nas do Munda i to dzięki niemu żyjesz – odparł Kejn.
- Jak możemy się wam odwdzięczyć?
- Narazie wystarczy nam, że zdrowiejesz i nabierasz sił, będziemy tu jeszcze trochę w Gadarcie i gdybyśmy potrzebowali pomocy, na pewno się o nią zwrócimy – wyjaśnił Dalinar.
Poszliśmy też do Mundo przekazać dobre wieści o zdrowiu Anity, a przy okazji dowiedzieć się, czy do ruin wieży można dostać się na koniu, czy też szlak jest na tyle nieprzestępny, że lepiej udać się pieszo. Na szczęście dowiedzieliśmy się, że szlak nadaje się do jazdy konnej. Pożegnaliśmy Mundo, udaliśmy się do karczmy, poprosiliśmy, aby na rano karczmarz przygotował nam prowiant. Widać niepewność co do tego z kim ma do czynienia sprawiła, że na wszelki wypadek wychwalał głośno Delidię, a i często nie chciał pieniędzy za posiłki. Zarówno rano i wieczorem prosił nas o przeprowadzenie Modlitwy Dla Gorliwych. Jego nastawienie do nas, wspominając pierwszy dzień pobytu, zmieniło się diametralnie. Budziliśmy jego głęboki respekt.
To tyle. Czas udać się na spoczynek. Postaram się pisać do Ciebie jaki najregularniej mistrzu. Niech Śpiąca Bogini ma w opiece cały klasztor i jego stronników.



Kroniki XII: Tajemnice Samotnej Wieży (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Maj, rok 222 po Zaćmieniu. Południe od Mar-Margot, rejon Gadarty.

Tak jak obiecałem piszę do Ciebie mistrzu bez zwłoki. Póki co udaje mi się trzymać balans pomiędzy szukaniem nowych dróg dla mojego Ki, a choćby dbaniem o to, byś na bieżąco był zaznajomiony z moimi poczynaniami.

Rankiem wyruszyliśmy w kierunku wskazanym przez Mundo. Oczywiście karczmarz uprosił nas, abyśmy przed wyjazdem poprowadzili poranne modły. Aby nie wypaść z roli, Kejn po raz kolejny porwał swą gorliwą modlitwą cała wieś. Droga wiodła starym szlakiem na południe, była nawet w dobrym stanie, więc tempo było przyzwoite. Igo uprzyjemniał nam drogę opowieściami o ziemiach leżących na południu, za Pasem Pogranicza. Dowiedzieliśmy się, że miejsce te nazywane jest ciągiem Domen Starych Lordów. Po upadku księstw arkańskich na południu, ziemie te podzieliły się na różne frakcje. Nie ma tam jednego silnego państwa, za to jest tam dużo pomniejszych ośrodków władzy. Lecz z roku na rok, kolejne tereny siłą wcielane są na łono Delidii, a Pas Pogranicza przesuwa się nieustannie na południe. W śród tych państewek, wybija się na tle innych kilka z nich - najsilniejsze z nich to Róg Traggaru, Zjednoczony Rewir Arkanii oraz Zakon Thule-dun. Jedno co je ze sobą łączy to to, że korzystają z usług pewnej grupy magów, zwanych Ostatnim Bractwem Khall. Czarownicy ci budzą postrach, kontrolując demony zwane Sevonitami. Igo niewiele wiedział o samych Sevonitach, jedynie jakieś drobne informacje, że są to prawdopodobnie skrzydlate humanoidy, potrafiące latać oraz posługiwać się magią. Bractwo ponoć sprowadziło je dawno temu z jakiegoś mrocznego świata zwanego Ban-Arn i potrafi im rozkazywać. Stąd też dosłownie kilka rodów, które władają nawet pośrednio takimi istotami są rodami, z którymi wszyscy się liczą i mało kto ma ochotę ich niepokoić. Jakby tego było mało bractwo kontroluje też plemiona czarnych ogrów zwanych Melendytami.
Zasłuchani tak w jego opowieści, które były miłą odmianą od naszych kłótni, dotarliśmy do opisanego przez Mundo rozstaju i ruszyliśmy na zachód. Tu ścieżka była wyraźnie węższa i widać było, że dawno tędy nikt nie przechodził. Musieliśmy zacząć jechać gęsiego. Po chwili rozpadało się mocno, nasze dobre jak dotychczas nastroje, rozpływały się wraz z kolejnymi godzinami ulewy. Mimo iż była końcówka maja i było ciepło, kilka godzin w ulewie robi swoje. Dodatkowo mocno musieliśmy zwolnić tempo, bo ścieżka zamieniła się w śliską breję, a ostatnią rzeczą jaka nam była potrzebna, to okulawiony koń. Dzień powoli dobiegał końca, a przed nami cały czas rozciągał się gęsty las. Postanowiliśmy poszukać dobrego miejsca na nocleg. Dwadzieścia minut później, przy szlaku nad małym rowem leżało ogromne drzewo. Uznaliśmy, że to doskonałe miejsce na obóz. Kejn zauważył, że las troszkę rzednie i jako że mieliśmy już miejscówkę, postanowiliśmy podjechać jeszcze kawałek. Dosłownie po kilku minutach dotarliśmy do końca lasu. Słońce wisiało już bardzo nisko, ale dzięki temu mieliśmy jeszcze szansę zobaczyć co jest przed nami. Szlak, którym przybyliśmy, kierował się dalej na zachód jak okiem sięgnąć. Daleko na zachodzie majaczyły wysokie góry. Około kilometra od skraju lasu, po prawej stronie, na jednym z wielu rozsianych w okolicy wzgórz, dostrzegliśmy coś co mogło być ruinami wieży.

Samotna Wieża

Stwierdziliśmy, że wrócimy na miejsce, które znaleźliśmy na obozowisko. Jako że droga do wieży była zdecydowanie trudniejsza niż dotychczasowy szlak, nie widziało nam się zapuszczać tam na zmęczonych koniach po zmroku. Rozbiliśmy namioty, z trudem rozpaliliśmy ognisko i pozbyliśmy się z siebie mokrych ubrań, rozwieszając je przy ogniu. Jako że końcówka podróży była dosyć męcząca i nieprzyjemna, bez zbędnego zwlekania udaliśmy się na spoczynek, a wartę objął Kejn.

Przebudziłem się z dziwnym przeczuciem i spojrzałem w stronę ogniska. Te powoli dopalało się, ogień był zdecydowanie zbyt mały. Rozejrzałem się dookoła, nikt nie wartował. Rzuciłem okiem pod rozwieszone płachty, pod którymi spaliśmy. Kejn i Igo spali, Dalinara nigdzie nie było. Wsłuchałem się i miałem wrażenie, że gdzieś z oddali, z lasu dochodził dziwny kobiecy śpiew, a może tylko nucenie, bo nie wybijały się, żadne słowa. Wszędzie unosiła się gesta mgła, sięgająca do pasa. Konie nerwowo prychały. Szturchnąłem nogą kolejno Igo i Kejna.
- Wstawajcie. Dalinar znikł i nikt nie wartuje.
Igo zabrał się za dokładanie do ognia, Kejn sprawdził czy są wszystkie konie, a ja z nosem przy ziemi szukałem jakichś śladów. Obawiałem się, że zwyczajnie ktoś zakradł się do obozu. Od ogniska odchodziły dwa ślady, jeden niewątpliwie Dalinara, a drugi jakiejś zdecydowanie mniejszej osoby. Ślady prowadziły w kierunku skąd dobiegał tajemniczy śpiew. A ten dochodził od strony ruin. Na brzegu lasu drobne ślady się urwały i ten ktoś znów ruszył w kierunku obozu, a ślady Dalinara prowadziły dalej.
Nie rozumiałem o co chodzi. Czy ktoś kto przyprowadził tu w jakiś sposób kapłana, wrócił po któregoś z nas? Igo i Kejn upierali się, aby zwijać obóz, ja uznałem, że nie ma czasu do stracenia i trzeba ruszyć za Dalinarem. Po chwili Kejn walnął się otwartą ręką w czoło i przyznał, że on na koniec swojej warty był na skraju lasu i zapewne to jego ślady. Przynajmniej jedna zagadka się rozwiązała.
Po chwili nad wieżą niebo rozjaśniła błyskawica. Wystarczyło to, aby w oddali ujrzeć sylwetkę wpinającą się po wzgórzu w stronę Samotnej Wieży. To z pewnością był Dalinar. Ja zadeklarowałem, że najszybciej z nich dogonię Dalinara, oni zdecydowali jednak udać się po konie. Bali się, że spanikowane mogą się zerwać i ujść w las. Nim bracia zdołali oddalić się na kilka kroków, pozwoliłem, aby Ki wypełniło moje ciało. Dzięki przepływowi wyostrzyłem moje zmysły, by pewniej poruszać się przy nikłym świetle księżyca oraz skumulowałem małą część energii w swych nogach. Wystrzeliłem do przodu z ogromną jak na te warunki prędkością i gnałem na łeb na szyję w kierunku Dalinara. Mimo że poruszałem się naprawdę szybko, wiedziałem, że nie dogonię go przed wieżą. Kiedy byłem już w miejscu, w którym widziałem go z granicy lasu, nie było tam już nikogo, zapewne zdążył wejść na szczyt. Obeznany ze wspinaczką oraz pozbawiany ciężkiej zbroi z jaką musiał wspinać się Dalinar, pokonałem błyskawicznie najtrudniejsze wzniesienie. Jeszcze kilka kroków w szybkim biegu i moim oczom ukazał się dziwny widok. Na czymś, co mogło być kiedyś dziedzińcem, klęczał mój brat, a nad nim nad ziemią unosiła się promieniejąca dziwnym światłem kobieta w długich szatach. Dalinar patrzył na nią w bezruchu jak zahipnotyzowany. Postać ta zaczęła wyciągać swe szponiaste dłonie w kierunku głowy kapłana.

Upiorzyca

Zacząłem biec w tym samym momencie w kierunku istoty i drzeć się „Dalinar! Ocknij się do kurwy nędzy!” Zjawę chyba zaskoczyła moja obecność, bo skierowała swój dziwny wzrok na mnie i przestała zbliżać się do Dalinara. W biegu po raz kolejny pozwoliłem, by Ki popłynęło przez moje nogi i będąc dwa metry za Dalinarem, skoczyłem w kierunku istoty, przygotowując się do zadania jej ciosu. Unosząca się w powietrzu kobieta była zaskakująco szybka. Byłem pewien, że trafię, a przeleciałem jak przez powietrze. Przygotowany na siłę uderzenia, które jednak nie nastąpiło, runąłem na ziemię, tracąc równowagę. Na szczęście mój krzyk i ta chwila, kiedy zdekoncentrowałem tą istotę, pozwoliło się wyrwać Dalinarowi z letargu. Zanim pozbierałem się z ziemi, kapłan już stał w pozycji bojowej, osłaniając się tarczą. Kobieta straciła mną zainteresowanie i zaczęła nacierać na Dalinara. Wietrząc w tym okazję, zaatakowałem od tyłu. Tym razem byłem pewny, że trafię. I trafiłem, lecz mimo to przeleciałem przez nią jak przez powietrze. Istota była niematerialna, lecz ta wiedza przyszła trochę za późno. Przed kobietą stał Dalinar, na którego wpadłem z impetem z wyprostowanymi nogami. Na szczęście kapłan popisał się refleksem i zasłonił się tarczą. Impet uderzenia i tak sprawił, że potoczyliśmy się kawałek po ziemi. Nim zdążyłem się podnieść, zniecierpliwiona naszym oporem istota wykonała gest dłonią i w moim kierunku poleciała iskrząca się błyskawica. W tej pozycji nie miałem szansy na unik, dobrze że zawsze, kiedy zaczynam walczyć, instynktownie otaczam się zbroją Ki. A mimo to uderzenie, które przyjąłem, wytoczyło mi z płuc całe powietrze i czułem że żebra pulsują bólem. Wiedząc, że nie uda mi się zranić tej istoty, przeszedłem do głębokiej defensywy, licząc na to, że kapłan coś wymyśli. Tym razem dla odmiany lodowe pociski poleciały w stronę Dalinara, lecz ten dosyć sprawnie odbił je swoją tarczą. Od strony wejścia na dziedziniec usłyszeliśmy hałas i kątem oka zobaczyłem wbiegających Igo i Kejna. Kejn już ściągał łuk i chwilę później szył do istoty. Już pierwsza strzała ugodziła unoszącą się kobietę w pierś, a na upiornej twarzy malowało się zaskoczenie. Jakby z niedowierzaniem spojrzała na strzałę, stercząca z jej piersi, a potem na Kejna. Druga strzała, mimo że celna przeleciała przez istotę tak samo jak moje wcześniejsze ataki. Chwilę później Igo rzucił w nią zaklęcie błyskawicy. Po tym ataku kobieta jakby na chwilę zawisła nieruchomo w powietrzu, po czym rozbłysnęła jasną poświatą. Po chwili światło przygasło, a istota zaczęła jakby zapadać się w sobie, a z jej ust wyrwał się okropny, nieludzki krzyk i kilka oddechów później cała przemiana dobiegła końca. Miejsce lewitującej kobiety zastąpiła mroczna kreatura, wyglądająca jakby składała się z wirującego dymu. Po chwili istota ta wydała jeszcze jeden pisk bólu, po czym straciła swoją formę i jako obłok dymu opadła na ziemię i odleciała z duża prędkością w kierunku wieży, niknąc w ciemnościach.

Cienisty stwór

- Co tu się stało? – zapytał Igo – Czemuś tu sam polazł?
- Zaraz porozmawiamy, tylko uleczę swoje rany – rzekł Dalinar i począł się modlić.
- On chyba nawet nie wiedział, że tu jest – odpowiedziałem magowi – przybyłem w ostatniej chwili, bo klęczał przed tą postacią, a ta sięgała już szponami do jego głowy.
- Igo co to mogło być? - pytał Kejn.
- Jakiś rodzaj nieumarłego, ciężko mi powiedzieć.
- Tsume – zapytał kapłan – czy pomóc ci z Twoimi ranami?
- Sam nie wiem, zerknij na to. Nie krwawię, ale żebra mam poparzone i czuję się, jakby kowal przyjebał mi młotem.
Podniosłem koszulę, a Dalinar aż syknął.
- Pomódl się ze mną – powiedział.
Modliłem się razem z kapłanem, a rany na moich oczach zaczęły się goić, a ból zniknął po kilku chwilach. Jedynym śladem bitwy była moja osmolona koszula.

Dalinar zastanawiał się jak tu w ogóle trafił, więc opowiedziałem mu wszystko ze szczegółami, od momentu, kiedy zorientowałem się, że go nie ma na warcie, do momentu, kiedy zaatakowałem istotę, która chciała wbić mu szpony w głowę. Dalinar potwierdził, że zaczyna kojarzyć coś od chwili, kiedy z krzykiem atakowałem istotę.
Kejn sugerował, aby od razu udać się do wieży w poszukiwaniu tego czegoś, póki jest osłabione. Zapytałem jak chce chodzić po jakichś piwnicach, kiedy wszystkie pochodnie i lampy zostały w obozie. Z niechęcią przyznał mi rację. Dopiero teraz miałem chwilę przyjrzeć se ruinom. Została praktycznie tylko tylna ściana wieży i przyczepione do nie kawałki stropów z poszczególnych kondygnacji. Miejsce to było totalną ruiną, cud że w ogóle cokolwiek jeszcze stało tu w pionie. Zgodnie zdecydowaliśmy, że trzeba wrócić do obozu po pochodnie i lampę i dopiero o świcie zacząć przeglądać ruiny. Chodzenie po omacku pod walącymi się ścianami i ledwo wiszącymi stropami, też nie należało do najmądrzejszych.
W obozie, mimo że do świtu pozostało sporo czasu, nikt z nas nie umiał zasnąć. O świcie przyłączyłem się do modłów Dalinara i podziękowałem Vergenowi za okazaną mi łaskę uzdrowienia. Spakowaliśmy obozowisko i wczesnym świtem ruszyliśmy pod wieżę.

Dopiero przy dziennym świetle dostrzegliśmy, że większość szczytu, na którym stała wieża, pełna jest porozrzucanych kawałków ścian oraz kamieni. Tak jakby wieża nie zapadła się sama w dół ze starości, lecz jakaś monstrualna siła rozerwała ją od środka i porozrzucała szczątki po całym wzgorzu. Ostrożnie ruszyliśmy w kierunku miejsca, gdzie kiedyś był parter i szukaliśmy jakiegoś zejścia do piwnicy. Igo rozglądał się i powiedział:
- Widzicie te osmolone miejsca? - wskazał ręką - Tu, tu, tu i tam. To dobitnie świadczy, że miał tu miejsce potężny wybuch natury magicznej, bądź alchemicznej. Komuś chyba coś nie wyszło przy czarach lub jakichś badaniach.
Minęło pół godziny i nie znaleźliśmy nic co mogło choć sugerować zejście do piwnic. Ja udałem się nawet dalej, poza obręb parteru, aby zobaczyć, czy nie ma zejścia gdzieś z dala od wieży. Po pewnym czasie doszliśmy do wniosku, że zwyczajnie w tej wieży nie ma piwnicy, być może błędnie założyliśmy, że pod tą wieżą musi coś być.

Postanowiliśmy odpuścić poszukiwania piwnicy, a Kejn zadeklarował się, że wdrapie się na pierwszą kondygnację i poszuka czegoś ciekawego. Zarzucił linę z kotwiczką i sprawnie wdrapał się na górę.
- To totalna ruina i sam syf. – krzyknął z góry – Wszystko tu się rozpada ze starości, ale chwilę pomyszkuję jeszcze.
Czekaliśmy znudzeni i zniechęceni na dole. Po kilkunastu minutach Kejn zszedł i wręczył nam zniszczoną książkę. Na okładce było widać coś, co mogło przedstawiać człowieka w kapturze, a zza niego wyłaniały się skrzydła. Rysunek był tak niewyraźny ze starości, że trzeba było mocno wytężać wzrok, by zobaczyć co przedstawia. Środek książki był w nie najlepszym stanie. Część stron było potarganych, cześć posklejanych ze sobą w jedną całość, na niektórych atrament rozmazała wilgoć.
- To jedyne co przedstawia sobą jakąkolwiek wartość w stercie śmieci, która pozostała tam na górze. Zbadam jeszcze drugą kondygnację.
- O to przypomina tego Sevonitę, o których nam opowiadałeś Igo – powiedziałem.
- I prawdopodobnie właśnie jego przedstawia – odparł Igo – to wszystko wpisane jest w odwrócony trójkąt równoboczny, a to znak bractwa Khall.
Kejn po chwili zszedł ponownie z góry i oznajmił, że na resztkach drugiej kondygnacji nie ostało się nic. W tym czasie Igo ostrożnie przeglądał to co zostało z księgi, odczytać dało się tylko zlepek słów. W celu uporządkowania ich spisał je na kawałku pergaminu i podał Kejnowi. Dalinar przeklinał pod nosem. Tak mniej więcej wyglądał ten zlepek słów:

...Pan Traggaru zwolnił mnie Randalla ze służby i wraz z mą zmarłą małżonką, udałem się w ten dziki, lecz pięknie spaczony rejon Kataklizmem z Zachodu… Ukochana ma… Szansa nadarzyła się… Sevonita… Tortury na obiektach doskonale pobudzają kryształy, ale… Żal był mój wielki, ale ten kto chce poznać tajemnicę Cieni musi poświęcić wiele, żeby… Wieś ta znajduje się dzień drogi, ale… Delidii… Kiedyś świat pozna… Pogranicze… Wo… Vanessa jest inna niż przed śmiercią i dlatego nie mogę dłużej…
- No musi tu być jakieś cholerne wejście, przecież ta istota uciekła centralnie w miejsce, gdzie stoimy. Nie w górę, nie w bok, tylko trzymała się blisko ziemi. Igo, skoro to wieża maga, to może są i jakieś magiczne drzwi. Poszukaj swoimi czarami, zróbże coś.
Igo chodził po pomieszczeniu parteru i dotykał różnych części podłogi.
- Próbowałem wykryć jakieś magiczne przejście – mówił Igo – ale nic. Jedynie co wykrywam to to, że działa tu jakieś ochronne zaklęcie, ale nie wiem jakiego charakteru.
Po tych słowach Kejn stwierdził, że jeszcze się rozejrzy.
- Kurwa panowie wiedziałem, że coś tu nie gra. Igo podsunął mi pomysł. Toż to iluzja! – rzekł Kejn i zwyczajnie zniknął w solidnym kawałku przewróconej ściany. Podeszliśmy i włożyliśmy ręce w kamień. Faktycznie go tam nie było, a iluzja miała tylko za zadanie ukryć zejście do piwnicy.

Odpaliliśmy pochodnie i lampę i zaczęliśmy schodzić w ciemność [1 – mapa poniżej].

Podziemia Samotnej Wieży

Pierwszy szedł Kejn z latarnią, za nim Dalinar, a potem Igo z pochodnią, a na końcu ja. Po dosłownie dwóch metrach schody zaczęły delikatnie skręcać. W pewnym momencie elf przystanął, schody na niewielkim odcinku były zawalone. Przekroczenie wyrwy nie sprawiło nam trudności, a gdy Igo poświecił w dół wyrwy zobaczyliśmy, że schody, którymi schodziliśmy, kręcą się i pod nami zobaczyliśmy ich dalszą część. Kejn ostrożnie szedł dalej, schody wykonały jeszcze dwa, może trzy pełne obroty wokół filara, do którego były umocowane i po kilku minutach ostrożnego schodzenia doszliśmy do korytarza, który po zejściu ze schodów rozszerzał się do około trzech metrów i wysoki był na jakieś cztery. Za podłogę służyła skała, w której korytarz był wykuty. Panowała tu doskonała cisza, a podłoga była po kostki zalana była wodą, prawdopodobnie za sprawą deszczu, który wpływał przez iluzyjne zejście. Co jakiś czas w murze było widać uchwyty na pochodnie, lecz wszystkie były puste. Kawałek dalej w ścianie korytarza zobaczyliśmy dwa przejścia. Jedno prowadziło w odnogę w lewo, drugie w prawo. Postanowiliśmy skręcić w lewo. W związku z tym, że korytarze były szersze, zmieniliśmy szyk. Kejn szedł ramię w ramię z Dalinarem, a pozostała dwójka, czyli ja i Igo, za nimi. Korytarz prowadził kilka metrów prosto, po czym delikatnie zakręcał. Przed skrętem w ścianie dostrzegliśmy kratę zamkniętą na stary zamek. Kiedy Kejn poświecił przez nią, światło latarni odsłoniło w pomieszczeniu szkielety czterech ludzi, ubrane w zniszczone przez czas ubrania. Pomieszczenie to przypominało celę więzienną [2], konstrukcja kraty pozwalała bowiem otwierać ją tylko od strony korytarza.
- Na Vergena, czy magowie nie mogą zająć się czymś pożyteczniejszym, niż trzymanie ludzi w lochach – złorzeczył kapłan.
Kejn przekazał latarnię Dalinarowi, sięgnął po wytrych i zaczął grzebać w zamku. Ten chwili zamek ustąpił, a elf pchnął kratę, która otwarła się z oporem i głośnym zgrzytem. Było widać, że czas zrobił tu swoje. Dalinar przytomnie stwierdził, abyśmy w każdej chwili mieli upatrzone miejsce, gdzie można bezpiecznie odrzucić pochodnie lub postawić lampę, bo jeśli w ferworze walki, która mogłaby się wywiązać, rzucimy je w wodę, to całkowite ciemności zwiastują nam śmierć.
Zaproponowałem, że skoro mamy więcej pochodni, co jakiś czas będziemy odpalać kolejną i zostawiać w uchwytach, tak abyśmy zawsze szybko mogli się wycofać do źródła światła. Wszyscy uznali to za dobry pomysł. Ostrożnie rozglądaliśmy się po pomieszczeniu, kiedy poruszaliśmy się w głąb lochu, światło latarni co chwilę odsłaniało nowe szkielety. W celi było ich kilkanaście. Kilka szkieletów zwisało bezwładnie na łańcuchach przykutych do ścian. Były tam też niewątpliwie szkielety dzieci. Opuściliśmy pomieszczenie i ruszyliśmy w głąb korytarza.
- Jedno mnie zastanawia – rzekł Igo – skąd się wzięła ta iluzja? Przecież musiała powstać po zniszczeniu wieży.
- Może ktoś, kto spowodował ten wybuch, przeżył i zabezpieczył to miejsce – zasugerowałem.
- No my nie wiemy co stało się z właścicielem wieży – rzekł Dalinar.
- No nie wiemy, ale Igo słusznie zauważył, że iluzja musiała powstać już po upadku wieży. Iluzja pasowała do obecnego wyglądu wieży, bo maskowała zawalone przejście.
- No faktycznie ciekawe, ale teraz nic nie wymyślimy – odparł Kejn.

Ruszyliśmy dalej, po lewej stronie w ścianie była mniejsza odnoga, korytarz był znacznie węższy i niższy. Ruszyliśmy nim, ale już po chwili na przeszkodzie stanęły nam okute drzwi [3]. Mimo upływu czasu i tego, że woda zrobiła swoje, drzwi nadal wyglądały solidnie.
- Igo sprawdź, czy nie chroni tych drzwi jakaś magia – rzucił Kejn.
Igo przez chwilę skupiał się nad drzwiami i oznajmił, że nie. Potem zaczął dokładnie oglądać je Kejn. Po chwili znów podał latarnie Dalinarowi aby ten mu świecił i znów zaczął majstrować przy zamku. Tu elf manipulował znacznie dłużej, ale po chwili i ten zamek ustąpił. Kejn pchnął drzwi, które napęczniałe i zdeformowane od wody z trudem opuściły framugę. Naszym oczom ukazało się większe pomieszczenie [3]. Na pierwszy rzut oka kiedyś służyło jako laboratorium. W pomieszczeniu było kila stołów, na których w dziwnych stojakach wisiały małe fiolki, powyginane szklane rurki i inne tego typu ustrojstwa, których przeznaczenia nawet się nie domyślałem. W pomieszczeniu stało też solidne krzesło, ze skórzanymi pasami i kolcami wystającymi z oparcia, niewątpliwie używane do torturowania. Obok stał stół, też zaopatrzony w pasy, a na jego brzegu leżały noże, szpikulce a nawet tasaki. Cały stół pokryty był brunatnymi zaciekami, bez wątpienia były to stare ślady krwi. Na powierzchni wody zalewającej to pomieszczenie, unosiły się rozmoknięte pergaminy i okładki książek. Pod ścianami, stały regały, na których było widać zawilgłe grzbiety. Igo wyraził chęć dokładniejszego zbadania pomieszczenia, ale postanowiliśmy, że wrócimy tu w momencie, kiedy uda nam się zlokalizować i zażegnać niebezpieczeństwo w postaci latającej postaci. Już mieliśmy wychodzić, kiedy Kejn powiedział „Poczekajcie chwilę” i wskazał nam na wodę przesączająca się w jednym miejscu, tak jakby pod mur. Przystanął na chwilę i zaczął macać ścianę, a po chwili jego ręka natrafiła na coś, co odblokowało mechanizm i część ściany otwarła się jak drzwi. Naszym oczom ukazała się mała alkowa. Na stoliku leżała niebieska księga i kilka pergaminów. Igo chwycił jeden z pergaminów, ale wilgoć zrobiła swoje - pergamin naciągnął się i rozpadł na kawałki. O wiele ostrożniej otwarł okładkę księgi i przeczytał tytuł. „Niebyt”, mag przewrócił kolejną stronę, ale razem z nią obróciło się ich wiele. Wilgoć mocno pozlepiała kartki.
- Wezmę ją i na spokojnie przejrzę później – rzekł Igo – Nie chciałbym jej uszkodzić.
Igo wybrał kilka pergaminów, które nadawały się jeszcze do przenoszenia i zabezpieczył je.

Dopiero przygasająca pochodnia uświadomiła nam, jak wiele czasu tu spędziliśmy. Musiałem wrócić do koni po zapas pochodni, jako że zaskoczył nas rozmiar kompleksu pod wieżą. Chyba wszyscy spodziewaliśmy się większej piwnicy, a nie labiryntu, ogromnych korytarzy, cel i laboratoriów. Z dogasającą pochodnią sprawnie dotarłem do koni, zabrałem ich zapas i pospiesznie ruszyłem z powrotem. Czekali na mnie u podnóża schodów.
Bracia poinformowali mnie, że korytarz, którym szliśmy wcześniej, kończy się ślepo, zatem wybór był prosty, musieliśmy skręcić w prawo. Droga prowadziła chwilę prosto i po pewnym czasie doprowadziła nas do naprawdę dużego pomieszczenia [4]. Kejn podniósł wysoko lampę, a mimo to nie widzieliśmy ścian po bokach, a na granicy światła z przodu majaczyły dwa potężne filary.
- Słyszycie? - zapytał Kejn.
Zamilkliśmy i wytężyliśmy słuch. Od strony filarów dochodził dziwny odgłos, ni to brzęczenie, ni to buczenie. Ciężko ubrać to w słowa, bo dźwięk rytmicznie nasilał się i słabnął w tym samym rytmie. Powiesiliśmy jedną pochodnię przy wejściu i ruszyliśmy w stronę kolumn. Kejn przekazał mi latarnię, a sam chwycił za łuk i szedł przygotowany do strzału. Zbliżaliśmy się do kolumn, a z każdym krokiem pulsujący dźwięk narastał. W pewnym momencie stanęliśmy, bo kiedy światło omiotło przestrzeń za kolumnami, naszym oczom ukazał się sześcian. Długość jego boków sięgała na oko trzy metry. Sama bryła była ciemna, lecz nie jednolita, na jego powierzchni kłębił się jakby dym, twór ten delikatnie wibrował i już byliśmy pewni, że jest źródłem dziwnego dźwięku.

Sześcian w Samotnej Wieży

W oczy rzuciło się nam też to, że do jednego z filarów przykute są zwłoki człowieka, ciało było wysuszone. Postanowiliśmy obejść całe to pomieszczenie, nie podchodząc bardziej do tajemniczej bryły. Zaczęliśmy od lewej strony. Szliśmy w takiej odległości, by w końcu zobaczyć boczne ściany pomieszczenia. Komnata była naprawdę ogromna. Poruszaliśmy się ostrożnie, a ze środka sali dobiegało nas cały czas niepokojące buczenie. Okazało się, że co jakiś czas w ścianie pojawiały się kolejne szerokie korytarze. Gdy byliśmy mniej więcej po przeciwnej strony sali od wejścia do niej, zorientowaliśmy się, że na środku stoją kolejne dwa filary. Teraz uświadomiliśmy sobie, że tajemniczy obiekt otoczony jest czterema filarami. Na jednym z filarów dostrzegliśmy kolejne ciało, które tak jak i poprzednie było wysuszone. Obeszliśmy całe pomieszczenie, wracając do punktu wyjścia. Jeśli nie pomyliłem się w liczeniu, z tej komnaty odchodziło osiem korytarzy, z czego cztery zaczynały się charakterystycznym skośnym wlotem. Podeszliśmy bliżej do ciał i w blasku lampy mignęło coś zawieszonego na szyi. Był to łańcuszek, na którym widniał symbol przepołowionej czaszki i półksiężyca. Na szyi drugiej osoby, wisiał łańcuszek, na którego końcu widniał wizerunek gołębia.
- Wydaje mi się – odezwał się Dalinar - że te osoby były kapłanami starych bogów. Te tutaj ścierwo – wskazał na zwłoki z wisiorkiem z czaszką – to kapłan szalonego boga Tuluntusa, wrogiego Vergenowi. A te tutaj, to kapłan Arianne, bogini leczenia. Być może dlatego to ja stałem się obiektem ataku poprzedniej nocy – powiedział Dalinar – może ta istota chciała ściągnąć tu kolejnego kapłana.
- Co mają kapłani, czego nie mają inni ludzie, za wyjątkiem silnej wiary? – zapytałem.
- Przede wszystkim są bezpośrednimi przekaźnikami mocy boskiej – odparł Dalinar.
- Czy zatem to coś może być tworem innego kapłana?
- Nie mam pojęcia – szczerze odparł kapłan.
- A jaką rolę mają medaliony? - kontynuowałem.
- Medaliony to poświęcone przedmioty, które umożliwiają kapłanowi manifestację boskiej mocy na świecie – tłumaczył Dalinar.
- Zatem, jak dobrze rozumiem, same ciało już nie ma mocy, jako że ciało nie ma wiary, natomiast sam medalion nadal może być przekaźnikiem? – głośno się zastanawiałem – Czy nie wystarczy zatem zabrać medalionów?

Nie było mi dane doczekać odpowiedzi Dalinara, bo z cichym mlaśnięciem rozwarła się jedna ze ścian sześcianu i wyłoniła się z niej postać, w formie której umknęła nam ostatniej nocy. Wyjście przez szczelinę zajęło jej dosłownie sekundę. Jej oczy rozbłysły na chwilę czerwienią, po czym wskoczyła między nas. Istota ta nie miała konkretnego kształtu, cały czas zmieniała delikatnie swoje kształty. To coś miało kilka wystających z siebie, trudno nazwać to, rąk czy nóg, jakichś zmieniających kształt macek, które potrafiły się wydłużać lub skracać. Można było odnieść wrażenie, że jego ruchy były szybsze niż sama materia, z której się składał, zatem postać nieustanie była rozmyta. Jakby to, z czego to coś było stworzone, cały czas usiłowało nadążyć za ruchami. Wcześniej upatrzyłem sobie miejsce na filarze, gdzie można by było zawiesić latarnię, więc obserwując stwora, ostrożnie ruszyłem w tamto miejsce. Pozwoliłem by Ki płynęło przez moje ciało odruchowo, przywołując bojowe koncentracje.
Dalinar wysunął się naprzód, osłaniając się tarczą i na niego też spadły pierwsze ataki. Istota była naprawdę szybka. Z tyłu Kejn szył z łuku, a Igo inkantował zaklęcie. Po chwili umieściłem latarnię na filarze i oceniłem sytuację na polu walki. Kejn przekładał przez ramię łuk i dobywał miecza, Igo w dalszym ciągu wypowiadał zaklęcia, a Dalinar przyjmował na tarczę wściekłe ataki istoty. Doskoczyłem do istoty od tyłu i uderzyłem pięścią. Tak jak się spodziewałem, moja ręka przeszła bez oporu przez istotę, zatem nie wytrąciło mnie to z równowagi. Jedynie co się zmieniło, to to, że poczułem, w momencie przechodzenia dłoni przez to coś, intensywny chłód. W tym momencie z rąk Igo wystrzelił długi płomień, który przypalił istotę. Ta wydała z siebie pisk bólu i skoczyła w kierunku maga, jednak Dalinar i Kejn przecięli jej drogę, nie dopuszczając maszkary do Igo. Koło kapłana w powietrzu ukazał się widmowy młot, który zaczął atakować istotę. Istota wściekła jeszcze z bólu, nie zauważyła unoszącego się w powietrzu młota i dostała w bok. Zaskoczona odskoczyła do tyłu i instynktownie wiedziałem, że jest coraz bardziej wkurzona. Wierząc w to, że czasem istota staje się materialna, wszak Kejnowi poprzedniej nocy udało się zranić ją strzałą, nie zaprzestawałem ataków. Potwór, widząc przed sobą dwóch przeciwników, uderzał raz po raz to jednego to drugiego. Kejnowi trudniej było przyjmować ataki z samym mieczem i pod naporem ciosów powoli się cofał. Moje kolejne ataki znów nie przyniosły efektu, natomiast Igo kolejny raz skutecznie przypalił Istotę. Jej furia rosła i za wszelką cenę chciała przedostać się do maga. Walka toczyła się w szybkim tempie. Istota nie zwalniała nawet przez chwilę, gdy nagle komnatę przeszył głośny huk - to Igo przywołał błyskawicę, która z precyzją dosięgła stwora. Ponownie wzbudziło to jego złość. Po chwili kolejny huk wypełnił komnatę i znów błyskawica uderzyła w naszego przeciwnika. Mimo obrażeń istota atakowała nadal z furią. Miałem wrażenie, że jeśli ta walka potrwa chwilę dłużej, zwyczajnie zamęczy nas intensywnością ataków i w końcu zwyczajnie nas zabije. Mimo że atakowałem z furią, moje ataki przechodziły przez niego jak przez powietrze. Widmowy młot trafił po raz kolejny i coś dziwnego zaczęło się dziać ze stworem. Mimo że chciał przeć dalej na nas, część jego ciała wydłużyła się i zaczęła być wciągana do sześcianu, nieubłaganie ciągnąc potwora za sobą. Stwór stawiał kilka sekund opór, po czym z głośnym mlaśnięciem został wciągnięty do sześcianu.

Przez chwilę słychać tylko było nasze zmęczone oddechy.
- Wspaniała walka bracia, Vergen był z nami i pozwolił odeprzeć atak – mówił w dziwnej ekstazie Dalinar.
- Ja sugeruję opuszczenie tego miejsca – rzekł Igo – ta walka wyczerpała wszystkie moje zasoby i jeśli natrafimy na jakiekolwiek zagrożenie, nie będę w stanie nam pomóc.
- Ja muszę dojść do siebie, nie będę ukrywał, że moje rany są poważne – mówił Kejn, trzymając się za tors. Czy mógłbyś zająć się tym Dalinarze?
- Zaraz się za ciebie pomodlę – odparł kapłan.
- Sugeruję ponownie się wycofać – mówił Igo.
- Dd razu wycofać – narzekał oburzony Dalinar.
- Dalinarze – zacząłem spokojnie – Igo tłumaczy ci, że już nie ma czym walczyć, a chyba widziałeś, że największe szkody potworowi wyrządzały zaklęcia naszego brata. Moje ataki są nieefektywne, a Kejn jest poważnie ranny. Okaż rozsądek.
- Jak chcesz, to ściągnij te ciała i wycofajmy się – zniecierpliwiony poganiał Igo.
Kapłan podszedł do zwłok wiszących na kolumnach kapłanów i zerwał najpierw jeden, potem drugi medalion. Nic się nie wydarzyło.
- Ja uważam, że powinniśmy wykorzystać ten czas, że istota jest ranna i musi się zregenerować, do przeszukania dalszej części i odnalezienia tablic. Jeśli ktoś chce wyjść rozumiem, ja zostanę i będę szukał dalej – ciągnął kapłan.
- Żadnego ja zostaje, albo zostajemy tu razem i szukamy razem albo wszyscy wychodzimy. Koniec dyskusji – warknąłem.
- Jeśli moc Vergena jest w stanie zaleczyć moje rany, to jestem gotów kontynuować poszukiwania – zadeklarował Kejn.
Dalinar, zobaczył rany Kejna i stwierdził, że raczej nie da rady ich uleczyć, gdyż Vergen nie obdarował go mocą potrzebną do usunięcia takich uszkodzeń.

Kapłan upierał się przy swoim. Postanowiliśmy, że zwiedzimy pobieżnie pozostałe odnogi, w czasie nie dłuższym niż czas potrzebny na dopalenie się jednej pochodni i niezależnie od rezultatu poszukiwań wynosimy się. Zaczęliśmy badać po kolei korytarze. Pierwszy z nich był krótki i kończył się małą wnęką. W której nie było nic prócz inskrypcji [4 – ukośne odnogi].
„Dziś wieczorem i o poranku oddajemy wam dusze swe”
Skierowaliśmy swoje kroki do następnego korytarza. Ten był znacznie dłuższy od poprzedniego i kończył się drzwiami. Kejn pospiesznie zaczął manipulować przy zamkun przeklinając pod nosemn lecz po chwili zamek ustąpił [5]. Dalinar otworzył drzwi i poczuliśmy dolatujący do nas zapach suchego i zakurzonego powietrza. Podłoga za drzwiami była na wyższym poziomie niż pomieszczenia, z których przyszliśmy, dzięki temu woda nie miała się tam jak dostać. Pomieszczenie było spore, ale nie ogromne. Na pierwszy rzut oka wydawało się puste. Uwagę przykuwał jedynie wyryty na ziemi oktagram, wzdłuż którego linii z ogromną starannością wyryte były najróżniejsze symbole. Stało też kilka złotych świeczników. Ściany pomieszczenia pokrywały różne symbole. Poza tym nic innego nie znajdowało się w tej komnacie.
Ponownie skierowaliśmy kroki do następnego korytarza. Tak jak i pierwszy korytarz i ten kończył się małą wnęka, a na ścianie umieszczona była sentencja:
„Ojcowie ludzkości, Bogowie bogów.
Wejrzyjcie na dzieci Swe.”

Ruszyliśmy dalej, do następnego korytarza. Ten był dłuższy niż poprzednie i wznosił się ledwo zauważalnie, dzięki temu po kilku metrach znów szliśmy po suchej posadzce. Po raz kolejny raz tunel kończył się drzwiami, lecz te nie były zniszczone przez wszechobecną wilgoć. Tak jak i poprzednie były solidne. Dzięki temu, że nie stały w wodzie, można było podziwiać kunszt wykonania i bogactwa zdobiących ich detali. Elf ponownie poradził sobie z zamkiem i weszliśmy do środka [8]. Na środku pomieszczenia stała duża skrzynia, a za nią posąg rycerza w zbroi. Mimo iż skrzynia stała dobre dziesięć metrów od wejścia, rzucało się w oczy, że zdobiona jest srebrem i złotem. Z boku stało kilka świeczników, zapaliliśmy stojące w nich świece. Dopiero w blasku świec zobaczyliśmy, że za skrzynią nie stał posąg, a jakby postać w zbroi. Styl wykucia zbroi był dziwny, niespotykany obecnie. Ewidentnie zbroja pochodziła z zamierzchłych czasów.
- Tego typu zbroje dawno temu nosili elfi wojownicy – powiedział Kejn.
Podchodziliśmy powoli do skrzyni, lecz kiedy byliśmy od niej kilka metrów, zbroja nagle poruszyła się i dobyła miecza, chwyciła go oburącz i wymierzyła w naszym kierunku, lecz nie ruszyła się z miejsca. Kejn wypowiedział w elfim języku kilka słów w kierunku zbroi.
- Igo masz jakiś pomysł co to może być? – zapytał Dalinar.
- Może to być na przykład golem, taki jak u Hugo – odparł mag.
- Zostawmy to na później i zbadajmy pozostałe korytarze – zaproponował Dalinar, a my chętnie przystaliśmy na tę propozycję. Powoli wycofaliśmy się do drzwi, czujnie obserwując zbroję/wojownika, lecz ta nie poruszyła się więcej.

Udaliśmy się w kierunku kolejnego korytarza, kiedy Kejn przystanął i wskazał na gładką ścianę i oznajmił:
- Kolejna iluzja, tam jest przejście. I wszedł w ścianę [9].
Wiedząc już czego się spodziewać, śmiało ruszyliśmy za nim. Po krótkim odcinku dotarliśmy do komnaty [10], która wyglądała jakby należała do kobiety. W pomieszczeniu stała garderoba oraz toaletka z lustrem. Na niej flakony, prawdopodobnie z perfumami oraz ozdobna szczotka do włosów. Na środku pomieszczenia, na kamiennym sarkofagu leżała trumna. Już sam fakt trumny w pokoju był dziwny, a jeszcze bardziej zaskakujące to, że trumna była szklana. Była pusta, za wyjątkiem leżącej na dnie małej książeczki w szarej oprawie.
Zadałem pytanie, czy moi bracia jeszcze planują tu wracać, bo jeśli chcemy tu wrócić, jak będziemy w pełni sił, to należy zostawić badanie tego pokoju na później i udać się do pozostałych korytarzy. A jeśli los da, wrócić i rozwiązać wszystkie ciekawe rzeczy w przyszłości. Wszyscy zgodzili się z tym co mówię i wycofaliśmy się za iluzję, podążając ku kolejnemu korytarzowi.
Kolejne pomieszczenie znów podobne było do pierwszego, kończyło się alkową z sentencją na ścianie:
Wzywam Was, Bogowie Nie-Świata
Przybądźże do nas, Wewnętrzny Legionie.

Kiedy wchodziliśmy do ostatniego z korytarzy, pochodnia wypaliła się już w połowie. Ostatni korytarz był niżej, z tego powodu znowu był zalany po kostki wodą. Po chwili rozwidlał się na lewo i prawo. Skręciliśmy w lewo. Przeszliśmy kawałek po lewej stronie, gdzie zauważyliśmy schody w dół [7], a kawałek dalej korytarz zakręcał w prawo. Schodków było tylko kilka, ruszyliśmy nimi w dół. Z każdym schodkiem zanurzaliśmy się bardziej w wodzie. Na dole sięgała nam już do pasa. Na końcu drogę zagradzały nam drzwi. Kejn ponownie otwarł zamek i otwarliśmy drzwi [7]. Brodząc po pas w wodzie, przepychaliśmy się przez pływające po powierzchni kawałki mebli. Na środku sali z wody, wystawał metalowy trójnóg z okrągłym postumentem, na którym leżało coś, co skrywał naciągnięty biały worek. Dalinar podszedł do postumentu i za pomocą włóczni ściągnął materiał. Pod nim widniała kula z jakiegoś kryształu.
- Zakryjcie to i wyjdźmy stąd. Coś wam powiem – powiedział Igo i ruszył w kierunku drzwi.
Dalinar zakrył przedmiot i ruszyliśmy za magiem.
Igo ściszonym głosem powiedział:
- Ten kryształ to Glavurn, specjalny amurski kryształ, który służy do komunikacji na odległość. Lepiej przy nim nie stać, ani nie rozmawiać, bo jest nikła szansa, że ktoś może akurat w niego patrzeć po drugiej stronie.
- Dobra, idziemy dalej – zarządziłem - Czas się nam kończy.

Dotarliśmy do kolejnych drzwi. Te były otwarte, a pomieszczenie wyglądało na jakąś pracownię [6], gdzie na przegniłym stole leżały pergaminy i papiery. W wodzie było też widać po raz kolejny unoszące się skrawki papieru. Igo pośpiesznie przeglądał to co znalazł w pokoju. Jedna z książek wzbudziła zainteresowanie czarownika i schował ją do plecaka. Podążaliśmy dalej, lecz natrafiliśmy tylko na pustą alkowę. Pozostał nam ostatni korytarz, który też był prawie identyczny jak pierwszy odwiedzony. Znowu kończył się małą komnatą z napisem na ścianie:
Z Północy, z Południa
Z Zachodu, Ze Wschodu.

Zgodnie z postanowieniami, po wypaleniu pochodni, wróciliśmy na powierzchnię, osiodłaliśmy konie i ruszyliśmy w kierunku Gadarty. Spieszyliśmy się, aby przed noclegiem zostawić wieżę jak najdalej za sobą. Nikt z nas nie wiedział co czynić dalej. Ja z elfem proponowałem udać się do Elandera, bo myślałem, że może będzie w stanie nam powiedzieć coś zarówno o tajemniczej istocie, z którą walczyliśmy, jak i o zbroi w komnacie ze skrzynią.

Niezależnie od tego co postanowimy w następnych dniach cieszyłem się, że udało nam się przemówić kapłanowi do rozsądku i wycofać w odpowiednim momencie.



Kroniki XIII: Powrót do Samotnej Wieży (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Maj, rok 222 po Zaćmieniu. Południe od Mar-Margot, rejon Gadarty.

Jak widzisz mistrzu, cała wyprawa nie poszła raczej po naszej myśli. Kilka sekund dzieliło nas od tego, by stracić Dalinara. Nie znaleźliśmy tego, po co tu przybyliśmy, a Kejn ledwo jechał na koniu. Ja sam, pierwszy raz od wyjazdu z klasztoru, doświadczyłem czegoś na co nie byłem przygotowany. Czyli na totalną bezsilność w walce. I nie chodziło o wyszkolenie przeciwnika, tylko o to, że absolutnie nic nie mogłem mu zrobić. Postanowiłem poszukać odpowiedzi w medytacji z nadzieją, że odpowiedź spłynie na mnie wraz z mądrością Bogini. Lecz jak na razie najważniejsze było, aby oddalić się od tego przeklętego miejsca.

Jechaliśmy w kierunku Gadarty, dyskutując o tym co winniśmy zrobić. Ja obstawałem przy kolejnej wizycie u Elandera, uważając, że być może będzie wiedział co to za istota, która zaatakowała nas w wieży. Drugą sprawą było to, czy nie będzie mu znany temat „żywej” zbroi. Mogło to być jakieś elfie zabezpieczenie i być może wie co zrobić, by nie zostać zaatakowanym.
Dalinar zasugerował, aby w takich wypadkach elf trzymał się jednak na dystans. Kejn ogólnie zgadzał się z takim stwierdzeniem, ale nie w wypadku, kiedy jego strzały przelatywały przez widmo jak przez powietrze i chciał spróbować czy miecz wyrządzi jakiekolwiek szkody. Igo i Dalinar zaczęli rozważać możliwości przygotowania broni do takiej walki. W sumie nic z tego co mówili nie rozumiałem, a może właściwie zbyt bardzo byłem pogrążony w rozmyślaniach, jak mógłbym ukierunkować Ki, by być zagrożeniem dla tego typu istot. Pod wieczór dojechaliśmy do rozstaju dróg, gdzie mogliśmy udać się już na szlak prowadzący prosto do Gadarty. Ruszyliśmy jeszcze kawałek w poszukiwaniu miejsca na nocleg, a tak naprawdę chyba każdy z nas chciał być jak najdalej od przeklętej wieży i jej upiornego mieszkańca. Noc minęła spokojnie, a dzień przywitał nas dobrą pogodą. Do wioski dojechaliśmy późnym popołudniem. Karczmarzowi nie umknęło to, że Kejn wyraźnie utyka i krzywi się przy chodzeniu.
- A cóż to się stało mości elfie?
- Spadłem z konia, zdarza się. Przygotujcie karczmarzu jakąś pożywną kolację.
Poszliśmy do pokoju, gdzie Kejn z ulgą ściągnął zbroję i położył się na łóżku. Zdecydowaliśmy, że rano udam się z Dalinarem do elfiego pustelnika. Igo miał zająć się odzyskiwaniem zaklęć oraz przestudiuje zdobyte księgi, a Kejn zwyczajnie będzie odpoczywał.

Rano wraz z kapłanem zaopatrzyliśmy się w prowiant na kilka dni i wyruszyliśmy znaną drogą w kierunku pustelni Elandera. I tak jak poprzednio, pod koniec pierwszego dnia, dotarliśmy do polany, na środku której stał kamień ofiarny. Noc minęła spokojne, wyruszyliśmy w dalszą drogę i chwilę po południu zobaczyliśmy znajomy dom elfa. Tym razem nie niepokoił nas żaden niedźwiedź.
Elander siedział przed domem, popijając coś z drewnianego kubka. Po chwili elf ujrzał nas, wstał i spotkaliśmy się w połowie drogi między skrajem lasu, a jego domem.
- Witajcie, czy wszystko w porządku?
- Tak, przybyliśmy porozmawiać – odparł Dalinar.
- A reszta?
- Reszta miała swoje sprawy do załatwienie w Gadarcie – odparłem – zresztą to, że oni mają teraz sprawy w Gadarcie, jest też powodem dlaczego my jesteśmy u ciebie. Spenetrowaliśmy miejsce, które nam wskazałeś.
- Mówicie o Samotnej Wieży?
- I przychodzimy z pewnymi pytaniami, bo nie ukrywam, że to miejsce mocno nas zaskoczyło zagrożeniami, które tam na nas czyhały.
- Czy możecie opisać na co natrafiliście? - zapytał zaciekawiony elf.
- Oczywiście. Są tak naprawdę dwie rzeczy, które nas interesują. Jest duża szansa, że trafiliśmy na miejsce, gdzie przechowywane są elfie zwoje.
- Widzieliście je? – spytał wyraźnie podniecony Elander.
- Nie widzieliśmy samych zwojów, natomiast natrafiliśmy na jedyne pomieszczenie w tej zrujnowanej wieży, gdzie naszym zdaniem mogą być przechowywane. Była to komnata, gdzie za dużą, ozdobną skrzynią, na pierwszy rzut oka stała zbroja. Kejn ocenił, że to starożytny pancerz elfich wojowników. Kiedy podeszliśmy kilka kroków do skrzyni, zbroja poruszyła się i płynnym ruchem wyciągnęła miecz z pochwy. Chwyciła go oburącz, skierowała w naszym kierunku i zastygła w bezruchu.
- A czarownik, czy był tam czarownik?
- Nie, nie było czarodzieja. Dlaczego pytasz?
- Obawiam się, że może kiedyś to był faktycznie wojownik mojej rasy i został opętany przez magię. Czy moglibyście opisać mi dokładnie tę zbroję?
Staraliśmy się jak najdokładniej przekazać to jak zdobiony był pancerz, lecz dopiero na wzmiankę o srebrnym drzewie na napierśniku, elf wyraźnie się ożywił.
- Ogólnie rzecz biorąc, to zwojów wiedzących, o których wam wspomniałem, strzegł dawno temu wojownik z książęcego rodu. Nazywał się Ilithin. Tylko on nosił taką zbroję. Słyszałem, że dawno temu został on pokonany, a zwoje zostały wykradzione i zabrane do tej wieży. Wiem to od elfich wędrowców, którzy czasem mnie odwiedzają. Ale byłem przekonany, że Ilithin nie żyje...
- No i tak raczej jest - powiedziałem – Wątpię aby był żywy.
- Tak, tak. Obawiam się, że mamy tu do czynienia z potężną magią. Albo został on przeklęty albo zamieniony w bezwolnego sługę, być może nawet nieumarłego. W obu przypadkach jest to bardzo niebezpieczny przeciwnik.
- Niestety, kiedy odnaleźliśmy tą komnatę - wtrącił Dalinar – byliśmy już po innej potyczce.
- Czyli było tam jeszcze coś innego?
- Jako że byliśmy mocno poturbowani, wycofaliśmy się, nie atakując tego Ilithina. Nie wiedzieliśmy czym jest i mieliśmy nadzieję, że być może jest to jakiś elfi strażnik, a ty posiadasz klucz jak go powstrzymać.
- Nie, niestety. To nie żadne zabezpieczenie elfów. Ilithin był doskonałym szermierzem ze szlacheckiego rodu i domyślam się, że to właśnie ten czarownik stworzył z niego bezwolnego wartownika.
- A powiedz mi – przerwałem elfowi - jak z twoją wiedzą na temat jakichś nadprzyrodzonych istot, jeśli mogę to tak nazwać?
- Żeby nie mówić tak tajemniczo Tsume, opowiedzmy od początku – poradził Dalinar.
Zacząłem krótką opowieść:
- Tak się złożyło, że kiedy wieżę widzieliśmy już w oddali na wzgórzach, nastawał mrok. Aby niepotrzebnie nie ryzykować zdrowia koni na trudnym terenie, postanowiliśmy rozbić obóz i do wieży wyruszyć z samego rana. Jako że podróżujemy już trochę razem, mamy wyrobione pewne nawyki, jak choćby ustalony harmonogram wartowania. I tego wieczoru zatem nic się nie zmieniło – tak jak zawsze na szlaku, w podróżnej rutynie, wystawiliśmy warty. Zazwyczaj wartowałem ostatni, więc szybko zasnąłem. Mimo zmęczenia podróżą, sen był niespokojny, dręczyły mnie jakieś niepokojące sny. Później dowiedziałem się, że kiedy wartował Kejn, zauważył, że wszyscy przez sen wierciliśmy się, a konie rżały nerwowo. Ale do rzeczy. Kejn obudził Dalinara i udał się na spoczynek. Następnie w kolejności miał wartować Igo, potem ja. Nie wiem co mnie obudziło, czy codzienna podróżna, rutyna, czy to że nagle zrobiło się zimniej, bo ognisko już się prawie dopalało, dając mało ciepła. Wstałem zaniepokojony tym faktem, a szybkie oględziny obozu wskazały, że nikt nie wartuje, a Dalinara nie ma. W oddali słyszałem coś co na pierwszą myśl przypominało śpiew, zawodzący, pozbawiony słów, lecz mimo to kojarzący się ze śpiewem.
- Czy to był elfi śpiew? - zapytał Elander.
- Ciężko powiedzieć, bo było to coś co tylko jakoś podświadomie przypominało śpiew, ale na tamten moment raczej kojarzyło mi się z ludzkim śpiewem. Obudziłem braci, oni zajęli się pospiesznym zabezpieczeniem obozu i koni, a ja ruszyłem za śladami, które zostawił Dalinar. Po pewnym czasie zobaczyłem go w oddali, wspinającego się na wzgórze na którym stoi wieża. Dalinar nie reagował na moje nawoływanie i wtedy to ruszyłem za nim biegiem, wiedząc że coś jest na rzeczy. Dalinar nigdy nie opuściłby warty oraz obozu z własnej woli. Kiedy go dogoniłem, klęczał na ziemi, a jakaś istota, w postaci kobiety w zwiewnej sukni, unosiła się nad nim i szponami sięgała w jego kierunku.
- Hmm... jakaś demonica – zamyślił się elf.
- No tego właśnie nie wiemy – odparłem.
Streściłem przebieg walki, nie pomijając faktu, iż nasz przeciwnik był niematerialny. Dodałem też, że władała pewnym rodzajem magii.
Elf słuchał zaciekawiony. Zrelacjonowaliśmy, że dopiero magiczne ataki Igo sprawiły, że kobieta przemieniła się w dziwny cienisty twór i odleciała w kierunku wieży. Tu opowieść przejął Dalinar:
- W centralnym miejscu podziemi pod wieżą, znajdował się sześcian zbudowany z wirującej mrocznej energii. Kiedy podeszliśmy do tego tworu, ta istota błyskawicznie zaatakowała nas wychodząc z tego czegoś. Znowu zwykłe ataki nie robiły na niej wrażenia i ponownie Igo uratował nam skórę. Po kilku czarach istota wycofała się, a nawet nie tyle się wycofała, co została siłą wciągnięta do sześcianu.
- Może wyda ci się to ważne, bo żyłeś w dawnych czasach – dopowiedziałem – ale wokół tej bryły, były cztery kolumny. Do dwóch z nich przykuci byli prawdopodobnie kapłani zapomnianych bogów.
- Tuluntusa i Arianne – sprecyzował Dalinar.
- To właśnie po tej wyczerpującej walce dotarliśmy do pomieszczenia z elfią zbroją i postanowiliśmy się wycofać, bo Igo był pozbawiony magii, a Kejn poważnie ranny. Postanowiliśmy udać się do ciebie, licząc na to, że udzielisz nam jakichkolwiek odpowiedzi.
- Nie spodziewałem się, że to będzie tak niebezpieczne – odparł Elander – brzmi to naprawdę okropnie. Jeśli chodzi o elfiego wojownika, to niestety nie mogę wam pomóc. To prawdopodobnie magia czarodzieja trzyma go przy życiu lub raczej nieżyciu. Nie wiem ile w tym tworze zostało z księcia Ilithina, lecz jeśli magia w jakiś sposób zachowała jego umiejętności bojowe, zalecam najwyższą ostrożność. Elfie podania głoszą, że był on znakomitym wojownikiem. A co do tej istoty, to nie wiem co to jest niestety. Pewne poszlaki wskazują na coś, czego miałem nadzieję nie spotkać i to jeszcze tutaj…
- Jest taka legenda dotycząca naszej rasy – Elander chwilę pomyślał i kontynuował - Dawno temu żyła grupa elfów, zwanych Srebrnymi. Tak zwani Wiedzący. Był to jakby pierwotny szczep, od którego pochodzą wszystkie elfy. Byli oni strażnikami, którzy bronili krain elfów przed takimi właśnie istotami. Stwory te w tłumaczeniu na wasz język to Nieistoty lub może Niebyty. Nie wiem jak to inaczej wymówić. Były to potężne stworzenia, pochodzące z innego świata i były ciągłym dla nas zagrożeniem. W zależności od układu gwiazd ich świat oddziałuje na nasz świat mocniej lub mniej. Srebrne elfy dbały o to, aby miejsca w naszym świecie, które niejako bardziej są zbliżone do świata niebytów, były nieustannie strzeżone. Niestety na Północy elfów coraz mniej, a już tym bardziej Wiedzących. Przez ostatnie sto lat nie spotkałem żadnego – powiedział ze smutkiem Elander.
Po chwili namysłu kontynuował:
- Nie wiem nawet czy jakikolwiek Srebrny Elf żyje jeszcze na Północy. Jeśli była by to ta istota, to naprawdę nie wiem jaka moc jest potrzebna do jej pokonania. Natomiast skoro wy jesteście tutaj, a i wasi towarzysze przeżyli to spotkanie, wnioskuję, że jest to jakaś pomniejsza kreatura z tego świata. Sugerowałbym zostawić zatem ten temat, nie było w moim interesie narażać waszego życia. Jeśli jednak chcielibyście dokończyć to zadanie, bo jak mniemam przyszliście do mnie po radę, jestem w stanie przygotować strzały, które pobłogosławię mocą natury, mocą bogów, którym oddaję cześć. Zostaną przygotowane pod kątem mocy, która rani tego typu istoty.
- To byłoby już coś – powiedziałem – lecz nadal stawia nas to w sytuacji, gdy cała walka opiera się na łuczniku i Igo.
- Więc jeśli jesteście zainteresowani, potrzebowałbym trzech dni, aby przygotować wam dwadzieścia takich strzał.
- Oczywiście, że jesteśmy zainteresowani.
- Zatem wracajcie do wsi, ja za trzy dni was odwiedzę.
- Mam do ciebie jeszcze takie pytanie – zacząłem – sam powiedziałeś, że nie chcesz nas narażać i jeśli uznamy to za zbyt ryzykowne, mamy odpuścić. Co wtedy z obiecanymi informacjami o Łaskotku?
- Jeśli zrezygnujecie, mimo to postaram się wam pomóc.
- To dobrze – rzekłem - jak na razie nie rezygnujemy, bo widzisz, ciągnie nas do tego, by spuścić tej suce wpierdol. Przepraszam za język.
- Nie lekceważcie jej, to potężne istoty. Nawet teraz w Ambardzie są pewne kulty, które czczą je jak bogów i oddają im cześć. Nie znam dokładnie ich nazw, ale ludzie nazywają je ogólnie Kultami Cienia.
- Mam takie pytanie, znasz może czarodzieja Hugo z Roskanny?
- Wiem tylko, że zamieszkuje Roskannę, ale nigdy się z nim nie spotkałem. Ale jeśli chcielibyście się go radzić, cóż, odradzam. Czarodzieje, a zwłaszcza ludzcy czarodzieje, często są ogarnięci manią posiadania mocy takich istot. To jest zwyczajnie niemożliwe, bo aby pojąć umysł takiej istoty, trzeba stać się praktycznie jak one, a to wiąże się najczęściej albo z szaleństwem albo niewypowiedzianym okrucieństwem. Dla magów posiadanie mocy nad tymi istotami to może być za duża pokusa – zresztą chyba można się domyślać, że czarodziej, który zamieszkiwał Samotną Wieżę wpadł w podobną pułapkę. Przeliczył się.

Elf zaproponował nam nocleg, z którego z chęcią skorzystaliśmy i po śniadaniu ruszyliśmy w drogę powrotną. Podróż przebiegała sprawnie i bez przeszkód, znając już drogę, pokusiliśmy się o szybsze tempo i poruszaliśmy się jeszcze pewien czas po zmroku. I tak, późnym wieczorem zawitaliśmy w naszym pokoju w karczmie. W pokoju unosił się nieprzyjemny zapach. To maść od Mundo, którą smarował rany Kejn – moc Dalinara nie do końca wyleczyła jego rany. Nie wiem co było jej składnikiem, ale cieszyłem się, że to nie ja muszę jej używać. Elf narzekał, że rany nie wyglądają zbyt dobrze i chyba nawet maści Mundo mało działają. Sugerował nam tym, że chyba troszkę tu zabawimy. Wraz z Dalinarem, przystąpiliśmy do zrelacjonowania tego, co dowiedzieliśmy się u elfa. W trakcie opisywania tego co Elander mówił nam o „zbroi” strzegącej skrzyni, Dalinar powiedział:
- Jest szansa, że nie będziemy musieli z tym strażnikiem walczyć. Elf sugerował, że Ilithin mógł stać się nieumarłym. Jeśli by tak było, to z mocą Vergena jestem wstanie odpędzić takie stworzenie.
- Co to znaczy odpędzić? – zapytał Igo.
- Cóż, modlę się o coś, jakby sferę otaczającą mnie, do której istota umarła nie ma prawa wejść, więc jest szansa, że zwyczajnie weźmiemy to co potrzebujemy i wyjdziemy. Lecz to tylko możliwość. Jak najbardziej powinniśmy być gotowi i nastawieni na walkę, bo nie wiemy co to za stworzenie.
Następnie podzieliliśmy się przypuszczeniami elfa, co do tego czym była atakująca nas istota. Poinformowaliśmy o tym, że elf niejako zwalnia nas z umowy i nawet jeśli odpuścimy, postara nam się pomóc z Łaskotkiem. Dodaliśmy też, że dostarczy nam pobłogosławione strzały. Kiedy skończyliśmy naszą relację, wskazałem ręką na Kejna i powiedziałem:
- Ty zapewne cztery dni leżałeś i śmierdziałeś. A ty czego dowiedziałeś się z ksiąg z wieży Igo?
- Coś tam jest, nie ma tego dużo, ale po części zgadza się z tym co powiedzieliście. Mam też kilka pergaminów, na których spisane są notatki z eksperymentów. Jedna z ksiąg to coś w rodzaju traktatu, który spisywał prawdopodobnie gospodarz podziemi. Zawiera też jakąś wiedzę, którą wykorzystywał ten czarownik. Mag przedstawia się jako członek bractwa Khall. Czarownicy tego bractwa, o których wam już kiedyś wspomniałem, władają Sevonitami i wspierają rożne frakcje na południe od Pasa Pogranicza. Ten tutaj, powiedzieć, że posunął się krok dalej, to nic nie powiedzieć. To szaleniec, który poprzez tortury, zabijanie i inne barbarzyńskie praktyki, chce utworzyć stałe połączenie z innym światem. Mag ten miał ambicję przywołać tu istotę, aby dzięki mocy, którą chciał kontrolować, wynieść się na zupełnie wyższy wymiar potęgi. W zapiskach tych, przewija się jeszcze wątek związany z kobietą, niestety tu notatki są tak zniszczone, że nie sposób jednoznacznie stwierdzić o co chodzi. Nie wiadomo czy jest to jego ukochana, czy może bliska osoba i też nie sposób stwierdzić czy chce ją poświęcić, by przywołać tę istotę, czy chce spróbować posiąść moc tej istoty, by uratować życie tej kobiety. Na pewno mag, który się tym zajmował, miał dużą wiedzę i doświadczenie, lecz zagłębiał się w tematykę bardzo niebezpieczną i przekraczającą jego zdolności, dlatego też posiłkował się starymi księgami. Z tego co wyczytałem, jedna z nich odnosiła się do tego, że sam kataklizm który nawiedził nasz świat, a następnie Zaćmienie, były spowodowane właśnie takimi praktykami.
- Nie chciałbym, abyście mnie źle zrozumieli - przerwał Kejn – ale nie sądzicie, że te podziemia to dla nas za wysokie progi? I to nie chodzi o to, że obleciał mnie strach, bo sam jestem ciekaw, co tam jeszcze się skrywa.
- Nigdy nie nazwę zdrowego rozsądku strachem – odpowiedziałem.
- Za pierwszym razem w walce z cieniem mieliśmy szczęście – kontynuował Kejn - Za drugim już chyba go zabrakło, bo walka powoli zaczynała przybierać bardzo zły obrót. Ja przypłaciłem ją zdrowiem, a niewiele brakowało, bym przypłacił ją życiem. Dodatkowo wiemy, że obrońca skrzyni jest legendarnym elfim szermierzem, który być może w tej formie zachował swoje umiejętności. Nie chodzi mi o to, aby namawiać was tu i teraz na wycofanie, lecz aby to dokładnie przemyśleć. Bo obawiam się, że możemy znaleźć się tam na dole, w miejscu skąd odwrotu nie będzie i zostaniemy już tam na zawsze.
- Mamy dwie opcje - odpowiedział Dalinar – Jedna taka, że przygotowujemy się jak najlepiej potrafimy i wracamy tam, a druga, darujemy sobie i wracamy do problemu Łaskotka. Mamy kilka dni na zastanowienie.
- Propozycja moja jest następująca – powiedziałem - jeśli strzały elfa będą efektywne i przyspieszą moment, w którym ta istota ucieka, oceniamy swój stan i potencjał bojowy Igo. Wtedy zdecydujemy czy mierzymy się ze strażnikiem skrzyni. Jeśli nie, Dalinar i Igo będą zmuszeni znowu sami doprowadzić do tego, by istota usiekła, bo nasza pomoc nie dość, że nic nie daje, to jeszcze zagraża nam samym. Wtedy wycofujemy się i odpuszczamy sprawę.
Zdecydowaliśmy zatem spróbować ostatni raz, lecz nic na siłę i kiedy będzie szło nie po naszej myśli, odpuszczamy.

W związku z tym, że mieliśmy co najmniej kilka dni wolnego czasu, aż pojawi się Elander, a rany Kejna się zagoją, czymś trzeba było się zająć. Każdy z nas postanowił przeczytać książki, które z wieży zabrał Igo. Nie była to fascynująca lektura, a może inaczej, zapewne byłaby fascynująca, gdyby pierwsza książka nie była naszpikowana nazwami zjawisk, efektów magicznych, korelujących... ble ble be... z rozpadem materii pierwotnej, powiązanej kanadoidalnym lub bardziej kałodoidalnym, biorąc pod uwagę zapach niosący się od Kejna i jego maści. Dlatego mnie, laika w dziwnej sztuce zwanej magią, nie tyle znudziła, co zamęczyła. I dałem sobie spokój.
Z kolei druga książka miała chyba z dwa wieki i była napisana językiem tak archaicznym, iż mimo że obeznany byłem z etykietą dworską, w której wiele archaizmów funkcjonuje i ma się dobrze, to ciężko było wyłapać prawdziwy sens opowieści. Odpuściłem sobie i te lekturę.
Książkę przejął Dalinar i pogrążył się w lekturze. Minęło sporo czasu, kiedy to nagle Dalinar podsunął mi książkę i pokazał palcem zdanie:
„Byli oni czcicielami Przeznaczenia Włóczni, z sercem boga w niej zaklętym.”
- Igo opowiedz o czym jest fragment przed i po tym zdaniu – powiedziałem podniecony.
Igo rzucił okiem na tekst. przewrócił kilka kartek i powiedział:
- Autor książki ma dwie teorie, jedna że kataklizm wypiętrzył góry, a morze zostało wessane do ziemi, a gdzie indziej zalało krainy, czego wynikiem było trwające dwanaście lat Zaćmienie, podczas którego wyginęły całe narody. Według autora spowodowali to czarownicy z Południa i ich niecne eksperymenty polegające na sprowadzeniu mocy z niejakiego Nieświata. Wierzyli, że po opanowaniu tych mocy, mieli się stać nieśmiertelni. Druga teoria zawarta w książce mówi, że czciciele Włóczni Przeznaczenia, jakiegoś pradawnego artefaktu, w którym zaklęte jest serce boga, przebili nią powłokę świata i dotarli tą wyrwą do miejsca zwanego Nieświatem, gdzie wszystko jest inne. Miało to na celu przywrócenie do życia umarłego boga, istniejącego w tym innym świecie i połączeniu go z sercem, które ponoć zaklęte jest we włóczni. Zastanawiam się czy ma to związek z włócznią, której ty szukasz – odparł Igo.
- Czekaj, czekaj, bo się zgubiłem. Dlaczego wasz klasztor jej szuka? -zapytał Dalinar
- Bo została skradziona, a my wierzymy że odzyskanie jej przywróci dawny porządek – odparłem – Aby na przykład wróciła długowieczność dla wszystkich ras, a nie, żeby była zarezerwowana dla elfów jak teraz.
- Ta książka opisuje moim zdaniem sytuację, że ktoś to zrobił – odparł Igo.
- Nie Igo, ta włócznia została skradziona ponad tysiąc lat temu – zacząłem.
- Magowie ją skradli – dorzucił Dalinar.
- Nie wiem kto ją skradł – sprostowałem – ale my jej szukamy, aby zwrócić ją na swoje miejsce.
- I co? – kpiąco pytał Igo – Położycie ją w pewnym miejscu i ład całego świata od tak się zmieni?
Drażnił mnie jego kpiący ton.
- Czy ty Igo usiłujesz robić ze mnie idiotę? Wszystko co na ten temat wiem i mogę wam powiedzieć, wytłumaczyłem już dokładnie w pierwszym dniu naszego spotkania, kiedy wróciłem z klasztoru. Ani nie widziałem tej włóczni, ani nie wiem kto ją ZAJEBAŁ! - dałem się sprowokować.
- No myślałem, że skoro to jest dla ciebie takie ważne – ciągnął sarkastycznie Igo – myślałem, że rozumiesz po co jej szukasz.
- Po to, żeby na przykład przywrócić długowieczność ludziom, bo jak na razie nie wiadomo z jakich powodów ta cecha przetrwała tylko u elfów! - już kiedy kończyłem te zdanie, zdałem sobie sprawę, że tłumaczenie Igo nie ma najmniejszego sensu. Już przy naszym pierwszym spotkaniu w zasadzie wyśmiewał i mnie i Dalinara głośno, zastanawiając się jak to się stało, że daliśmy sobie nałożyć takich bzdur do głowy.
- I ta włócznia jak wróci na dane miejsce, to to zrobi?! - kpił dalej Igo.
- Tak, zrobi to. Pasuje ci taka odpowiedź?
- Wydaję mi się trochę naiwna – skwitował Igo. Włócznia, która spowoduje, że będziemy dłużej żyć. Dziwne – powiedział Igo i nie krył już nawet swojego śmiechu po tych słowach.
- Czy nie rozumiesz Igo – ignorowałem jego postawę – że jestem nowicjuszem w moim klasztorze i tacy jak ja nie są dopuszczani do głębszych tajemnic? Że wyruszyłem w świat, by się uczyć oraz dowieść, że jestem godny zaufania? Czy ty jak opuszczałeś Górskiego Gryfa, byłeś tam kimś wysoko w hierarchii? Zostałeś obdarowany jakimiś wybitnymi czarami? - i tu pozwoliłem z kolei sobie na uszczypliwość – Nie, nie dostałeś, bo widzieliśmy na ile cię było stać na początku. Więc czego nie rozumiesz?
- Mam nadzieję - ciągnął Igo – że ta książka spowoduje w twojej głowie pytania, po co szukasz tej włóczni, bo wygląda mi na to, że ci ludzie, którzy jej użyli, rozpierdolili całą krainę.
- Ja ci już powiedziałem po co jej szukam i nie muszę się dodatkowo zastanawiać, a ludzie, którzy jak mówisz, ROZPIERDOLILI krainę, to byli dla twojej wiadomości MAGOWIE, nie mnisi czy kapłani. W moim przekonaniu ta książka tylko utwierdza mnie w tym, że to czego uczyłem się w klasztorze, to nie jest wymysł obecnie żyjących tam mnichów, bo wzmianki w książce mają ponad dwa wieki. Pomijam fakt Igo, że nie potrzebowałem tej książki, bo wystarczy mi moja więź z Boginią, moc, którą mnie obdarowuje.
- Zastanawiające jest to, że to magowie sprowadzili kataklizm – powiedział Dalinar.
- Moim zdanie użycie Włóczni spowodowało ten kataklizm – powiedział Igo.
- Co nie zmienia faktu, że prawdopodobnie ukradli i użyli jej magowie – odpowiedział Dalinar.
- Żeby przywołać boga tak jak on – wskazał na mnie – chcesz przywołać Boginię?
- Ja nie chcę przywoływać żadnej Bogini! Ty w ogóle słuchasz o czym do ciebie się mówi?
- Ja bym tę włócznie wsadził w dupę Delidii – z prostotą powiedział Kejn.
- Jemu nie wsadzimy – wskazałem palcem na Igo - on w dupie ma już solidnego kija i włócznia się nie zmieści – Dalinar wybuchł serdecznym śmiechem.
- Na podstawie tego co przeczytałem, mam zamiar być jak najdalej tej włóczni, jeśli mogę – powiedział Igo.
- Na podstawie tego co przeczytałeś, to powinniśmy się trzymać daleko od wszystkich magów, stąpających po ziemi – odciąłem się – bo całe zło i plugastwo to przez nich.
- A przynajmniej tu w okolicy – dolewał oliwy Dalinar.
- Dziura w ziemi, trupy, szalony mag – kontynuowałem – zróbmy dziurę w świecie, a kto taki za tym stoi? Ooo... magowie. Pomijam fakt, że opowiadając nam o tej książce pominąłeś wątek włóczni, wiedząc, że to dla mnie ważne.
- Rozmawialiśmy w kontekście tej wieży, a nie o jakichś wątkach pobocznych – skwitował Igo.
Ostatnie zdanie i to, że uznał moją życiową misję za wątek poboczny, niewarty nawet wspomnienia, zabolało mnie chyba bardziej niż wszystkie jego szyderstwa. Dotarło do mnie, że zarówno Dalinar, jak i ja, jesteśmy dla niego naiwnymi prostaczkami, omamionymi przez bzdurne historyjki. Będę musiał z tym jakoś żyć.

Minęły dwa dni od naszej nieprzyjemnej rozmowy. Powoli szykowaliśmy się do snu, kiedy to usłyszeliśmy trzepot skrzydeł i po chwili do pokoju wleciała duża sowa. I dosyć płynnie zamieniła się w elfią postać.
- Witajcie, przybyłem tak szybko jak tylko mogłem. Udało mi się przygotować strzały – wyciągnął płócienne zawiniątko i rozwinął je na stole. W środku zgodnie z umową było dwadzieścia strzał. Kejn pochylił się nad nimi i sprawdzał fachowym okiem. Jeśli nie mylę się co do tej istoty, to w momencie trafienia jej strzałą, ta zniknie, raniąc ją energią zawartą w sobie.
Zaproponowałem, by Kejn pokazał swoje rany elfowi. Ten z uwagą je oglądał i stwierdził, że ich wygląd odpowiada zapiskom w elfich podaniach, więc upewnił się w przekonaniu, że istota, która nas zaatakowała to cień, choć na pewno jakiś pomniejszy.
Dalinar poinformował także elfa, iż zdecydowaliśmy się wyruszyć od razu, kiedy pozwoli na to stan zdrowia Kejna. Ja dodałem, że gdy jednak uznamy, że to nas przerasta, wycofamy się niezwłocznie. Elander podziękował za taką decyzję, lecz przypomniał nam też, żebyśmy się nie wahali w momencie zagrożenia.
- Wiadomości o elfich zwojach nie są nawet potwierdzone i może ich tam nie być, a nawet jakby były, nie są warte poświęcenia dla nich waszego życia. - Nie przedłużając swojej wizyty, elf pożegnał się, zamienił się w sowę i odleciał w mrok nocy.
- Myślę, że dobrze by było Dalinarze, jakbyś pobłogosławił dodatkowo mocą Vergena moje pozostałe strzały. Bo jeśli się okaże, że elf się myli, dobrze by było mieć jakąś alternatywę.
- Jak najbardziej – rzekł kapłan - musimy przygotować się do tej walki najlepiej jak się da. Tylko samo błogosławieństwo przeprowadzę na kilka godzin przed starciem. Myślę, że przed samym wejściem do wieży, dobrze by było zażyć ziele siłaczy, ja nas pobłogosławię, pobłogosławię też twoje strzały. Musimy być przygotowani na tyle, na ile możemy.
Wieczorem porozmawialiśmy jeszcze trochę i udaliśmy się na spoczynek.

Moją poranną medytację przerwał Kejn, który wracając z wychodka, wpadł do pokoju jak burza.
- Kurwa! Trzy jebane osiłki zaczepiły mnie na dole i chcieli mnie zarżnąć! Nie dam się skurwielom – powiedział Kejn i zaczął przywdziewać zbroję.
- Jakie osiłki? – pytał zaspany Igo – Przecież to jebana wieś na końcu świata.
- Ja jestem gotowy – stałem już przy drzwiach, rozgrzewając nadgarstki.
- Dopnij mi klamrę – obrócił się do mnie tyłem Kejn. Pomogłem mu.
- Ejj czekajcie na mnie - z łóżka gramolił się Dalinar, podnosząc po drodze elementy pancerza.
Igo wciągał koszulę i razem ze mną schodził po schodach rozeznać się w sytuacji. Zeszliśmy z Igo do sali biesiadnej, jak niby nigdy nic zasiedliśmy przy kontuarze i zawołaliśmy karczmarza. Dyskretnie zlustrowałem salę. Przy jednym stoliku faktycznie siedziało trzech typów pod bronią, nie byli to ani rycerze, ani kapłani. Raczej najemnicy i to z tych szemranych. Żłopali piwo i grali w kości.
- Co to za trzej? – zapytał Igo.
- Nie wiem – odparł karczmarz – wczoraj przyjechali, a jak pytałem co za jedni, kazali mi spierdalać. Pewnie jutro odjadą, więc nie przejmujcie się nimi.
- Igo zamów coś, ja na chwilę wracam do pokoju.
Wszedłem do pokoju i zadałem pytanie Kejnowi:
- Opowiedz mi dokładnie zdarzenie z tymi osiłkami.
- Cóż, najpierw mnie bezceremonialnie szturchnął, następnie wyzywał od skurwiałych elfów, potem kazał się przepraszać, a kiedy go ignorowałem, wyciągnął miecz i powiedział, że mnie zarżnie, wtedy wróciłem szybko do pokoju.
- Dobra, chodzi mi o to, żeby nie robić tu dymu.
- Chyba nie pozwolisz, żeby ktoś bezkarnie groził Kejnowi mieczem – oburzył się Dalinar.
- Nie chodzi mi o to, po prostu nie chcę tego robić w karczmie. To fajna miejscówka i miło mi się tu wraca.
- Dobra zróbmy tak. - odezwał się Kejn - Zejdźcie do Igo, ja odczekam i za jakiś czas zejdę sam, żeby nas nie łączyli ze sobą i wyjdę z karczmy. Myślę, że wyjdą za mną i na zewnątrz możemy dać im lekcje.
Poczekałem, aż Dalinar skończy się ubierać i zeszliśmy do Igo. Dosiedliśmy się do niego. Kapłan domówił piwa dla siebie. Minęło kilka minut, zdążyłem w tym czasie wypić prawie cały kufel, a po chwili na schodach rozległy się kroki. To Kejn schodził do sali. Wyglądał tak, jakby właśnie miał wyprowadzać się z karczmy. Pożegnał karczmarza i ruszył ku wyjściu, prowokacyjnie gapiąc się na jednego z osiłków.
- Co jest elfie?! - zapytał jeden ze zbrojnych.
- Gówno! - odparł Kejn, niknąc w drzwiach gospody.
- Skurwysyn. Nie daruję mu tego – poderwał się jeden z nich.
- Idziemy – zbrojni podnieśli się z ław, dopili swe kufle, w dłoń chwycili oparte wcześniej o ławy miecze i bez pośpiechu, czując swoją przewagę, wyszli za elfem.
- Idziemy! Elfa będą lać, będzie widowisko! – powiedziałem na tyle głośno, aby usłyszała mnie wychodząca trójka zbrojnych.
Ruszyliśmy za nimi, a dosłownie dwa metry za drzwiami trójka nagle zatrzymała się i usłyszeliśmy:
- Kurwa, mierzy do nas z łuku.
A z oddali głoś Kejna:
- Przeproś!
- Nie no elfie spokojnie…
- Przeproś – ponownie usłyszeliśmy głos elfa.
- Spierdalaj - padło tylko z ust jednego ze zbrojnych.
Dosłownie chwilę później usłyszeliśmy świst strzały, głośny jęk bólu i okrzyk – Kurwaaaa na niego!!
W tym momencie pozwoliłem, aby Ki płynęło przez moje ciało i ruszyłem do przodu. Sekundę później byłem już przed karczmą i dostrzegłem jak jeden z jękiem osuwa się na kolana, Kejn odrzuca łuk i sięga po miecz. Elf zdążył dosłownie kilka razy uderzyć i sparować, kiedy równocześnie kopnąłem dwóch jego przeciwników i nim opadłem, przyładowałem jednemu z pięści w szczękę, aż odskoczyła mu na bok głowa. Kejn wykorzystał ten moment, bezlitośnie tnąc czysto w wygiętą i odsłoniętą szyję. Jego głowa przeleciała dwa metry i jeszcze kawałek potoczyła się po ziemi. W tym momencie wyprowadzałem już zamaszysty cios w kierunku ostatniego napastnika. Widok szybującej głowy jego kamrata, chyba ostudził jego zapał, lecz mimo iż widziałem, że zaczyna opuszczać broń i najwidoczniej chce się poddać, nie miałem już szansy cofnąć pięści. Trafienie było brutalne i celne. Kiedy jego ciało upadło był już martwy. Jego nos wbity był po sam mózg, a w rozwartych ustach zostało się tylko kilka zębów.
- Tak to jest, jak ktoś przerywa mi medytację – skwitowałem.
Widok jego twarzy przeraził chyba nawet Kejna i Dalinara.
Wydarzenie widziało kilku miejscowych, którzy stali i patrzyli się tępo na plac przed gospodą.
W drzwiach gospody stał sołtys.
- Sołtysie – całkiem spokojnym, wręcz miłym głosem, powiedział Dalinar – Ta banda rzezimieszków zaatakowała Kejna, na szczęście się obronił. Trzeba będzie sprzątnąć ten bałagan.
Sołtys stał, próbując powiedzieć jakieś słowa, ale wyszło z tego tylko urwane: „nooo... yy... no...”
Kejn powiedział głośno:
- Sołtys przecież sam widział, iż zaczepiali mnie wcześniej rano, wyzywali od skurwysynów i grozili mieczem.
- No tak, widziałem – w końcu wydusił z siebie sołtys. Mam jeno prośbę. Jakbyście zanieśli ich za gospodę, żeby tu tak na widoku nie leżeli – powiedział już całkiem przytomnie sołtys – Pomogę wam.
- Nie, nie trzeba – odpowiedziałem – nabrudziliśmy, to posprzątamy.
Kejn i Dalinar nosili ciała za gospodę, a ja w miarę możliwości nogą nagarniałem piach na dużych rozmiarów kałużę krwi. Za nami zrobiło się już sporę zbiegowisko, wśród tłumu było słychać „O to ci, co wczoraj zjechali. Ci sami co wczoraj córkę Zygfrydowi chcieli wyruchać. Dobrze im tak. Dobrze.”
Podniosłem leżącą na ziemi głowę i niewinnie powiedziałem „Chyba dla Zygfrydówny stracił głowę.”
Tłum żart bawił mniej niż mnie. Zaniosłem głowę tam gdzie bracia zanieśli ciała. Kejn pobieżnie obszukiwał ciała i obcinał sakiewki. Zerkał też na ręce, czy nie mają jakichś wyróżniających się tatuaży lub takich samych pierścieni. Wszystkim nam przez myśl przeszło, że mogą to być ludzie Łaskotka. Po tych szybkich oględzinach ruszyliśmy do karczmy, na placu prze dnią nadal było sporo ludzi.
- Przepraszamy dobrzy ludzie – zacząłem – że z rana obaczyliście taki widok, no ale zaatakowano nas i bronić się musieliśmy.
- Ano bronić się trzeba – odparł ktoś z tłumu – a ci od wczoraj guza szukali.
Mimo, że ubiliśmy kogoś kto był dla nich problemem, czuć było ich niechęć do nas, a może raczej strach. Tak czy siak dystans społeczny właśnie się powiększył. Skończyliśmy tę krótką wymianę zdań i weszliśmy do gospody. Karczmarza nie było. Czekaliśmy chwilę, a Kejn oglądał pierścienie zabrane trupom. Dwa z nich były takie same, widniała na nich pajęczyna. Dalinar skojarzył to z karhańską gildią łowców nagród. Być może byli tu w tym samym celu co my.
Po chwili przyszedł karczmarz.
- To co może podam piwa? - Zapytał chyba też lekko roztrzęsiony.
- Karczmarzu – powiedział Kejn, wstając i podchodząc do niego - Macie tu złotą monetę za fatygę, pochówek i za tą całą sytuację.
- O dziękuję. Lecz i tak będę to musiał zgłosić do pana barona.
- Po co będziesz to głosił, to łowcy nagród, nikt nawet pies za nimi nie zatęskni – powiedział z przekonaniem Dalinar.
- No niby tak, ale jatka to była straszna, ludzie będą o tym gadać i na pewno się rozniesie. Zgłosić muszę.
- Ależ drogi sołtysie – rzekłem – pan Heinrich von Baumann doskonale wie o tym, że tu jesteśmy. Więc, jeśli chcecie, to zgłaszajcie.
- A to nasz pan wie. No, bo znowu miałem pytać, co tu robicie, bo się nie przyznaliście.
- Jak to nie mówiliśmy – zdziwił się Igo – szukamy Łaskotka.
- Ano to nie mogliście tak od razu? Cała wieś zachodzi w głowę coście za jedni. A macie może...
- Mamy, mamy glejt – przerwał mu Dalinar. Igo dał sołtysowi list gończy.
Sołtys popatrzył, skrzywił się. Chyba średnio mu szło czytanie, lecz niespeszony powiedział:
- A moglibyście panie przeczytać, bo wzrok słaby, a w karczmie mało światła.
- Mogę, mogę - powiedziałem i zacząłem czytać. Z naciskiem na ostatnie zdanie. - Łowca nagród ma za zadanie ukarać każdego kto pomaga Łaskotkowi, a karą tą jest utopienie. Czytać dalej? – zapytałem miłym głosem.
- Nie, nie, nie – szybko zaprzeczył sołtys.
- Jak sam rozumiesz, nie mogliśmy od razu powiedzieć ci po co tu jesteśmy, bo nie wiemy, kto być może tu pomaga Łaskotkowi – rozprawiał Kejn.
- Tak, tak, rozumiem.
- Ale jeśli czujesz potrzebę donieść o tym zdarzeniu do lorda Heinricha albo do pana barona, czyń swoją powinność. Rozumiemy to.
- A no jak jest tak, jak to tu wszystko napisane – sołtys wskazał na glejt – To wszystko w porządku. Piwa wam zaraz dzban dam na zdrowie.
- A jak z dziewczyną Ulsterów? – zagadałem.
- Ano, zaczyna chodzić już o lasce – przyznał karczmarz.
- No widzicie karczmarzu. My to jeszcze wam pomogli, a nie jak tamci wczoraj gwałcić chcieli.
- Ja to nawet broni nie noszę – odparłem – w porę chowając za siebie ręce, jako że mankiety koszuli miałem całe zakrwawione, aby moja wypowiedź nie straciła efektu.
- Tak, tak – sołtys znowu tylko przytakiwał - No nic napijcie się panowie, a my posprzątamy ten bałagan.
Karczmarz wyszedł przed karczmę i zawołał „Jaro! Zbierz chłopaków, bierz łopaty i do lasu z nimi.” Po czym wrócił i powiedział, że wszystko już załatwione. Zaczęliśmy wypytywać sołtysa o jakieś okoliczne jaskinie, groty lub inne tereny, gdzie mogłaby się ukrywać jakaś banda. Jedyne co przychodziło sołtysowi do głowy, to jakieś jary ponad trzy dni drogi na północ zwane Ciemnymi Jarami. Ale to rozległy teren i tam to szukanie jak igły w stogu siana. Karczmarz zaoferował również, że w razie potrzeby oddeleguje jakiegoś myśliwego, aby nas tam zaprowadził, bo nie prowadzi tam żaden trakt. Czuliśmy, że nie dowiemy się niczego konkretnego, więc wróciliśmy do swojego pokoju. Jedyne co nam pozostało, to czekać, aż Kejn dojdzie do siebie. Minęło kilka dni, Dalinar dodatkowo wspierał kurację Kejna i w końcu mogliśmy wyruszać.

Tym razem pogoda był znakomita. Gdyby nie miejsce, do którego zmierzaliśmy, byłaby to całkiem przyjemna przejażdżka. Tym razem postanowiliśmy, że nocleg drugiego dnie rozbijemy około trzy godziny drogi wcześniej niż uprzednio, licząc na to, że tak daleko nie sięga urok tej istoty. To była dobra decyzja, bo noc przespaliśmy spokojnie bez koszmarów, konie też nie były nerwowe jak uprzednio. Rano po swej warcie obudziłem braci, żaden z nich nie narzekał na coś niepokojącego w nocy. Wyruszyliśmy szybkim tempem w kierunku wieży. Na skraju lasu naszym oczom ukazał się majestatyczny widok doliny i okolicznych wzgórz. Pierwszy raz widzieliśmy ją skąpaną w pełnym słońcu. Widok ten szpeciła tylko ruina wieży, która mimo pełnego słońca, psuła ten widok, niczym ropiejąca rana. Podjechaliśmy jeszcze kawałek, po czym Dalinar rzekł:
- Czas, aby pobłogosławić strzały oraz pomodlić się o błogosławieństwo przed bitwą.
Kejn podał mu kołczan, a Dalinar wyszeptał nad nim jakąś modlitwę i oddał go elfowi.
- Cóż, jedźmy – wiedząc, że i tak nie przydam się w walce z cienistą istotą zażartowałem – A ja pomyślę nad jakimś układem tanecznym.
- Mam nadzieję, że będzie dobry – powiedział Dalinar.
- Myślę o czymś takim jak ostatnio przed karczmą, starczy?
- O! ten był dobry, taki na dwa takty – żartował Dalinar.
Lekko się śmiejąc ruszyliśmy spotkać się z zagrożeniem.

Ostrożnie podeszliśmy do ruin, spodziewając się ataku istoty w każdej chwili. Lecz nic się nie wydarzyło. Tym razem Dalinar szedł pierwszy, a Kejn i Igo, jako że mieli atakować z dystansu, trzymali się z tyłu. Ja, mimo że nie mogłem zrobić istocie krzywdy, mogłem jednak ściągnąć ataki na siebie i dać czas braciom na strzelanie z łuku i rzucanie czarów. Ostrożnie ruszyliśmy w dół, w głąb lochów.
W ciszy kroczyliśmy w kierunku komnaty z dziwnym sześcianem. Kiedy weszliśmy do pomieszczenia, Igo zostawił jedną z pochodni w uchwycie i do ręki wziął nową. Powoli kierowaliśmy się w stronę kolumn, wypatrując najmniejszego ruchu z tamtego kierunku. Nagle w oddali powietrze na chwilę przeciął drobny błysk, a po chwili w całym pomieszczeniu rozległ się huk. W Stronę Dalinara poleciała błyskawica, która targnęła nim do tyłu tak, że aż usiadł oszołomiony w wodzie, która wypełniała to pomieszczenie.
Kejn wypuścił dwie strzały w kierunku, z którego przyleciała błyskawica. Nagle jak w zwolnionym tempie, kilka metrów przed nami dwa metry nad ziemią, pojawiło się widmo kobiety, dokładnie to samo, które zauroczyło Dalinara. Zamachnęła się płynnym ruchem i w naszym kierunku poleciały lodowe kolce. Ki płynęło już wartką rzeką przez moje ciało. Wiedziałem, że mój atak nic nie zdziała, ale chciałem tak jak i podczas pierwszej potyczki rozproszyć istotę i dać czas innym na efektywne działania, a kapłanowi chociaż szanse na pozbieranie się.
Wyskoczyłem w górę. Dodatkowym utrudnieniem była latarnia w ręce. Nie chcąc jej narażać musiałem do walki używać nóg. Nim jeszcze doleciałem do zjawy, poczułem uderzenie lodowego stożka na swoim ciele. Mimo że szpikulec rozprysł się na barierze, którą wzniosłem z Kim zachwiało mną w trakcie skoku. I zamiast myśleć o tym, czy trafięm nie trafięm a może przelecę przez istotęm tak jak poprzedniom wszystkie siły skupiłem na poprawnym wylądowaniu i osłanianiu latarni. Udało się i jedyne co mnie pocieszało to to, że prawdopodobnie przyjąłem cios, który przeznaczony był dla oszołomionego Dalinara.
„Wstawaj bracie” - pomyślałem - „Bo będzie ciężko”.
Igo wykorzystał dany mu czas i przypalił upiorną kobietę magicznymi płomieniami. Ta zawyła dziko, lecz to wycie było niczym przy tym, co nastąpiło, gdy Kejn trafił ją strzałą przygotowaną przez Elandera. Od nieludzkiego wycia zatrzęsło się aż pomieszczenie, a deszcz małych kamyczków poleciał ze stropu. Zjawa cofnęła się lekko i zaczęła błyskać w kilku miejscach. Po chwili ponownie chciała ugodzić w kogoś błyskawicą.
Dalinar w końcu się pozbierał, ja bezskutecznie młóciłem w stwora jak w powietrze, a rączka latarni nie wytrzymała moich ruchów, oderwała się, przeleciała widowiskowym łukiem w powietrze, po czym z sykiem zniknęła w wodzie. Pomieszczenie rozświetlało teraz tylko nikłe światło pochodni zostawionej przez Igo oraz pochodnia, którą dzierżył mag. Błyskawica poleciała w kierunku Kejna, który na czas uskoczył i energia niejako przepełzła tylko po jego pochylonych plecach, nie wyrządzając takich szkód jak kapłanowi. Elf płynnym ruchem wyprostował się i posłał kolejne strzały w jej kierunku. Pierwsza minęła ją zaledwie o włos, lecz gdy Kejn wyprostował się po uniku, kolejna strzała dosięgnęła celu. Istota ponownie zawyła, a chwilę później, swoje do jej bólu dołożył Igo ciskając błyskawicę. Koło istoty pojawił się w końcu widmowy młot Dalinara. Kolejny lodowy pocisk rozbił się o zbroję elfa. Igo ponownie uderzył płomieniami. Kobieca postać nagle rozmyła się, zaczęła przybierać znana nam formę, lecz przemiana nie dobiegła do końca i istota ponownie została wciągnięta przez pulsujący sześcian.
- Wszyscy cali? – zapytał Kejn.
- Ależ mi jebła – niewyraźnie powiedział Dalinar.
- Uf, dobrze, że strzały od elfa okazały się skuteczne.
- Ja tam sobie potańczyłem, tak jak obiecałem – powiedziałem zniesmaczony.
- No wiadomo. Moja latarnia. No musiał rozjebać – narzekał kapłan.
Z głupkowatym uśmieszkiem odpowiedziałem:
- Sama odpadła, a rączkę trzymałem do końca – na dowód tego pokazałem zaciśnięty w dłoni kawałek uchwytu.
- Zanim ruszymy dalej, pozwólcie, że złagodzę wasze rany – Dalinar skupił się na modlitwie i poczułem jak moje rany się zasklepiają.

Chwilę później ostrożnie kierowaliśmy się do sali z elfim strażnikiem.
- Jaki mamy plan? – zapytał Igo – Próbujesz odstraszać go mocą Vergena?
- Cóż, nie wiem czy będę w stanie. Na pewno spróbuję, lecz jeśli nie wyjdzie, to Tsume i Kejn muszą wziąć trudy tej walki na siebie. Obrażenia, które czuję pod zbroją, raczej wykluczają mnie z walki w zwarciu. Więc z tobą Igo mogę atakować z dystansu młotem duchowym.
- Pomyślałem jeszcze – powiedziałem – czy nie spróbować podciągnąć tej skrzyni kotwiczką, może jak nie podejdziemy wystarczająco blisko, uda się go oszukać.

Pomysł został przyjęty bez entuzjazmu, ale uznaliśmy, że można spróbować. Otwarliśmy drzwi od komnaty. Kejn rzucił w kierunku skrzyni pochodnię, abym miał lepszy widok podczas rzutu. Strażnik stał w pozycji w jakiej pierwotnie go zastaliśmy. Posiadając tylko dziesięć metrów liny, musiałem dojść na odpowiedni dystans. Ruszyłem powoli, a kiedy uznałem, że z tej odległości jestem w stanie już dorzucić, posąg poruszył się, wyciągnął broń i ponownie oburącz skierował ją w naszym kierunku. Obserwowałem go chwilę, w dalszym ciągu stał nieruchomo. Wymierzyłem i rzuciłem kotwiczkę. Dosłownie sekundę po tym jak uderzyła w skrzynię, elfi strażnik ruszył w moim kierunku. Zacząłem wycofywać się z pomieszczenia. Nad głową przeleciała mi strzała, która prawie po lotki wbiła się w pierś strażnika. Przystanął dosłownie na chwilę, a spod jego hełmu zaczęła sączyć się delikatna czerwona poświata. Wycofałem się przed drzwi, gdzie korytarz był szerszy i mogliśmy razem z Kejnem stawiać mu opór, jeśli odpędzenie Dalinara nie zadziała.
Przyjąłem postawę defensywną, skupiając się na unikach i obronie. Zza pleców słyszałem głos Dalinara, który władczo nakazywał odejść tej istocie. Widocznie nie była to istota, na którą działały te modły, bo zamachnęła się mieczem i uderzyła w mym kierunku. Pomyślałem, że szansa, że go trafię jest nikła, naprawdę błyskawicznie wywijał swym delikatnie zagiętym mieczem. Jego technika trzymania broni w obu rękach robiła wrażenie i zapewniała mu doskonały balans. Chwilę później, koło mnie przeleciała kolejna strzała. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że Kejn nie dołączył do mnie w boju i sam będę musiał go związać walką. Kika sekund później pojawił się młot Dalinara. Liczyłem na to, że choć trochę rozproszy przeciwnika, bo wystarczyło mi kilka sekund by ocenić, że szanse sam na sam mam nikłe. Zza moich pleców wyleciały małe magiczne pociski, które z sykiem trafiły go w tors. To Igo znów włączył się do walki. W jego pierś ugodziła kolejna strzała. A chwilę po tym młot kapłana potężnie zdzielił elfa, aż zadzwoniło. Kolejne dwie strzały pomknęły z boku nie sięgając celu. W końcu stało się to, z czym liczyłem się od początku walki. Długie, lecz na szczęście niezbyt głębokie cięcie, rozorało moją pierś. Koszula powoli zaczęła pokrywać się krwią.
Po chwili ledwo uniknąłem szybkiego cięcia i koniec jego miecza delikatnie zahaczył mi ramię. Poczułem pieczenie, lecz wiedziałem, że to tylko draśniecie. Koło mnie znowu przeleciały dwie strzały znacznie chybiając celu. Byłem już zmęczony i coraz bardziej wściekły na Kejna. Czego kurwa w tak prostym planie jak związujemy wroga walką we dwóch nie pojął? Niepotrzebnie straciłem koncentrację, myśląc co takiego wypierdala elf, ale to wystarczyło, aby dostać z taką mocą, że obróciło mną w miejscu, a całe ciało przeszył paraliżujący ból. Zza pleców znów wyleciały kolorowe pociski, trafiając strażnika w korpus z cichym sykiem. Po sekundzie elf zachwiał się i padł. Zaraz po nim ja padłem na kolana, a emocje związane z walką opuściły me ciało i ból nie pozwolił mi ustać.

Dalinar podbiegł do mnie i szeptał słowa modlitwy, starając się zatamować moje rany. Kejn używał w tym celu bandaży, a ja byłem wściekły.
- Nie ma kurwa jak ustalić taktykę, że związujemy go walką wręcz razem, po czym kurwa nawet się nie pojawiasz u mojego boku.
- Taktyka ze strzelaniem też była efektywna – bronił się Kejn.
- Chuj z tego, czy była efektywna czy nie! Przyszło ci do głowy, że pozostawianie człowieka bez zbroi samemu sobie z takim przeciwnikiem to gówniany pomysł? Kurwa jebana mać! Ustalaliśmy to dwadzieścia minut temu. Dwa założenia: my dwóch z przodu, oni z tyłu. Koniec. To nie było skomplikowane, jak rozważania jak podbić pierdolony Ambard!
- Taktyka miała być inna – Dalinar spojrzał na Kejna krzywo – Jak się czujesz?
- Wątpię czy nawet stąd wyjdę o własnych siłach – szeptałem, bo moja przemowa pełna złości odebrała mi oddech.
Igo wziął mnie pod ramię i ostrożnie prowadził mnie do wyjścia z wieży, a Kejn z kapłanem poszli zbadać skrzynię.

Czekaliśmy z Igo koło koni około pół godziny, ja siedziałem na ziemi oparty o drzewo i dziękowałem Bogini za moc, której udzieliła mi w walce oraz Vergenowi za zatamowanie krwi. Po tym czasie pojawił się elf wraz z kapłanem. Ledwo nieśli ciężką skrzynię.
- Tak mnie ponaglał – powiedział Kejn – że nie dałem rady otworzyć zamka.
- Zbierajmy się stąd jak najszybciej – powiedziałem – do obozu, z którego wyruszyliśmy rano, powinienem dojechać na koniu.
Ruszyliśmy dostosowując tempo do mojego. Kiedy dojechaliśmy, Kejn przemył i opatrzył moje rany, po czym zabrał się za otwieranie skrzyni. Męczył się długo, lecz w końcu mu się udało. W skrzyni zobaczyliśmy zwój, sakiewkę, złoty wisiorek z rubinem, jakiś czarny kamień oraz coś w rodzaju książki ze srebrnymi stronami. Patrzyłem jak powoli wyciągają zawartość na derkę i powoli odpływałem. Napięcie całego dnia zeszło i wykończony usnąłem jak dziecko.



Kroniki XIV: Zawód Łowca Nagród – Polowanie na Łaskotka (część I) (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Czerwiec, rok 222 po Zaćmieniu. Tereny baronii von Baumannów.

Widzisz mistrzu, posiadanie rodzeństwa nie jest łatwe. Mimo, że skoczyłbym, aby im pomóc, w ogień, potrafią mnie irytować i ranić jak nikt inny. Igo, na którego zawsze można liczyć w boju, jest całkowicie niegodny zaufania, jeśli chodzi o sprawy duchowe, ważne dla mnie, czy Dalinara. I pomijam już, że uważa nas za naiwnych prostaczków. Najbardziej boli to, że potrafi zataić sprawy, które są dla nas ważne. Kejn natomiast wspiera nas i od strony naszych duchowych wyborów, jak i w walce. Z tym że w walce tylko tak, jak mu jego nieskończona i pozbawiona odpowiedzialności fantazja pozwoli. Już na początku drogi przejawiał tendencje do ryzykownych zachowań, wpływających na nasze bezpieczeństwo. A wydarzenia podczas walki z elfim strażnikiem, prawie przypłaciłem życiem. Dalinar wydaje się, z racji swego uduchowienia, najbliższy memu sercu. Choć i mi przeszkadzają u niego czasem zbyt mocne chwile duchowych uniesień, przysłaniających mu rozsądek. Czasami wystarczy dobrze wymierzona błyskawica, by wrócił na ziemię i myślał jak rozsądny wojownik. Mimo tego, że nie jesteśmy idealni, to kocham ich swą braterską miłością. Wszak stare tesijskie powiedzenie mówi:

„Gdy rodzeństwo działa razem, góry zamieniają się w złoto”.

Więc dalej wierzę, że dokonamy niemożliwego i dociśniemy Camarala, dowiadując się całej prawdy o tym, kto stoi za naszą rodzinną tragedią.

Nie wiem ile spałem, ale chyba niezbyt długo, bo słońce wisiało jeszcze w miarę wysoko na niebie. Igo oglądał w skupieniu rzeczy wyciągnięte ze skrzyni, a Kejn przyglądał się dziwnej srebrnej księdze. Dalinar, widocznie zmęczony, też odpoczywał.
- Cóż – rzekł Kejn – potrafię przetłumaczyć tylko pierwszą stronę. Reszta to jakieś magiczne elfie runy, których nawet zbytnio nie rozpoznaję. Myślę Igo, że dobrze by było, abyś rzucił na to okiem, czy możesz to przeczytać, a jeśli nie, to chociaż to skopiować.
- Dobry pomysł – wtrąciłem – nawet, jeśli nie odczytamy tego teraz, warto mieć możliwość wrócić do tego, bo kiedy oddamy to elfowi, to to już przepadnie.
Dalinar podał elfowi pamiętnik Ragna oraz pióro i atrament.
- Wpisz to tutaj.
Kejn chwilę pisał w skupieniu po czym, przeczytał na głos:
„Dla tych co przetrwali, dla potomnych. Ten zwój zagładę Leredeonu naszego ma pamiętać, przez naszego odwiecznego wroga dokonanej. Tajemnicy on strzeże, której ujawnienie narody na kolana by rzuciło albo i z kolan one by powstały. Wiedzącemu skarb ten przekazać trzeba, takiemu co tajemnicę Srebrnego Metalu posiadł.”
Po chwili Kejn podał srebrną księgę Igo, ten przeglądał strony, lecz niestety nie był wstanie nic zrozumieć.
- Nie znam tego języka, ale spróbuję czegoś. Dotknął palcami stron, coś szeptał, po czym popadł jakby w trans, szepcząc coś pod nosem. Trwało to dłuższą chwilę, po czy z jego nosa poleciała stróżka krwi.
- Igo wszystko w porządku?
Igo niezrażony wziął głęboki oddech i ponownie zaczął szeptać, po czym znowu wpadł w trans. Po chwili podniósł wzrok i chwile patrzył się nieobecnym wzrokiem przed siebie. Lecz już po chwili wrócił do rzeczywistości.
- Dowiedziałeś się czegoś Igo? – zapytał Dalinar.
- Dowiedziałem się, że zawarta w tym jest bardzo potężna magia. Mogę to skopiować, ale to nie ma sensu. Sam tekst jest powiązany z magią tego przedmiotu. Ktoś bardzo postarał się, aby nikt postronny tego nie przeczytał. Samo skopiowanie spowoduje, że będziemy w posiadaniu nic nie znaczących znaczków. Mam wrażenie, że to należy do elfów i dla nich będzie to bardzo cenne.
- Czy uważasz zatem, że wymiana na informacje o Łaskotku jest wystarczająco wartościowa za coś takiego? - dopytywał Dalinar.
- Wydaje mi się, że coś takiego jak ten zwój, może trafić tylko do rąk takich jak Elander – powiedział Kejn.
- Dlaczego do niego? – zapytałem – Te zwoje są dla wiedzących, a on takiego nie widział od stu lat.
- Bo moim zdaniem tylko ona ma takie predyspozycje, by posiadać te zwoje – upierał się elf.
- Nie ma, bo nie jest wiedzącym, a jasno tam jest napisane, że trafić ma do wiedzącego – upierałem się.
- No na pewno nie są dla ciebie – skwitował Kejn.
- No masz rację, nawet nie mogę użyć ich jako papieru toaletowego, bo są z blachy – parsknąłem - A prawda jest taka, że aktualnie jesteśmy właścicielem tego jak każdy, kto to znalazł. Skoro jest taki potężny, mógł sobie po to przyjść.
- Dokładnie – rzekł kapłan – Chyba nikt z nas nie spodziewał się co tu znajdziemy i proponował bym jeszcze raz rozważyć co z tym zrobić.
- Jeśli się umówiliśmy z nim, że mu oddamy te zwoje, to mu oddamy – uniósł się elf - Żadnemu człowiekowi ani magowi nie oddam tych zwojów, to jest dziedzictwo elfów nie ludzi.
- A to nie oddawaj, weź je sobie, jesteś elfem – odparłem.
- Wezmę sobie i oddam Elanderowi.
- Zapominasz chyba, że to nie jest twoja własność, abyś mógł tak o tym decydować – powiedziałem już wyraźnie zirytowany.
- No ty też nie będziesz o tym decydował – odciął się Kejn.
- Ależ nie zamierzam, bo jesteśmy tu w czterech. Jeśli powiemy we trzech, że sprzedajemy, to sprzedajemy.
- Nie!
- Co nie? zawsze tak działaliśmy i nagle wymyślasz jakieś nowe zasady?!
- Bo jest to dziedzictwo rasowe i nie zgodzę się, abyś to przehandlował.
- To był tylko przykład tego, że decydujemy razem...
- Ja bym chciał poddać pod dyskusję, czy jakaś informacja o podrzędnym bandycie w lesie, jest warta tyle co ten przedmiot? – ponownie zagaił Dalinar – Czy to jest uczciwa transakcja?
- Uczciwa pod tym względem, że się na to zgodziliśmy – powiedział Igo.
- No tak, ale nie znając wartości przedmiotu, kiedy to zawierający umowę znał doskonale.
- Wydaję mi się, że nie powinniśmy zmieniać zawartej umowy – kontynuował Kejn.
I tu już nie wytrzymałem.
- Co ty pierdolisz. Ty, który, kurwa, jesteś mistrzem niedotrzymywania umów. Nie dalej jak cztery godziny temu, umówiliśmy się, że razem walczymy w zwarciu i kurwa jakoś tam zmiana umowy ci nie przeszkadzała.
- To co innego, to był ferwor walki, sytuacja się zmieniła – próbował tłumaczyć się Kejn.
- Gdzie się kurwa zmieniła, Dalinar próbuje odpędzać nieumarłego, jeśli się nie uda, to w dwóch walczymy w zwarciu. Nic się nie zmieniło, było dokładnie tak jak założyliśmy, jednak ty zmieniłeś umowę, a ja wyglądam i czuję się dzięki temu jak ścierwo!
- No właśnie, to też dosyć istotny temat – rzekł Dalinar – Taktyka była prosta, mieliście we dwójkę bronić nas z Igo przed atakami rycerza, jeśli nie udaoby mi się odpędzić rycerza, to w dalszym ciągu miałem używać z odległości Młota Duchowego, a Igo miał czarować. Wasza obrona miała nam dać swobodę działania.
- Zawaliłem, bo byłem pod presją chwili.
- Dalinar pod wpływem chwili i desperacji w sprawie Łaskotka, zgodził się na taką wymianę, lecz teraz się zastanowił i zmienił zdanie, proste – odpowiedziałem - Powiem teraz tak. Uważam, że nie powinniśmy oddawać tej księgi Elanderowi, jako że jest to osoba dla nas całkiem obca, nie znamy jej i nie wiemy jakie ma zamiary.
- Rozumiem twoje rozumowanie, ale komu w takim razie mamy to oddać? – zapytał Igo.
- Ja też znam kilku wiekowych elfów, którym wolałbym to oddać, choćby dlatego, że znam ich kilka lat, studiują tego typu rzeczy, badają je i moim zdaniem oni powinni to dostać – powiedziałem.
- Co to za elfy? – zapytał równocześnie Dalinar i Kejn.
- Z mojego klasztoru – odparłem.
- Trochę cię nie rozumiem – rzekł Igo – przed chwilą byłeś za tym, żeby wynegocjować lepszą cenę za te zwoje, a teraz chcesz oddawać to innym elfom.
- Nie, to nie tak, tłumaczę tylko, że gdybym chciał oddawać to z takich powodów jak on, to znam elfy, które są bardziej godne zaufania, bo nie są dla mnie obce i znam ich kilka lat, a on chce dziedzictwo elfów oddać komuś, o kim nie wiemy nic!
- Nie wiedziałem, że znasz jakieś elfy – bronił się Kejn – nigdy o tym nie mówiłeś.
- Tak mnie właśnie słuchacie! Szkoda, że nie pamiętasz, jak broniłem szacunku do elfów, opowiadając, że szanuję ich, bo moja wiara wywodzi się właśnie od elfów, a w mym klasztorze poznałem kilku.
- Nie przypominam sobie.
- No właśnie, dlatego róbcie sobie z tą księga co chcecie i odpierdolcie się.
- Dobrze Tsume, przekonałeś mnie do tego co powiedziałeś. Tylko co z Elanderem? – zapytał Kejn – Co powiemy mu, że nie znaleźliśmy zwojów?
- Powiemy mu, że je mamy, ale wymiana na Łaskotka to za mało – tłumaczył Dalinar.
- A co będzie, jeśli w ten sposób zrobimy sobie z niego wroga? - pytał elf - On będzie miał w dupie nasze tłumaczenia.
- Aha, czyli ty takiej osobie chcesz oddać tę książkę ? - parsknąłem.
- Nie Tsume, przyznałem ci rację, że lepiej będzie oddać to do twojego klasztoru.
- No wiem, tylko właśnie sam przyznałeś się, że dobrowolnie chciałeś oddać to osobie, którą jak coś jej się nie spodoba, będzie nam wrogiem…
- Już się zamknij – warczał Kejn – Przyznałem ci rację i tyle. Dalej pytanie, co powiemy elfowi? Ustaliliśmy, że nie oddajemy mu księgi.
- Kiedy to ustaliliśmy? – zapytał Igo.
- No, ja z Tsume jesteśmy za oddaniem księgi do klasztoru, a Dalinar chce lepszą cenę.
- Moment, moment - powiedziałem – nie wciskaj mi nie moich słów w usta. Chyba ponownie mnie nie zrozumiałeś, więc powiem jeszcze raz powoli, żeby dotarło. Powiedziałem, że gdyby chodziło o decyzję komu ją oddać, jeśli chcielibyśmy się kierować taki powodami jak ty, to oddał bym ją do klasztoru, a nie elfowi, którego znamy dwa dni. Więc nie mów mi, że się nie zgadzam, bo zdaję sobie sprawę, że może będziemy musieli tak uczynić, aby zdobyć informacje o Łaskotku. Neguje tylko twoje pobudki, aby oddać to temu elofowi tak czy siak.
- Ja bym chciał nieco uporządkować tą dyskusję – rzekł Dalinar – bo jest za dużo wątków.
- Moje stanowisko jest takie, - powiedziałem - że sama informacja o Łaskotku to za mało za taki przedmiot, a jeśli uznamy, że powinno znaleźć się to w rękach elfów jako ich dziedzictwo, to w moim klasztorze, a nie tutaj.
- Ja uważam, że powinniśmy wywiązać się z tego, co zadeklarowaliśmy elfowi – powiedział Igo – ewentualnie zasugerować mu, że zagrożenie oraz koszty były znaczące i powiedzieć, aby dorzucił coś prócz informacji o Łaskotku.
- Ja uważam podobnie jak Igo – powiedział Kejn.
- Ja za to ciesze się, że reszta moich braci jest także chciwa jak ja – z uśmiechem powiedział Dalinar.
- Ja nie jestem chciwy – zaprotestował Igo.
- Ależ jesteś, jesteś – odparłem – Z tym że Dalinar się z tym nie kryje, a twoja chciwość jest zawoalowana.
- Ja bym powiedział w ten sposób – kontynuował Dalinar – Wiem w jakim stanie aktualnie jest mój kościół i rozumiem twoją chęć zaniesienia tego do swojego klasztoru. Na to mogę przystać i musimy wtedy innymi metodami spróbować odnaleźć Łaskotka. Natomiast jeśli nie uznasz tego, za tak ważn,e by oddawać to klasztorowi, to zdecydowanie musimy wyciągnąć za to więcej niż tylko informacje.
- Gdybym był przekonany o tym, że to przyda się klasztorowi, to od razu prosiłbym was o to, by dalej szukać Łaskotka na własną rękę, a te zwoje przekazać. Jednak, jako że mam tylko pewne podejrzenia, nie będę się przy tym upierał.
- Czyli postanowione. Idziemy do niego i oddajemy za coś więcej niż tylko informacje, a jeśli nie to oddajemy to Tsume – podsumował Dalinar.
- Ja bym mu to oddał – rzekł Igo - Z powodu osobistych przekonań, że umowa to umowa.
- Nie uważam, że umowa to umowa, skoro tylko jedna strona na początku zna wartość danych rzeczy, których dotyczy – odparł Dalinar.
- Elander dużo wiedział i mało nam powiedział – zaczął Kejn – i musieliśmy go mocno ciągnąć za język.
„O! - pomyślałem - nawet Kejnowi jak da się mu czas i spokojnie pomyśli, otwierają się oczy.” Już nie bronił tak elfa z zaciętością jak niecałe dwadzieścia minut wcześniej.
Przegłosowaliśmy sprawę. Kejn, Dalinar i ja byliśmy za tym, że za same informacje mu tego nie oddamy i szukamy Łaskotka dalej na własną rękę. Igo chciał oddać zgodnie z umową.
- Wiecie, że odmowa niesie pewne ryzyko – oznajmił Igo – Może próbować odebrać to siłą.
- Wtedy będziemy się bronić – powiedział kapłan
A ja dodałem:
- Będzie to wtedy dowód, że ta księga na pewno mu się nie należy.
- Zatem postanowione – rzekł Dalinar.
Minęło kilka chwil w milczeniu.
- Bracia – kontynuował Dalinar – jestem zbudowany tym, jak stawiliśmy czoła dotychczasowym przeciwnościom losu. Widzę, że nikt z nas nie zmarnował tych siedmiu lat i coraz bardziej wierzę, iż dowiemy się kto stoi za upadkiem naszej rodziny. Przed snem, bo widzę wszyscy jesteśmy poważnie ranni, pomódlmy się do Vergena, by zesłał na nas moc leczenia za zasługi w walce.

Siedzieliśmy i dyskutowaliśmy sobie o tym, co wynieśliśmy z wieży. Dalinar stwierdził, że jeśli magiczny miecz ma jakieś ciekawe właściwości, powinien zostać u Kejna, skoro walczy mieczem.
- No, a jak kiedyś znajdziemy jakieś gacie zostawimy je mi – zażartowałem, jako że zgadzałem się z opinią Dalinara - Więc następna koszula dla mnie – domagałem się – Ta ma tu rozcięcie – wskazałem na pierś.
- Jeśli ten czarny kamień, to kamień Amuru – mówił kapłan – to Igo mógłby go do ciebie dostroić. Przydałby ci się, skoro nie nosisz zbroi.
- Dzięki Igo, że dowiaduję się od Dalinara o istnieniu takich przedmiotów. Pytałem o to już z trzy miesiące temu i to dwa razy!
Igo nawet nie zauważył, że do niego mówię.
- A wy się potem dziwicie, że waszym zdaniem nic nie mówiłem, nic nie pytałem, jakie elfy?! I tak jest cały czas. Ale zostawmy to już. Dosyć się dziś nawkurwiałem.
Igo badał uważnie zarówno czarny kamień, jak i złoty wisior z czerwonym kamieniem. Kejn dopytywał co jest na zwoju. A mnie powoli dopadało znużenie. Z zamkniętymi oczami słuchałem tego co mówi Igo.
- Ten wisior moim zdaniem jest magiczny. A czarny kamień to kryształ Amuru. Dosyć rzadki, potrafiący osłonić przed wieloma obrażeniami, zapewne drogi.
Kejn wysypał też zawartość sakiewki i brzęknęło o siebie trzydzieści złotych monet.
- Są dwie drogi z tym jak postąpić z tymi przedmiotami. Albo dać je komuś zidentyfikować albo zainwestować w ten czar, abym ja mógł identyfikować dla nas – powiedział Igo. Sam czar to cena jakichś 20-30 ambardów, zależy od kogo uda się kupić. Dodatkowo każda identyfikacja to koszt około 10 ambardów na składnik, którym zazwyczaj jest dobrej jakości perła. Jeśli komuś to zlecimy, to cena to składnik plus tyle ile ten ktoś policzy sobie za usługę.
- Myślę, że jako drużyna warto zainwestować – powiedział Dalinar.
Słuchałem ich dyskusji, o tym, że jednak kryształ Amuru dla mnie to kiepska rzecz, ze względu na to jak działa. Słyszałem propozycję Kejna o wymianie go na jakieś zaklęcia, ale mój umysł, wymęczony całym dniem, umykał w objęcia płytkiego snu, z którego raz po raz wyrywały mnie podniesione głosy braci, którzy jak zwykle o coś się spierali. Kiedy już skończyli w środku lasu dzielić przedmioty, identyfikować je oraz wymieniać na inne, Igo z Kejnem rozwinęli pergamin. Okazało się, że w środku był zawinięty drugi. Jak się okazało były to czary „Cisza” i „Teleportacja”. Poprosiłem braci, żeby zbudzili mnie nad ranem, abym mógł pomedytować. Wartę sobie odpuściłem, ale medytacji nie.

Noc minęła spokojnie, tak jak i nasz późniejsza podróż do Gadarty. Do karczmy zawitaliśmy późnym wieczorem. Ja poszedłem spać, oni coś mówili o wizycie u Mundo, gorących kąpielach i koszuli dla mnie. Z wielkim wysiłkiem, walcząc z sennością powiedziałem:
- Zwykła, lniana, chłopska, żeby mi wizerunku nie psuła.
W nocy miałem sen, że sołtys chciał mi podarować piękną, niebieską koszulę. Wyrzuciłem go za drzwi, krzycząc „Chłopska ma być! Chłopska! Lniana!” Dziwny sen.
Rano bracia zapewnili mnie, że będzie doglądał mnie Mundo, a oni wyruszają rozmówić się z elfem. Wszystkie cenne przedmioty, wraz ze srebrną księgą zostawili ze mną w pokoju. Po śniadaniu wyruszyli.
Czas dłużył mi się nieco, ale większość przespałem, a część przegadałem z Mundo, który to, wdzięczny za pomoc Anicie, naprawdę przykładał się do opieki nad moją osobą. Rankami pozwalałem sobie na dłuższe medytacje niż ostatnimi czasy, co pozwalało rozluźnić obolałe ciało i ból stawał się znośniejszy. Czwartego dnia, podczas porannej medytacji, udało mi się na chwilę zlikwidować ból. Może zlikwidować to za dużo powiedziane, bo byłem go świadom, lecz panowałem nad nim, a nie on nade mną. Bogini pozwalała tym, którzy naprawdę tego chcieli, czerpać z różnych źródeł mądrości. Nawet tych przepełnionych palącym bólem.

Pod wieczór czwartego dnia wrócili.
- Jak się czujesz? – zapytał Kejn.
- Ogólnie lepiej, rany chyba na dobre się zasklepiły i przynajmniej nie boję się gwałtowniej ruszyć, aby nie rozerwać szwów, ale w ogólnym rozrachunku nadal jak gówno. Na czym stoimy? - dopytywałem.
- Ustaliliśmy, że przyniesiemy mu zwoje na polanę, a on powie nam gdzie jest Łaskotek.
Czekałem na ciąg dalszy, ale Dalinar milczał.
- Jak to powie nam gdzie jest Łaskotek?! Przecież umówiliśmy się, że to za mało za tablice. - Czułem, że rany znowu mnie bolą.
- No tak – sprostował kapłan – dostaniemy jeszcze mikstury lecznicze.
- Ile?! Skrzynię, wóz? – dopytywałem.
- Raczej jedną lub może kilka, ale ta jedna może uleczyć z każdej rany, nawet takiej gdy powinieneś zaraz umrzeć. Myślę, że to przedmioty warte wymiany. Rozmowa nie przebiegała tak jakbyśmy tego chcieli, jako że z jakiegoś powodu Elander zaskoczony był tym, że chcemy pojmać Łaskotka. I proponował nam rozmowę z nim na neutralnej ziemi, gdzie będziemy sobie mogli porozmawiać. Dodatkowo średnio spodobało mu się, że ośmielamy się jeszcze coś chcieć poza tym.
- Zapytaliście może co go skierowało na taki pomysł? Przecież jasno przedstawiliśmy intencje. - Dopytywałem.
- No właśnie nie wiemy.
- Nie było mnie tam, a nieobecni nie mają głosu, ale uważam, że mieliśmy o wiele lepszą pozycje do negocjacji, bo jestem przekonany, że jemu bardziej zależy na tej księdze, niż nam na informacji o Łaskotku.
- Też tak uważam – powiedział Dalinar.
- To jakim kurwa cudem – nie wytrzymałem – wynegocjowaliśmy dwie rzeczy!? Gówno i nic. To chyba najgorsze negocjacje, jakie mogły się zdarzyć.
- No, trzeba jasno przyznać, że coś mocno poszło nie tak – skwitował Igo.
- To chociaż oddajmy mu to, jak sprawdzimy, czy jego informacje są prawdziwe – proponowałem.
- Tsume, ustaliliśmy już tak i nie zmieniajmy tego po raz któryś. Trudno, trzeba to przełknąć.
- Nie, nie trzeba – rzekłem - skoro to taki krętacz, to olejmy go i sami poszukajmy tego Łaskotka, a on dostanie gówno.
- Tsume, naprawdę nikomu z nas nie widzi się pałętanie wśród wieśniaków, bóg wie ile szukając Łaskotka bez gwarancji, że na niego trafimy. Chcemy go odszukać, wsadzić jego łeb do wora, zawieźć do Mar-Margot i mieć to z głowy.
- No dobrze, też nie chcę tu spędzić bóg wie ile, ale skoro leżę przykuty do łóżka i będę tak leżał jeszcze z dwa tygodnie, to może zamiast siedzieć na dupie ruszcie poszukać informacji o Łaskotku, to może pomoc elfa będzie zbędna.
- Muszę iść do zielarza – oznajmił Igo – Macie jeszcze coś mądrego do powiedzenia?
- A idź i zamieszkaj tam kurwa – rzuciłem - My nigdy nie mamy nic wystarczająco ciekawego do powiedzenia.
- Postaramy się dowiedzieć czegoś na własną rękę - powiedział Dalinar.
- Mam nadzieję, że poszukiwania będą owocne i kij w oko elfowi.
- Może udamy się do tych jaskiń? – zaproponował Kejn.
- Możemy, ale najpierw przepytamy ludzi – zgodził się Dalinar.

Nazajutrz moi bracia wyruszyli szukać informacji o Łaskotku na własną rękę. Znów pozostało mi spędzić sporo czasu w samotności. Zapał moich braci wygasł już koło południa. Rozważali czy przeszukać Ciemne Jary, a może udać się do Roskanny. A może za namową Igo, który twierdził, że jesteśmy blisko pojmania Łaskotka, bo wystawi go elf, siedzieć na dupie, pić piwo i odpoczywać. Wizja przeszukiwania jarów nie przemawiała do mnie, ale było to i tak lepsze niż siedzenie na dupie i robienie nic. Natomiast moje myśli kręciły się koło Roskanny i podzieliłem się swoimi przemyśleniami.
- A co, jeśli to co sugerował elf jest prawdą i Łaskotek faktycznie szkodzi tylko Kościołowi i ludziom barona?! Czy nie byłaby to dla niego doskonała okazja, zaczaić się gdzieś w Roskannie na czas turnieju Pierwszych Żniw? Skoro wiadomo, że może być tam obecny nawet baron, a na pewno już jacyś jego wysłannicy.
Czasem nie nadążałem za moimi braćmi. Dzień wcześniej deklarowali działanie łącznie z wypadem do jaskiń, a kolejnego dnia Dalinar był już przekonany, że poczekanie na informacje od elfa to najlepszy pomysł. O dziwo nawet Kejn mnie poparł i twierdził, że czekając tylko marnujemy czas.
- A tak czysto teoretycznie Dalinarze - zapytałem – Cofamy się w czasie. Jest pierwszy dzień, w którym tu przybyliśmy, nie ma żadnego jebanego elfa, zwyczajnie nie istnieje. Co robimy, aby odszukać Łaskotka?
- No na pewno przepytujemy ludzi, jeśli to nic nie da, czekamy, aż Łaskotek napadnie i wyśledzimy go z miejsca napadu.
- On napada kilka razy w roku, to pomijam. Przepytamy ludzi, zgadzam się, alety przepytałeś dotychczas karczmarza…
- No tak bym zrobił, gdyby nie było elfa, ale jest, więc..
- Poddaję się. Rozmowa z wami to jak gonienie własnego ogona, z tym że ja sobie jedyny sięgam, bo jestem na tyle rozciągnięty.

Minęły trzy dni, w czasie których to Dalinar dużo czasu poświęcał mojemu zdrowiu. Kilka razy dziennie powierzał moje zdrowie Vergenowi, a i ja wspomagałem go modlitwą. Na szczęście Bogini w swej mądrości pozwala także, abym, jeśli uważam to za słuszne, dziękował bytom, które są z niej zrodzone. Z zewnątrz wyglądałem jak nowo narodzony, pomijając paskudną bliznę, zdobiącą mój tors. Natomiast Dalinar zalecił jeszcze dzień odpoczynku, by mieć pewność, że i pod skórą bliżej żywotnych części ciała, wszystko jest na tyle mocne, abym mógł wyruszyć w drogę.
Następnego dnia rano, mimo iż minął dopiero tydzień od walki, nie czułem już, że jeszcze dwa dni temu leżałem przepełniony bólem. Aby upewnić się, że wszystko jest w najlepszym porządku, po porannej medytacji, wykonałem, na tyle na ile pozwalało miejsce w karczmie, kilka sekwencji ciosów i kopniaków. Nic mnie nie bolało, moje rozciągniecie i szybkość pozostawiały trochę do życzenia, ale po tygodniu bez ruchu to było normalne. Wystarczy kilka dni poruszać si trochę więcej i wszystko będzie na swoim miejscu. Rano zaopatrzyliśmy się u karczmarza w prowiant, uzupełniliśmy zapasy pochodni oraz oliwy. Dobrałem też zawiniątko pełne hubki do rozpałki. Kiedy siodłaliśmy konie, podeszła do nas kobieta, a po chwili rozpoznaliśmy w niej Anitę. Stała o lasce, ale i tak wyglądała o niebo lepiej, niż gdy trawiła ją gorączka.
- Przepraszam, że dopiero teraz, ale wcześniej sił nie miałam chodzić. Winnam wam podziękowania panowie – wyciągnęła w kierunku Dalinara sakiewkę.
- Nie trzeba – Dalinar cofnął dłoń – Nie robiliśmy tego dla pieniędzy, mam nadzieję, że odnajdziecie z Mundo wspólną przyszłość i te pieniądze przydadzą się wam bardziej niż nam.
- Bardzo dziękuję – łzy stały jej w oczach – To chociaż przyjmijcie to. Zrobiłam własnoręcznie. - I podała nam drewniane korale.
Podziękowaliśmy. Moi bracia schowali korale do sakw, ja natomiast powiesiłem je na szyję. Moim zdaniem pasowały do lnianej, chłopskiej koszuli. Anita odeszła opierając się o laskę, a my wyruszyliśmy w drogę. Konno do polany z ołtarzem dojechaliśmy może z dwie godziny po południu. Dowiedziałem się, że umówili się z elfem za tydzień, dwa lub trzy od ich wizyty. W zależności od tego, kiedy wstanę na nogi. W związku z tym, że tydzień przypadał jutro, rozłożyliśmy obozowisko tam gdzie uprzednio.

Noc przebiegła spokojnie, ranek przywitał nas ładną, czerwcową pogodą. Około południa, z przeciwnej strony polany, wyszedł Elander. Ubrany był w strój, w którym spotkaliśmy go za pierwszym razem, z jednej strony przez ramię przełożony miał łuk, na drugim niósł torbę. Kiedy go zobaczyliśmy, ruszyliśmy w stronę kamienia na środku polany.
- Witaj Elanderze – zaczął kapłan.
- Cieszę się, że przybyliście dotrzymać swojej części umowy. A jak ty się czujesz Tsume?
- Dzięki mocy Vergena już dobrze.
- Mogę zobaczyć... – Ale zanim elf skończył zdanie, Dalinar powiedział „Oczywiście” i wyciągnął srebrne strony.
- Dobrze - powiedział elf i aż błysnęło mu w oku. Podszedł do ołtarza i z torby wyciągnął dwie sakiewki.
- Tu jest to co wam obiecałem. W jednej z nich znajduje się mój najcenniejszy eliksir, który nazywam Eliksirem Życia. Uleczy każdą ranę, wyciągnie z agonii. Oczywiście jeśli w osobie tli się choć iskierka życia. Osobie nieprzytomnej wystarczy wylać go na ranę. W drugiej sakiewce jest kilka pomniejszych eliksirów, tamują krwawienie, leczą rany oraz znajduje się tam antidotum na prawie wszystkie trucizny. Wybierzcie jedną sakiewkę plus informacje o Łaskotku.
- W kwestii Łaskotka, gdzie możemy go spotkać? - zapytał Dalinar.
- Czy mógłbyś... – Wskazał elf na kamień, a Dalinar położył na nim srebrną księgę. - Jest taka tawerna, nazywa się „Syrenka”. Na północ stąd przy rzecze, często zatrzymują się w niej flisacy. Z tego co wiem Łaskotek dosyć często uzupełnia w niej zapasy i tam go można spotkać. A teraz zastanówcie się co do sakiewek – wziął zwoje i zaczął odchodzić – Drugi worek zostawcie na kamieniu. Życzę wam powodzenia w waszych dalszych działaniach.
- I tobie powodzenia elfie, oby wiedza w tych książkach pozwoliła zmienić bieg historii - odparł Dalinar.
Zdecydowaliśmy, że weźmiemy eliksir życia. Z informacji, których udzielił nam elf wynikało, że najlepiej będzie nam udać się do miejsca przeprawy promowej, którą obsługuje Zygfryd z synem i stamtąd ruszyć wzdłuż rzeki na północ. Siłą rzeczy tego jeszcze wieczoru ponownie byliśmy w Gadarcie. Karczmarz nie musiał długo czekać, aż znowu wynajęliśmy pokój. Spać poszliśmy wyjątkowo wcześnie, każdy z nas chciał już być na miejscu i pchnąć sprawę do przodu, bo trwało to już zdecydowanie za długo.

Po niecałych dwóch dniach dotarliśmy do rzeki, w miejscu w którym pływał prom. Tym razem Zygfryd z synem byli po przeciwnej stronie. Igo faktycznie wypatrzył wydeptaną wzdłuż rzeki na północ ścieżkę, lecz stwierdziliśmy, że lepiej zasięgnąć rady przewoźnika, bo nawet nie wiedzieliśmy, po której stronie rzeki jest „Syrenka”.
Zawołaliśmy przewoźnika, który niezbyt śpiesznie przypłynął do nas. Ze względu na młodą godzinę, jeszcze był trzeźwy.
- A pamiętam was, panocki. Wprowadzajcie konie.
- My tylko chcemy o coś zapytać – rzekł Igo – Jak dostać się do „Syrenki”?
- A no wy panocki na kuniach, to tamtą ścieżką z dzień pojedziecie i dojedziecie.
- A nocleg tam znajdziemy?
- A no w tawernie to się popije i zakąsi i zadupcy, jak kto ma ochotę, a i pokoje tyż majo.
Kejn wsadził mu w rękę dwa srebrniki – To za fatygę.
Ruszyliśmy ścieżką wzdłuż rzeki.
- Jaki mamy plan? – zapytał Kejn – Przypuszczam, że to jakaś specyficzna tawerna z podejrzanymi typami, a my rzucamy się w oczy. A nie wierzę, że nie rozeszło się przez tyle dni, że jakaś grupa go szuka.

- Plan jest prosty – powiedział Dalinar – Jesteśmy tam przejazdem na turniej, ale co dzień zapijamy i nigdzie nie jedziemy, tylko się ciągle przechwalamy czego tam nie zdobędziemy.
- Ale turniej jest w innym kierunku, na południe – zauważyłem – Praktycznie już się odbył.
- Jeśli chcemy udawać idiotów – dodał Kejn – To wcale nie musimy udawać. Bądźmy sobą.
Wybuchnęliśmy śmiechem.
- No dobra – rzekł Igo – Siedzimy w karczmie, wchodzi Łaskotek i co pojmujemy go?
- Ta, zwłaszcza, że może przyjść z dziesięcioma drabami – powiedziałem.
- Uważasz, że przyjdzie z dziesięcioma drabami do tawerny?! - dziwił się Igo.
- No przychodzą po zapasy, to chyba sam nie popierdala co chwilę po bułkę i kawałek kiełbasy!
- Do tego przegapiacie jeszcze jedną rzecz – powiedział Kejn – Skoro się tam regularnie zaopatruje, to prawdopodobnie nie dość, że nie robi szkody w tej tawernie, to jeszcze jest tam znany tolerowany, daje im zarobić i to za nim nagle może wstawić się połowa karczmy.
- Słuszna uwaga – pogratulowałem elfowi.
- Druga propozycja to nie wchodzić do karczmy – proponował Dalinar – Przyczaić się w lesie, obserwować drogi dojazdowe i czekać.
- No to nie jest najlepszy pomysł – tym razem przytomnie odezwał się Igo – Moim zdaniem oni wykryją nas szybciej, niż my ich. Znają te tereny, do tego na pewno są czujni, bo mimo że tawerna może i im sprzyja, nigdy nie wiedzą kto może być w środku. I też na pewno nie przyjdą główną drogą.
Ustaliliśmy, że jednak normalnie wynajmiemy pokój w karczmie i będziemy czekać. A jeśli Łaskotek się pojawi, postaramy się go wytropić. Jeśli będzie po zapasy, niezależnie czy sam, czy z kimś, raczej będzie obładowany. Jeśli będę wiedział, gdzie zacząć szukać, takie wyraźne ślady doprowadzą mnie do niego jak po sznurku.

Po kilku godzinach jazdy wzdłuż Gadarki, naszym oczom ukazała się mała wieś. Nawet trudno było nazwać to wsią, to dosłownie kilka, byle jak zbitych domów i lepianek nad brzegiem rzeki. Dwa rozpadające się mola, pełno ujadających psów,i chudzi chłopi, apatycznie wykonujący swoje prace, polegające głównie na łataniu wysłużonych sieci. Przejechaliśmy tak jeszcze kilkaset metrów, kiedy to z wydeptanej ścieżynki, wjechaliśmy w końcu na szlak, który dochodził do rzeki gdzieś od zachodu i odbijał wzdłuż niej na północ. Jechaliśmy jeszcze ładną chwilę po zmroku. Trakt przy rzece, księżyc prawie w pełni, aż zal było zsiadać z konia. W oddali zamajaczyły nam w końcu światła, dobiegające z okien całkiem dużego budynku. Z tej odległości wydawało się, że światła widać też na wodzie. Jechaliśmy, a las, widoczny od zachodu, zbliżał się coraz bardziej do szlaku, aż w końcu szliśmy między rzeką, a ścianą lasu.
Budynek, do którego dotarliśmy, niewątpliwie był ową tawerną o nazwie „Syrenka” i zdecydowanie był bardzo dziwaczny. Większa jego część wybudowana była na wodzie, a właściwie na pomostach umiejscowionych na rzece. Budynek nie miał jakiegoś konkretnego kształtu, prawdopodobnie rozrastał się z czasem według potrzeb i co jakiś czas dokładano jakąś dobudówkę, podwyższono piętro. Przy rzece sporo było pomostów, do których przycumowane były tratwy oraz kilka małych statków. Na pomostach było pełno ludzi, pili, śpiewali, rozmawiali. Podobny gwar dobiegał ze środka budynku. Obok tawerny, tuż za szlakiem, stało coś na kształt stajni. Na kilkunastu palach zamontowano zadaszenie, a w środku belki do przywiązania koni oraz miejsce na paszę. Uwiązaliśmy tam nasze konie. W stajni były tylko dwa inne konie, było widać, że głównie ludzie rzeki są gośćmi tej tawerny. Nawet drzwi do niej od strony traktu były małe i ledwo widoczne. Główne wejście z szyldem i figurką syrenki było od strony Gadarki.
Weszliśmy do gospody. Na początku mieliśmy wrażenie, że weszliśmy na zaplecze, bo wejście to nie przypominało innych znanych karczm. Wąski korytarzyk, jakieś drzwi z jednej i drugiej strony, kawałek dalej, po prawej, ewidentnie duża kuchnia, a w niej uwijający się kucharz. Stanęliśmy niepewni, czy dobrze idziemy. Kucharz dostrzegł nas i krzyknął:
- Witajcie podróżni. Zapraszam do środka - i wskazał kolejne drzwi. Doszliśmy do wniosku, że tak jak większość rzeczy w tej karczmie i wejście od strony szlaku powstało dopiero w momencie, gdy ktoś uznał, że ruch lądowy jest na tyle duży, że warto by i tu mieć wejście.

Naszym oczom ukazała się całkiem duża sala, w której było tłoczno, na pierwszy rzut oka około trzydzieści osób. W rogu jakiś muzykant grał na lutni, duża część zebranych w gospodzie śpiewała razem z nim. Gospoda miała jakby dwa poziomy. Główny, na którym właśnie się znajdowaliśmy oraz wyższy, na który wchodziło się schodkami. Lecz nie było to typowe piętro, lecz bardziej antresola w połowie wysokości karczmy. Zdecydowanie była to dziwaczna konstrukcja. Podeszła do nas skromnie ubrana kobieta i zapytała:
- Stolik w górnej, czy w dolnej sali? W górnej dla majętnych, w dolnej flisacy – wytłumaczyła widząc nasze niezdecydowanie.
- W górnej zatem – rzekł Igo – A pokój się znajdzie?
- Duży czy mały?
- Taki dla nas – rzekł Kejn
- To duży – odpowiedziała kobieta – znajdzie się.
W górnej sali, prócz nas, było tylko ośmiu gości, którzy nie wyróżniali się niczym szczególnym. Większość gospody zapełniali flisacy. Dostrzegliśmy tylko dwóch zbrojnych. Jeden siedział przy barze, miał na sobie kolczugę i toporek przy pasie i co jakiś czas przyglądał się ludziom na sali. Drugi zbrojny siedział w rogu, w skórzanym kaftanie z dosyć pokaźnych rozmiarów pałką przy pasie. Kobieta przyniosła dzban piwa i oznajmiła, że zaraz poda strawę. Po chwili zjawiła się z drewnianymi talerzami, na których leżały parujące ryby.
- Pokój uszykuję na górze - I wskazała ręką na kolejne schody, które prowadziły jeszcze wyżej, przypuszczalnie do piętra, gdzie znajdowały się pokoje.
- Jeśli można, niech pokój będzie od strony lasu – zasugerował Igo – Od rzeki czasem śmierdzi.
- Dobrze panie, będzie od strony lasu.
Po pewnym czasie podszedł do nas karczmarz.
- Witajcie, jestem Rimba, gospodarz tego przybytku. Konie ostawiliście w stajni?
- Owszem, czy stajenny mógłby je oporządzić?
- Nie mamy stajennego, ale poślę pomocnika. Wiecie panowie, rzadko mamy podróżnych z lądu. Na długo panowie ostają? Czy przejazdem?
- Długo już podróżujemy i chyba trochę tu odpoczniemy – rzekł Igo.
- A skąd, jeśli można zapytać, z południa czy północy?
- Z południa – odparł Igo.
- To może macie jakieś wieści? Słyszeliście? - Zapytał widocznie podniecony karczmarz.
- Ale o czym? - zapytałem.
- No o turnieju – jakby ciszej powiedział gospodarz.
- Nie, nic nam nie wiadomo.
- Bo ponoć zamach był na mości pana barona! To jedziecie z południa i nic nie wiecie? Na szczęście pan baron uniknął śmierci, ale w Roskannie trwa obława. Ponoć jakiś strzelec... To było kilka dni temu, miałem nadzieję, że coś wiecie.
- Szczerze mówiąc, tak pochlaliśmy z przewoźnikiem na przeprawie, że nie wiemy nic – odparłem.
- Lepiej się ze starym Zygfrydem nie zadawać, bo rozpije i tyle z tego. Gdyby nie jego syn, to już by go nie było. Dwa razy go już z rzeki wyciągał.
- Ano, jak na swój wiek to ma zdrowie, dwa dni z nim piliśmy i my leczyliśmy kaca, a on woził ludzi.
- A kto zorganizował zamach? - zapytał Dalinar.
- Gdybym wiedział – zaśmiał się gospodarz - To bym nagrodę zgarnął. Pono były walki i na tej trybunie, tej no... od honoru i tam niby siedział baron, ale to musielibyście porozmawiać z Arnoldem. Siedzi na dole i pije trzeci dzień. Ale wszystko ponoć na własne oczy widział. Arnold to stary pijak, dlatego pytam tych co z południa ciągną. Błysnęło i nie trafił.
- Co mnie obchodzi, że błysnęło. Piwa się trzeba napić – mówiłem jakby podpitym głosem.
- A tak pijcie, pijcie, zaraz doniosą trunku.
Kiedy karczmarz odszedł odezwałem się:
- Mówiłem, że coś może się wydarzyć na turnieju? Mówiłem nie siedzieć na dupie, tylko szukać na własną rękę?
- To już nic nie zmieni – rzekł Dalinar.
- Wiem, że nie, ale nigdy mnie nie słuchacie i ma nadzieję, że to się kiedyś zmieni.
- Dobra miałeś przeczucie, ja też chciałem tam jechać, a teraz na chwilę się zamknijcie. Posłucham co mówi ten moczymorda – powiedział Kejn.
Elf skupił się i nadstawił uszu, a potem zaczął relacjonować po cichu co usłyszał:
- Arnold twierdzi, że był osobiście z synem pięć metrów od trybuny honorowej i wszystko widział. Ponoć błysnęło i wystrzelona w barona strzała zmieniła kierunek robiąc trójkąt i trafiając w kogoś innego. Mówi, że zapewne to ta jego kochanica, czarownica go ochroniła magicznie. Na Delidię przysięga.
Zapytałem Igo, czy czarodziej mógłby faktycznie tak zrobić – Igo potwierdził.
Elf słuchał dalej, a Arnold opowiadał, że strzała, co wyciągali ją z trafionego rycerza, zamieniła się w węża. A chwilę potem rycerz kopyta wyciągnął.
- A strzała zamieniająca się w węża? – pytałem Igo – No to brzmi już mniej wiarygodnie, ale nie niemożliwie.
Postanowiliśmy z Dalinarem dosiąść się do snującego historie pijaczka.
Dalinar położył dzban na stole i zagaił:
- Czy dobrze słyszałem, że to ty panie byłeś świadkiem tych wydarzeń?
- A jakże! Jak Delidię kocham.
Arnold łapczywie lał z dzbana, a połowę rozlewał. Był już naprawdę niedaleko od bełkotu.
- Opowiedz mi panie od samiuśkiego początku – zachęcał Dalinar.
- Ano panie przybyłem na turniej z moją córką.
Już w tym momencie wiedziałem, że wszystkie jego rewelacje są nic nie warte.
- I pan baron zaprosił mnie osobiście, abym siedział przed nim. No i były walki na miecze i na topory i było to tak, że w pewnym momencie, kiedy to rycerze bili się na turnieju, jakiś takowy strzelnik był. Gdyby nie ja, to strzała dosięgłaby pana barona. Ale, jak jej tam, ta Kartadia, tak, ta czarownica.
- Jak się nazywa? - dopytał Dalinar.
- Karpadia, czy tam Karfadia. Mniejsza o czarownicę. No i zasłoniłem osobiście barona ciałem, a widząc moje męstwo Delidia i ta czarownica sprawiły, że strzała poleciała, zamiast we mnie, w rycerza Leopolda. I osobiście go zabiła. Ot co!
- Skąd strzelano? – dopytywał Dalinar, chyba już tylko ze znanemu sobie powodu.
- Gdzieś z przodu, jakby ze tego folwarku. Z murów. Osobiście widziałem, że był sam, ale mógł mieć towarzysza. Potem tarczownicy wyprowadzili pana barona, bo ja już swoje zrobiłem, no i zaczęły się poszukiwania i psy i wszystko. A strzała, co ją z rycerza wyjęli, to jak Delidię kocham, w węża się zamieniła i odpełzła.
Dalinar brnął w tę farsę, zastanawiałem się po jaką cholerę.
- Chyba już podziękujemy za opowieści – wypaliłem, dając znać Dalinarowi, aby kończył.
- Z tej całej opowieści prawdą są tylko trzy rzeczy – powiedziałem – Że był turniej, był zamach i prawdopodobnie ocaliła barona magia. Reszta na chuj biednemu.
Igo zasugerował, żeby w nocy prowadzić obserwacje lasu. Wydawało się nam logiczne, że od tamtej strony może po zaopatrzenie przychodzić Łaskotek. Udaliśmy się do pokoju, a Igo dopytywał o plan działania.
- Moim zdaniem najbezpieczniej będzie wypatrywać, kiedy przyjdą po zaopatrzenie. Nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, dać im odjechać i podjąć ich trop w tym miejscu i z zachowaniem ostrożności wytropić ich obóz.

Ustaliliśmy plan działania na nadchodzącą noc, gdzie postanowiliśmy na zmianę wartować przy oknie. Tej nocy nic się nie wydarzyło. Rankiem karczma była wyraźnie mniej zatłoczona, przez co też, nie mające zajęcia ladacznice, robiły podchody do nas. Zauważyliśmy, że ruch rzeczny jest naprawdę spory. Tratwy i łódki przybijały i odpływały od pomostów. Wokół karczmy było kilka kramów, gdzie właściciele wszystkiego co pływa, wymieniali swoje towary. W tawernie mieścił się też magazyn, gdzie gospodarz przyjmował różne towary. Byliśmy świadkiem rozładunku kilku worków mąki. W gospodzie wypiekano własne pieczywo. Po obiedzie podszedł do nas gospodarz i ponownie zagaił o cel podróży.
- Narazie planujemy odpocząć i być może trochę się zabawić - rzekł Dalinar – Jesteśmy już sporo dni w podróży, a nie wiemy kiedy napotkamy znowu karczmę.
- A dokąd zmierzacie? Jeśli można wiedzieć. Może zajęcia poszukujecie? Miałbym coś dla was. Widzę, że mieczem to chyba robić umiecie. Mam tu taki mały interesik, mam trzy załogi na swoich usługach, no i przy większych transportach przydatna jest ochrona. Czekam na taką większą dostawę świeżaków, pędzą ich aż z Pogranicza.
- Czego? - zapytał Kejn.
- Niewolników z Pasa Pogranicza. Kupiłem trochę towaru i mam nadzieję odsprzedać ich z zyskiem w Mar-Margot. Niektórzy nie rozumieją swojego położenia i starają się uciec, bądź stawiać i trzeba by ich w drodze do Mar-Margot przypilnować. U mnie niewolnicy mają być jak baranki, taka jest kolej rzeczy.
- A ile byśmy zarobili, że tak zapytam?
- Dostalibyście wikt i opierunek i może nawet po złotym ambardzie.
- Ile stąd jest do Mar-Margot?
- No z trzy dni się płynie, a potem jeszcze kilka dni pieszo – poinformował gospodarz.
- I za jednego złotego ambarda mam zadupiać z brudnymi, śmierdzącymi niewolnikami prawie dwa tygodnie? - zapytałem spokojnie.
- Przecież to dobry pieniądz jest, no co wy.
- To jedź sobie sam – odparłem, a moi bracia tłumili śmiech.
- Karczmarzu może potem wrócimy do tej rozmowy – łagodził Igo – On chyba musi ochłonąć.
- Co ochłonąć! Jestem skacowany i wolałbym głodować niż za sztukę złota się męczyć z jakimiś brudnymi wieprzami.
- Już dobrze panowie, przepraszam – i odszedł.
No nic, trzeba było trzymać się naszego planu i cierpliwie czekać, wszak

„Cierpliwość jest cnotą”



Kroniki XV: Zawód Łowca Nagród – Polowanie na Łaskotka (część II) (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Czerwiec, rok 222 po Zaćmieniu. Tereny baronii von Baumannów.

Propozycja karczmarza wyprowadziła mnie z równowagi. Muszę chyba więcej uwagi przykładać do spokoju swojego ducha. Zbyt szybko się denerwuję, a kiedy myślę w gniewie, do głowy przychodzą mi pomysły, które nawet przez myśl by nieprzeszły, gdy jestem spokojny.
Wszak tyle razy mi powtarzałeś.

„Kiedy gniew zawładnie tobą, trzymaj język za zębami.”

Nie pamiętając tej rady, powiedziałem chłodno:
- Spalmy tę karczmę, nabierzemy wprawy przed spaleniem Klasztoru Bezimiennych Sierot. A kiedy ta buda spłonie, Łaskotek straci źródło zaopatrzenia i będzie w dupie.
Bracia patrzyli na mnie jak na ducha.
- Nie możemy spalić karczmy – powiedział Dalinar.
- Mam wrażenie – powiedział Igo – że cała ta sprawa jakoś źle na ciebie wpływa. Jesteśmy tu raptem dwa dni, a ty zachowujesz się, jakbyśmy byli tu miesiąc.
- Umówmy się ile czasu poświęcimy na czekanie, być może Elander nas oszukał – powiedziałem, nadal nie widząc nic absurdalnego w spaleniu karczmy.
- Sugeruję na początek poczekać tydzień – tłumaczył kapłan – jeśli wydarzenia na turnieju miały miejsce kilka dni temu, to być może ich pierwsze kroki, to nie będzie uzupełnienie zapasów, tylko przyczajenie się, aż sprawa ucichnie, a nagonki się skończą.

Gniew powoli ustępował zdrowemu rozsądkowi i trudno było nie przyznać Dalinarowi racji. Nie miałem zbytnio czasu zastanawiać się nad swoim własnym wybuchem, jako że drzwi od karczmy otworzyły się z hukiem i do środka weszło pięciu żołnierzy z czarnym bykiem pod złotym słońcem w herbie. Ludzie barona. Mieli załadowane kusze i działali bardzo sprawnie. Jeden obstawił drzwi od strony traktu, drugi zabezpieczał schody, a kolejny podszedł do gospodarza i o coś zapytał.
- Nie panie, u nas nikogo takiego nie ma! - odpowiedział ze strachem w głosie karczmarz.
Po chwili do karczmy weszło jeszcze czterech ludzi, jeden z nich widocznie wyższy rangą.
- Wszyscy wychodzić z pokoi i na dół! – krzyknął, a kolejnych dwóch pobiegło na piętro.
Z góry dobiegło łomotanie do drzwi.
- Otwierać i wszyscy na dół – z góry niosły się krzyki.
- Panie poruczniku... – zaczął gospodarz
- Zamknij się - przerwał mu jeden zbrojny – Ręce na szynk.
Gospodarz oraz mężczyzna z toporkiem przy pasie posłusznie wykonali polecenie.
- Wyjdź zza baru i wołaj całą służbę!
Gospodarz wyszedł na środek i zaczął wołać na wszystkich, po chwili dół zapełnił się gośćmi oraz obsługą tawerny. Porucznik lustrował w ciszy pomieszczenie, jego wzrok na dłużej zatrzymał się na nas. Wszystko trwało kilka minut, siedzieliśmy w ciszy. Po chwili jeden ze zbrojnych coś zakomunikował przełożonemu i porucznik się odezwał.
- W imieniu Barona von Baumanna wykonujemy przeszukanie tego przybytku. Czy ktoś z was, dobrzy ludzie, nie widział przypadkiem kręcących się tu podejrzanych osobników. Jeśli tak to do mnie. Teraz zostaniecie wszyscy na dole, a moi ludzie przeszukają pokoje. Szukamy zbiegów, którzy zaatakowali najznamienitszego, naszego najjaśniejszego pana barona.
- A może warto im powiedzieć, po co tu jesteśmy – zacząłem.
- Zamknąć się tam, co się dzieje?
- Rozmawiamy – rzekł elf.
- Nie rozmawiać – dwóch żołnierzy skierowało kusze w naszych kierunkach.
Trzech żołnierzy pobiegło na górę przeszukiwać pokoje, a reszta czujnie lustrowała salę.
- Jeśli ktoś ma coś do ukrycia przyznać się od razu. Baron jest sprawiedliwym człowiekiem. Jeśli macie jakieś informacje, pan baron przeznaczył ogromną nagrodę. Możecie dostatnio żyć do końca swych dni.
Nikt nie ruszył się z miejsca.
- Nie panie - zaczął gospodarz - naprawdę nic się tu nie dzieje.
- Zamknij się powiedziałem – odparł stanowczo porucznik.
Gospodarz umilkł w momencie. Przeszukanie trwało około godziny. Jedna osoba chciała wyjść do wychodka. Dostał opancerzoną rękawicą w głowę i już nikt się nie odzywał. Po godzinie wróciło trzech żołnierzy. Zdali krótki meldunek.
- Przeszukajcie zaplecze i magazyn, na pewno gdzieś tu są.
- Ale panie - ponownie odezwał się gospodarz.
- Zamknij się. Następnym razem cię zastrzelę.
Karczmarz ponownie zamilkł. Po kolejnej godzinie żołnierze znowu wrócili z meldunkiem. Porucznik szepnął coś do gospodarza, ten tylko skinął głową.
- Wszyscy wynoście się do pokoi! – krzyknął porucznik – W wy – wskazał na nas – Zostańcie. Chcę z wami porozmawiać – usiadł przy ławie w rogu – Zapraszam – wskazał dłonią.
Usiedliśmy na wskazanych miejscach.
- Panowie kim jesteście? Nie wyglądacie mi na flisaków, ani żeglarzy.
- No nie – odparł Dalinar – jesteśmy najemnikami.
- Najemnikami na służbie u kogo? Glejty jakieś macie?
- Pracujemy dla Camaralczyków.
- Nie wiem kto to jest – odparł - Co tu robicie? Szukacie roboty w takiej dziurze?
- A czego wy tu szukacie? Ktoś chyba zaszedł baronowi mocno za skórę – odpowiedział pytaniem na pytanie kapłan.
- Dobrze wiecie kogo, szukamy zamachowca, który targnął się na jego życie.
- A wiecie jak wygląda? – dopytywał Dalinar – Jeśli się na takiego napatoczymy, będziemy mogli go ująć i dostarczyć baronowi.
- Jest jakaś nagroda? – zapytał Igo.
- Panowie, chciałbym, abyście pojechali ze mną.
- Ale gdzie?
- Do zamku pana barona.
- Ale po co ?
- Tam sobie wszystko wyjaśnimy.
- Ale na jakiej podstawie? – dopytywał Dalinar – Siedzimy sobie w tawernie, pijemy piwo, nikomu nie wadzimy.
- Jak długo tu jesteście? Gospodarz mówi, że kilka dni.
- Dwa dni, gospodarz powinien chyba żłopać mniej piwa.
- Skąd podróżujecie?
- Z Gadarty – odparłem.
- I co, szukacie roboty po takich zapadłych dziurach?
- Wszędzie można znaleźć robotę, nawet tu karczmarz proponował nam ochronę swoich transportów.
- Nie wiem kim jesteście, ale brzmi to co najmniej podejrzanie. Zbierzcie swoje rzeczy albo przedstawcie swoje glejty, kim jesteście naprawdę.
- Mamy list gończy – powiedział Igo, a Kejn mu go pokazał.
- Lord Heinrich, wie że tu jesteśmy – dodałem.
- A to wszystko wyjaśnia – powiedział uspokojony porucznik.
- A nie rozmawia się o takich rzeczach, jeśli kogoś się poszukuje, a wokół tyle ciekawskich uszu – dodałem
- Trzeba było tak od razu – narzekał porucznik.
- Ale jak od razu, skoro nawet obecny tu karczmarz jest przez was podejrzewany? – powiedziałem cicho.
- Macie już jakieś tropy?
- Niestety nie. Ale z chęcią dowiemy się kto stoi za zamachem w Roskannie, czy nie szukamy tych samych osób – powiedział Kapłan – jak ten ktoś wyglądał?
- To informacje tajne – powiedział porucznik.
- Nie rozumiem – rzekł Igo – Baron wyznaczył za niego nagrodę, to niby jak można go złapać, nie wiedząc kogo się szuka?
- Niestety tego nie wiemy, cały czas trwa śledztwo – powiedział wyraźnie zły porucznik.
- A jak wyglądała ta sytuacja? - dopytywał Dalinar.
- Podczas turnieju zamachowiec ukrył się w folwarku pana Heinricha i strzelił do barona z kuszy. Odległość była naprawdę spora. Strzelec wyborowy.
- Słyszeliśmy też, że były w to zamieszane jakieś moce magiczne.
- Tak, była tam z baronem czarowniczka lady Kapadia. Ona oceniła, że był to atak magiczny. Bełt zamienił się po chwili w żmiję, która odpełzła w krzaki. Widziałem to na własne oczy. Nie wiemy czy zamachowiec działał sam czy z kimś, wiemy tylko skąd padł strzał. Nasi ludzie błyskawicznie przeczesywali teren, ale ten jakby rozpłynął się w powietrzu.
- Z tego co kojarzę, dookoła folwarku są same pola, doskonale to widzieliśmy, odwiedzając lorda – powiedziałem – Nie mógł ujść niezauważony.
- Dokładnie tak – rzekł porucznik – Magiczka stwierdziła, że został on wyciągnięty mocami magicznymi. Twierdzi, że został przeniesiony gdzieś na tereny w pobliżu folwarku. To na jej rozkaz przeszukujemy te tereny.
- A czy w bandzie Łaskotka był jakiś mag, czy została do ataków użyta magia? - dopytywał Dalinar.
- Nic mi o tym nie wiadomo.
- A czemu zwą ich Żmijową Watahą? – zapytałem – Tak mi się jakoś skojarzyło z tym, że bełt zamienił się w żmiję.
- To może być dobry trop – powiedział zbrojny – No ale czas na mnie. Wam panowie dziękuje za wyjaśnienia – powiedział głośno – jesteście wolni, odpoczywajcie po trudach podróży. A do ciebie gospodarzu mam kilka pytań.

Wróciliśmy do swojego pokoju. Zamek w drzwiach był wyłamany, a w pokoju panował nieład. Z pobieżnych oględzin wynikało, że nic nie zniknęło.
- Mam nadzieję, że gospodarz nas nie słyszał, bo jeśli tak, jesteśmy tu spaleni – powiedział Kejn.
Uporządkowaliśmy pokój i poszliśmy z powrotem do stolika. Po chwili podszedł karczmarz.
- Wszystko w porządku? Nieźle was dociskał.
- Co tu się dzieje, że po trudach podróży, nawet w spokoju nie można odpoczywać – żalił się kapłan.
- Widzicie. To co mówił ten pijaczyna okazało się prawdą i szukają teraz tego bandziora - zaczął gospodarz - Podnieść rękę na pana barona, to okrutna zbrodnia.
- Dobrze, że nie mieliśmy z tym nic wspólnego – skwitowałem.
Gospodarz zadbał, by jeden z jego pracowników zajął się naprawą drzwi, a my wróciliśmy do pierwotnego planu i w każdej chwili ktoś z nas obserwował to co dzieje się za oknem pokoju.
Dalinar powiedział, że musimy wymyślić jakiś doby powód, dla którego tu jesteśmy, bo karczmarz coraz częściej dopytuje się o to, dlaczego tak tu siedzimy bez celu. Przy kolejnych dopytywaniach opowiedzieliśmy, iż dojść do siebie musimy. Sprzedaliśmy opowieść, że w okolicy Samotnej Wieży zaatakowała nas jakaś istota, a na dowód pokazałem mu swoje blizny. Przyznał, iż słyszał o tym miejscu złe legendy. I że nikt rozumny tam nie jeździ. Gospodarz chyba uwierzył, bo życzył powrotu do zdrowia i więcej się już nie narzucał.

Mijały kolejne dni. Kiedy przy oknie wartował Dalinar, bądź Igo, braliśmy konie i pokazywałem Kejnowi zagadnienia związane z jeździectwem. Elf uczył się szybko. Kolejne pięć lub sześć dni przebiegło spokojnie. Kolejnej nocy, kiedy wartowałem, dostrzegłem ruch od strony lasu.
Czekałem w napięciu. Po chwili rozróżniłem trzy postacie z mułami, zmierzające w kierunku tawerny. Kierowali się w stronę magazynu, a gdy tylko zniknęli mi z pola widzenia, ostrożnie obudziłem braci i nakazałem milczenie.
- Trzy postacie wyszły z lasu z mułami i skierowali się do magazynu. Stąd już nic więcej nie widzę.
- Poczekajcie aż wejdą w las i zobaczcie gdzie mają obóz – powiedział Dalinar.
- To zły pomysł. Wystarczy nam, że będziemy wiedzieli, gdzie do tego lasu wejdą z powrotem. Mają ze sobą trzy muły i bez problemu odnajdę trop. W nocy to zły pomysł, uwierz mi Dalinarze, wiem co mówię.
- Jeśli jest z nimi Łaskotek, to jest już po sprawie – mówił Kejn.
- Nie mamy pewności, że on jest z nimi, a jeśli go nie ma, a tamci nie wrócą, to niepotrzebnie tylko ich zaalarmujemy – powiedziałem.
- Do tego czasu przycisnę ich tak, że wyśpiewają wszystko - zapewniał elf.
- Odpuszczamy – powiedziałem – wyśledzimy ich na spokojne.
- Może pójdę i coś podsłucham – zaproponował Kejn.
- Jeśli jesteś w stanie to zrobić to już – powiedziałem - bo za chwilę załadują wszystko i odjadą.
- Rzucę na ciebie „Pajęczy chód” i błyskawicznie dostaniesz się tam po ścianie – zadeklarował Igo.
Igo zaczął szeptać słowa zaklęcia i po chwili elf zniknął za oknem.

Czekaliśmy w napięciu, obserwując teren przez okno. Przez jakieś pół godziny nic się nie działo, a później dostrzegłem dwóch ludzi, wchodzących z mułami do lasu, a po minucie w tym samym miejscu zniknęła trzecia osoba. Minęła jeszcze chwila, kiedy do okna zakradł się elf.
- To była nasz okazja. Ten, który ostatni wszedł do lasu, to był Łaskotek – relacjonował Kejn – Pakowali jakieś towary, a gospodarz zapytał „ile jeszcze panie?”. Jeden z nich odpowiedział „tyle ile będzie trzeba, aż sprawiedliwości stanie się zadość.” Życzyli sobie, aby bóg miał ich w opiece i że zjawią się znowu, tak jak zwykle. Towary wydawał oberżysta i ten gość z pałką.
- Rozpoznałeś Łaskotka? – dopytywał Igo - Był podobny do tego z glejtu?
- Nie wiem, było ciemno, ale karczmarz zwrócił się do niego panie.
- No to po czym wnosisz, że był to Łaskotek? Po stwierdzeniu panie? - dziwił się Igo.
- W sumie to racja, nie wiem czemu założyłem, że to on – powiedział elf - A i jeszcze jedno. Oberżysta ostrzegał ich, że ludzie barona mocno węszą. O nas nic nie wspominał.
- Mamy na tyle dobrze – przerwałem opowieść Kejna - że trenowaliśmy jazdę konną i wyjeżdżaliśmy codziennie. Rano znowu wyjedziemy, zostawimy konie w bezpiecznym miejscu i udamy się tropem. Zlokalizujemy ich obóz, w miarę możliwości ocenimy sytuację i wrócimy po was.

Aby wzbudzać jak najmniejsze podejrzenia, zjedliśmy jak co dzień śniadanie. Przy śniadaniu Dalinar poruszył pewną kwestię.
- Zastanawia mnie o co chodzi z tym „aż sprawiedliwości stanie się zadość” oraz to co o Łaskotku mówił Elander.
- Mieliśmy okazję się dowiedzieć – powiedział Igo – nie skorzystaliśmy z niej.
- Powiem tak – odezwałem się cicho – kiedy mówiłem, że być może Łaskotek może mieć podobne jak my nastawienie do wiary w Delidię, nieważne czy zbieżne z naszymi działaniami, przez przypadek czy nie, to naskoczyliście na mnie, ty i ty i ty – wymownie wskazałem ich palcami – że choćby nie wiem co, nawet jakby to było wcielenie starych bogów, zabijamy go, bo potrzebujemy się piąć w szeregach Camaralczyków. Więc odpuściłem. Zatem po co teraz krok od jego pojmania o tym dyskutujemy?!
- Ustaliliśmy nasze priorytety – powiedział Kejn – I teraz to kim on jest, nie ma już znaczenia. Niestety, jeśli chcemy zyskać reputację, to musimy to zrobić – ciągnął elf – Faktycznie, przez cały czas kiedy go szukamy, nikt ze zwykłych ludzi na jego działania się nie skarżył. Zabić go chcą tylko ci, którzy dzierżą władzę z rąk kościoła. Czyli ci, którym my też chcemy się przeciwstawiać. Tylko co z tego. Odpuściwszy zadanie stracimy w oczach Camaralczyków lub nawet staniemy się wrogami możnych.
- Ja mam inne pytanie. Czy zastanawialiście się nad tym i nie mówię tu o Łaskotu, a w sumie może i o nim, że jest osobą tak ważną dla świata lub sprawie walki z Delidią, że będzie to dla nas ważniejsze niż pomszczenie naszych rodziców? - zapytałem.
- Nie – pewnie odpowiedział Kejn.
- Bo ja z biegiem czasu powoli tracę ten cel z oczu – przyznałem – i zaczynam widzieć inne ważne sprawy.
- Ja nie tracę tego z oczu i wiem jaki mam cel – odpowiedział Kejn.
- I uważasz, że nic na świecie nie jest wstanie zmienić tej decyzji? - dopytywałem.
- Nie powiedziałem, że nic na świecie, ale nie ta misja.
- A dlaczego nie ta misja? To co mogłoby zmienić Twoje zdanie? – ciągnąłem temat.
- Nie mam pojęcia – odparł Kejn.
- A jeśli to Łaskotek ci taki powód wymyśli? Bo ty już zakładasz, że nie. Czysto teoretycznie – mówiłem dalej - Dalinar dowiaduje się, że jest to kapłan Vergena albo ja dowiaduję się, że jest to mój brat mnich i co wtedy?
Nastała cisza, więc słowa me skierowałem do Dalinara:
- Więc Dalinarze. Wiem, że to co powiem, to jest całkowita abstrakcja, ale dowiadujesz się, że jest to tajny kościół Vergena, a on jest kapłanem. Co zrobisz?
- Nie sądzę, aby odpuszczenie misji w takim wypadku przekreślało szanse na pomszczenie rodziców – odparł Dalinar, zgodnie zresztą z moimi przypuszczeniami.
- A co by było, gdybyś ty spotkał mnicha, bo Dalinar nie miałby problemu z poświęceniem kapłana? - powiedział Kejn.
- Kiedy niby tak powiedział? – zdziwiłem się – Umyj uszy Kejn albo zacznij w końcu słuchać z uwagą.
- Powiedziałem Kejnie, że wtedy chciałbym odpuścić to zadanie – rzekł Dalinar.
- Dokładnie – powiedziałem – i teraz co wy na to. Załóżmy, że to jest ważne dla Dalinara, ale nie dla was. Jak się na to zapatrujecie?
- No to jest bardzo indywidualne podejście? – rzekł Igo.
- Więc pytam ciebie indywidualnie Igo, co byś postanowił?
- No, to zależy jaka by była sytuacja – odparł Igo.
- No taka jaką właśnie przedstawiłem. No ja pierdolę, możecie kiedyś się skupić i słuchać?
- Igo, zawsze wydawałeś mi się bystry za młodu. Naprawdę nie nadążasz za tą rozmową? - pytał z niedowierzaniem Dalinar.
- Igo powtórzę prościej. Dalinar mówi „nie możemy go zabić bo on jest dla mnie ważny” – spróbowałem jeszcze raz.
- Nie mam teraz jasnej odpowiedzi na to pytanie – flegmatycznie odpowiedział mag.
- Igo! Potem może być za późno. Jak on powie „nie zabijajcie go, on jest dla mnie kimś bardzo ważnym”, a ty mu wypierdolisz z błyskawicy.
- No przychodzi mi na myśl sytuacja, kiedy zabiliście medyka, który był bliski dla mnie, dla Kejna i naszych rodziców – ponownie odezwał się Igo - Więc nie odpowiem na to pytanie, bo za dużo w tym przykładzie niewiadomych.
- Ja, gdyby Dalinar tak powiedział, to bym odpuścił, bo mam świadomość, że dla niego cele boskie są ważniejsze niż ziemskie – odparłem.
- Ja też, zawsze byłem wobec was lojalny i będę wspierał wasze cele – dodał Kejn.
- Ta rozmowa nie ma na celu wzbudzenia w nas wątpliwości co do tego co tu robimy. Zabicie Łaskotka dalej jest naszym priorytetem, zwyczajnie mam przeczucie, że taka rozmowa jest potrzebna, a jak wiecie, przeczuć nie ignoruję. To samo czułem co do turnieju w Roskannie – wyjaśniłem.
- Dokładnie, nasz cel jest jasny. - powiedział Dalinar – Jeśli nie wydarzy się coś, co postawi całą sprawę na głowie, to mamy jasny cel.

Po tej rozmowie, wraz z Kejnem, jak co dzień, wyruszyliśmy na koniach w drogę. Wyruszyliśmy w las, a kiedy upewniliśmy się, że konie nie będą widoczne, ani z traktu, ni z rzeki, uwiązaliśmy je w lesie. Szerokim łukiem ruszyliśmy, aby odnaleźć miejsce, w którym zniknęli nocni goście. Dosyć szybko trafiłem na ich trop. Okazało się, że śladów było więcej, bo w lesie musiało czekać jeszcze dwóch. Po trzech godzinach las powoli zaczynał się przerzedzać, aż dotarliśmy do szlaku, który biegł z lewa na prawo. Wydawało nam się, że to szlak prowadzący od promu do zamku barona. Ale zbyt słabo znaliśmy te okolice, aby mieć pewność. Ślady pomieszały się z tymi na trakcie, ale na szczęście udało mi się ich nie zgubić. Ludzie, których tropiliśmy podążali szlakiem kilkadziesiąt metrów w prawo i ponownie weszli w las. Tu znowu tropienie przychodziło mi bez większego trudu. Po kolejnych dwóch godzinach ścieżka rozchodziła się w dwóch kierunkach. Przyjrzałem się ścieżkom i uznałem, że dwie wąskie dróżki to wydeptane przez zwierzynę drogi prowadzące prawdopodobnie do ich legowisk lub wodopojów. Ci, którymi interesowaliśmy się, poszli prosto w las. Przedzieraliśmy się przez las kolejne kilka godzin, aż dotarliśmy do strumienia. Łapczywie piliśmy wodę, jako że czerwcowy upał i duchota w lesie dały nam się we znaki. Nie spodziewając się tak długiej wyprawy, nie zabraliśmy ze sobą żadnego prowiantu.
Zignorowałem powiedzenie:

„Bądź zawsze przygotowany na najgorsze, jeśli wydarzy się coś dobrego to i tak się uśmiechniesz”.

Mała karawana, którą śledziliśmy, podążała strumieniem w górę, żeby mylić ewentualnych tropicieli. Długo kluczyłem zanim znalazłem trop. Gdyby nie muł, który kilka razy rozdeptał brzeg, było by po poszukiwaniach. Po trzydziestu minutach tropy znowu skręciły w las i odetchnąłem z ulgą, bo już miałem wątpliwości. Do zmierzchu było może z trzy godziny. Źle to wyglądało.
- Tak myślę, że jeśli brali zapasy i są tak głęboko w lesie, na pewno swobodnie gotują. Wejdź na jakieś najwyższe drzewo Kejn i poszukaj dymu, żebyśmy się nie wpierdolili zaraz w ich obozowisko.
Elf wdrapał się sprawnie na drzewo i lustrował okolice. Po chwili zrelacjonował:
- Nic, las, las, a potem jakieś góry i to w ich kierunku zmierzamy.
Ruszyliśmy dalej, po kolejnej godzinie las zaczął się przerzedzać, a z pokrytej dotychczas gęstą ściółką ziemi, raz po raz zaczęły ujawniać się kamienie i głazy. Wchodziliśmy na tereny bardziej pofałdowane, górzyste. Dosłownie kawałek dalej, ślady, którymi szliśmy, schodziły w dół, do dosyć szerokiego wąwozu, który widniał przed nami. W oddali, z dna wąwozu, snuła się w górę cienka, pojedyncza smużka dymu.
- Poczekajmy do zmierzchu – zaproponowałem – I po zmroku zaobserwujmy z góry co dzieję się przy obozie. Ja nie dam rady już się skradać. Nadwyrężyłem swoje Ki. Sam zrobisz to bezpieczniej i sprawniej, a ja na ciebie tu poczekam.
Kiedy było już prawie ciemno, Kejn ruszył brzegiem wąwozu zbadać sytuację. Czekałem wyczulony na każdy ruch, oczekując powrotu brata. Po dobrej godzinie wrócił.
- Wygląda na to, że to ich stała miejscówka. Naliczyłem ich sześciu. Widziałem też wiszące klatki, a w środku chyba ktoś żywy. Jest tam chyba też jakaś jaskinia, ale widok przysłania skała. Wracajmy chociaż do strumienia - zaproponował Kejn.
- Chętnie, bo język mi już przysechł do podniebienia. Jest niestety jeden problem. Jeśli teraz po ciemku staranujemy pół lasu, a oni wychodzą tu choćby na polowanie, to sam rozumiesz.
Kejn z niechęcią przyznał mi rację, więc byliśmy zmuszeni do przeczekania nocy w tym miejscu.

Bladym świtem ruszyliśmy w drogę powrotną. Godzinę poruszaliśmy się ostrożnie tą samą drogą, by potem odbić w las i nie zwlekając, jak najszybszym krokiem ruszyliśmy w kierunku karczmy. Pozwoliliśmy sobie tylko na dłuższy przystanek przy strumieniu. Woda smakowała lepiej niż wino pontarskie. Po południu dotarliśmy do koni, ale na szczęście przez noc nie zainteresowały się nimi wilki. Ustaliliśmy, że oficjalnie zgubiliśmy się w lesie. Podjechaliśmy do stajni i weszliśmy do karczmy. Zjedliśmy obfity posiłek i zdaliśmy relację braciom.
- Dotarliśmy do ich obozu tuż przed zmrokiem, lecz tropienie i próbowanie nierzucania się w oczy, znacznie wydłużyło czas. Jeśli wyruszymy rano, to do piętnastej powinniśmy być na miejscu. Kejn zaczął rysować szkic obozu.

Obóz Łaskotka

Zaczął tłumaczyć:
- Tam gdzie są jedynki to poziom lasu, z którego tam dojdziemy. Napis las to granica normalnego gęstego lasu. Strzałka z dwójką to strome zejście, prowadzące w dół. Trzy natomiast to poziom wąwozu, do którego schodzi się zejściem oznaczonym dwójką. Cztery to ognisko, a pięć wiszące klatki, w których trzymają więźniów. Sześć to okap skalny, kilka metrów poniżej poziomu jeden, a nad poziomem trzy. Pod tym okapem znikali, ale nie wiem, czy jest tam wejście do jakiejś jaskini.
Poziom jeden porośnięty jest rzadko drzewami i krzakami, nie wiem jak wąwóz wygląda dalej na zachód i czy da się też zejść od tamtej strony. Od zachodu, za ogniskiem, jest karłowaty lasek, dochodzący aż do klatek z więźniami. Ściany wąwozu są bardzo strome. Różnica poziomów między poziomej jeden, a trzy, to kilkanaście metrów.
- Cóż. Chyba będziemy musieli się tam udać i dokładniej się temu przyjrzeć - powiedział Dalinar – Wiemy już gdzie są, to teraz trzeba przygotować plan działania. Poobserwujemy dzień lub dwa, upewnimy się, że jest tam Łaskotek.
Powiedziałem Kejnowi, aby zamówił u gospodarza prowiantu na drogę do Mar-Margot, nie do Białej Osady, czy innej dziury.
- Wyleczyliśmy się i jedziemy do dużego miasta szukać roboty. Jestem zmęczony, wkurwiony i pogryziony przez stado komarów, a w głowie znowu brzęczą mi myśli, żeby zabić karczmarza i spalić karczmę! Więc Kejnie, proszę, Mar-Margot, wyjazd, praca. Bo jak jutro ten jebany karczmarzyna zapyta się po co tam jedziemy, to może to być moment zwrotny tej opowieści. A dla niego moment ostatni.

Nad ranem, karczmarz przygotował śniadanie, postawił sakwy z przygotowanym prowiantem, przyjął zapłatę i życzył nam spokojnej podróży. Osiodłaliśmy konie i poprowadziłem nas drogą wiodącą do Mar-Margot tak daleko, aż upewniłem się, że nikt nie zobaczy, że kierujemy się do lasu. W lesie zeszliśmy z koni, bo niskie gałęzie utrudniały jazdę. Po kilku godzinach doszliśmy w miejsce, gdzie las powoli stawał się rzadszy, a w oddali było widać zaczynający się spadek prowadzący na dno wąwozu. Odbiliśmy na południe, aby ukryć się z końmi w bezpiecznej odległości. Ustaliliśmy, że w my poczekamy, a elf uda się na obserwację. Igo po drodze zebrał jakieś zielsko, które rozdał nam wszystkim i kazał rozetrzeć w dłoniach i wetrzeć w skórę.
- Komary nie podlecą – poinformował.
Kejn zostawił miecz i łuk i zniknął w lesie, a nam pozostało tylko czekać.
Roślina Igo działała znakomicie. Po koszmarze pierwszej nocy w tym miejscu byłem mu wdzięczny za jego wiedzę o ziołach. Kiedy wrócił Kejn, było już niewiele do świtu, przywitałem go i obudziliśmy pozostałych.
- Z pierwszych obserwacji wynika, że jest ich siedmiu. Około północy idą spać, wartują najpierw w dwóch, potem zmienił ich jeden. Na pewno jest tam Łaskotek, nie ma co do tego wątpliwości, podobieństwo do człowieka z listu gończego jest niezaprzeczalne. W klatkach są jacyś ludzie i jeszcze żyją. A przynajmniej do czasu dodał po chwili. Widziałem jak wyciągnęli jednego z nich i po słowach „W imieniu lorda Radnisa, skazuję cię na śmierć przez ścięcie” odcięli mu łeb, a ciało rzucili świniom. Wspomniał też, iż usłyszał fragment rozmowy o niejakim lordzie Radfordzie, a właściwie jego córce i to jak się z nią zabawiali. Ta rozmowa nie spodobała się Łaskotkowi i kazał im przestać.
Po tych wiadomościach udaliśmy się na dalszy spoczynek i rano omawialiśmy przyszłe działania.
- Jeśli jest taka możliwość, powinniśmy zakraść się tam nocą i wykończyć ich – zasugerował Dalinar.
- Zastanawia mnie, po co trzymają tych ludzi w klatkach i ich nie zabijają – powiedział Igo.
- A jakie to ma znaczenie – prychnął Kejn.
- No jak widać zabijają ich tylko w swoim czasie – powiedział Dalinar.
- Nie wiem, może chcą, by cierpieli, wiedząc jaki czeka ich los – zgadywałem.
- Jeszcze widzę jedno potencjalne ryzyko, że jaskinia, do której wchodzą, ma drugie wyjście – powiedział Igo.
- Też o tym pomyślałem – rzekł kapłan.
- Dlatego trzeba dziabnąć wartownika na śmierć, zanim ich ostrzeże – powiedziałem - Tylko nie wiemy co to jest za jaskinia, czy jest to grota, gdzie znajdziemy śpiącą resztę w jednej grupie, czy labirynt odnóg i pomniejszych komór.
- Zawsze można poczekać, aż ponownie ruszą po prowiant. Wiemy, że idą w pięciu, potem się rozłączają i dwóch czeka w lesie. Zabijemy ich i poczekamy na pozostałą trójkę – mówił Dalinar – Jednak to zostawiłbym jako dodatkową opcję, jeśli nie wymyślimy nic tutaj. Dobrym pomysłem będzie obserwacja obozu jeszcze z dwa, trzy dni. Zobaczymy czy ich zachowania się powtarzają, czy w nocy wartuje też Łaskotek. Teraz już nam się nie śpieszy.
Wstępnie przystaliśmy na plan Dalinara.

Patrząc na naszkicowany przez Kejna rysunek, analizowaliśmy, do którego miejsca możemy zakraść się bezpiecznie, nie wszczynając alarmu. Skąd najlepiej zaatakować, czy atakować w nocy, a może o świcie. Kolejne plany rodziły nowe pytania i wątpliwości. Dalinar wspomniał o czarze Ciszy, zawartej na pergaminie z Samotnej Wieży i rozważał użycie go, aby niepostrzeżenie podkraść się jak najbliżej.
- A może wykorzystując twoje możliwości Kejnie – zaczął Igo – podkradniesz się, kiedy na warcie będzie już tylko jeden, wpakujesz mu sztylet w gardło, aby nie ostrzegł innych?
- Mógłbym to zrobić – zapalił się elf.
- Nie ma nawet o tym mowy – ostudziłem ich zapał – A co w przypadku niepowodzenia? Strażnik alarmuje tych z jaskini i z jednego robi się siedmiu. A my jesteśmy ukryci daleko w lesie, bo nie możemy być bliżej, jeśli Kejn ma próbować się bezszelestnie zakraść. Zanim dobiegniemy, Kejn będzie trupem. A my będziemy w trzech przeciwko siódemce.
- No w takim wypadku Kejn wycofa się do nas – naiwnie powiedział Igo.
- Taaa i myślisz, że strażnik nie zwiąże go walką? I da mu spokojnie się oddalić? To informuję cię, że zwiąże go walką i zwyczajnie możemy nie dać rady mu pomóc.
- No zawsze jest jakieś ryzyko – odparł Igo.
W głowie rozbrzmiewała mi sentencja, którą przeczytałem na jednej z kamiennych tablic w klasztorze:

„Wszyscy podejmujemy ryzyko. Dzięki temu odnosimy sukcesy. Jednak nie należy ryzykować głupio. Sukces bierze się z minimalizacji ryzyka, a nie zwiększania go.”

Jednak znając ignorancję Igo powiedziałem tylko:
- Masz rację, ale chodzi o to, aby to ryzyko minimalizować.
Widzieliśmy, że kolejne rozważania prowadzą nas donikąd, uznaliśmy więc, że czas wprowadzić propozycję kapłana, czyli obserwację. Za dnia miałem obserwować ja z góry, a w nocy Kejn.
Po posiłku udałem się w miejsce, które na mapie przedstawił mi Kejn, gdzie według niego stamtąd być może uda się zobaczyć wejście do jaskini.

Kiedy dotarłem na miejsce, cała siódemka siedziała na zewnątrz i z kotła nad ogniskiem wlewali jakąś potrawę do misek i jedli. Wszyscy byli w zbrojach, a pod ręką mieli broń. Zjedli śniadanie, po czym jeden wstał, zabrał łuk i poszedł na zachód. Pod skalnym nawisem faktycznie widniało wejście do jakiejś jaskini, a po śniadaniu trójka zniknęła w jej środku, a jeden z pozostałej trójki, nalał resztę jedzenia do dwóch misek i podał je ludziom w klatkach. Wzmogłem też czujność, aby ten, który poszedł na zachód, nie zaskoczył mnie od tyłu. Po chwili jeden podszedł do świń, a drugi wypuścił muły, aby pasły się na trawie. Następnie zaczęli zajmować się drobnymi pracami. Poprawiali coś przy klatkach, reperowali coś w zbrojach, cerowali koszule. Dwóch z nich wzięło siekierki i poszli narąbać drwa i znosili je w pobliże ogniska. Można rzecz zwyczajne, obozowe czynności. Koło południa zaczęli gotować, po południu wrócił ten z łukiem, a na plecach miał jelonka, którego zaczął oprawiać. Do wieczora nic ciekawego się nie działo. Pod wieczór zagonili muły do zagrody. Było widać, że są zdyscyplinowani i każdy wie co do niego należy. Po zmroku wróciłem do obozu i zdałem im relację.
- I jak oceniasz, jest szansa pozbyć się strażnika, kiedy reszta będzie spała? – zapytał Igo.
- Jedyną osobą wśród nas, która może to ocenić to Kejn, bo tylko on ma takie umiejętności.
- A czy Łaskotek w ciągu dnia często jest na zewnątrz? – zapytał Dalinar.
- Po pierwsze, to nie wiem, czy którykolwiek z nich to Łaskotek, bo byłem za daleko, by to stwierdzić, ale zakładając, że to jeden z nich, to tak, często są na zewnątrz. Prowadzą zwyczajne obozowe życie, ktoś wypuszcza muły, ktoś idzie na polowanie, jeszcze ktoś inny gotuje. Spędzają czas na zwykłych czynnościach.
- A Łaskotek jakie ma obowiązki? - dopytywał Dalinar.
- Skup się kurwa! Nawet nie wiem, który to Łaskotek. Minutę temu to powiedziałem.
Rozgorzała dyskusja. Znowu naprzód wyłonił się pomysł z cichą eliminacją strażnika i wybiciem reszty w jaskini.
- Czekajcie - przerwałem - Cały czas bierzecie pod uwagę tylko schodzenie ze skarpy lub podejście od wschodu. Nikt z nas nie rozważał strony zachodniej. Poświęćmy czas na to, aby zbadać, czy da się podejść od tamtej strony. Jest bardziej zalesiona i na pewno łatwiej byłoby dostać się do obozu od strony klatek z tamtej strony. Tylko musimy wiedzieć, czy się w ogóle da. Tak jak mówiłem, trzeba przeanalizować jak najwięcej możliwości. Zgodziliśmy się na obserwację, więc wykorzystajmy ten czas.
- Słusznie – powiedział Dalinar – Jutro zbadamy stronę zachodnią, a dziś Kejn jeszcze raz będzie obserwował obóz w nocy.

Kejn wrócił o świcie i zdał relację. Zmieniło się tylko to, że tym razem były tylko dwie zmiany wart, lecz nadal wartowali po jednej osobie. Zdecydowaliśmy, że elf się wyśpi, na straży jego snu pozostanie Dalinar, a ja z Igo udamy się zbadać zachodnią stronę. Po godzinie marszu na zachód zobaczyliśmy, że skarpa obniża się praktycznie do poziomu obozu i bezproblemowo tam zejdziemy. Zdecydowaliśmy się nie schodzić, tylko wrócić wzdłuż urwiska, aby ocenić czy spokojnie dołem dotrzemy do miejsca, w którym są klatki. Okazało się, że jest to jak najbardziej do zrobienia. Wróciliśmy do obozu przed południem bogatsi o nową wiedzę, gdzie zdaliśmy relację pozostałym braciom.
- Zatem ja jestem za atakiem na zewnątrz – powiedział Dalinar – Przemyślałem sobie to i nie widzi mi się walka w jaskini, której nie znamy.
- W jaskini – powiedział Kejn - na naszą niekorzyść może być mrok, wąskie tunele i być może pułapki, którymi nie będzie czasu się zajmować.
- A także stalagmity, stalaktyty i nietopyrze – skwitowałem.
- Czyli co, chcecie wejść od zachodu i zaatakować ich w otwartej walce? - dziwił się Igo – Kiedy będą w zbrojach z bronią i w przewadze liczebnej?
- Dokładnie – powiedział kapłan – to po naszej stronie będzie element zaskoczenia, a oni będą musieli zorganizować obronę.
- Czyli wchodzimy, strzelamy, walczymy, po prostu atak na pełnej kurwie? - dalej dziwił się Igo.
- Raczej na pełnej świni – powiedziałem – biorąc pod uwagę to, że jest tam zagroda.
- A i właśnie co zrobią świnie? – powiedziałem mając na myśli, czy nie zdradzą zachowaniem naszej obecności.
- Jak to co – parsknął Igo - Opowiedzą się albo po naszej stronie albo ich.
Westchnąłem tylko, zrezygnowany jego ignorancją.
- Ustalmy. O świcie ruszam od strony zachodniej do obozu – podsumowywał Dalinar – zostajemy w bezpiecznej odległości, Kejn czeka na moment, kiedy wartujący idzie budzić resztę i daje nam znać. Od tej chwili mamy kilka minut, by swobodnie udać się pod wejście do jaskini i zaskoczyć ich, kiedy będą wychodzić. Chciałbym, aby walka zaczęła się od twojej błyskawicy Igo i twojej strzały Kejn w oku Łaskotka. Rozpoczęcie walki to mają być dwa trzy strzały i kilka czarów. Mają być zaskoczeni, a w ich szeregi ma wkraść się chaos. Potem uderzymy w nich wszyscy. Zanim dojdzie do zwarcia, powinno paść dwóch lub trzech i wtedy szanse się wyrównają, a oni nadal muszą zorganizować się w obronie.
Przystaliśmy na plan kapłana, który wydawał się na ten moment najrozsądniejszy. Dalinar zadeklarował, abyśmy odpoczęli, a on w tym czasie poobserwuje obóz. Koło południa wyruszył w stronę obozowiska, a my odpoczywaliśmy regenerując siły na jutrzejsze działania. Po kilku godzinach wrócił i oznajmił, że przez cały czas w obozie jest tylko jedna osoba. Zdziwiło nas to, więc na dalsze obserwacje wyruszył Igo.
- Powiem tak – rzekłem - Być może opuścili obóz. Pójdę w okolice tej leśnej ścieżki i zobaczę czy nie przechodzili tamtędy.
Szybkim krokiem udałem się w tamto miejsce, a około sto metrów przed celem pozwoliłem, by Ki zaczęło płynąć przez moje ciało, zmuszając je do płynniejszych, bezszelestnych ruchów. Znalazłem świeże ślady, na moje oko całkiem niedawno przeszło tędy pięć, może sześć osób, prowadzących dwa muły. Po chwili szybko ruszyłem do naszego obozowiska i zdałem relację.
- Chyba trzeba zmienić nasze plany. To doskonała okazja, aby zaatakować ich teraz. Jeśli się nie mylę co do oceny, to obecnie w obozie będzie maksymalnie dwóch przeciwników, a z dużą dozą prawdopodobieństwa został tylko jeden.
- Jeśli wyruszyli z mułami, to jest szansa, że będziemy mieli czas na spokojne zbadanie jaskini – dodał Kejn - Idę po Igo, musimy przedyskutować nowe możliwości – odparł Kejn i zniknął w lesie.
Po trzydziestu minutach wrócił z magiem, z którego relacji wynikło, że w obozie nadal jest tylko jedna osoba.
- Możemy zmienić plan i zaczaić się na nich na linii lasu – zaproponowałem.
- Nie podoba mi się ten pomysł – rzekł Dalinar – ani nie ma tam dobrego miejsca na zasadzkę, ani nie znamy terenu. Może być tak, że nie uda nam się ich zaskoczyć.
- A może poczekajmy do zmierzchu – rzekł Igo – Jeśli nie wrócą, to na pewno nie wrócą też o świcie, bo jeśli byliby tak blisko, to doszliby do obozu po zmroku. I wtedy, o świcie możemy wykonać nasz plan z atakiem, tylko że będzie tam jeden chłop, a nie siedmiu. Sprawdzimy jaskinie i uderzymy na nich jak wrócą. Ciało schowamy do groty, aby ich nie zaalarmować, a sami będziemy czekać przygotowani.
Przystaliśmy na plan Igo. Poczekaliśmy do zmierzchu i gdy okazało się, że nikt nie wrócił, zdecydowaliśmy się na atak.



Kroniki XVI: Zawód Łowca Nagród – Tożsamość Łaskotka (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Czerwiec, rok 222 po Zaćmieniu. Tereny baronii von Baumannów.

Patrząc na szkic Kejna, zadeklarowałem, że udam się od południowej strony i zeskoczę na okap nad wejściem do jaskini. Stamtąd będę wypatrywał ich nadejścia od zachodu i kiedy Kejn da mi znak, zeskoczę i ogłuszę jedynego strażnika. Bo skoro jest możliwość, aby go nie zabijać, dobrze byłoby go przesłuchać.
Bracia obawiali się o moje zdrowie. Okap, na oko, był dwanaście metrów nad ziemią, lecz uspokoiłem ich, że dam radę i postaram się nie zabić. Zapomnieli, że jestem sprawniejszy niż każdy człowiek, którego znali. Wyruszyłem wcześniej, aby spokojnie móc się dostać na skalny nawis, kiedy strażnik na chwilę wejdzie do wnętrza jaskini. Gdy znalazłem się na miejscu, okazało się, że zeskoczenie na skałę poniżej, będzie dużym ryzykiem, jako iż jest nierówna i pokryta drobnymi kamieniami. Spadające odłamki mogły zaalarmować wartownika. Poczekałem na dogodny moment, z użyciem Ki bezszelestnie zszedłem na okap i położyłem się, obserwując sytuację na dole. Co jakiś czas wypatrywałem ich w małym lasku na zachodzie. Przy ognisku nikogo nie było, a po jakichś trzydziestu minutach, w umówionym miejscu, przez chwilę dostrzegłem Kejna. Byli między drzewami kilka metrów za wiszącymi klatkami z więźniami. Uniosłem dłoń na znak, że go widzę. Elf wykonał taki sam gest.

W skupieniu czekałem na to, aż strażnik pojawi się na dole. Po kilkunastu minutach usłyszałem pod sobą zbliżające się kroki, a po chwili ujrzałem wychodzącą postać. Skoncentrowałem energię Ki w nogach oraz niewielką jej ilość w dłoni i skoczyłem.
Idealnie zgrałem moment lądowania z ogłuszającym uchwytem. Po sekundzie od decyzji o skoku przeciwnik leżał ogłuszony na ziemi. Błyskawicznie obróciłem się w stronę jaskini przyjmując pozycję obronną. Z lasku biegli moi bracia.
W tym momencie z jednej z klatek usłyszeliśmy zachrypły głos:
- Ej wy! Pomocy!
Kejn celował już łukiem w stronę wejścia do jaskini.
- Pomocy, wypuśćcie nas – ponownie rozległ się umęczony głos.
Igo podszedł do klatki.
- Cicho – szepnął mag - Zachowujcie się tak, jakby nas tu nie było, potem was uwolnimy.
- Dajcie chociaż nóż, sami się uwolnimy – błagalnym tonem mówił uwięziony.
- Powiedziałem, że potem was uwolnimy – syknął Igo.

Ściągnąłem przewieszoną przez ramię linę i dokładnie związałem obezwładnionego, po czym zacząłem go ciągnąć w kierunku jaskini. Moi bracia ostrożnie szli przodem. Wejście do jaskini miało kilka metrów szerokości i tyleż samo wysokości. Przedsionek miał może z dwa metry, po czym prowadził do ogromnej groty. Tuż na początku tej dużej komnaty, położyłem jeńca i pospiesznie sprawdziłem, czy nie ma czym rozciąć więzów.

W obszernej jaskini paliło się kilka pochodni, zewsząd wyczuwalny był specyficzny zapach zwierząt hodowlanych. W miejscu, gdzie wejście do jaskini przeobrażało się w samą jaskinię, stała dziwna konstrukcja. Coś przypominającego zagrodę, lecz było bardzo wysokie. Odstawało niewiele od ściany i wypełnione było przeróżnej wielkości głazami. Po środku konstrukcji był osadzony długi drąg. Dopiero po chwili dotarło do nas, co to jest. Był to rodzaj dosyć prymitywnej konstrukcji, która pozwalała dosłownie jednym ruchem zasypać wejście do jaskini. Było też duże prawdopodobieństwo, że osoby, które w momencie aktywowania urządzenia, byłyby w przedsionku, zginęłyby przywalone tonami kamieni.
- Zmyślne – pochwaliłem – Oznacza to, że raczej jest też drugie wyjście, bo chyba nie chcieli by się tu pogrzebać żywcem.
- Tsume, zostaniesz przy wyjściu? - zapytał Dalinar – My byśmy sprawdzili co dalej.
- Nie ma problemu – odpowiedziałem – Tylko się streszczajcie, bo tamci mogą nadejść w najmniej oczekiwanym momencie.

Podszedłem do wyjścia, by mieć baczenie na teren przed jaskinią, a raz na jakiś czas zerkałem na związanego jegomościa. W napięciu oczekiwałem na powrót braci.
Po chwili więzień się ocknął i zdezorientowany zapytał:
- Co... co jest?
- Żyjesz?
- Co jest? Czego chcecie?
- Jak na razie pogadać – powiedziałem.
- To pogadajmy. Rozwiąż mnie.
- Pytając czy żyjesz, dałem ci do zrozumienia, że jeszcze żyjesz. Ale to może zmienić się w każdej sekundzie – odparłem bez emocji w głosie - Więc zastanów się o co mnie prosisz. Będziesz odpowiadał na pytania, czy może będziesz sugerował co mam zrobić? Czy może, aby uświadomić ci powagę sytuacji, mam połamać ci palce? O tak - Podszedłem i złamałem mu palec wskazujący.
Donośny krzyk bólu przetoczył się po jaskini.
- Skurwysynu! Skurwysynuuuu!
Chwilę potem z wnętrza jaskini wybiegli moi bracia.
- Tsume, wszystko w porządku? – zapytał z niepokojem w głosie kapłan.
- Nie do końca – powiedziałem – Złamał sobie palec.
- Co ty wyprawiasz? – pytał Igo – Nie wiemy czy kogoś tu nie ma!
Do leżącego mężczyzny podszedł elf.
- Nie rycz.
- Teraz już wiesz, że to ja zadaję pytania i nie proponuj mi durnych rzeczy – powiedziałem.
- Bo go rzucę świniom na pożarcie – zagroził Kejn.
- Nie, myślę, że ten jeden palec wystarczy. Ilu was tu było? Ilu was tu jest? I nie odpowiadaj w stylu pierdol się – kontynuowałem spokojnym głosem.
Więzień splunął na ziemię.
- I nie pluj jak do ciebie mówię, bo jeszcze masz dziewięć palców i to w samych rękach – zagroziłem.
- Zrób to od razu, świnio kościelna – powiedział więzień przez zaciśnięte zęby.
- Świnio kościelna? Ciekawe, nigdy nie byłem w kościele.
- A więc łowcy – skwitował jeniec.
- W sumie to masz rację – wyciągnąłem nóż do chleba i zapytałem braci – Jest nam potrzebny czy nie?
- Jest! Tsume zostaw go – powiedział Dalinar.
- Tsume popilnuj go, tylko w spokoju i daj nam czas na przeszukanie tych jaskiń – mówił zniecierpliwiony Igo.
- No mogę spróbować – powiedziałem niezadowolony.
- Zrób to szybko gnojku – znowu wycedził przez zęby mężczyzna.
- Za gnojka będzie wolniej i boleśniej – odpowiedziałem - Dobra idźcie, a ja postaram się być grzeczny – obiecałem.

Bracia zawrócili w głąb jaskiń, a więzień patrzył na mnie nienawistnym wzrokiem.
Po około czterdziestu minutach, bracia zawołali z końca groty:
- Tsume, wszystko w porządku?
- Tak, choć dalej nic nie mówi, a przecież a nie wyrwałem mu języka.
Dalinar podszedł bliżej i powiedział:
- Coś tu jest bardzo nie w porządku. W jednym pomieszczeniu są drzwi, których nie potrafi otworzyć Kejn, a w drugiej grocie sypialnia.
- Drzwi mogę otworzyć – przerwałem kapłanowi – Tylko ktoś musi go popilnować.
- To zaraz – kontynuował Dalinar – W kolejnym jest pracownia malarska.
- Co?! - zapytałem mocno zdziwiony.
- Ktoś sobie tu maluje obrazy. Mało tego, na ścianach tej jaskini znalazłem trzy gobeliny, przedstawiające wojowników oraz czempiona Vergena.
- Więc jednym słowem – zwróciłem się do związanego człowieka – Gdyby nie to, że mam ogromny szacunek do Vergena, mógłbym powiedzieć, że to ty jesteś kościelną świnią.
- Więc musimy się dowiedzieć o co tu naprawdę chodzi i kim oni są, bo sytuacja wydaje się być bardziej skomplikowana, niż na początku o tym myśleliśmy – kontynuował kapłan.
- Przepraszam za palec – zwróciłem się do związanego – Masz coś wspólnego z Vergenem? Zastanów się nad odpowiedzią.
I pozdrowiłem go tak jak pozdrawiają się wierni tego boga.
- Inkwizytorzy – powiedział z pogardą – zrób to szybko.
- Tsume, przeczytaj to – Dalinar podał mi pewne notatki – To może być ważne, a my porozglądamy się dalej.
Bracia ponownie weszli w głąb jaskini, a ja zagłębiłem się w lekturze, która była rodzajem pamiętnika.


--------------------------------------------------------------------------------------------------

Działo się to w roku 218 po Zaćmieniu. Zaraz po świcie. Był lipiec. Słońce od samego rana dawało znaki, że będzie to upalny dzień. Porucznik de Belof zbudził mnie w mej komnacie. Bał się. Nie musiał nic mówić – od razu usłyszałem dudniący daleko tętent koni i rumor w zamku. Zbliżali się. Zwiadowcy donieśli, że nieśli dwie chorągwie: czerwony sztandar, który zdobiła kobieta trzymająca wagę oraz proporzec z czarnym bykiem pod złotym słońcem. Baumannowie. „Na Vergena” - pomyślałem w gorączce - „Co tu robi ten stary lis?”
Zamek był w pełnej gotowości bojowej, wszyscy zdeterminowani na blankach, przy broni. Moim ludziom zawsze mogłem ufać.
Stanęli w odległości strzału i czekali. Dojrzałem tam ze dwie kohorty Zakonu Świętego Jeremiego, co najmniej trzy Pierwotnego Zakonu oraz 20 hufców baronich. Jak nic przynajmniej czterystu konnych plus drugie tyle Gryfiej Piechoty z samego Mar-Margot. Żadnych szans.
Pod bramę dotarł posłaniec.
„Ja, Wysoki Kapłan hrabia Edmund de Robespierre, w imieniu Pana mego, Najwyższego Kapłana Wyżyny Karabaku i Mar-Margot, Orak-Ar, który to zaś jest słowem Najwyższego Kapłana Delidii - Pani Naszej Jedynej – Rankora, a który to jest ziemskim namiestnikiem samej Bogini, ogłaszam co następuje.
Za twe występki przeciwko jedynej wierze i prawu naszemu, paktowanie i bratanie się z plugawym „Znakiem Nicości”, przeklętym kultem cienia, czczenie obcych bogów, demonami zwanymi, skazuję cię na śmierć przez ścięcie mieczem, jak i całą twoją rodzinę, służbę oraz przyjaciół.”

Wzburzenie i szok. Przerażenie wśród ludzi.
Herold kontynuował.
„Jednakże. Z racji zasług twych wojennych oddanych Ambardowi, a szczególnie twych przodków z Ziemi Ramun, Kościół okazuje ci łaskę. Akt łaski oznacza, że:

primo
Kara śmierci tobie, twej rodzinie i twym lojalnym sługom wywodzącym się ze stanu szlacheckiego, zostaje zamieniona na banicję poza Dominium Ambardu.

secundo
Osoby wysokiego stanu, a niespokrewnieni z bluźniercą, unikają banicji, jednakże zobowiązani są oddać hołd lenny nowemu władcy tych ziem, baronowi Friedrichowi z rodu Baumannów. Hołd odbędzie się jutro o świcie.

tertio
Każda skazana rodzina może zabrać jeden wóz wraz ze swoim dobytkiem. Każdej osobie przysługuje jeden wierzchowiec. Jutro w południe, wygnańcy wyruszą pod eskortą Pierwotnego Zakonu na południe, w kierunku Pasa Pogranicza. Od tego momentu pojawienie się na ziemiach Ambardu oznacza przywrócenie pierwotnego wyroku.”


Od wyroku nie przysługiwało odwołanie. Banicja albo śmierć.

Hołd lenny złożyła większość rodów, nie mam im tego za złe. Wiem, że wśród wielu zostali mi przyjaciele.

Wyruszyliśmy następnego dnia. Ja, Lord Hektor Radnis, z Radnisów od dwustu lat panujących na Ziemi Ramun, wraz z najwierniejszymi sługami, w liczbie dwudziestu pięciu ciężkozbrojnych rycerzy i ich rodzinami. Razem ze sto pięćdziesiąt osób. Eskortowało nas raptem ośmiu rycerzy z Pierwotnego Zakonu, w tym lord Teodor von Grann, kuzyn miłego mi za życia ostatniego potomka von Trakk’ów, hrabiego Vando. Oby Starzy Bogowie mu sprzyjali, gdyż okrutna śmierć go spotkała, Czerniakiem zwana. Teodor niczym nie przypomina tej szlachetnej rodziny.

Wiele mieliśmy podejrzeń, cały czas czujni, bo Kościołowi ufać nie można. Dwa tygodnie wędrówki przebiegło sprawnie i już czuliśmy, że się uda. Podnieśliśmy głowy z pieńka i powoli rozprawialiśmy nad nowym życiem, które chcieliśmy toczyć. Wielu planowało zaciągnąć się u któregoś z władców Domen Starych Lordów, choćby w Zjednoczonym Rewirze Arkanii. Sam mam tam daleką rodzinę, po matce mojej. Byłem tam nawet w trakcie jednej z naszych wypraw w poszukiwaniu ruin Tromboru, z nieżyjącym już obecnie Robertem. Stara Matylda, ciotka moja, ma się całkiem nieźle i dalej ma sporo do powiedzenia na dworze Akadiusów. Niektórzy planowali iść jeszcze dalej na południe, gdzie według legend istniało starożytne królestwo Dalgotii, jeszcze sprzed Zaćmienia, słynące ze znamienitych tradycji rycerskich.
Niestety, tuż poza granicami Karabaku moja drużyna wpadła w pułapkę zastawioną przez Kościół. W jednej z gospód, w której nocowaliśmy, zostaliśmy pojmani i wywiezieni do lasu, na uprzednio przygotowane miejsce.
Tam nastąpiło najgorsze.
.
.
.
Ciężko o tym w ogóle pisać. Kolejno nasze żony były gwałcone, a następnie wraz z dziećmi mordowane naszych oczach. Nad wszystkim czuwał Wysoki Kapłan hrabia Edmund de Robespierre, który w tym czasie głosił płomienne przemówienie. Po tym wszystkim zrezygnowani i szaleni z rozpaczy mężczyźni byli po kolei likwidowani. Kaźń trwała długo. W pewnym momencie niektórym, a wśród nich mnie samemu, udało się uwolnić z więzów, zabić kilku strażników i uciec w las.
.
.
W długiej pogoni tylko siedmiu z nas przetrwało. Poprzysięgliśmy zemstę baronowi i Kościołowi i od tego czasu zwani jesteśmy Żmijową Watahą. Ja sam przyjąłem imię Jharmme Sindar, a pozostali moi towarzysze to Mruk, Trevor, Kucharz, Czarny, Kogut, Chudy – tyle wystarczy.

.
.
.
Wiele lat nie wracałem do tych zapisków.
.
Ciągle się zastanawiam dlaczego? Jedyna racja jaką ma Kościół dotyczy innowierstwa w mego Pana Vergena. Jednakże z jednej strony stare wierzenia przetrwały i Kościół dobrze wie, że wszystkiego nie wykorzeni, więc przymyka na to oko, szczególnie wśród wysoko urodzonych. Z drugiej strony po co ryzykować wymazanie całego rodu? Czy już teraz nie mają wystarczająco dużo problemów z rosnącą Koalicją? Po latach domysłów doszedłem tylko do dwóch możliwych wniosków:
1. Polityka. Stary von Baumann, Iktor, w końcu przekonał kapłanów, że pod jego butem prowincja będzie posłuszna, a podatki popłyną szerokim strumieniem. Ale Orak-Ar nie jest głupi, dobrze wie, że dziadunio ma swoje ambicje i powiększanie jego prowincji może wybić go na niezależność. A może Friedrich? Nigdy za sobą nie przepadaliśmy i na granicy dochodziło do konfliktów. Ale skąd byłby w stanie zdobyć takie środki, żeby przekonać Kościół? Ciężko to sobie wyobrazić.
2. Tajemnica. Kilka lat temu z A. w jednej z moich kopalni soli wykopaliśmy bardzo ciekawe artefakty. Tablice. Mój kontrwywiad donosił, że Kościół sprawą bardzo się interesował, co ciekawsze gdy teraz o tym myślę, to wiele osób związanych ze sprawą zmarło w dziwnych okolicznościach. Czyżby to nie były przypadki? A to żądanie de Robespierre, żeby wydać A. i jego wzrok, gdy odmówiłem? Czy jest możliwe, że to wszystko prawda i Iglica z Dorrn naprawdę istnieje? Może trzeba będzie jeszcze raz przeczytać te zapiski z Czarciego Oka i zbadać temat ponownie?
.
A może jest jakiś trzeci powód?
.
.
Cholera z tym. Trzeba wrócić do pracy.



[ostatnia strona – pierwszych 10 wersów jest zapisane innym atramentem niż późniejsze]
Orak-Ar – Mar-Margot, Kościół, głowa
hrabia Edmund de Robespierre – Mar-Margot, Kościół, dostojnik kościelny
lord Teodor von Grann – Mar-Margot, Pierwotny Zakon, zakuty łeb
Ahito-tan – Mar-Margot, Kościół, wywiad
Taleos – Mar-Margot, Kościół, dostojnik kościelny
sierżant Zander von Zand - Mar-Margot, Pierwotny Zakon, sadysta
Friedrich von Baumann – dla pewności
Iktor von Baumann – dla pewności
lord de Monchelier – Ramun
lady Enhart – Ramun
Maklecjusz, kupiec – Ramun
Borman, sierżant – Roskanna
Uli, zarządca magazynów – Roskanna
Irjon, kapłan – Roskanna
Durin, szpieg – Gadarta
Tvarr, kupiec – Roskanna
Ignacy, kupiec – Ramun
Nasher, kapłan – Javar
Eryk, donosiciel – Javar
bracia Morok, łowcy – Javar
Olaf, młodszy. Donosiciel – Javar
kompania Kotana, łowcy – Javar
kompania Arien, łowcy – Ramun
Harold Wysoki, kapłan – Ramun

--------------------------------------------------------------------------------------------------

Mistrzu, jak tu nie ufać swoim przeczuciom. Nie dalej jak kilka dni temu zadałem braciom pytanie, co by było, gdyby Łaskotek był kapłanem Vergena i Dalinarowi zależałoby, aby go ocalić. Wtedy ta rozmowa wydawała mi się ważna, mimo że moi bracia jakoś niespecjalnie widzieli nawet powód, dla którego taki temat poruszyłem. Wcześniej zamach w Roskannie, teraz to. Muszę nauczyć się jakoś lepiej wykorzystywać takie przebłyski. Czy to sama Bogini daje mi znaki? Będę musiał nad tym pomedytować, ponieważ zbyt często moje przeczucia zamieniają się w fakty. I mimo że Łaskotek, jak się okazało, nie był wyznawcą Vergena, to wydarzyło się dokładnie to o co ich pytałem, z tą różnicą, że nie chodziło o jednego z nas, a o wszystkich i zmianę planów wszyscy przyjęli jako pewnik. Wspomniany w tekście Robert i Anton wystarczyli.

Kiedy tylko skończyłem lekturę, wyjrzałem na zewnątrz. Jako że nikt się nie zbliżał, ruszyłem za braćmi, lecz nie uszedłem za daleko, bo ci właśnie kierowali kroki do mnie. Już miałem dzielić się rewelacjami z pamiętnika, kiedy zauważyłem, że Dalinar idzie z trudem, ale o własnych siłach.
- Co się stało?
- W pomieszczeniu była pułapka i dostałem bełtem w plecy – dosyć dziarsko powiedział Dalinar – Zbroja w znacznej mierze osłabiła impet uderzenia.
- No to chyba jesteśmy z nimi kwita, ja mu złamałem palec, a ty dostałeś z kuszy.
- Co ty pierdolisz?! - krzyknął Dalinar – Mam pierdolony bełt w plecach.
Igo pomagał mu już ściągać zbroję. Po chwili przyszedł Kejn. Kazał położyć się kapłanowi na boku i z wprawą wyciągnął bełt. Dalinar zmówił szybką modlitwę i wyraźnie odetchnął z ulgą.
- Przeczytajcie to - podałem tekst Kejnowi - To zmienia wiele, a nawet wszystko. Kiedy elf zaczął czytać na głos, ja poszedłem po więźnia.
Kejn skończył lekturę, a Dalinar zapytał:
- Co o tym myślicie panowie?
- Myślę, że to wygląda na zmianę stron – odparł Kejn.
- No na pewno nie możemy podejść do tego zadania tak jak planowaliśmy – kontynuował kapłan.
- Nastawisz mu teraz ten palec? – zaśmiał się Igo wpatrując we mnie.
- Czy możemy cię rozwiązać i nie będziesz robił nic głupiego? - zapytałem związanego mężczyznę.
- Może najpierw się przedstawimy, bo od tego trzeba zacząć – powiedział Dalinar - ja jestem Dalinar de Vries a to moi bracia. Tak, jesteśmy przybranymi dziećmi Roberta de Vries.
- Jak krople wody – zakpił więzień.
- Tak jak mówimy, jesteśmy przybranymi synami – kontynuował Dalinar - Przybyliśmy tu, jako że jesteśmy łowcami nagród, a kościół wyznaczył nagrodę za was wszystkich.
- Zaczynasz od dupy strony – powiedział Kejn – Bo my mamy inne intencje niż interesy kościoła.
- Wstąpiliśmy do Camaralczyków – zacząłem – Bo ponoć mają informacje o tym, kto zabił Julię i Roberta. A żeby zdobyć ich zaufanie i się do nich zbliżyć, wykonujemy dla nich zadania jako łowcy. Niefortunnie to wy byliście kolejnym zleceniem. Czy dociera do ciebie to co mówimy i czy możemy cię rozwiązać? – zapytałem.
- Tak.
- Tak, co? - Dopytał elf.
- Tak dociera. Czego chcecie?
- Wiemy o tym, że polujecie na kościół Delidii, więc nasze cele poniekąd są zbieżne.
- Kim jesteś spośród wymienionych? Jak mamy cię nazywać? – dopytywał Kejn.
- Chudy jestem.
- Chudy, rozwiążę ci pęta, zerknę na twój palec, tylko mam nadzieję, że nie wyrwiesz się jak koń z otwartej zagrody, bo ustrzelę cie raz dwa – ciągnął Kejn – Mamy wspólny interes, źle się zaczęło, ale dobrze się może skończyć. Wszystko zależy od ciebie. My już swoją dobrą wolę pokazujemy teraz. Chudy, wiem że twoi pobratymcy uciekli. Znalazłem szczelinę z liną. Co proponujesz, aby to wszystko nie skończyło się bezsensownym rozlewem krwi? Nasza misja tu straciła ważność - w trakcie, kiedy to mówił, opatrywał mu palec.
Zastanawiałem się o czym bredzi Kejn. Obserwowaliśmy obóz dwa dni, Chudy był sam. Reszta zaś odeszła z mułami lasem, sam potwierdziłem tropy.
- Co ty mówisz? Oni wyszli lasem z mułami, a ten otwór w jaskini, który znaleźliście, to była pewnie ich ewentualna droga ucieczki. Co kurwa, wrócili potajemnie z mulami, a potem uciekli i go zostawili? Zresztą chuj z tym! Jesteśmy tu, mamy dobre intencje, a za palec jeszcze raz najmocniej przepraszam.
- Moim zdaniem sytuacja jest taka – zaczął Dalinar.
- Jest napięta jak baranie jaja – wtrąciłem.
- Wygląda na to, że nie będziemy mogli wykonać zadania, po które tu przybyliśmy – kontynuował kapłan - Dlatego ja bym chętnie porozmawiał.
- On twierdzi cały czas, że jesteśmy inkwizytorami i próbujemy wziąć go pod włos – powiedziałem.
- Jeśli bylibyśmy inkwizytorami, to czy uważasz, że ta pogawędka miałaby miejsce. Że miała by dla nas jakiś cel? - zapytał Kejn.
- Myślę, że nie – odpowiedział cicho Chudy.
- Wiem, że ciężko ci w to uwierzyć, ale prawdopodobnie mamy zbieżne cele i możemy sobie pomóc, tylko nie wiem jak cię do tego przekonać – ciągnął elf.
- Powiedz mi Chudy, co to za ludzie w klatkach? – zapytał Dalinar.
- Łowcy nagród.
- Widzieliśmy jak jednego straciliście, dlaczego? - pytał zaciekawiony kapłan.
- Wszystko ma swój cel – odparł Chudy.
- Ale jaki? Czy to może tajemnica? Z tego co wiem Vergen nie nakazuje rytualnych egzekucji ludzi, którzy się nie bronią i są na czyjejś łasce.
- Cóż, forma rozrywki – z prostotą odparł Chudy.
- Hm… są różne gusta – powiedziałem.
- Kiedy wrócą pozostali? - pytał kapłan.
- Pewnie za kilka dni, wyruszyli na polowanie – wzruszył ramionami Chudy.
- Gdzie?
- Na trakt.
- A, o takie polowanie chodzi – powiedziałem ze zrozumieniem - Więc musimy poczekać, lecz w związku z powiedzmy ograniczonym zaufaniem musimy cię nadal pilnować – oznajmiłem.
- No i musimy przeszukać resztę jaskini - powiedział elf.
- No chyba nie zamierzasz w takim układzie przeczesywać ich domu? – warknąłem.
- Mimo to musimy sprawdzić czy coś nam nie grozi – powiedział Dalinar.
- Są tam zamknięte drzwi, otwórz nam je, abyśmy się przekonali, że w nocy nikt stamtąd nie wylezie.
- To jest składzik. Mamy tam jedzenie i narzędzia.
- I co zamykacie na klucz jedzenie i narzędzia, skoro jesteście tu sami? – dziwiłem się – Chyba się wzajemnie nie okradacie albo czegoś nam nie mówisz. Więc, jeśli możesz to otworzyć, to pokaż ten składzik - dodałem
- Mogę.
- To otwórz – powiedziałem.
- To ja zostanę na straży – powiedział Igo.
- No tak, masz co badać – kpił Kejn.
- Tylko zbytnio nie przyzwyczajaj się do tych pergaminów – poradziłem – będziemy musieli je oddać.
Przeszliśmy do pomieszczenia z solidnymi drzwiami zamkniętymi na klucz.
- Możecie odwrócić wzrok jako gest dobrej woli? - zaproponował Chudy.
- Powiem tak, to nie jest dobry pomysł – odparłem – Nie chcemy tu nic niszczyć, ale jeśli tego nie otworzysz, to zrobię to ja, tylko wtedy nie będziecie mieli już drzwi.
- Dobrze.
Chudy schylił się, pogrzebał za jakimś załomem, wyciągnął klucz i po chwili otworzył drzwi.
Za drzwiami faktycznie był składzik, jakieś zapasy żywności oraz narzędzia i skrzynie. Pomieszczenie nie miało innego wejścia
- Dokąd prowadzi ta lina? – zapytał Kejn, mając na myśli wyjście ewakuacyjne, które znaleźli z Dalinarem i Igo.
- To stare koryto podziemnej rzeki. Nasz droga ucieczki.
- Sprawdźmy pozostałe odnogi – powiedział Dalinar.

Doszliśmy do pomieszczenia, w którym stał stary posąg, przedstawiający człowieka-wilka. W ręku trzymał miecz i tarczę, przed nim znajdowało się coś na kształt ołtarza.
- To jeden ze starych bogów – oznajmił Dalinar – Lorsh, brat Vergena. Panowali w różnych częściach świata.
Na ścianie było kilka płaskorzeźb, przedstawiających religijne sceny. Wszędzie przewijały się motywy wilka.
- Wy to stworzyliście? - zapytał kapłan.
- To wszystko tu było, kiedy znaleźliśmy tą jaskinię.
- Czy wy wyznajecie Vergena? – zapytał Dalinar – Możesz bezpiecznie mówić – Po tych słowach wyjął swój medalion kapłański i pokazał Chudemu.
- Niektórzy z nas – powiedział zachęcony mężczyzna.
- Jestem kapłanem tej wiary, więc mam nadzieję, że rozumiesz, iż nie jesteśmy waszymi wrogami.
- Tak, oczywiście – cicho odparł Chudy.
- Mam nadzieję, że przekażesz to twoim kompanom, kiedy wrócą. Jesteś tu sam? - dopytywał kapłan.
- Tak, opiekuję się tym miejscem, pod ich nieobecność.
- Zaraz, zaraz. Widzieliśmy czterech jeźdźców – powiedział czujnie elf – A was było siedmiu.
- Nic nie widzieliśmy, ja widziałem ślady! - odparłem.
- Ale z ciebie nędzny tropiciel - marudził Kejn.
- A ty jesteś tępym butem. Wytropiłem ślady pięciu lub sześciu ludzi, plus muły. Wszystko to się przecież zgadza. Po chuj dogryzasz?
- Zamknij się śpiku - odciął się elf.
- To nie zaczynaj! - krzyknąłem - Nie moja wina, że jak zwykle macie w dupie to co mówię.
- Cóż, nie pozostaje nam nic innego, jak przyprowadzić nasze konie i poczekać na resztę kompanii. A potem rozwiązać tą niełatwą sytuację – ciągnął Dalinar.
- Idź zatem z Igo Kejnie – powiedziałem.
- Igo jest wpatrzony w pergaminy!
- Nie wiem czy sobie zdaje sprawę, że będzie musiał je odłożyć na miejsce, z którego je zabrał – skwitowałem.
Wróciliśmy do Igo, a ten zagaił:
- Rozumiem, że sytuacja się zmieniła i powinienem oddać te wszystkie papiery na miejsce?
- Dobrze rozumiesz – powiedziałem.
Igo poszedł do innej części jaskini, a Kejn wyruszył po konie.
- Mnie zastanawia jedno – powiedziałem – Wszystkie imiona są tu napisane w całości, a tylko imię Antona, bo przypuszczam, że chodzi o niego, jest napisane z samego inicjału.
- Mnie w dalszym ciągu interesuje najbardziej to, co stało się z Robertem i myślę, że Vernir mógłby nam w tym pomóc – powiedział Igo, zmieniając temat - Przypuszczamy tylko, że był to zamach i zastanawiam się, czy ci ludzie mogą nam w tym jakoś pomóc.
- Mi wydaje się, że jeśli te przekreślone imiona to zgony, to mają pewne wtyki i możliwości. - Rozmyślałem na głos - Nawet w tym tekście jest napisane, że część z tych rodów, które złożyły hołd baronowi, pozostały wierne Radnisowi. Był to raczej hołd z przymusu.
- Mnie zastanawia o co chodzi z rosnącą koalicją – zastanawiał się Dalinar.
- Zapewne chodzi o Koalicję Ośmiu Państw Miast – wytłumaczyłem.
- Ja bym proponował wziąć jakiś drąg, powiesić na nim jakiś biały materiał i wystawić przed jaskinię – Zaproponowałem.
- Igo dawaj majtki – powiedział Kejn.
- One na pewno nie są białe – skwitował Dalinar.
- Mówię poważnie!
- Biała flaga to symbol kapitulacji – powiedział Kejn – A my nie kapitulujemy.
- W takim razie powiedzcie mi tylko, kiedy mam wartować. Bo powoli mam dosyć tego pierdolenia – warknąłem.
- Chudy, mogę do was dołączyć – zapytałem - Bo z nimi już nie daję rady.
- Tak, znajdzie się miejsce, tylko trzeba dorobić ci łóżko.
- Ja mogę spać nawet na ziemi.

Igo analizował tekst i zastanawiał się czy Łaskotek to nie jest przypadkiem sam lord Hektor Radnis. Analizowaliśmy tekst i wynikało z niego, że jednak nie. Lecz wszystko rozbijało się o jeden przecinek. Moja interpretacja była taka, że został postawiony być może przez pomyłkę lub roztargnienie osoby, która pod silnymi emocjami pisała ten tekst. Bracia byli innego zdania, po chwili doszliśmy do wniosku, że to nie ma znaczenia. W pewnym momencie Chudy zakomunikował, że musi iść na stronę. Zadeklarowałem, że z nim pójdę. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, z więziennej klatki dobiegł mnie głos:
- Hej! Zabij go! Dogadamy się. Nasz szef zapłaci.
Bardzo spokojnym głosem powiedziałem:
- Widzisz tego człowieka? Na początku też chciał się dogadać, ale z rozpędu połamałem mu palec, a teraz swobodnie idzie. Ty nie pójdziesz już nigdzie, więc się zastanów i milcz!
- To nie wypuścicie nas?
- Ostanie ostrzeżenie – rzuciłem.
- Może bym zupy ugotował i im dał – powiedział Chudy.
- Komu? – zapytał Igo.
- Tym w klatkach.
- Ja ugotuję – powiedział Igo – Z czego tu zazwyczaj gotujecie?
- No mamy mięso i trochę warzyw w schowku. Przyniosę – zadeklarował Chudy.
- Dobrze - Powiedziałem i poszedłem za nim.
Chudy szybko uwinął się ze składnikami i przekazaliśmy je Igo. Siedząc przy ognisku, spędziliśmy czas do wieczora, później podzieliśmy się wartami. Wartowaliśmy po dwóch, tak aby jeden widział co dzieje się poza jaskinią, a drugi miał oko na Chudego. Tak minęła noc.
Rano wybrałem się z Dalinarem do części jaskini, gdzie wisiały gobeliny związane z wiarą w Vergena, jako że jeszcze ich nie widziałem.

W pomieszczeniu było kilka sztalug, które przedstawiały martwą naturę oraz zwierzęta. Część z nich była niedokończona. Wszystkie obrazy były podpisane literką R.
- R pasuje do Radnisa – zauważyłem.
- Widzę, że cię to dalej męczy – powiedział kapłan.
- W sumie niespecjalnie – odparłem – Po prostu rzuciło mi się w oczy.
W pomieszczeniu było tylko proste, zapewne sklecone już tu, prowizoryczne biurko i takież samo krzesło. Ściany zdobiły obrazy oraz gobeliny, przedstawiające kapłanów błogosławiących w imię Vergena rycerzy udających się w bój. Na jednym z gobelinów widniał dziwnie ubrany człowiek. W dłoni dzierżył szeroką szablę, a na głowie miał turban. Jego lekka koszula była rozpięta i odsłaniała zdobiące jego tors tatuaże. Na jednej piersi widniała szabla, na drugiej księga.
- to Ihish z Akk – oznajmił Dalinar – Osławiony czempion Vergena.
Podziwiałem te dzieła przez chwilę w skupieniu.

Minęły kolejne dwa dni. Czas spędzaliśmy na oczekiwaniu. Co jakiś czas z Chudym uzupełniałem oświetlenie jaskini, Igo gotował strawę. Nic więcej nie było do roboty. Pod koniec drugiego dnia, kiedy siedzieliśmy przy ognisku, przy jednej z klatek pojawił się człowiek. Stał spokojnie, broń miał w pochwie.
- Widzę, że mamy gości – powiedział.
- W rzeczy samej - odparł Dalinar.
- Dobrze to ująłeś, gości, a nie wrogów – dodałem.
- Chcieliśmy porozmawiać – ciągnął kapłan.
- Więc rozmawiajmy – odpowiedział przybysz.
- Może porozmawiamy przy ognisku? – zaproponował Igo.
- A może wypuścicie do nas Chudego?
- Jak widzisz nie jest przetrzymywany – powiedział Kejn.
- Chudy, powiedz coś, liczymy na ciebie – rzekł Igo.
- Tylko nie mów, że złamałem ci palec - szeptałem - To był wypadek.
Chudy popatrzył na nas wyczekująco.
- Możesz iść – powiedział Dalinar.
Gdy Chudy wstawał, kontynuowałem:
- A my się przedstawimy, tak jak było to zaproponowane. To jest Dalinar de Vries, to Igo de Vries, a to Kejn również de Vries – wskazywałem po kolei braci dłonią - A ja jestem Gniewomir de Vries, przybrani synowie Roberta de Vries.
Chudy w tym czasie doszedł do stojącego człowieka.
- Skoro już macie przewagę, to zapraszamy do ogniska – zaproponował Kejn.
Chudy dyskutował z nowo przybyłym z dobre pięć minut. Człowiek, który przyszedł, chwycił go za rękę, przyjrzał się opatrunkowi. Znów chwilę rozmawiali, po czym Chudy poszedł za linię drzew.
- Dobra chłopaki. Podejdę do was, pogadamy, tylko może odłóżcie te ostre przedmioty.
- Nie mamy broni w dłoni, a ty masz znaczną przewagę, więc chyba możesz czuć się bezpiecznie - rzucił elf.
Nieznajomy podszedł i siadł tyłem do lasu. Był to niewątpliwie człowiek z listu gończego.
- Jak mamy się do ciebie zwracać? – zapytał elf.
- Obecnie jestem znany jako Jharmme Sindar.
- A twe prawdziwe miano?
- Kiedyś byłem Hektorem z Radnisów.
Po raz kolejny moje przeczucie mnie nie zawiodło.
- Ale to już wiecie. Chudy wspomniał, że znaleźliście moje notatki.
- I dzięki nim nasze spotkanie przerodziło się z trudnego w bardziej przyjacielskie – powiedział Igo – Więc dobrze się stało, że je znaleźliśmy. Notatki przyczyniły się do tego, że zrozumieliśmy kim jesteście, bo wcześniej myśleliśmy, że zwykłymi banitami.
- Tak w zasadzie to jesteśmy banitami i nie przepadamy za łowcami nagród – odparł Hektor.
- Tak w zasadzie to my nie jesteśmy łowcami – odpowiedział Kejn.
- Na takich mi wyglądacie i chyba po to tu przyszliście – stwierdził Łaskotek.
- Bo za takich się podajemy – odparł elf.
- Ile teraz warta jest moja głowa?
- Dużo - odpowiedział Dalinar.
- Ale aktualnie nie ma to znaczenia – odparłem.
- I co? Mam rozumieć, że tak sobie odejdziecie?
- Nie, nie – odparł Igo – Gdybyśmy mieli taki zamiar, nie zastalibyście już nas tutaj.
- Chodzi o to, że prawdopodobnie mamy bardzo dobrych wspólnych znajomych – powiedziałem.
- Jest tylko jeden problem. Rodzina de Vries nie żyje od dosyć dawna – nieufnie powiedział Hektor.
- Dlatego tu jesteśmy – powiedziałem – Mam tylko pytanie. Czy tajemnicze A w notatkach to Anton? Czy wiedziałbym o nim, jeśli nie byłbym synem jego brata?
- Rozumiem, że masz wątpliwości, czy mówimy prawdę – mówił Igo – Potrzebujesz więcej dowodów?
- Tak, mam takie wątpliwości. Synowie Roberta, według mojej wiedzy, zostali zamordowani.
- Tak miało być – odparł Kejn.
- Jakim cudem mielibyście się uchować? - zapytał podejrzliwie Hektor.
- Jako jedyna osoba, która miała większą styczność z Antonem, ja się wypowiem – oznajmiłem – Nim przeczytałem twoje notatki o tablicach z Ramun, wiedziałem o nich właśnie od Antona. Zresztą zaprowadził mnie do klasztoru, w którym aktualnie te tablice są badane.
- Jakiego klasztoru? - Dziwił się herszt banitów.
- Do Śpiącego Klasztoru, gdzie przez lata, kiedy wszyscy myśleli, że jesteśmy martwi, studiowałem między innymi tablice z Ramun. Może nie tyle ja, jako iż moja klasztorna ranga na to nie pozwala. Ale właśnie w takie miejsce zaprowadził mnie Anton.
- To rzeczywiście jest coś co przemawia na waszą korzyść, aczkolwiek myślę, że nie jedna osoba wiedziała, że Robert miał brata o takim imieniu.
Igo pokazał pierścień, który nosił na palcu.
- Nie jest to może jednoznacznie stuprocentowy dowód, ale ten pierścień dostałem od Roberta. W połączeniu z tym co mówi Tsume, powinno rozwiać to twoje wątpliwości.
Hektor/Łaskotek zamyślił się, po czym odrzekł:
- Wierzę wam. Dokładnie ten pierścień przywiozłem z Robertem podczas jednej z wypraw na południe.

Łaskotek dał znak i z lasu powoli zaczęli wychodzić pozostali członkowie grupy. Część z nich miała w rękach łuki, lecz teraz był już opuszczone. Dosiedli się do ogniska.
- Chłopaki może nie wszyscy z was kojarzycie – Łaskotek zwrócił się do swej bandy - Ale to synowie Roberta de Vries.
Kilku z nich z uznaniem skinęło głową na wzmiankę nazwiska de Vries.
- Niecodzienne spotkanie, że los w ten sposób nas połączył – powiedział zamyślony Hektor - To może opowiedzcie jak uniknęliście śmierci, bo doszły mnie słuchy, że dzieci Roberta zginęły w klasztorze dla sierot.
- Dalinarze, to może ty opowiedz - zaproponował Kejn.
Dalinar zaczął opowieść.
- Przebywaliśmy w klasztorze kilka lat. Na początku mieliśmy zapewniony tam byt i edukację, ale po śmierci ciotki nasz los się gwałtownie odmienił. Byliśmy tylko dziećmi i nie zdawaliśmy sobie sprawy co tak naprawdę się wydarzyło. Z biegiem czasu rozumieliśmy coraz więcej, ale jako dzieci nie mieliśmy zbyt wielkiego pola manewru. Pewnego dnia w klasztorze zjawił się Jaromir, sługa mojego ojca, który poprosił nas o pewną przysługę oraz zaproponował nam, że pomoże się nam wydostać. Chcieliśmy się klasztoru wydostać, jako że zauważyliśmy jak złe rzeczy się tam dzieją. Już jako dzieci nie darzyliśmy kościoła Delidii wielką estymą, a późniejsze wydarzenia tylko w nas w tej niechęci upewniły. Faktycznie w klasztorze wybuchł pożar, a niestety Jaromir został śmiertelnie postrzelony podczas naszej ucieczki. Zanim wyzionął ducha, przekazał nam informacje na temat osoby, do której mamy się udać. Był to Vernir z Białej Osady. Pod jego okiem spędziliśmy kilka lat.
- Kojarzę to imię – przerwał Hektor - To był towarzysz waszego ojca.
- Vernir zadbał o naszą edukację – podjął opowieść kapłan - Oraz zapewnił środki, abyśmy wyszkolili się w kierunkach, które wybraliśmy. Igo podążył do Górskiego Gryfa, aby zostać magiem, a mnie losy pokierowały w stronę kapłaństwa i tak zostałem kapłanem Vergena. Od tego czasu poszukuję śladów starych bogów. Po kilku latach, już jako mężczyźni, spotkaliśmy się ponowne, gdyż postanowiliśmy dowiedzieć się prawdy o tym, co stało się z naszymi rodzicami. Niestety po powrocie do Białej Osady dowiedzieliśmy się, że Vernir został porwany. Ślady doprowadziły nas do Mar-Margot, a tam dowiedzieliśmy się, że szef Camaralczyków jest zamieszany w śmierć naszych rodziców.
- Tego dowiedzieliśmy się właściwie od samego Vernira – sprostował Igo – Bo jak widzisz mamy talent do czytania cudzych pamiętników.
- Tak – ciągnął dalej kapłan – Dlatego tez najęliśmy się do Camaralczyków, aby zyskać ich uznanie, wkraść się w ich łaski i tak kolejnym zleceniem jesteś ty. Spędziliśmy ostanie kilka tygodni, aby was znaleźć i jak widzisz udało nam się to zrobić. Postanowiliśmy dowiedzieć się prawdy o tobie, dlatego też pojmaliśmy Chudego, a znaleziony pamiętnik zmienił nasze cele. Możemy mieć wspólne cele, jeśli nie dzisiaj, to w przyszłości. Musimy się też zastanowić co teraz, bo nie ukrywam, że nadal zależy nam, aby zbliżyć się do Camarala, a on oczekuje od nas twojej głowy.
- Może teraz ty opowiesz waszą historię? - Dalinar zakończył.
- Ciekawa to opowieść zaiste – powiedział Łaskotek - Gdyby nie zbieg okoliczności, że nie było nas w obozie, skrzyżowalibyśmy swoje miecze.
- W imię Vergena, mogłoby do tego dojść - powiedział kapłan.
- Być może Vergen miał inne plany i dlatego stało się tak jak się stało – powiedział banita - Przyszliście po moją głowę i co odejdziecie z niczym?
- No nie – powiedziałem – Tam wiszą - wskazałem na trzech więźniów w klatkach.
- Przeczytaliśmy twój pamiętnik, lecz jest trochę enigmatyczny - powiedział Dalinar – Może podzielisz się szczegółami, jak na przykład o tym, że brałeś udział w kampaniach kościoła.
- Ano, mam trochę lat na karku i jak każdy władca ziemi należącej do Ambardu, pod butem kościoła musimy walczyć w szeregach armii Delidii. Z niemałymi zresztą sukcesami. Dlatego też wierzyłem w to, gdy zmieniano mój wyrok ze śmierci na banicję. Gdyby nie to, nie oddałbym zamku bez walki. Rozumiem ludzi, którzy oddali hołd, każdy miał rodziny i nie każdy zdolny był podjąć ryzyko zaczynania wszystkiego od nowa. Ja to ryzyko podjąłem i zapłaciliśmy straszną cenę. Do dziś nie wiem co było tego przyczyną, ale tak to jest, gdy polityka wchodzi w grę.
- A czy oficjalnym powodem była twoja wiara w Vergena?
- Tak. I kontakty z Kultami Cienia, co jest całkowitą bzdurą. Wiele wysokich rodów nadal wyznaje stare bóstwa, więc to nie był powód. Kościół wie, że tego nie wypleni, a jeśli nawet mu się to uda, to miną jeszcze dziesiątki lat. Jest sporo rodów, które znacznie swobodniej wyznają starą wiarę, a nie słyszałem, aby kiedykolwiek spotkało ich to co mnie. W gruncie rzeczy już się nie zastanawiam nad powodami. Jest robota do zrobienia i dopiero wtedy zaznam spokoju. Jest sobie kilka osób, które muszą odejść z tego świata przede mną, czyli wszyscy zamieszani w to wydarzenie.
- A może wiesz cokolwiek o wydarzeniach, w których spłonął nasz kasztel i zginął Robert? – zapytał Dalinar.
- Niestety nie. Robert był osobą dosyć lubianą w Mar-Margot, lecz na pewno miał też swoich wrogów. Kiedy to się stało, byłem na wyprawie na południu. Dowiedziałem się o tym wiele miesięcy później, gdy już wróciłem. Bardzo smutna wiadomość.
Łaskotek milczał chwilę, po czym podjął:
- Sprawa wydawała się przykrym wypadkiem. Nie przypuszczałem, że mógłby być to zamach, wszak pożary się zdarzają.
- Vernir badał tę sprawę - zaczął Igo – I właśnie wtedy został pojmany.
- Wygląda na to, że i wy musicie zbudować swoją własną listę – powiedział Hektor.
- A czy mówi ci coś przezwisko Kościej? - zapytałem.
- Niestety nie. Z Robertem kontaktowałem się w dawnych czasach, zanim uznał was za swych synów.
- A może mógłbyś skierować nas do kogoś w Mar-Margot, kto mógłby być nam pomocny? - Zapytał mag.
- Ciężka sprawa, musiałbym się zastanowić. Minęło kilka lat, od kiedy zostałem banitą i rzeczy się pozmieniały. Osoby, które wtedy żyły, mogą już nie żyć. Trop którym podążacie, ten jak mu tam, Camaral, trzymał bym się tego. Jest jeszcze jedna osoba, mój dawny przyjaciel, tak bym go nazwał. To pewien Tesijczyk w Mar-Margot. Jeśli jeszcze żyje, może posiadać różne ciekawe informacje. Zwą go Czerwonym Smokiem, jednakże człowiek ten nie do końca podąża prawą ścieżką.
- Przypuszczam, że będzie nieufny w stosunku co od nas – powiedział Igo.
- Mam coś co możecie mu dać, a wtedy powinien wam uwierzyć. Jest w zasadzie winien mi przysługę, dlatego poprosicie, aby spłacił ją wam. Tak w ogóle to ostatnio zrobiło się gorąco na tych terenach – ciągnął Hektor - Zastanawiałem się czy nie zawiesić tu swojej działalności.
- To właśnie chciałem ci zasugerować – powiedział Igo – Nagroda za twoją głowę jest wysoka i to nie tylko w Mar-Margot. Także baron ustanowił wysoką zapłatę za twe pojmanie, a było to jeszcze przed zamachem.
- Zamachem? - zapytał jakby zdziwiony Łaskotek – Coś mi się obiło o uszy.
- Ale wróćmy do jeszcze jednego ważnego wątku. Mówiłeś coś o Czerwonym Smoku i o tym, że mamy mu coś dać – powiedział mag.
- Poczekajcie chwilę.
Łaskotek wstał, poszedł do jaskini i wrócił za jakiś czas.
- Dajcie mu to – wyciągnął w kierunku Igo srebrną broszę do zapinania płaszcza, z wizerunkiem smoka.
- Czym on się zajmuje w Mar-Margot? – Zapytałem.
- On handluje różnymi rzeczami, także informacją. Pracuje dla takiej gildii...
Równocześnie ze mną powiedział:
- Żółta Dłoń.
Spojrzeliśmy po sobie.
- I tu może być konflikt interesów - zauważyłem – Podejrzewamy, iż ta gildia może mieć coś wspólnego z tymi wydarzeniami. Na ile ufasz temu człowiekowi?
- Ufałem mu bardzo. Tesijczycy zawsze spłacają swe długi.
- Zmienię temat – powiedziałem – Poszperałem w kieszeni i wyciągnąłem pogniecioną kartkę, z przerysowanym z tabliczki von Trakk herbem i liczbami.
Podałem ją Hektorowi.
- Czy to coś ci mówi?
- To herb von Trakków, a te liczby, cóż, nie byłem zbyt dobry z przedmiotów ścisłych, ale musiałbym to przeliczyć na spokojnie.
- Problem w tym, że prawdopodobne nie chodzi o wynik – powiedziałem - Tak jak mówię. Niezbadane są wyroki Śpiącej Bogini i nie wiemy czemu się spotkaliśmy, ale może coś wiesz. Znaleźliśmy to w grobowcu twego przyjaciela Vando von Trakk.
- Vando nie był jego przyjacielem – rzekł Dalinar.
- Był – powiedziałem - Prawda?
- Tak, znaliśmy się z Vando, byliśmy na paru wyprawach na północy. Nieciekawe czasy.
- Pytam, bo w swych zapiskach ciepło go wspominałeś.
- Skąd w ogóle to macie? - zapytał były lord Radnis.
- Z jego grobowca – odparłem.
- Jak tam trafiliście? – zapytał Łaskotek, po czym sam sobie odpowiedział – To zapewne długa historia.
- Tak jak mówię, to prawie niewiarygodne, że to coś znajdujemy w jego grobowcu, a po kilku miesiącach jego nazwisko pada w twoim pamiętniku. To zbyt duży zbieg okoliczności.
- Co dalej – zastanawiał się Dalinar.
- Cóż, nie ukrywam, że wasze zadanie jest sprzeczne z moimi interesami, a pozbawienie mnie głowy byłoby nawet bardzo sprzeczne z moimi interesami.
- Jest to bardzo zgodne z twoimi interesami – powiedziałem, a widząc zdziwione miny braci sprostowałem – No nie ucięcie głowy, rzecz jasna. Twoja śmierć sprawi że odwołają szpicli, wy odpoczniecie, aby potem uderzyć ze zdwojoną siła. Po raz kolejny mówię, odcinamy głowę jednego z klatki, bo już mnie zdążyli wkurwić. Obcinamy mu ucho, a mag przypala go ogniem aby był nie do rozpoznania.
- Zakładając, że to się uda, to jest pewien problem. Kiedy się znowu ujawnię, wasze życie będzie zagrożone – odparł Łaskotek.
- Dokładnie. Przyczai się na pół roku, potem wyjdzie na jaw, że żyje i mamy przejebane – rzekł Dalinar.
Igo zasugerował, aby skorzystał z mocy pewnych uzdrowicieli i zregenerował ucho.
Kejn natomiast zapalił się do mojego pomysłu.
- Utnę mu ucho, potem ty Dalinarze je zabliźnisz.
- Możemy zrobić coś innego – powiedziałem - Tylko wymaga to trochę czasu, ale w sumie nie spieszy nam się nigdzie. Udamy się do tego Czerwonego smoka i zobaczymy czy jest w stanie podać nam informacje, które potrzebujemy. Jeśli tak, możemy wypiąć się na Camaralczyków.
Tu przerwał mi Igo.
- Ale pomysł ze swingowaniem jego śmierci coraz bardziej mi się podoba. Jeśli udałoby mu się zregenerować ucho, a są takie możliwości, całkowicie urywa to trop.
- Ale co zamierza dalej? - dopytywał Dalinar – Przycichnie na miesiąc, dwa, rok a potem zacznie znowu zabijać ludzi z listy i w końcu ktoś się zorientuje.
- Ale Dalinarze – powiedziałem - Nam nikt nie kazał zabijać nikogo innego, on zginął, a jego grupa się zreorganizowała i działa dalej.
- Jak w ogóle mnie znaleźliście? - zapytał banita.
- Do tego może wrócimy potem - powiedział Dalinar.
- Robi się gorąco, po ostatniej sprawie z baronem na traktach jest tylu zbrojnych, że naprawdę ciężko przemknąć. Przeszło mi przez myśl, aby zaprzestać tu działalności. Mam w zasadzie dalekiego kuzyna w Celebornie i tam mógłbym się udać. To nie jest nawet taki głupi pomysł.
- Widzę jeden problem. Jeśli przyjedziemy do Mar-Margot z głową Łaskotka, to nici z wiadomości od Tesijczyka, bo będzie wiedział że on nie żyje – powiedział Kejn.
- Spokojnie. Czerwony Smok zna lorda Hektora Radnisa, a nie banitę. – odparł Łaskotek – A banita nie może być dla kościoła Lordem Radnisem, bo wtedy kościół by się skompromitował, że tak z nami postąpił. Ten fakt nigdy nie zostanie ujawniony.
- Ustalmy fakty, aby mieć z grubsza plan działania – powiedziałem – Swingujemy twoją śmierć, wy udajecie się do Celebornu, gdzie przycupniecie na jakiś czas bez zabijania, powiedzmy na całą zimę. My wracamy do Camaralczyków, oddajemy twoją głowę i sprawa przycicha. Dzięki temu powoli realizujemy swój plan. A w odwodzie pozostaje nam Tesijczyk.
- Aby zluzowało się troszkę na traktach i mogli bezpiecznie stąd odjechać, muszą się tu też dowiedzieć, że Łaskotek nie żyje. Więc z głową musimy tez udać się do barona - doradził Igo - I wtedy zaczną się pytania, więc musimy być dobrze przygotowani. Gdzie go znaleźliśmy, jak go pokonaliśmy, całą historię musimy mieć dokładnie przećwiczoną.
- Ważne jest to – powiedział Łaskotek – Że nie chcemy spalić tej miejscówki.
- Zatem o waszej kryjówce nic nie wspominamy w swej opowieści – powiedział Igo.
- Tak w ogóle, to czemu uważacie, że nie możemy wrócić i powiedzieć, że go nie znaleźliśmy? - zapytał Dalinar.
- Po pierwsze – rzekł Igo – Ogłaszając jego śmierć, pomożemy mu pozbyć się patroli barona z okolicy, a po drugie na tym zarobimy i zyskamy w oczach Camaralczyków.
- Moim zdaniem – powiedziałem – Możemy dostarczyć maksymalnie dwie głowy, bo jeśli nasz plan zawiera historię, że ta grupa reaktywowała się po śmierci Łaskota, to musiał się mieć kto reaktywować.
Elf palił się do obcinania ucha.
- Poczekaj dziesięć minut, najważniejsze to wymyślić wiarygodną historię – hamowałem zapał Kejna.
- Dobrze by było, aby w waszej opowieści nie rzucać podejrzeń na miejscowych – powiedział Łaskotek – Bo wtedy kościół jest gotów nawet spalić całą wieś.
- Ty sam wiesz gdzie bywałeś w ciągu czterech tygodni, kiedy tu jesteśmy – powiedział Dalinar – Więc podpowiedz mi, jakie wydarzenie mogłoby nas do ciebie doprowadzić.
- Około tygodnia temu napadliśmy kupców, niestety mieli tylną straż i musieliśmy uciekać.
- A może wybierzmy naprawdę prostą historię – rzekł Kejn – Pamiętacie polanę z kamieniem? Przyjechaliśmy tam i zobaczyliśmy dwóch zbójów, zamęczających jakiegoś człowieka. Zaatakowaliśmy ich z dobrego serca i jednym z nim był Łaskotek.
- No to bardzo wiarygodna historia – zakpił Igo – Co robiło dwóch zbójów na polanie?
- Nie wiem kurwa – krzyknął elf – Gwałcili chłopa na kamieniu.
- Tak i najważniejszy w tej historii jest kamień – kpił Igo.
- Kurwa, przecież nie sfingowałem kamienia, był tam – warczał Kejn.
- Dobrze - powiedziałem tłumiąc śmiech - Wypowiedziałeś się, a teraz zagłosujmy kto jest za twoją historią.
Dalinar z Igo prawie tarzali się ze śmiechu.
- No chyba twoja historia nie przeszła – rzekłem tłumiąc śmiech.
- Kurwa to wymyślcie swoją – rzucił Kejn.
Dalinar próbując zachować powagę powiedział:
- To dobry plan, tylko musimy w nim zmienić polanę, kamień i usunąć gwałt. Hektorze – Dalinar zwrócił się Łaskotka - Moim zdaniem dobrym okresem czau mógłby być zamach na barona, byliśmy wtedy w tawernie „Syrenka”. Mogłeś podczas ucieczki popełnić jakiś błąd. Usłyszeliśmy te wiadomości od flisaka. Czy to wy byliście w ogóle odpowiedzialni za zamach? Bo z naszych informacji wiemy, że jedna osoba strzeliła z kuszy jakąś zaklętą strzałą.
- Ubolewam nad tym, ale pierwszy raz posłużyłem się kimś innym. Wynająłem specjalnego zabójcę, który podjął się tego zadania. My w tym czasie byliśmy tutaj.
- Rozumiem co ma na myśli Dailnar. Chce, aby część z tego co powiemy była prawdą, która jest powszechnie znana i ktoś może ją potwierdzić – mówił Igo.
- Tak teraz myślę i nie możemy wykorzystać tego zamachu, ani niczego co Łaskotek zrobił w ostatnim czasie – powiedziałem – Przecież w tawernie przesłuchiwał nas porucznik i mówiliśmy, że nic nie mamy.
- Zawsze mogą się wystawić teraz – powiedział Igo – Ujawnią się przy jakiejś karczmie lub chałupie i tam zdobędziemy informacje. To ryzykowne, ale wiarygodne.
- Dlaczego ludzie tacy jak my, z umiejętnościami, z glejtem, mamy się z czegoś spowiadać? – dopytywał Kejn.
- Bo dostarczymy głowę człowieka, którego od roku szukają też wyszkoleni wojskowi, a im się nie udało. Musimy mieć wiarygodną historię – powiedział Igo.
- Musielibyśmy się wrócić, ale nie do tawerny, tylko do kolejnej wioski – powiedziałem – Tam dowiadujemy się, że przejeżdżali i podążyliśmy ich tropem.
Wyciągnąłem mapę i zacząłem wskazywać punkty.
- Tutaj był zamach, tutaj jest tawerna, a tutaj był nieudany zamach na kupców. Tu jest kolejny zajazd, gdzie moglibyśmy wpaść na jego trop.
- To gospoda Byczy Łeb. Jest na końcu świata – rzekł łaskotek – Nie spodziewamy się tam straży lub innych problemów. Możemy tam zrobić małe zamieszanie i na pewno zostaniemy zapamiętani.
- Nie musicie robić zadymy – powiedział Igo – Przyjechaliście po prowiant, na pewno was zapamiętają.
- To nie jest głupie – rzekł Łaskotek – Kupowaliśmy duże zapasy, tak jakbyśmy chcieli się stąd wynosić.
- Dokładnie – powiedziałem – A my słyszeliśmy o napadzie i przepytywaliśmy ludzi i w karczmie pod Byczym Chujem, czy jak ona się tam zwie, dowiedzieliśmy się, że robiliście zapasy. Mamy glejt, ludzie się boją i nam powiedzieli.
- A czy kupcy byli na drodze, na której jest ta tawerna? - zapytałem.
- Tak – odpowiedział Łaskotek.
- Zatem tam się o tym wydarzeniu dowiedzieliśmy.
- No więc plan jest taki – powiedział Dalinar – Oni we dwóch pokazują się w karczmie i kupują zapasy. Dzień później zjawiamy się my, wypytujemy i ruszamy niby ich tropem. Wracamy tu po głowę. W drodze do Mar-Margot podjedziemy do barona, aby wieści o śmierci Łaskotka się rozniosły. No to teraz musimy sprawić – ponuro powiedział Dalinar, wskazując klatki - Aby była pewna zgodność charakterów.
- Ja nie chcę w tym uczestniczyć - rzekł Igo.
Kejn uważnie przyglądał się uwięzionym w klatce ludziom.
- Moment, moment – powiedziałem – Ktoś z was tu maluje i to całkiem dobrze.
- No ja – rzekł Łaskotek.
- A może zrobimy mu tatuaż i weźmiemy też rękę? Tatuował ktoś kiedyś? - rzuciłem do bandy Hektora.
- No ja kiedyś robiłem tatuaże chłopkom – odezwał się jeden z towarzyszy Łaskotka – ale będzie widać, że jest nowy.
- Zawsze możemy rozcieńczyć nieco barwnik, pominiesz kilka kropek i tyle – kontynuowałem – Hektor ze swoimi umiejętnościami wykona ci szkic, a ty tylko wypełnisz linie. I wtedy mamy już dwa dowody.
- Nadal twierdzę, że powinniśmy wrócić i powiedzieć, że nam się nie udało – powiedział Dalinar – Ale jako że wy jesteście za tym planem, zróbmy to.
- Cóż trzeba zająć się więźniem – powiedział Kejn.
Hektor skinął głową, wstało dwóch jego ludzi i podeszło do klatki.
- Wyłaź!
- Zostawcie mnie, wy kurwie syny – krzyczał wiezień.

Wyciągnęli go siłą, nie pozostawiając żadnego wyboru. Podszedłem do niego od tyłu i ogłuszyłem go za pomocą Ki, a więzień bezwładnie osunął się na ziemię. Kejn poprosił, aby usadzili go obok Hektora, żeby mógł upodobnić więźnia do niego. Okazało się, że w obozie mają nożyczki. Elf pracował nad jego fryzurą, po czym kazał przytrzymać go mocniej i sztyletem obciął mu pokaźną część ucha. Igo obrócił wzrok. Więzień obudził się z rykiem, ale po chwili zemdlał. Kejn wytarł ranę szmatą i przyglądał się swemu dziełu.
- Tu popraw - powiedział jeden z ludzi Hektora - Za dużo wystaje.
Elf dokonał niezbędnych poprawek.
- Dalinarze, mógłbyś zaleczyć jego rany?
- Moment, moment – powiedziałem - A blizny na twarzy?
- Faktycznie – rzekł elf – Wstrzymaj się Dalinarze - I przystąpił do pracy nad twarzą. Zachowywał się niczym szalony medyk.
Widok był naprawdę nieciekawy, sam odwracałem wzrok.
- No teraz można - powiedział Kejn.
Dalinar podszedł, wyszeptał słowa modlitwy i na naszych oczach rany zaczęły się zabliźniać.
Trzeba przyznać, że podobieństwo było spore. Następnie przystąpili do robienia tatuażu. Po chwili więzień ocknął się, więc ponowiłem zabieg, aby tatuażysta mógł w spokoju pracować.
- Dalinarze, nie ukrywam, że jestem zaszczycony, że nie dość, że spotkałem syna przyjaciela, to dodatkowo kapłana Vergena. Może zatem stoczymy pojedynek ku jego czci?
- Oczywiście – odparł Dalinar – Pojedynek to zawsze dobry pomysł.
- Zgodnie ze starożytnymi zasadami panującymi wśród przyjaciół, do trzeciej krwi czy poddania się? – zapytał Łaskotek.
- Myślę, że pojedynek do trzech trafień, to najlepszy pomysł – odpowiedział kapłan. Pozwól, że przed pojedynkiem, pomodlę się do Vergena i nas pobłogosławię.
Łaskotek uklęknął przed Dalinarem, a ten wzniósł modły. Po modlitwach Łaskotek i Dalinar stanęli naprzeciwko siebie.
- Gotowy? – zapytał Hektor.
W odpowiedzi kapłan wykonał zamaszysty ukłon w stronę przeciwnika, po czym starli się w boju.
Pojedynek nie trwał zbyt długo. Jeśli dobrze zauważyłem, Dalinar przegrał dwoma trafieniami. Po ostatnim uderzeniu, Hektor zrobił krok w tył, ukłonił się i podziękował za walkę. Kapłan oddał ukłon i również podziękował. Następnie podeszli do siebie i ścisnęli sobie dłonie.
Po pojedynku wytoczono beczułkę wina i na chwilę zapomnieliśmy o trudnej sytuacji. Tak jak zawsze, wystawiliśmy swoje warty, przyłączając się do wartowników Łaskotka.

Rano, do modłów Dalinara, przyłączyli się wszyscy ludzie Łaskotka. Po śniadaniu Dalinar zerknął na wytatuowaną rękę więźnia i widząc opuchliznę i świeże rany uleczył ją. Tatuaż prezentował się bardzo dobrze.
- Czego chcecie? – pytał więzień – Mam przekazać jakąś wiadomość?
- O tak, twoja wiadomość będzie miała wyraźny przekaz – powiedziałem.
A na moje słowa roześmiali się ludzie Łaskotka.
- Cóż – odezwał się Hektor - Już czas wyruszyć do gospody. Dotarcie tam lasami powinno nam zająć jakieś trzy dni. Droga traktem jest dłuższa, ale jak pogonicie konie, to wam zajmie tyle samo. Zatem musicie wyruszyć dzień po nas. Wracamy tu każdy na własną rękę.

W drogę zgodnie z planem wyruszył Łaskotek z Czarnym, my odczekaliśmy dzień, a Chudy zaopatrzył nas w prowiant i też wyruszyliśmy w drogę.
Drugiego dnia drogi, z naprzeciwka ujrzeliśmy patrol pod sztandarem barona rodu Baumannów.
- Witajcie, jestem sierżant Arno. Służę baronowi Friedrichowi von Baumann, panowi i władcy tych ziem. Powiedzcie co was tu sprowadza i kim jesteście.
- Jesteśmy łowcami nagród i polujemy na Łaskotka – powiedział Dalinar pokazując glejt.
- Macie jakiś trop? – zapytał zbrojny.
- Ogólnie mamy - powiedziałem – Najpierw był atak na barona, potem ponoć zaatakowali kupców i dalej ślad się urywa, więc węszymy tu w okolicy.
- No to uważajcie, bo ich ponoć z piętnastu. Powodzenia.
Po czym odjechali.

Następnego dnia dotarliśmy do zajazdu Byczy Łeb. Nie było niespodzianką, że nad drzwiami widniał wypchany byczy łeb. Zajazd otoczony był małą palisadą, lecz brama w niej była otwarta. Na placu, przed karczmą stały dwa wozy kupieckie. Uwiązaliśmy konie i weszliśmy do środka, w karczmie nie było prawie gości.
- Witajcie w mojej skromnej gospodzie - zaczął gospodarz - Podać coś?
Elf wyciągnął glejt z podobizną Łaskotka. Położył przed karczmarzem i powiedział:
- Jego szukamy! Widziałeś coś?
- Było tu dziś takich dwóch. Przyjechali o świcie w kapturach na głowach. Dużo strawy zamówili i paszy dla koni, ponoć przez góry na zachód się przeprawiać chcieli. Bardzo tajemniczy byli.
- Musimy się spieszyć – rzekł Igo.
- Przyszykujcie strawy na pięć dni – rzucił Kejn.
Gospodarz przygotował prowiant, Kejn zapłacił, a kiedy wychodziliśmy, karczmarz powiedział:
- Mam nadzieję panowie, że złapiecie tego bandytę. Pamiętajcie tedy o gospodarzu Witoldzie.
- Kościół na pewno ci podziękuje – rzekł Igo na odchodne.
- Na pewno – powiedział karczmarz skwaszonym głosem.
Siedliśmy na konie i podążyliśmy w kierunku wskazanym przez gospodarza. Jechaliśmy tak z dwadzieścia minut, po czym skręciliśmy w las i obraliśmy kierunek w rejon obozu Łaskotka, czyli na wschód. Misja schwytania groźnego przestępcy dobiegła końca.
- Jak coś – rzekł Dalinar – To podążaliśmy ich śladem na zachód. Potem zawrócili, chcąc wrócić na tereny, w których widywani byli wcześniej. Dorwaliśmy ich w nocy, kiedy odpoczywali. Było ich tylko dwóch.

Okazało się, że trafienie na przełaj, nie znając tych terenów, okazało się trudniejsze, niż zakładaliśmy. Nadłożyliśmy spory kawał drogi. Dojechaliśmy do rzeki i dopiero posiadając ją za punkt orientacyjny, udało odnaleźć się obóz. Przybyliśmy tam dopiero czwartego dnia, a Łaskotek był już na miejscu.
Było widać, że przygotowywali się powoli do wdrożenia swojego planu w życie. Zaczęli już segregować rzeczy. Decydowali co mają zabrać ze sobą, a co pozostawią w obozie.
- Jak poszło? – zapytał Hektor.
- Wszystko zgodnie z planem – odparł Igo.
- Ochroniarz w tej gospodzie był dosyć dociekliwy. Chciał nas zatrzymać razem ze swoją ochroną, ale udało nam się z tego jakoś wybrnąć.
- To cudownie – odparł Kejn – Wszystko zgodnie z planem. A jak tam mój Łaskotek numer dwa? - zainteresował się elf.
- Oceń sam, dobrze go nakarmiliśmy.

Efekt był zadowalający. Postanowiliśmy też, że zabierzemy tylko jedną głowę. Dalinar słusznie zauważył, że ktoś mógłby rozpoznać w nim łowcę nagród i przez chciwość cały plan runie.
- Igo, wiem, że ci się to nie spodoba, ale będziesz go musiał delikatnie przypalić. Nałożymy mu bandanę i liźniesz go tym płomienistym czarem – powiedział kapłan.
- Będziecie musieli najpierw go zabić, potem ja przypalę mu głowę, a dopiero potem dekapitacja.
- Dokładnie, kolejność musi być zachowana – poparł pomysł Igo Dalinar.
- Dobra, dawać go – powiedział Kejn.
- Hola, hola – wtrącił się Hektor – Od tego to jestem ja.
- No dobrze – powiedział Igo - Tylko zabijcie go bez odcinania głowy, nie może być śladów przypalenia na ranie, która przecież powstała po ataku.
- To jak ty go zabijesz? – zwróciłem się do Hektora
- Poczekajcie chwilę – Łaskotek ruszył do jaskini.
Chwilę później Hektor wyszedł z naładowaną kuszą i podszedł do klatki. Mierząc w jeńca otworzył ją i powiedział:
- Wychodź!
- Nie, nie! Dokąd mnie zabieracie?! – protestował więzień.
- Wychodź, bo cię zastrzelę.
- Już idę – człowiek zrobił krok i w tym samym momencie Łaskotek wystrzelił.
- Kurczę, coś mi się nacisnęło – poinformował nas Hektor, a więzień osunął się na ziemię, jęcząc głośno.
- Dobra – swoje słowa banita skierował do pozostałych dwóch w klatkach – Wychodzić. Dzisiaj będzie szybko i bezboleśnie

Więźniowie stali sparaliżowani strachem. Podeszło do nich dwóch ludzi Łaskotka i doprowadzili go siłą pod pieniek, który nawet nie wiem kiedy przygotowali.
- Tego nie potrzebujecie? - upewnił się Hektor wskazując na ofiarę – Bo wiecie, mamy taki rytuał...
Dwoje ludzi przytrzymało człowieka na pieńku, a Hektor powiedział:
- W imieniu Lorda Radnisa, władcy ziemi Ramun, skazuję cię na śmierć – po tych słowach odciął mu głowę, a po chwili sytuacja powtórzyła się z drugim z więźniów. W międzyczasie ostatni, którego postrzelił lord, także zszedł z tego świata.
- Połóżcie go na ziemi – polecił Igo.
Ułożyliśmy ciało na ziemi, a Igo podszedł i wyszeptał słowa zaklęcia. Z jego dłoni wystrzeliła struga ognia, która najpierw uderzyła w ziemię, po czym dosyć szybkim ruchem przeciągnął nią po ciele. W powietrze wzbił się nieprzyjemny zapach palonych włosów oraz przypalonego ciała. Banici podnieśli osmalone ciało do pieńka i mimo że były więzień już był martwy, Hektor wypowiedział znaną już nam regułę i odciął mu głowę, a później dłoń. Dalinar przyniósł wór z solą i umieścił tam odcięte części. Nie był to zbyt przyjemny wieczór.
- Jest to ostatni wspólny wieczór – powiedziałem – Może już nigdy się nie spotkamy.
- Dokładnie – powiedział Hektor – Usiądźmy i napijmy się dobrego wina. Ucztę tą finansują pewni kupcy z Mar-Margot.
- Jeśli byłbyś w Mar-Margot, możesz zostawić nam wiadomość w świątyni Vergena – powiedział Dalinar i poinstruował go jak to zrobić – Kapłani dostarczą ja do mnie.
Siedzieliśmy przy ognisku, rozprawiając o tym co się wydarzyło i popijaliśmy wino w nostalgicznej atmosferze.

Rano pożegnaliśmy się serdecznie, życząc sobie powodzenia w nadchodzących przedsięwzięciach, licząc na to, że jeszcze się spotkamy. Igo ostrzegł ich, że w drodze do gospody pod Byczym Łbem, spotkaliśmy patrol i żeby mieli się na baczności. Po tym wszystkim wyruszyliśmy do tawerny Syrenka.
W drodze ponownie powtórzyliśmy wersję wydarzeń. Od podróżnych na trakcie usłyszeliśmy o nieudanym napadzie, ruszyliśmy w tamtym kierunku i doprowadziło nas to do karczmy, w której Łaskotek kupował prowiant. Ruszyliśmy ich tropem i natrafiliśmy na dwójkę bandytów, jednym z nic był Łaskotek. Drugi zginął podczas ataku i został w lesie. Zabraliśmy tylko głowę Łaskotka, jako że mieliśmy tylko jeden worek z solą. Łaskotek walczył mieczem półtoraręcznym, a odziany był w kolczugę.
Kilka godzin później, kiedy jechaliśmy już szlakiem w kierunku Syrenki, dogonił nas kolejny patrol, który zatrzymał się przy nas. Znowu byli to żołnierze w barwach barona.
- Witajcie podróżni – odezwał się jeden z żołnierzy.
- Witaj – odpowiedzieliśmy.
- Pojedziemy chwilę z wami. Opowiedzcie no co was sprowadza na ziemie pana barona. Nie znamy was.
- Jesteśmy łowcami nagród – powiedział spokojnie Igo – Właśnie jedziemy do pana barona po nagrodę.
- Jak to do pana barona? – zdziwił się zbrojny.
- Po jaką nagrodę?
- Za Łaskotka – odparł Kejn.
- No co wy to, żartujecie?
- Pan baron wyznaczył za niego nagrodę – ciągnął Kejn.
- Niemożliwe – powiedział naprawdę zdziwiony żołnierz.
- Mamy jego głowę – odparł Igo.
- Pokażcie – zażądał jeden z patrolu.
Zatrzymaliśmy konie, Dalinar rozsupłał worek i uniósł za włosy głowę wysoko w górę.
-Ja pierdole! Widziałeś Kordo? To chyba on – powiedział podniecony jeden z nich.
- Gdzie to się stało panowie?
- A za taką karczmą Byczy Łeb, czy jakoś tak. – odparłem
- To wam się poszczęściło, a skąd w ogóle jesteście?
- Mar-Margot – odparł Kejn.
- To już łowców z Mar-Margot ściągają?
- No nie do końca. My zlecenie dostaliśmy w Mar-Margot – odparłem – Lecz najpierw jedziemy do pana barona, jako że i on wyznaczył nagrodę.
- To my was odeskortujemy – powiedział jeden z członków patrolu i nie była to propozycja – W drogę.

Pod wieczór dojechaliśmy do Syrenki, lecz kiedy chcieliśmy skręcić do tawerny, wojskowy wyraził sprzeciw.
- Ależ panowie – powiedział Igo – Jesteśmy długo w siodłach, strudzeni tym polowaniem. Planowaliśmy, że napijemy się dobrego wina i wyśpimy w normalnym łożu. Was oczywiście też zapraszamy.
- Dokładnie, głowa przez jedną noc nie stanie się bardziej martwa niż już jest – powiedział Kejn.
- No, skoro stawiacie to czemu nie – z uśmiechem powiedział najwyraźniej dowódca patrolu.
Weszliśmy do karczmy, gdzie praktycznie w progu zbrojny władczym głosem zakomenderował:
- Karczmarzu piwa! Ci panowie płacą! - po czym wskazał na nas ręką – Oni właśnie dorwali Łaskotka!
- Naprawdę? Łaskotka – dopytywał się karczmarz – Ja was znam, byliście tu kilka dni temu!
- Ano byliśmy i pytaliśmy o niego – odparł Igo.
- Ano pytaliście, ale nie mówiliście, że chcecie go ubić – odparł gospodarz.
- A co? – roześmiał się Dalinar – Mieliśmy głosić, że chcemy go zabić?
- Polewaj – rzekł Kejn.
- Rozmawialiście z nim, gadał coś? - dopytywał karczmarz i tylko my wiedzieliśmy, że w jego głowie krążą teraz najmroczniejsze myśli.
- Nie zdążył – odparłem.
- No to podwójną kolejkę dla was! – krzyknął karczmarz.
- Walka była trudna – powiedział Dalinar – Całkiem sprawnie robił tym mieczem.
- Ale przewaga była po naszej stronie – dodał Kejn.
- Igo za pomocą magii rozprawił się z nim szybko – kontynuował kapłan.
- Potwierdzam panie sierżancie – rzekł gospodarz – Ci ludzie byli tu jakiś czas temu i węszyli. Bałem się nawet przez pewien moment, że to ludzie z jego bandy. Ale jak widać porządne to chłopy. Na koszt gospody. Pijcie ile chcecie! - krzyknął z ulgą gospodarz.
Jak dzbany stały na stole, to zagadał ponownie:
- Panowie, a pokazalibyście waszą zdobycz? - zagaił karczmarz.
- Nie, to nie widok do jedzenia – powiedział Dalinar.
- A pokaż że im, pokaż – mówił już wyraźnie podpity sierżant – Niech widzą, żeście nie oszuści.
Dalinar wyciągnął głowę, szarpnął nią w kierunku gospodarza i krzyknął „Buuu!” Karczmarz aż się skrzywił.
- Przygotujcie karczmarzu pokoje dla nas – poinstruował Igo.
- To wy panowie pijcie, a my naprawdę zmęczeni jesteśmy drogą i udamy się na spoczynek – powiedziałem.
- Rano wyruszymy do barona – dodał Dalinar.
Udaliśmy się do pokoju, lecz wiedząc że karczmarz przychylny był Łaskotkowi, nie traciliśmy czujności i wystawiliśmy warty, lecz nikt nas nie niepokoił.

Wczesnym rankiem zeszliśmy na śniadanie do głównej sali, gdzie cała czwórka żołdaków spała nawalona w trzy dupy przy stołach. Obudziliśmy ich. Wyglądali jak ścierwa.
- Karczmarzu może naprawcie ich, musimy zaraz jechać! – krzyknąłem.
- Już, już niosę po piwku – odparł usłużnie gospodarz.
Karczmarz podał też śniadanie, a wszystko na koszt tawerny. Kiedy patrol podjadł i popił piwa, wyglądali już prawie dobrze.
- To co panowie? – powiedział sierżant – Czas ruszać, koło południa powinniśmy być u pana barona.

Po kilku godzinach dojechaliśmy do pierwszych wiosek, teren zaczynał robić się bardziej pofałdowany i górzysty. Po kolejnej godzinie, naszym oczom ukazał się w oddali ogromy, stary, lecz w doskonałej kondycji zamek. Górował nad przepływającą poniżej Gadarką. Była to twierdza, która mogłaby przetrwać potężne oblężenie. Kiedy podjechaliśmy bliżej, było widać, że zarządzany jest sprawnie. Na murach nie było widać żadnych ubytków, po blankach kręcili się żołnierze. Bogate proporce z herbem barona zwisały z murów. Było widać, że włada tym zamkiem bardzo bogata osoba. Na przedzamczu tętniło życie, kupcy sprzedawali swoje towary. Gdzie nie spojrzeć trwał załadunek i rozładunek wozów. Za mury z eskortą żołnierzy wjechaliśmy bez żadnych przeszkód. Widok w środku kontrastował z tym co widzieliśmy z zewnątrz. Ponure mury, które samym swym widokiem mogły zniechęcić do ataku, były jakby częścią innego świata. Tu panował ład, porządek i piękno. Bogate pomniki, starannie przystrzyżone rośliny, utrzymane w ładzie ścieżki. Bardziej przypominało to pałac niźli potężną warownię u stóp gór. Przepych bił z każdej strony. Podjechaliśmy do stajni, a kiedy tylko zeszliśmy z koni, stajenni zajęli się wierzchowcami.
- Poczekajcie tu panowie – powiedział sierżant – Ja poinformuję kapitana.


Staliśmy w oczekiwaniu. Widocznie pozostali żołnierze z patrolu nie umieli trzymać języka za zębami, bo już po chwili czuliśmy wiele spojrzeń na sobie. Co niektórzy kupcy wskazywali nas palcami i szeptali coś między sobą. Czekaliśmy tak dobry kwadrans, po czym z jednego z budynków podszedł do nas grubszy jegomość, dopinający jeszcze po drodze pasa.
- Witam, jestem tu dowódcą – oznajmił przybyły – Zapowiem was u pana barona. Pan baron jest dzisiaj u siebie.
Kapitan prowadził nas przez bogate zamkowe korytarze, aż doszliśmy do ogromnych drzwi, strzeżonych przez dwóch strażników. Kiedy zobaczyli nas w towarzystwie kapitana otworzyli je przed nami. Weszliśmy do sali audiencyjnej, pełnej dworzan oraz kupców. Na końcu sali stały trzy trony. Na środkowym siedziała osoba odziana w bogate szaty, rysy twarzy zdradzały jej arystokratyczne pochodzenie. Człowiek ten miał około pięćdziesiątki, długie czarne włosy i strój w takim samym kolorze. Przyozdabiały go wspaniałe złote dodatki, a dłoni trzymał bogato zdobiony kielich. Po jego prawej stronie siedziała młoda kobieta, miała niewiele ponad dwadzieścia lat. Ubrana była w bogatą suknię, a jej uroda porażała. Po lewej stronie siedział elegancko ubrany, lecz pokrzywiony bardzo, wiekowy dziad. Wygląd jego twarzy wyrażał pogardę dla wszystkich, których obserwował przymrużonymi oczami. Kiedy weszliśmy, gwar rozmów ucichł jak ucięty nożem.
- Kiedy podejdziecie, uklęknijcie lub wykonajcie głęboki pokłon – poinstruował nas kapitan.

Kapitan podszedł przodem, skłonił się głęboko, po czym szeptem wytłumaczył coś osobie spoczywającej na środkowym tronie. Po chwili osoba ta skinęła na nas ręką, abyśmy podeszli. Wykonaliśmy polecenie. Ukłoniłem się dwornie. Znajomość obyczajów szlacheckich kazała czekać mi, aż to on odezwie się pierwszy. Mężczyzna nachylił się do kobiety i coś do niej szepnął po czym rzekł do nas:
- Coście za jedni?
- Mości panie baronie, jesteśmy grupą łowców, którzy polowali na niejakiego Łaskotka, który to niepokoił te ziemie. Baron Heinrich dał nam na niego zlecenie – tu mężczyzna mi przerwał.
- Chyba lord. Nie przypominam sobie, aby mój kochany kuzyn dorobił się tytułu barona – po tych słowach sala wybuchła śmiechem.
- Upraszam się wybaczenia, nie jestem z tych ziem i nieobytym.
- Niejeden usiłował już sprzedać tę śpiewkę, lecz nie był wstanie jej udowodnić. Wczoraj dwóch takich powiesiłem na murach. Pokażcie co tam macie w tym worku.
Powoli podszedłem do niego i po wykonanym ukłonie, pokazałem najpierw rękę, a później głowę.
- Obrzydlistwo – rzekł – Schowaj to. Wystarczy. Skąd jesteście i dla kogo pracujecie? - rzucił pytanie baron.
- z Mar-Margot panie. Kościół wyznaczył zlecenie.
- Jak to kościół? Nic mi o tym nie wiadomo. Co to ma znaczyć? – mężczyzna w czarnym stroju powiedział oburzony.
Kejn podszedł do mnie i dał mi glejt, a ja podszedłem z nisko opuszczoną głową i pokazałem go władcy. Ten obejrzał go i oddał po chwili. W tym momencie skrzeczącym głosem odezwał się staruch, siedzący po jego lewej stronie:
- Kłamią, na pewno kłamią. Do wody z nimi.
- Opowiedzcie zatem dobrzy ludzie, wszystkim tu zebranym, jak to się stało, że dorwaliście Łaskotka. Chcielibyśmy się dowiedzieć jak sobie poradziliście – rzekł ubrany w czerń baron.
- W te okolice o panie – zacząłem – Skierował nas nasz mocodawca, który stracił tu swego człowieka. Wyruszyliśmy zatem do wsi Roskanna i zaczęliśmy tam zaciągać języka, ale miejscowi nie byli w posiadaniu wiedzy, która by nam pomogła. Zaczęliśmy krążyć po okolicy, a kiedy byliśmy w tawernie Syrenka, jeden z flisaków przywiózł ze sobą wiadomość, że na życie pana barona zamach uknuto, więc pomyśleliśmy, że skoro ta grupa ponoć taka liczna, to może to oni się poważyli. Wywiedzieliśmy się gdzie pana siedziba i w tych okolicach zaczęliśmy krążyć. Widać Łaskotek jednak sprytniejszy był od nas, bo na nic nie natrafiliśmy. Dopiero, gdy ruszyliśmy dalej na zachód, doszły nas słuchy, że zaatakowano na trakcie kupców.
- Kapitanie, prawda to? - zapytał baron.
- Tak prawda, to kilka dni temu zaatakowano kupców.
- Opowiadaj dalej chłopcze.
- Tym szlakiem udaliśmy się na zachód w kierunku kolejnej karczmy, zwącej się Byczy Łeb i tam, szczęśliwym losem, okazało się, że kilka godzin przed naszym przybyciem, ktoś podobny do osoby z glejtu, kupował większe zapasy prowiantu i paszy dla koni. Dociekliwy karczmarz dopytywał po co im tyle zapasów, skoro tylko we dwóch są, a tamten odpowiedział, że razem z kompanionami za góry będą ruszać.
- No dobrze, dobrze i co było dalej – dopytywał znudzony już chyba opowieścią baron.
- Pokazaliśmy gospodarzowi glejt i mimo że osobnik ten był zakapturzony, karczmarz dostrzegł blizny na jego twarzy, takie jak i na liście gończym. Jego ludzie wskazali nam kierunek, w którym odjechali. Muszę przyznać panie, że tropicielem jestem dosyć zręcznym, dzięki czemu wypatrzyłem ich ślady, kiedy to z traktu w las zboczyli. Przed zmrokiem udało nam się w lesie zaskoczyć Łaskotka i jego kompaniona.
- I zarżnęliście go jak świnię – powiedział baron.
- Może nie jak świnię, gdyż naprawdę zręcznym był szermierzem, ale ponieważ byli zaskoczeni i było ich tylko dwóch, daliśmy im radę.
- A co on taki jakiś osmolony? – dopytywał władca – W ognisko go wrzuciliście czy co?
- Nie panie, nasz kompan para się magią i w trakcie walki użył magicznych płomieni.
Igo skłonił się nisko.
- Witam panie.
- Witam, witam adepta sztuk czarodziejskich – powiedział baron.
- A także witam panią – swoje słowa ku naszemu zaskoczeniu skierował do kobiety siedzącej obok – Miło znów panią widzieć.
Kobieta odezwała się:
- Potwierdzam panie baronie, iż czarownik to jest z Gryfa Górskiego. Licencjonowany.
- Zostawcie nas – zwrócił się baron do ludzi w sali, a strażnicy pospiesznie zaczęli wszystkich wyprowadzać.
Ponownie odezwał się starzec:
- I co mam uwierzyć, że tyle lat starań i nam się nie udało, a wy łachmyty go zarżnęliście?! Wam się udało?!
-Aalbo on miał panie pecha albo my szczęście – odparłem.
- Mówił co przed śmiercią? - Dopytywał dziad.
- Nie zdążył – odparłem.
- A reszta brygady? – nie poddawał się dziadyga.
- Był z nim tylko jeden, bronili się do samego końca. Przepraszam, skłamałbym mówiąc, że nie powiedzieli nic. Krzyczeli, że łowcy to parszywe psy.
- A gdzie jest reszta tej bandy, wiecie?
- Niestety nie – odparłem.
- Może się rozpierzchli – powiedział dziad do barona.
- Łowcami jesteście, dla kogo pracujecie dokładnie? – zapytał baron.
- Dla Camaralczyków panie.
- Macie jakieś potwierdzenie na to, że jesteście Camaralczykami?
Wyciągnęliśmy swoje medaliony.
- Camaral to podobno solidna firma – rzekł baron – Dobrze. Zostawcie głowę mojemu kapitanowi, zostaniecie wynagrodzeni. Ile to tam było? Dwanaście? Czternaście?
- Nie, nie panie baronie. W ubiegłym miesiącu kazał pan podwyższyć do dwudziestu – odparł kapitan.
- Oo do dwudziestu. Niech zatem będzie.
- Panie, jeśli mogę jeszcze coś powiedzieć – ponownie się skłoniłem – Jak najbardziej głowę i dłoń możemy zostawić, natomiast, czy byłby pan baron łaskaw, aby wydać glejt, że tu została, ponieważ musimy ze swego zadania rozliczyć się w Mar-Margot z mocodawcami.
- Nie, nie. Nie będzie żadnych glejtów. Dacie nam głowę na jeden dzień, powisi sobie na murach, aby ludzie pooglądali. Straż będzie jej strzegła jak oka w głowie. A potem sobie pojedziecie – rzekł baron.
- Dziękujemy o panie i rozumiemy, lud musi wiedzieć, że władca dba o swoje ziemie – dodałem.
- Dokładnie, dokładnie – odpowiedział – Kapitanie, zajmijcie się tym, niech to jakoś wygląda – rzekł baron znudzonym już mocno głosem – Niech ci głupi wieśniacy wiedzą, że to prawda, bo zaraz zaczną sobie wymyślać innego bohatera. Jak się na niego napatrzą, to zrozumieją, że z tej ścieżki idzie się tylko na szafot.
- Tak, oczywiście – powiedział kapitan, po czym zabrał worek z solą.
- A wy zaznajcie dziś gościny w moich skromnych progach, dostaniecie pokoje sypialne. Muszę wam podziękować, szczerze mówiąc deptaliśmy im po piętach, ale cały czas nam się wymykał. Jestem zadowolony.
- Cały zaszczyt po naszej stronie, że mogliśmy pracować dla tak znamienitego człowieka – odparłem.
- Kapitanie jutro oddacie im zawartość worka, kiedy będą opuszczać zamek i wypłacicie im nagrodę. Dobrze, możecie odejść.
Ukłoniliśmy się każdy jak najlepiej potrafił, a kapitan wyprowadził nas do wyjścia, potrząsnął workiem i zapewnił, że jutro go zwróci. Nagle podszedł do nas służący i oznajmił:
- Zaprowadzę teraz panów do komnat, zamówię także kąpiel.
Kejn powiedział po cichu:
- Nigdy nie posądziłbym cię o takie lizodupstwo.
- To nie lizodupstwo, tylko etykieta – odparłem.
- Ja to odebrałem inaczej – powiedział Igo – I nie sądziłem, że kiedyś to powiem, ale dobra robota Tsume.
- Nawet nie wiesz Kejnie, ile mnie to kosztowało – zapewniłem.

Służący zaprowadził nas do bogatej komnaty, gdzie nasze oko przykuł stolik z dużym dzbanem wina i srebrnymi pucharami, pokrytymi grawerami z herbem barona. Zasiedliśmy od razu do wina.
- Panowie, jak kąpiel będzie gotowa dam znać – powiedział służący i wyszedł.
- Chłopaki, idziemy spać, bierzemy nagrodę i spierdalamy bez ociągania. Mam złe przeczucia co do tego miejsca – powiedziałem, a potem zwróciłem się do Igo:
- A co to była za dupka?
- A taka tam znajoma z czasów szkoły – odparł mag.
- No ale zamoczyłeś, czy nie?
- No jak w czasach szkoły, to na pewno nie – rzekł Kejn.
- No tak nie pomyślałem.
- Czy to ona mogła go ochronić przed zamachem? - dopytywał elf.
- Myślę, że tak – odparł Igo.
- A i panowie, jak przyjdzie służący, nie pytajcie o dziwki, mimo że mi się też chce – doradziłem.
- A co? To niezgodne z etykietą? - zapytał Kejn.
- Co poradzić, etykieta ma swoje minusy... – wzruszyłem ramionami.

Chwilę później wszedł służący i oznajmił, że kąpiel jest gotowa. W łaźni zamkowej zażyliśmy długiej kąpieli w gorącej wodzie. Przez cały czas służki dolewały nam wybornego wina. Zapewniono nam czyste ubrania, a nasze wzięto do prania. Wróciliśmy już lekko podpici do pokoju, a po kilku minutach znów zjawił się służący, tym razem inny. Długo się nam przyglądał, oceniając nasze rozmiary. Wyszedł i po jakimś czasie przyniósł nam eleganckie ubrania. Kazał się w nie ubrać i zaprowadził nas do sali, w której odbyła się audiencja. Posadzono nas przy długim stole wraz z innymi, dosyć daleko od stołu barona. Zarówno baron, kobieta, jak i dziadyga siedzieli na swoich miejscach, zmieniły się natomiast ich szaty. Jedzenie i wino było wyborne, delektowaliśmy się nim i mimo że nikt nas nie zaczepiał, chyba każdy z nas czuł się tu nie na miejscu. Powiedziałem, że jeśli nadejdzie czas, w którym nikt już nie odczyta tego za obrazę, dam znak i udamy się do komnaty. Igo w pewnym momencie powiedział, że musi nas na chwilę przerosić. Zapytałem czy idzie porozmawiać z tą dupką i nie zaprzeczył. Nie było go prawie godzinę. Przyszedł do stołu z widocznym na twarzy uśmiechem.
- Chuchnij – powiedziałem – Czy rybą nie zalatuje. Co tak suszysz zęby?
- Bo wszystko poszło zgodnie z planem, to się cieszę – odpowiedział Igo.
Z kolacji najpierw wyszła kobieta, potem dziadyga, a na końcu baron. To był znak dla dworzan, że wszelkie maniery są zbędne. Zrobiło się znacznie głośniej, a wino lało się strumieniami. Uznałem to za doskonały moment do powrotu do komnat.
Igo powiedział nam po drodze:
- Jeśli macie coś ciekawego do powiedzenia, zróbcie to po drodze.
- Ściany mają uszy – rzekł Kejn.

Od razu poszliśmy spać, a rano ponownie zaproszono nas do sali audiencyjnej. Sala doprowadzana była do porządku po wczorajszej uczcie. Na stołach, ławach, a gdzieniegdzie i pod stołami, spali ludzie. Znaleziono dla nas czyste już miejsce, a służka zaraz podała jedzenie i wino. Barona oraz jego towarzyszy nie było. Po śniadaniu podszedł do nas służący.
- Zaprowadzę panów do pana kapitana po odbiór nagrody, później proszę udać się do komnaty i tam zostawić ubrania. Wasze, wprawdzie jeszcze lekko wilgotne, czekają na panów w pokoju. Pocerowaliśmy je trochę. A teraz zapraszam.
Służący zaprowadził nas do strażnicy, w której oczekiwał nas kapitan. Przed strażnicą kłębił się tłum petentów. Służący poprowadził nas od razu do środka.
- Panie kapitanie, łowcy.
- Tak, tak, wchodźcie – odparł kapitan.
- Usiądźcie – podał nam pergamin – Podpiszcie
Podpisaliśmy dokument, a kapitan wręczył nam sakiewkę.
- No, co jeszcze mogę rzec. Kiedy wyruszacie?
- Jak najszybciej – powiedział Dalinar.
- Aa, jak będziecie wychodzili, to głowę ściągnijcie sobie z włóczni. Jest przed bramą. Gdyby były problemy to dajcie znać.

Wracaliśmy do swej komnaty, kiedy ktoś wyszedł z tłumu i nas zaczepił:
- Cześć, pamiętacie mnie? Bo ja was pamiętam. Robert jestem. Człowiek barona. Spotkaliśmy się w Białej Osadzie. Włamaliście się tam do domu sołtysa i ukradliście mu pieniądze, które należały do barona. Może teraz sobie przypominacie?
Cisza. Zaskoczył nas. Rzeczywiście był to jeden z żołnierzy barona, który przebywał wtedy we wsi.
- To co dogadamy się jakoś? Słyszałem, że dostaliście dwadzieścia złotych ambardów. Odpalcie pół i nic nie powiem.
- Ale niby co chcesz powiedzieć? – zapytał Kejn.
- Że okradliście sołtysa, czyli człowieka barona i jego pieniędzy.
- Nikt nikogo nie okradł – odparł elf.
- Chyba wiesz, że to było nieporozumienie, a ja siedziałem z tobą skurwysynu i cały czas mierzyłeś do mnie z kuszy – powiedziałem – Uwierz mi, za chwilę będziesz martwy tutaj.
- Co ty myślisz, że jesteśmy byle pętakami? – zapytał Igo.
Po raz kolejny gniew przyćmił mi rozsądek. Z moich palców wysunęły się szpony i chwyciłem Roberta za gardło.
- Wszyscy tu widzieli, że nas zaatakowałeś, a po drugie od wczoraj my tu jesteśmy bohaterami, a nie ty – cedziłem przez zęby.
- Dobra, przepraszam, odpalcie chociaż trochę.
- Za chwilę odpalę ci w pysk – powiedział Kejn.
- Za chwilę zacisnę te ręce i będziesz trupem – cedziłem dalej przez zęby.
- Nic nic nie widziałem.
Puściłem go, a on pospiesznie schował się w tłum. Gdy gniew zelżał, przeklinałem się za swoją nieostrożność. Znów miałem rację co do mego przeczucia, które już wczoraj krzyczało, żeby spierdalać stąd jak najprędzej. Szybkim krokiem, bez zbędnej zwłoki, udaliśmy się do komnaty, ubraliśmy nasze ciuchy, które co prawda były wilgotne, ale dzień był ciepły. Odebraliśmy wierzchowce, a po wyjściu upomnieliśmy się jednego ze strażników o głowę. Zapakowaliśmy ją do wora i wyruszyliśmy w kierunku Mar-Margot.


Kroniki XVII: Czarny Kamień Sumień (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Czerwiec, rok 222 po Zaćmieniu. Mar-Margot.

Mistrzu, widzę jak długa droga mnie czeka i nie chodzi mi nawet o poszukiwania Włóczni Przeznaczenia, bo tu spodziewałem się, że będzie trudno. I liczę raczej na to, że uda mi się dołożyć ziarenko wiedzy do naszych badań, niźli coś więcej. Mam swój rozum i mimo zapału i młodego wieku, wiem ile już klasztory włożyły w to wysiłku. Myślę bardziej nad pracą nad sobą. Ostatnie wydarzenia pokazały, iż nie kontroluję gniewu tak, jakbym sobie tego życzył. I mimo, że jestem dumny z tego, że od momentu opuszczenia klasztoru, nie zaniedbałem codziennych medytacji, oceniam się surowo. Życie w klasztorze, na swój sposób, było jednak sielanką i mimo wielu mądrości, które mi przekazałeś, nie przygotowało mnie na zderzenie ze światem poza jego murami. I nie chodzi mi o przygotowanie bojowe, bo te wydaje mi się, że opanowałem całkiem dobrze, a dodatkowo mocno jeszcze podciągnąłem umiejętności w tym zakresie. Choć i na tym polu zawiodłem, choćby w starciu z dziwną zjawą. Wizje wprawdzie zesłały mi obraz mnicha, który gołymi rękami niszczył istoty, których nie imała się broń, lecz nie pojmuję tej tajemnicy. Wiem, że Ki jest potężne, lecz na ten moment tego nie pojmuję. I mimo, że dziesiątki razy powtarzałeś mi, że:

„Cierpliwość jest podporą słabych, niecierpliwość ruiną mocnych”

oraz że

„Cierpliwość jest towarzyszką mądrości”

Ciągle mi to umyka i wciąż borykam się z niecierpliwością, z której też czasem wynika mój gniew.
Pamiętam jak zachęcałeś mnie do poezji, bo tłumaczyłeś, że doskonale wpływa na wewnętrzną równowagę. Lecz nigdy mnie do tego nie ciągnęło. Wiele o tym ostatnio myślałem i doszedłem do wniosku, że czas spróbować. I to nie tylko z powodu równowagi. Przez siedem lat opanowałem język tesijski i bez problemu czytałem, pisałem, a nawet myślałem w tym języku. Od opuszczenia klasztoru prawie nie używałem tesijskiego i czuję, że swoboda w posługiwaniu się nim zanika.
Postanowiłem zatem upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Spróbuję poezji, a moje próby zanotuję w tesijskim. Być może dzięki temu wróci gładkość języka, a równowaga zagości w moim umyśle. Aby nie być gołosłownym, posyłam ci moje pierwsze Haiku:

Leśna polana kamień
Dary wioskowych
Jest jeszcze nadzieja tu


Może nie jest to wiersz wybitny, lecz jestem zadowolony z pierwszego kroku. Mam nadzieję, że czytasz to w dobrym zdrowiu. A ja wracam do swojej opowieści.

Po opuszczeniu zamku barona, przeprawiliśmy się na drugą stronę rzeki. Przewoźnik widząc nas, zawrócił kupca, który już miał pakować się z wozem na tratwę.
- Oni pierwsi. To bohatyry co ubiły Łaskotka. Pany przeprawa za darmo.
Wyglądało na to, że staliśmy się lokalnymi bohaterami. Miałem nadzieję, że tak pozostanie, a nasz szwindel nie wyjdzie na jaw. Wiele było w rękach Łaskotka i jego bandy. My zrobiliśmy tyle, ile mogliśmy. Podziękowaliśmy przewoźnikowi i udaliśmy się szlakiem w kierunku Mar-Margot.

Przejechaliśmy kilka godzin, kiedy w oddali zobaczyliśmy trzech zbrojnych, którzy właśnie zasypywali ognisko i wsiadali na konie. Jechali niespiesznie w naszym kierunku. Kiedy zbliżyliśmy się do nich, dostrzegliśmy, że mieli umundurowanie wojsk barona. Wracali do zamku. Kiedy byliśmy około dziesięciu metrów od nich, zatrzymali konie i jeden z nich krzyknął:
- Hola wędrowcy! Witajcie.
Trzeci z nich był jeszcze kawałek drogi za nimi.
- Witajcie – odpowiedzieliśmy.
- A wy to co, wracacie z zamku? Musicie uważać, bo tu grasują groźni banici – ciągnął wojskowy - Słyszeliście jak mniemam o Łaskotku? - kontynuował zbrojny.
- Tak, ale już go nie ma – odparł Kejn.
- Ano słyszeliśmy takie plotki, ale nie byliśmy jeszcze w zamku i nie wiemy czy to prawda.
Trzeci jeździec powoli wysunął się przed nich. Na głowie miał kaptur, który po chwili ściągnął. Był to mężczyzna, który zaczepił nas na dziedzińcu zamku barona. Robert.
- Pamiętacie mnie? Mówiłem, że jeszcze się spotkamy!
- A ja ci mówiłem, że to będzie dla ciebie bardzo nieprzyjemne spotkanie – odparłem.
Rozejrzałem się po okolicy, w krzakach dostrzegłem błysk stali.
- Wiem, że nie jesteście tu sami, a w krzakach kryją się ludzie – głową wskazałem miejsce, gdzie dostrzegłem ruch.
- Dokładnie - odparł Robert z paskudnym uśmiechem.
- Kim ty kurwa jesteś? – zapytał Kejn – Jakimś zbójem?
- To co załatwimy to po dobroci? Czy jakoś inaczej? – zapytał Robert.
Oceniłem sytuację. Jeśli w krzakach czaili się kusznicy, to mieliśmy przejebane. Z drugiej strony nie wierzyłem, że uda się rozwiązać to pokojowo. Chciałem w jakikolwiek sposób przechylić szalę zwycięstwa na naszą korzyść. Mój plan był prosty, podejść do konnych i pazurami rozorać równocześnie brzuchy dwóm zwierzętom. Była szansa, że strącą jeźdźców, co już dawało nam przewagę. Odezwałem się zatem:
- Wydaje mi się, że nie będziemy się tu bili. Ile chcesz?
- Połowę – odparł Robert – Połowę tego co dostaliście od barona.
Teraz tym bardziej nie wierzyłem, że na tym się skończy, wszak mając nas w potrzasku, każdy ograbił by nas do cna. Szykując się do swojego planu, pozwoliłem, by Ki zaczęło płynąć moim całym ciałem. Po chwili byłem już skoncentrowany tylko na zadaniu, które sobie wyznaczyłem.

Powoli odpiąłem sakiewkę od pasa i zacząłem schodzić z konia. Usłyszałem jak Dalinar cicho wzywa imię Vergena.
- Jaka decyzja? - spytał Robert – I co ty tam mamroczesz pod tym hełmem?! - krzyknął do Dalinara.
Powoli z sakiewką w ręce podchodziłem do konnych. Miałem nadzieję, że z powodu braku broni oraz zbroi uśpię ich czujność. Mięśnie szykowały się już do skoku, dosłownie sekundę później planowałem upuścić sakiewkę, wyciągnąć szpony i rozpruć dwa odsłonięte brzuchy wierzchowców. Okazało się, że ta sekunda to za dużo.
Nad moją głową syknęła strzała. Zbrojny instynktownie zasłonił się tarczą, a ruch ten spowodował, że jego koń delikatnie się obrócił, napierając w moją stronę. Straciłem stabilną pozycję oraz koncentrację. Reszta potoczyła się błyskawicznie, sakiewka upadła na ziemię, moje paznokcie zamieniły się w szpony i skoczyłem. Któryś zbrojny krzyczał:
-Kurwaaaaaaa na nich!
Dosłownie w tej samej sekundzie strzała ugodziła zbrojnego w nogę, jego koń stanął dęba. Ledwo drasnąłem drugiego konia i oberwałem kopytem w głowę. Ogarnęła mnie ciemność.

Świadomość powracała powoli, pulsujący tępy ból rozsadzał mi głowę, a obraz tańczył i rozjeżdżał się. Powoli też przez dzwonienie w uszach dochodził do mnie zgiełk walki. Skoncentrowałem się na tym, aby Ki zniwelowało mój ból, abym mógł odnaleźć się w tym bitewnym chaosie. Wróciła ostrość widzenia. Leżałem mniej więcej w miejscu, w którym schodziłem z konia, a walka koncentrowała się już dalej. Dalinara, który walczył na koniu, otaczała trójka piechurów, kapłan walczył zacięcie. Kejn mierzył się z jednym przeciwnikiem. Kątem oka dostrzegłem oddalonego od pola walki Igo. Gdzieniegdzie płonęły krzaki. W oddali jakiś łucznik naciągał łuk. Blokada bólu zrobiła swoje, kiedy stanąłem na równe nogi moje ciało, znowu wypełniło mnie Ki. Chwilę później biegłem wspomóc Dalinara. Wskoczyłem między dwóch pieszych i zacząłem swój taniec. Mimo, że mieli na sobie pancerze, czułem jak z każdym uderzeniem wgniatają się, a przeciwnicy jęczą raz po raz. Jeden z konnych oddalał się w kierunku lasu, lecz potężna eksplozja płomieni zmiotła go razem z koniem. To Igo czynił zapewne swoje czary. Było widać, że nasi przeciwnicy stracili zapał do walki i cofali się oddając pola. Dalinar napierał na nich koniem, a ja waliłem z szybkością młócącego cepa. Kątem oka zobaczyłem, że Kejn ruszył w kierunku lasu, za nim ruszył Igo.
- Nikogo nie oszczędzać!!! – krzyczał Igo.
Nasi przeciwnicy całą uwagę skupili na obronie. W ich oczach czaił się strach.
Wyprowadziłem potężny atak, najpierw w jednego, potem w drugiego. Poczułem jak pod uderzeniem pękają im żebra.
Przeciwnicy nie próbowali już nawet atakować, resztkami sił ledwo bronili się swymi powgniatanymi tarczami. Chwilę później leżeli martwi.
Rozglądnąłem się po polu bitwy. Kejna i Igo nie było. Wzrokiem szukałem na ziemi Roberta. Dalinar zsiadł z konia, podchodził do leżących i dobijał żywych. Ja w końcu wypatrzyłem swój cel.
Jego pierś unosiła się słabo, lecz był nieprzytomny. Poklepałem go lekko po policzku, zaczął się cucić.
- Jak tam śmieciu – powiedziałem wesoło.
Moje paznokcie poczęły przekształcać się w szpony, w jego oczach dostrzegłem przerażenie.
- Mówiłem ci śmieciu, że tak cię zabiję.
- Ty skur... – zaczął Robert, lecz nie dokończył, bo rozorałem mu gardło.
Podszedłem do Dalinara.
- Już wszyscy?
Kapłan skinął głową.
- Jest pewien problem. Musimy to sprzątnąć, to byli ludzie barona i będzie słowo przeciwko słowu – rzekłem.
- Przecież nikt nie uwierzy, że we czterech zaatakowaliśmy dwudziestu wojskowych – powiedział Dalinar.
- Pomijam fakt, że tak właśnie zrobiliśmy.

Po pewnym czasie wrócili Igo i Kejn. Elf podszedł do Roberta i głośno zaklął.
- Kurwa! Chciałem z nim pogadać.
- Tsume pogadał z nim pierwszy – powiedział kapłan.
Kejn poszedł na szybko przeszukać ciała. Te które obszukał, wynosiliśmy w las. Plamy krwi zasypaliśmy piaskiem. Na tyle ile można było na szybko oczyścić trakt, uczyniliśmy to. Dalinar zapytał czy jesteśmy ranni.
- Mnie napierdala baniak, tak jakbym dostał kopytem – powiedziałem – A, bo dostałem!
Kejn i Dalinar krwawili z kilku mniejszych ran. Kapłan wzniósł modły do Vergena i po chwili ich rany zagoiły się. Nie tracąc już potem czasu, wsiedliśmy na konie i odjechaliśmy w szybkim tempie.
- To była bardzo zorganizowana akcja – stwierdził Kejn.
- No, twoja natomiast była bardzo niezorganizowana – powiedziałem.
- Ja pierdolę! - krzyknął elf – Wyjaśnijmy to sobie. O co ci chodzi?
- Idę naprzeciwko trzech uzbrojonych przeciwników – zacząłem – Z praktycznie pustą sakiewką, to chyba nie w celu oddania złota.
- Jeśli ty mi powiesz, jaki chcesz uzyskać cel, to będę następnym razem wiedział – przerwał Kejn.
- Niby w jaki sposób miałem ci to powiedzieć w tej sytuacji? - zapytałem.
- No to powiedz mi teraz!
- Chciałem zaatakować z zaskoczenia dwa konie, rozorać im brzuchy, oni się tego nie spodziewali po gościu w szmatach. Była duża szansa, że zwyczajnie wylecieliby z siodła i już na początku zyskalibyśmy przewagę! A nie, że nagle mam przed sobą trzech zbrojnych z mieczami w dłoni!
- Jeśli ja w tym czasie strzeliłem to czym niby ci zagroziłem?!
- Jak to czym?! Nawet do nich nie doszedłem! Element zaskoczenia znika, a ja mam przed sobą gotowych do walki przeciwników. I zamiast to ja zaatakować z zaskoczenia, gdzie idę niby oddać im sakiewkę, jestem nieuzbrojony, bez zbroi i staję się pierwszym celem. Pomijam fakt, że druga strzała spowodowała, że wierzchowiec stanął dęba i dostałem kopytem w łeb! A co robi Kejn?! Kurwa dokładnie to samo, żeby było śmieszniej, z tym samym człowiekiem. Po pierwszym naszym spotkaniu z nim w Białej Osadzie, przeprowadzaliśmy identyczną rozmowę! - krzyczałem - To jest dokładnie ten sam człowiek, przy którym kazałeś mi chować się za koniem, a ich zostawić na celu. I o to już raz się kłóciliśmy!
- Trzeci raz już tego nie zrobi – kpił Igo.
- No to jeśli będę widział, że idziesz zaatakować kogoś pustą sakiewką, to powstrzymam się od ataku – błaznował elf.
- Może kurwa następnym razem daj mi szansę wykorzystać zaskoczenie, a nie sprawiaj, abym to ja był nieprzygotowany na atak trzech konnych!
- Zawsze trzeba być przygotowanym – odparł elf – Jak można być nieprzygotowanym?
- Atak miał być zaskoczeniem dla nich, podchodziłem nieuzbrojony z zamiarem oddania sakiewki!
- Ja tworzyłem atak z zaskoczenia zza twoich pleców i ty nie powinieneś być zaskoczony, tylko atakować! - twierdził uparcie Kejn.
- Zza moich pleców! Czego kurwa nie widziałem, ani się nie spodziewam!
- Przecież nie ciebie atakowałem – kontynuował elf - Przecież widziałeś efekt ataku!
- No tak, twoja strzała odbiła się od tarczy! Spowodowałeś jakieś zagrożenie dla niego? Spowodowałeś tylko to, że koniem naparł na mnie i nie mogłem już efektywnie zaatakować.
- Idąc na atak dałeś się podpuścić – stwierdził Kejn.
- Nie, jesteś idiotą - powiedziałem – Wiem, że będziesz robił to zawsze, więc zakończmy ten temat. Nie patrzmy na nic, napierdalajmy jak chcemy, nie patrzmy czy Igo nie jest odsłonięty. Pierdolić go! Najlepiej bez pomyślunku strzelać do pierwszego lepszego z łuku.
- Czego oni cię uczyli w tym klasztorze... - przerwał mi Kejn.
- No ciebie w tym buszu niczego – odparłem.
- Ja to widzę tak. Idę kogoś zaatakować – ciągnął elf – I widzę, że leci strzała...
- Jak kurwa widzę, że leci strzała!? Oczy mam w dupie czy co?
- No widziałeś, że strzała uderzyła w puklerz, a ty stoisz i sikasz – rzucił Kejn.
- Skończyłem już tę rozmowę – odparłem.
- Jak jesteś wolny i debilny, to tak masz – ciągnął Kejn.
- Uważacie bracia, że nie mam racji i nic nie powiecie? - zapytałem.
- Ja nie chcę zaogniać sytuacji – odparł Igo.
- Przez to, że ich nie zaskoczył, dostał kopytem w łeb i prawie całą walkę leżał nieprzytomny – powiedział Dalinar.
- No nie zaskoczył ich, więc został zaskoczony – dalej przy swoim upierał się elf.
- Plan był inny, miałem ich ściągnąć z koni!
- Przepraszam, że tam były konie - wznosił się na wyżyny absurdu Kejn – Kto ci je tam w ogóle postawił? Założyłeś sobie strategię i rozpadły ci się figurki.
- Przez ciebie! Czego nie rozumiesz?! – warczałem.
- Ty masz mieć inicjatywę chłopie, figurki ci się rozpadły, wszystko ci się rozpadło, nie wiem, nagle przeciwko tobie były wróżki i elfy, posypała ci się taktyka – ciągnął swój wywód elf – Coś sobie założył i nagle mu się rozpierdoliło.
Ignorowałem jego bredzenie zgodnie z zasadą:

„Nigdy nie dyskutuj z idiotą. Najpierw sprowadzi cię do swojego poziomu, a potem pokona doświadczeniem”

Kejn jeszcze coś burczał pod nosem, ale nie słuchałem go.

Tego dnia postanowiliśmy jechać trochę dłużej po zmroku, aby oddalić się jak najbardziej od miejsca walki. Było już ciemno, kiedy przed nami zobaczyliśmy ognisko. Kej zatrzymał nas i zapytał:
- Drodzy bracia, czy jest na taką okazję jakaś specjalna taktyka? - prowokował mnie.
- Tak – odparłem ze spokojem – Podjedziemy i zapytamy, czy możemy się przyłączyć do obozowania.
Podjechaliśmy powoli aby dać znać, że się zbliżamy. Przy ognisku siedział jeden mężczyzna, kiedy nas zobaczył, wstał i gestem zaprosił nas do ognia.
- Witajcie panowie, dosiądźcie się do ognia. Sam jestem.
Obok uwiązany do drzewa stał koń i skubał trawę. Podziękowaliśmy za zaproszenie i zsiedliśmy z wierzchowców. Mężczyzna miał na sobie lekką skórzaną zbroję, a przy pasie miecz.
- Siadajcie, siadajcie. Kupcem jestem, eliksiry i maści sprzedaję na wszelkie boleści, może nawet zechcecie coś kupić? - zagaił.
- A na guza by się coś znalazło? Takiego dużego. – wskazałem ręką na głowę.
- A pewnie. Mam takie coś co nazywam końską maścią. Mam też na potencję, żeby tam wszystko na dole grało.
- To panie zielarzem jesteście? – zapytałem.
- Ano i zielarzem. Jakub się nazywam – przedstawił się - Robię też różne wywary, na kaca też się coś znajdzie. A to ja dam na próbę. Posmarujecie i jak będzie lepiej, to może rano coś zakupicie – odparł.
Podszedł do konia pogrzebał w jukach i dał mi małą fiolkę.
- Posmaruj tym guza, zapachem proszę się nie przejmować.
Maść śmierdziała jak spocony koń, wziąłem trochę na palec i posmarowałem guza.
- Co tam przed nami? – zapytał Igo.
- Za dwa dni dojedziecie do Traktu Północnego - oznajmił – Ja wybieram się w kierunku Orlego Gniazda, gdzie pan baron ma swoją siedzibę. Tam jest taka wioska. A wy chyba stamtąd jedziecie, powiecie co tam słychać?
Lecz nie czekał na odpowiedź i ciągnął dalej:
- Na północy ciężki się okres do handlu zrobił. Kompanije wyjechały na południe wojować. Wsie zostały bez chłopów, to i często z rezerwą do mnie podchodzą i przyjmować nie chcą.
- Tym bardziej kogoś z maścią na pytostój – zażartowałem.
- Słyszałem, że w domenie pana barona teraz niebezpiecznie. Banici ponoć tam grasują, prawda to?
- Już nie – odparłem - Ujęli już Łaskotka.
- A właśnie o nim mówiono. Ponoć bandyta to na dwa i pół metra wielki, dwa miecze dzierży – mówił handlarz.
- Widzieliśmy tylko jego głowę na włócznie nabitą – powiedziałem.
- To dobrze, że tego banitę złapali. Ponoć we znaki się dawał, kapłanów grabił i miejscowym krwi napsuł – ciągnął kupiec.
- No i żołnierzy dupczył – dodałem.
- A tego to już nie wiem – odparł - A wy czym się zajmujecie? Widzę, że panowie na sobie strasznie dużo żelastwa macie.
- Najemnicy - powiedział Kejn.
- A to wy się na wojnę nie szykujecie? Tera to takich potrzebują.
- No z nami odwrotnie niż z tobą, jako że zbrojnych brakuje, to na takich jak my jest większy popyt – tłumaczyłem – Sprawy różne trzeba załatwiać, złodziejowi rękę uciąć, konflikty rozwiązywać, a zbrojnych jak na lekarstwo.
- Ano złodziei trzeba karać, tak mówi prawo Delidii. Późno się już zrobiło. Panowie pozwólcie, że udam się już na spoczynek – po tych słowach zawinął się w koc i zasnął.

Wystawiliśmy warty. Rano Jakub zapytał:
- I jak panie pomogło?
- Nic a nic, guz dalej tak samo dupny – powiedziałem.
- A mnie się wydaje, że zmalał – próbował przekonać mnie handlarz - Bo mam też dobrą maść na czyraki.
- Chyba żeby dostać – zażartowałem - Macie tu panie srebrnika za maść.
- O dziękuję. Jakub Wędrowny Handlarz często po tym szlaku podróżuje!
- Polecimy na pewno, wszak guz nic się nie powiększył – powiedziałem.

Pożegnaliśmy się i każdy ruszył w swoją stronę. Po dwóch dniach faktycznie dojechaliśmy do Szlaku Północnego. Na głównym szlaku dwa razy musieliśmy przepuścić ciągnące kompanie wojska. Pierwsza liczyła sobie blisko pół tysiąca zbrojnych. Podróżowali pod różnymi chorągwiami. Dalinar powiedział, że zapewne to zbitek różnych kompani, bo rozpoznał kilka chorągwi z Karhanu. Druga była mniejsza, około dwustu zbrojnych, ci zaś podróżowali pod chorągwiami Mar-Margot. Oczywiście za wojskiem ciągnęły się całe tabory. W drodze do miasta, z naprzeciwka, spotkaliśmy później już tylko kilku kupców.

Dojechaliśmy do Mar-Margot, a aby tradycji stało się zadość, podjechaliśmy w pobliże Bezimiennego Klasztoru Sierot i w milczeniu patrzyliśmy w jego kierunku. Czyniliśmy to, by nie zapomnieć tego co nas tam spotkało.
Przed bramami miasta tłok był większy niż zazwyczaj. Powstało tu małe miasteczko z wojskowych namiotów, wciąż trwał nabór do armii. Na drewnianych podwyższeniach stali krzykacze, zachęcający do wstąpienia do armii. Oferowali szybkie kariery, podział łupów i wysoki żołd. Przy samej bramie, w długiej kolejce, czekali kupcy, którzy musieli opłacić cło.
Wjechaliśmy do miasta. Środek lata powodował, że fetor, co wydawało się już niemożliwe, był jeszcze większy niż w dniu, kiedy wyjeżdżaliśmy z misją dorwania Łaskotka.
Pociągnąłem nosem i stwierdziłem:
- Mam nadzieję, że chociaż dziwki będą czyste.
Krzykacze nawoływali także w całym mieście. Skierowaliśmy nasze kroki do nory. Ochroniarz w noclegowni Camarlczyków wypalił:
- A wyście kurwa kto? - Nim zdążyliśmy odpowiedzieć, rozpoznał nas – A to wy chłopaki! Aleście pozarastali, ledwo was poznałem. Gdzie żeście się tyle włóczyli? Wszyscy myśleli, że już po was.
- Wykonywaliśmy zlecenie – odparł Igo.
- I jak, udało się?
- Oczywiście – odparłem.
Gospodarz ucieszył się na nasz widok.
- Siadajcie chłopaki, podam wam piwa. Jeśli mam być szczery, to zastanawiałem się czy waszego pokoju nie oddać komuś innemu, ale mówię dam im jeszcze trochę czasu. I nie pomyliłem się.
- Potrzebujemy jedzenia, piwa, kąpieli i golibrody – rzekł Igo.
- I aby poinformować Torstena – rzekłem – A zresztą, pójdziemy do łaźni – powiedziałem – Nie będziemy ci robić kłopotu. Słuchaj ogarniemy się i możemy się zobaczyć z Torstenem, nie będziemy śmierdzieć przy stole.

Udaliśmy się do łaźni miejskiej, gdzie spędziliśmy sporo czasu. Potem każdy z nas kupił sobie nowe ubranie, bo nasze miały już więcej łat niż pierwotnego materiału. Bracia udali się też do golibrody. Ja zaś moje włosy i brodę zostawiłem w całkowitym nieładzie. Po tych zabiegach, udaliśmy się do nory. Wieczorem zawitał do nas Torsten.
- Ooo moi ulubieńcy!! Widzę ogoleni umyci, pachnący. Jak w ogóle misja?
- Nie było łatwo wytopić bydlaka – powiedział Igo.
A Dalinar położył worek na stół. Torsten się uśmiechnął.
- Czy to jest to, co myślę?
Otworzył worek, zerknął do środka, po czym odstawił go na ziemię.
- No to opowiadajcie, ile to was nie było? Dwa miesiące? Trzy?
- Niecałe dwa – powiedział Kejn.
- Mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu – powiedziałem – Z tych dwóch miesięcy, prawie półtora krążyliśmy jak dzieci we mgle.
- Co, wodził was za nosy? - powiedział Torsten.
- Nie tyle nas, co wszystkich w okolicy – powiedziałem.
- Ludzie też nie byli pomocni - powiedział Kejn.
- Przypadkiem natrafiliśmy na jego trop, jak kupował zaopatrzenie - ciągnąłem – Prawdopodobnie chciał spierdolić po nieudanym zamachu na barona.
- Doszły mnie słuchy o zamachu – powiedział porucznik.
- Byliśmy też u barona, dlatego ta głowa tak śmierdzi – wytłumaczyłem – Baron zażądał, aby była zatknięta na pice przy bramie zamku.
- Dobra chłopaki. Wy tu teraz sobie odpocznijcie, spotkamy się za parę dni. Ja teraz muszę potwierdzić, że jest to właściwy człowiek. Spotkamy się potem i pogadamy co dalej. Tymczasem bawcie się.
Miał już wychodzić, ale dodał:
- A jeszcze jedno, co z resztą tej jego watahy? Udało się ich dziabnąć?
- Nie, zaopatrzenie załatwiali tylko w dwóch i chyba nawet dobrze, bo mieczem robili wybornie.
- A i oddajcie list gończy. Przydał się w ogóle?
- Bardzo. Baron to nieufny człowiek, a i jego żołnierze to istny wrzód na dupie, czepiali się nas przy każdej okazji – powiedziałem.

Torsten zabrał worek i wyszedł. Kejn nachylił się i zapytał szeptem:
- Czy oni są wstanie sprawdzić, że to nie Łaskotek?
- Jest to możliwe – powiedział Igo – Tylko pytanie, czy ktoś ma tyle chęci i determinacji, aby to robić?
- Można na przykład rozmawiać z umarłym – powiedział Dalinar - Kapłan byłby wstanie to zrobić.
- Dalinarze czy jakość, że tak powiem pacjenta, ma znaczenie w takiej rozmowie? - zapytałem.
- Jak najbardziej. Zmarli ogólnie odpowiadają niechętnie, lecz kapłan może próbować zmarłego do tego zmusić. Z tego co wiem kapłani Delidii dysponują takimi mocami. To czy ich użyją i im się uda, to już zupełnie inna sprawa.
- Cóż, musimy zwyczajnie czekać na rozwój wydarzeń – powiedziałem - A i jeszcze jedno. Czy chcemy użyć teraz kontaktu z Czerwonym Smokiem? Czy czekamy do opinii o głowie i zostawiamy go sobie jako alternatywę?
- Na razie bym go zostawił – powiedział Igo – Powiedzcie co robimy ze zwojami zaklęć, które zdobyliśmy w Samotnej Wieży?
- Uważam, że powinniśmy je zostawić na nasz użytek – powiedziałem i wszyscy na to przystali.
- Jest jeszcze jeden temat – powiedział Igo - Rozmawialiśmy o identyfikacji tych przedmiotów. Pytanie jest takie, czy inwestujemy w ten czar, czy zlecamy to komuś?
- Jeśli miałbym w coś zainwestować, to chciałbym zrozumieć po co. Co to są te magiczne przedmioty? - zapytałem.
- No dajmy na to, ten miecz mógłby sprawić, że ktoś walczy nim szybciej niż normalnym – zaczął Igom lecz od razu wtrącił się Kejn.
- My nie posiadamy takiego daru jak ty Igo, ale ty go masz i myślę, że posiadanie różnych czarów często może nam dać przewagę.
- Czy mógłbyś mu nie przerywać? – poprosiłem – Usiłuję się czegoś nauczyć.
- Czego oni cię tam uczyli w tym klasztorze? Teraz będzie się uczył rzeczy, o których nie ma pojęcia – parsknął elf.
- To, że ty się nie uczysz niczego, bo jesteś idiotą, nie znaczy, że każdy tak ma – odparłem.
Kejn jakby mnie nie słyszał, kontynuował dalej:
- Zatem uważam, że warto się na to zrzucić.
Nie dałem mu dokończyć.
- Ja nie dam nawet srebrnego ambarda no coś czego nie rozumiem. W takiej sytuacji wolę wydać na dziwki i nie życzę sobie, aby moja część wspólnej kasy na to poszła.
- Ale to jest bardzo przydatne! – krzyknął Kejn.
- Zatem mnie do tego przekonaj – powiedziałem – A jak nie, to dziwki czekają.
Igo z powrotem zaczął mówić:
- Magiczny przedmiot to taki, na który w uproszczeniu został rzucony czar i działa tak jakby bez przerwy. I tak jak powiedziałem, na przykład dany miecz może rozświetlać ciemności, bądź przyspieszać ruchy walczącego, może dotkliwiej ranić. Nie sposób jest wymienić wszystkich możliwości. A ten czar służy do tego, aby poznać właśnie naturę danego przedmiotu. Bo tylko tak można to zrobić.
- A czy ubrania też można zaczarować? - zapytałem – Na przykład tak, abym poruszał się szybciej?
- Owszem, są i zaklęte ubrania. Na pewno takiego przedmiotu nie stworzy każdy czarodziej. Do tego trzeba ogromnej wiedzy i doświadczenia.
- Tsume – wtrącił Kejn – Musielibyśmy ci kupić czapkę, która podniosłaby twoją inteligencję.
Zignorowałem go, zaciekawiony słuchając Igo.
- Takie przedmioty – kontynuował mag – Są rzadkie i bardzo cenne. I nawet jeśli znaleźliśmy coś magicznego, nie wiemy jak to działa do momentu identyfikacji.
- Czyli rozumiem, że ta inwestycja pozwoli ci to zbadać? - zapytałem.
- Potencjalnie można to komuś zlecić – dopowiedział Igo.
- A czy można kupić takie rzeczy. Mają swoją wartość? Cenę? - dopytywałem.
- Tak, lecz magia w tych czasach jest niepopularna i kościół Delidii jest temu nieprzychylny – wytłumaczył mag.
- Więc raczej nie ma miejsca, gdzie mogę zaopatrzyć się, dajmy na to w magiczną pelerynę ochrony przed deszczem?
- Myślę, że to może być trudne, jeśli wejdzie ktoś z ulicy i o takie coś zapyta. Nawet, jeśliby ktoś faktycznie chciał takie coś sprzedać, nie będzie się z tym obnosił - cierpliwie tłumaczył Igo.
- Ile kosztuje taki przykładowy przedmiot, z którym się spotkałeś?
- Koszt to kilkadziesiąt złotych ambardów, ale wszystko zależy od tego jaka cecha zawarta jest w przedmiocie, bo cena może być nawet kilkukrotnie wyższa.
- Czyli jednym słowem rozdawnictwo na dziwki i wino było błędem, bo mogłem oszczędzać na coś przydatnego, co nie byłoby winem i dziwkami – stwierdziłem - Trzeba dowiedzieć się ile taka usługa identyfikacji kosztuje, bo z tego co mówisz, jeśli mamy jeden magiczny miecz, a te przedmioty są tak rzadkie, nie będziemy znajdować ich nie wiadomo ile – powiedziałem.
- Dlatego też się nad tym zastanawiamy – odparł Igo – Zorientuję się w cenach i wrócimy do tematu.
- Ale Igo – powiedział Kejn – Przecież to jest inwestycja na przyszłość, na pewno opłaca się bardziej, abyś ty to robił. Ile może kosztować taka usługa?
- Nie wiem, mogę tylko strzelać.
- To kurwa strzelaj – wydarł się Kejn.
- Po co ma strzelać, skoro może iść i się dowiedzieć – powiedziałem.
- Od piętnastu do dwudziestu ambardów – powiedział Igo.
- Zatem pytam – powiedziałem – Czy zasadne na ten moment jest kupowanie samego czaru, który może kosztować do czterdziestu? Skoro sam Igo powiedział, że to, iż w ogóle coś mamy, to ogromne szczęście i może nigdy już nic takiego nie znajdziemy?
- Jesteś idiotą – odparł Kejn – Oni cię w jakiejś klatce trzymali?
- Zgadzam się z Tsume - poparł mnie Dalinar.
- Co? Z nim? - rzekł zaskoczony Kejn.
- Niech dowie się o ceny – powiedział Dalinar.
- Co? Kurwa dowiedzieć się ma iść i kupić – krzyczał elf.
- Za co? - zadałem pytanie – Jak on nawet nie ma takiej kasy i kto tu jest idiotą?
- Za nasze pieniądze – krzyczał dalej Kejn.
- Przepraszam drogi Igo, czy posiadasz może na tyle złota, aby zakupić ów czar? - zapytałem uprzejmie.
- No nie – odparł Igo.
- Masz tu naszą sakiewkę - i Kejn zaczął wciskać mu mieszek. Chyba nie docierało do niego to, że pieniądze z naszej wspólnej sakiewki, plus to co ma Igo i tak nie starczy.
- Nie chcę żadnych pieniędzy – odparł Igo - Muszę się dowiedzieć o jak najlepszą cenę.
- Nie rozumiesz, że Igo może mieć jakieś swoje wydatki? - zapytałem elfa, ale wątpiłem czy coś do niego dotrze.
- Ja muszę się dowiedzieć o cenę mojego szkolenia – odparł Dalinar – I może się okazać, że te pieniądze są mi potrzebne.
Dopiero po słowach Dalinara odpuścił.

Nazajutrz Kejn z Dalinarem wyruszyli na miasto, porozglądać się za bronią, a Igo wyruszył do pani Jahiry, aby rozwiać nasze domysły odnośnie identyfikacji. Ja postanowiłem w spokoju pomedytować nad tym, czego potrafię już dokonywać dzięki Ki. Wciąż widziałem miejsce na poprawę pewnych aspektów, lecz luki w mych umiejętnościach, były jak niewypowiedziana myśl na końcu języka. Wiedziałem niby co poprawić, ale nie umiałem sobie tego zwizualizować. Może, kiedy uda zapanować się nad wewnętrzną równowagą, rozwiązania przyjdą łatwiej. Spróbowałem ponownie haiku:

Wkurzający elf krzyczy
Kapłan śmieje się
Mądrość nie dla niego jest


Chyba obrałem zły temat wiersza, bo na wspomnienie ostatniego zachowania Kejna, znowu się denerwowałem. Darowałem sobie dalsze medytacje.

Bracia wrócili, późnym popołudniem.
- Ile kosztuje formuła czaru Igo? - zapytał elf.
- Negocjacje szły ciężko – odparł mag – Sam czar to trzydzieści pięć ambardów.
- A samo zidentyfikowanie?
- Nie wiem, nie spytałem – odparł Igo.
- No ale chyba po to wychodziłeś – dodał Kejn.
- Załatwiałem wiele różnych rzeczy i zwyczajnie wyleciało mi to z głowy – wytłumaczył się Igo – A i jeszcze jedno, pergamin z czarem „Cisza” mogę sprzedać za trzy ambardy, a teleportację za osiem.
- No a chcemy się tego w ogóle pozbywać? – zdziwiłem się.
- Nie mówię, że mamy to sprzedać, tylko mówię informacyjnie – wyjaśnił Igo.
- A ile wart jest kryształ amuru? - ciekawy był Dalinar.
- Nie wiem, nie miałem go ze sobą – powiedział Igo.
- Jak go nie miałeś? Poszedłeś sprawdzić ile jest warty i go nie zabrałeś? - pytał mocno zaskoczony kapłan.
- Wezmę go jutro jak pójdę zapytać o koszty identyfikacji – spokojnie powiedział mag.
- Czyli co, uważasz, że nie warto kupować tego czaru? – zapytał Kejn Igo.
- Uważam, że jak najbardziej warto – zaprzeczył mag.
- Po czym wniosłeś, że uważa iż nie warto go kupić? – z zaciekawieniem spytałem elfa.
- No bo widzę jak się zachowuje – znowu krzyknął Kejn.
- A co mam na myśl o nim sikać po nogach, być bardziej podniecony, czy co? - z rozbawieniem pytał Igo.
- Dobra, zajmiemy się tym jutro, jak wycenię kamień amuru i dowiem się ile kosztuje usługa identyfikacji, a teraz zawsze można zaszaleć, napić się i iść na dziwki – zatarł ręce Igo, mówiąc o tym z wyraźniejszym podnieceniem, niż o zakupie czaru.
- No ale mamy na to? - zadałem pytanie.
- Na zabawę musi się znaleźć zawsze – poważnie rzekł mag.
- Pytanie co ty chcesz ruchać, że boisz się, że braknie – zapytał Kejn.
- Jak już mam ruchać, to nie jakieś padło i żłopać jakieś szczyny – odparłem.
- Przecież mamy wspólną kasę – tłumaczył Igo.
- No dobrze, ale tak żeby ewentualnie starczyło z tego na czar – tłumaczyłem, wiedząc, że i bez zabawy nas nie stać. Co usiłowałem wytłumaczyć Kejnowi wcześniej.
- Nie stać nas na czar – z prostotą odparł elf.
- Jak nie stać, przecież wczoraj mówiłeś „idź kup” - wbijałem szpilkę.
- No bo nie wiedziałem, kurwa, że to trzydzieści pięć ambardów! - Kejn wytrwale robił z siebie idiotę.
- Mamy dwadzieścia osiem wspólnych ambardów, wystarczy złożyć się na brakujące siedem – powiedział Dalinar.
- No tak, tylko, że ja mam siedem wszystkiego – powiedziałem – to raz, a dwa nadal trzeba kupić perły, które są potrzebne do rzucenia tego czaru. Dalej jestem za tym, aby Igo dowiedział się jaka jest cena usługi. Jeśli będzie akceptowalna, to jak dopisze nam szczęście, zidentyfikujemy jeden przedmiot, spieniężymy go i za pozyskane monety kupimy już sam czar.
- Wątpię, żebyśmy chcieli się czegoś pozbywać – rzekł Dalinar.
- Tego nie wiemy. Jutro Igo zorientuje się jeszcze w cenach i pomyślimy – powiedziałem.

Następnego dnia Igo ponownie wyszedł na miasto, nie było go może z dwie godziny po czym wrócił z informacjami.
- Identyfikacja to koszt piętnastu ambardów, natomiast za kamień amuru mogę otrzymać dwanaście.
- W końcu wiemy jakie są ceny i trzeba coś zdecydować – powiedziałem - Spróbujmy to podsumować. Za czar i dwa składniki musimy wypłacić pięćdziesiąt pięć ambardów, jeżeli zdecydujemy się, aby zidentyfikował nam to ktoś, to trzydzieści.
- Musimy sami zidentyfikować aż siedem przedmiotów, aby czar się zwrócił, bo dziesięć to i tak koszt składnika, a usługa kosztuje tylko pięć. Więc siedem razy pięć to trzydzieści pięć - tłumaczył Dalinar - Wydaje mi się, że przy naszym aktualnym stanie posiadania, nie stać na na to, abyś zakupił ten czar.
- Też tak uważam – powiedziałem – Uważam, że to przydatne zaklęcie, ale tylko w momencie, kiedy będzie nas na to stać.
- Jest jeszcze inny aspekt posiadania tego czaru – dodał Dalinar - Jeśli nadarzy się potrzeba, a go nie będziemy posiadać, to nie zidentyfikujemy nic poza Mar-Margot.
- Ja to rozumiem – odrzekłem – Ale ja mam siedem złotych ambardów. Wiem, że jestem tani w utrzymaniu, bo tylko dziwki, wino i jedzenie, ale bez przesady. Może kiedyś też wpadnie mi w oko jakiś przedmiot i od dziś chciałbym mieć na to zapas gotówki. Dotychczas nie wiedziałem nawet, że mogę na coś takiego potrzebować złota.
- Ja bym sugerował sprzedać kryształ amuru, a pergaminy zostawić – powiedział Dalinar.
- A ja bym sugerował go nie sprzedawać, bo kryształ na pewno przyda się Igo – powiedziałem – Uważam też, że pergaminy mogą się przydać.
- Ja uważam, że Igo może sobie kupić – odparł kapłan.
- Nie no Dalinarze. To co, zakładając hipotetycznie, że ten kryształ magicznie przyspieszy walkę włócznią, to mamy ci go sprzedać? - powiedziałem – No chyba nie, raczej ci go oddamy, przynajmniej ja to tak widzę. Albo sprzedamy go, a ty sobie go odkupisz? Bo właśnie coś takiego powiedziałeś. Skoro znajdujemy przedmiot, który może przysłużyć się jednemu z nas, to powinien go otrzymać.
- Jeśli uznamy, że oddajemy bezinteresownie takie przedmioty to dobrze – odparł Dalinar.
- Przecież możemy to określić grupowo – odparłem.
- Ale z tego co wiem, Igo już posiada kryształ i nie deklarował, że ten chce.
- Mam, ale o wiele słabszy – powiedział Igo.
- No to zróbmy tak. Igo sprzedaje słabszy, a ten sobie zachowuje – zaproponował Kejn.
- No i to jest rozsądna propozycja – zgodziłem się z nim.
Po długich dyskusjach doszliśmy do wniosku, że zapłacimy za identyfikację przedmiotów, pergaminy zostają, a Igo spienięża swój kryształ i zamienia go na czarny. Kejn dał magowi wspólne pieniądze, a resztę miał dopłacić po sprzedaniu swojego kryształu. Igo zabrał pieniądze i udał się wraz ze znalezionym wisiorem oraz mieczem do Jahiry. Mag wrócił po dwóch godzinach i podał Kejnowi dwa i pół ambarda. Tyle zostało.

Kolejnego dnia wszyscy udaliśmy się do pani Jahiry, aby przekonać się, cóż też udało nam się zdobyć w Samotnej Wieży.

Jahira - magiczka z Mar-Margot

- Widzę, iż pan przyprowadził swych kamratów – powiedziała czarodziejka.
- To współwłaściciele - wyjaśnił Igo.
- Udało mi się zbadać wisior. Jest rzeczą bardzo kunsztownie wykonaną. To przedmiot bardzo przydatny czarownikom. Mianowicie jest to amulet, który może skondensować energię magiczną. Można go naładować w ten sposób, aby rzucający nie musiał czerpać z puli własnej energii. Mało tego, jest to rubin, a jak zapewne panie wiesz rubiny wzmacniają czary ognia.
Igo dopytywał jeszcze o jakieś magiczne zawiłości, których nie pojmowałem.
- Tak z ciekawości ile jest warty? – zapytał Dalinar.
- Ja z chęcią odkupiłabym go za jakieś dwadzieścia sześć ambardów. To dosyć wartościowa rzecz.
- Macie jeszcze jakieś pytania chłopaki? – zagaił Igo.
-W sumie ja mam – powiedziałem – Mówi pani, żeby go od nas zakupiła. Czy zatem oferuje też pani podobne przedmioty?
- Czasami mam coś na sprzedaż – odparła Jahira – Ale co cię panie dokładnie interesuje?
- Coś co pomogłoby wojownikowi – odparłem – Z tym, że ja nie walczę bronią.
- Kiedyś miałam taką bransoletę, sprzedałam ją pewnemu człowiekowi, który walczył na pięści na arenie. Bransoleta zawierała pewien rodzaj energii i gdy przeciwnik został trafiony, energia to przechodziła na niego, wzmacniając uderzenie. Czasem coś takiego wpada w moje ręce, trzeba pytać lub zlecić, abym ja rozglądała się za czymś konkretnym - spokojnym głosem tłumaczyła czarodziejka.
- A tak z ciekawości jaka była cena?
- To było dosyć dawno, lecz przypuszczam, że około pięćdziesięciu lub nawet sześćdziesięciu ambardów.
- Dziękuję za informacje.
- Jeśli chodzi o ten miecz, to będę o nim wiedziała coś dopiero za dwa dni. Nie chcę ryzykować identyfikacji dzień po dniu. Do tego typu pracy mag musi zabierać się wypoczęty.
Podziękowaliśmy i spokojnym krokiem ruszyliśmy do nory.
- I co z tym wisiorem? - zapytał Igo.
- No nam się nie przyda, to ty musisz określić, czy jest dla ciebie czymś wartościowym – odparłem.
- Jest to wartościowe i bardzo przydatne w walce – odparł Igo.
- Zatem zachowaj go i po temacie.

Po południu odwiedził nas Torsten.
- Gdzie wy się szwendacie? Byłem tu już dwa razy. Złe wieści!
- Jakie złe wieści? – zapytał Kejn.
- Żartowałem – wyciągnął pękatą sakiewkę i położył na stół – A to premia - obok pierwszej wylądowała druga - Mój zleceniodawca jest bardzo zadowolony. Pięćdziesiąt wedle umowy, a trzydzieści dodatkowo od Camarala. Sprawiliście się! Doszły nas też słuchy, że baron wypłacił nagrodę za głowę Łaskotka.
Torsten był uśmiechnięty od ucha do ucha.
- Tak więc oficjalne podziękowania. Powiem tak, to było trudne zadanie, ale szef jest z was bardzo zadowolony. Macie teraz tydzień wolnego na koszt firmy. Bawcie się, pijcie, a i dziwek wam nie braknie.
- Torstenie, czy wiesz może, gdzie można kupić broń dobrej jakości? – zapytał Kejn.
Torsten wymienił kilka miejsc, jak się okazało moi braci już wszystkie je odwiedzili.
- A może mógłbyś polecić kogoś kto szkoli w walce włócznią? - zapytał Dalinar.
- Jest taki ork, Gundar się zowie. On wprawdzie zajmuje się alchemią, lecz jego liczni kuzyni są bardzo dobrzy w tego typu broniach. Znajdziesz go w dzielnicy handlowej.
- Dobra słuchajcie, jesteście gotowi na więcej? - zapytał Torsten.
- Oczywiście – odparł Dalinar.
- Zróbmy tak – ciągnął porucznik – Macie tydzień wolnego, ale po tygodniu bądźcie tutaj. Jest poważne zadanie do wykonania. Jak mówię, że jest poważne, to nie ma żartów. Jeśli je wykonacie, o ile się go w ogóle podejmiecie, zyskacie wdzięczność samego szefa. A więc za tydzień spotkacie się z Camaralem i to on poda szczegóły. Postarajcie się być w formie na spotkane, więc unikajcie jakichś niepotrzebnych, nerwowych sytuacji. Karczmarzu! Piwa dla moich najlepszych ludzi! – krzyknął Torsten, pożegnał się i wyszedł.
Karczmarz podał nam duży dzban wybornego piwa.
- Jest jeszcze temat Tesijczyka – zaczął Igo – Mamy broszę od Hektora.
- Nie no, myślę, że czekamy - odparłem – Jak na razie wszystko idzie dobrze z Camaralem. Niech Tesijczyk będzie naszą ostatnią deska ratunku.
Pomyślałem jeszcze, aby pamiętać o Kościeju, bo może być ważną częścią tej układanki.

Wszyscy udaliśmy się do Dzielnicy Handlowej, by odszukać Gundara-alchemika. Okazało się, że był postacią znaną, więc szybko wskazano nam drogę do jego przybytku. Otworzył nam wysoki na ponad dwa metry, zgarbiony, o zielonej skórze ork.
- Tak?
- Szukamy alchemika Gundara – powiedział Dalinar.
- To ja – odparł ork.
- Przekazano nam, że ponoć znasz kogoś, kto mógłby nauczyć mnie mistrzowskiej walki włócznią – kontynuował kapłan.
- Kto przekazał? - dopytał ork.
- Torsten – powiedział Kejn – Ponoć któryś z twoich kuzynów mógłby to zrobić.
- Torsten, Torsten nie znam – rzekł ork – A wy tu stąd jesteście?
Skinęliśmy głową.
- Najemnicy? Camaralczycy?
Ponownie skinęliśmy głowami.
- Pod koniec roku, na Święto Gwiazd przyjeżdżają moi kuzyni. Przyjdźcie wtedy, będą tu cały miesiąc.
- Dobrze, na pewno się zjawię – powiedział Dalinar.

Wróciliśmy do nory, gdzie korzystaliśmy z dobrodziejstw, które zaproponował nam Torsten. Tego dnia jeszcze spokojnie, jako że rano chcieliśmy wyglądać jakoś u pani Jahiry. Dziwki, z którymi skończyliśmy, wyglądały na bardziej zmęczone od nas. Kolejnego dnia, z wielkim zaciekawieniem poszliśmy dowiedzieć się co zaklęte jest w mieczu. Ponownie udaliśmy się do pani czarodziejki.
- Tak jak mówiłam, panie Igo, ten miecz to wytwór elfów z dawnych lat – zaczęła czarodziejka – Ma ponad sto lat i pewni kolekcjonerzy na pewno byliby nim zainteresowani. Lecz nie to jest najważniejsze. Miecz ten został zaklęty elfią magią. Jest to naprawdę znakomita broń, może nie było tego widać na pierwszy rzut oka, lecz pozwoliłam go sobie wyczyścić. Rozwinęła tkaninę, w której przyniosła miecz. Magia wzmacnia jego siłę, jest bardzo ostry i praktycznie nie do złamania i jest wstanie ranić istoty, które niepodatne są na zwykłą broń. Jest wiele istot błąkających się po tym świecie, które można zranić tylko taką bronią. Nieumarli, duchy, zjawy.
- Ogólnie bardzo dobra zabawka – powiedział Kejn z błyskiem w oku.
- Jest to wyśmienita broń – powiedziała Jahira – Nie jestem niestety w stanie jej wycenić, lecz mogę poszukać kogoś, kto byłby taką bronią zainteresowany.
- Kejnie, czy ty mógłbyś się posługiwać takim mieczem? – zapytał Igo.
- Tak, lecz musiałbym chwilę się z nim zapoznać, ale myślę, że tak – odpowiedział elf.
- No nic, bardzo dziękujemy – powiedział mag.
- Mam jeszcze jedno pytanie – zacząłem – Choć trochę niezręcznie pytać mnie panią o konkurencję, lecz czy jest ktoś w mieście, kto mógłby posiadać przedmioty, o które pytałem?
- Niestety nie kojarzę, w tych czasach niezmiernie trudno o zgodę Kościoła na handel tego typu rzeczami – wytłumaczyła czarodziejka.
Pożegnaliśmy czarodziejkę i ruszyliśmy do nory. W drodze Kejn powiedział:
- Nie naciskam, ale co z nim robimy?
- Myślę, że taka broń bardzo wzmocni nas bojowo – powiedział Igo – I w razie kolejne konfrontacji z istotą taką jak w wieży, nasze szanse rosną.
Zgodnie stwierdziliśmy, aby Kejn zatrzymał miecz. Kiedy przyszliśmy do noclegowni, oznajmiłem:
- Panowie, chyba czas, abym zorganizował jakąś imprezkę.
- Jak zorganizował? Jak mamy wszystko za darmo – zaśmiał się Igo.
- Igo – rzekłem z politowaniem – Za darmo to mamy jakieś standardowe atrakcje, a na mojej imprezie ma być kurwa wszystko! Ma być beczułka pontarskiego, najlepsze dziwki, najlepsze żarcie i mamy się bawić całą dobę, jeśli tylko starczy sił.
Wysupłałem z mieszka kilka złotych monet, podrzuciłem je do góry i zręcznie złapałem. Moim braciom głupkowate uśmiechy nie schodziły z twarzy. Nora nie widziała jeszcze takiej popijawy, a my nie zakosztowaliśmy nigdy takich kobiet. Następnym razem nie mogę zapomnieć o bardzie. Koniecznie musi być bard. Tak jak spektakularna była to zabawa, jeszcze bardziej spektakularny był kac. Nawet trawa w ten dzień rosła zbyt głośno.

Dwa dni później okazało się, że Kejn, kiedy wraz z Dalinarem chodzili po mieście i załatwiali swoje sprawunki, zapisał się na turniej na arenie poza miastem. Miejsce zowie się Koroną Mistrzów i należy do znakomitego krasnoludzkiego płatnerza o wdzięcznym imieniu Ranban ver Gamar-dan-daramal. Oprócz wyrobu broni ma swoją prywatną arenę gladiatorów, na której swoich ludzi wystawiają prominentni urzędnicy miejscy i tutejsi arystokraci.
Udaliśmy się obserwować jego zmagania w kwalifikacjach, bo w miejscu tym nie biorą ludzi z ulicy. Elf dosyć sprawnie poradził sobie z dwoma innymi pretendentami do turnieju i dostał zaproszenie na zawody, które miałe odbyć się pierwszego września. Pogratulowaliśmy mu serdecznie.

Minęło siedem dni od spotkania z Torstenem i po południu karczmarz z nory oznajmił, abyśmy wieczorem udali się do Bakaraka.
- Szef chce was widzieć - powiedział krótko .
Wieczorem poszliśmy do karczmy, która jak zwykle o tej godzinie tętniła życiem. Karczmarz, widząc nas, skinął tylko głową w kierunku drzwi, za którymi było zejście do dolnej sali. Tam jak zwykle zostaliśmy przeszukani i wpuszczeni do środka. Zaskoczyła nas kompletna cisza. Sala była pusta i pogrążona w półmroku, a pomieszczenie rozświetlała tylko jedna latarnia na barze i tylko jeden stolik tonął w dziwnym fioletowym świetle. Podeszliśmy bliżej. Przy stole siedział Camaral, jego czterech poruczników oraz czarodziej Nubrimus. Na stole leżała dziwna fioletowa płachta, która coś zakrywała. To właśnie ona emitowała dziwne światło.
- Witajcie chłopaki – powiedział Torsten.
Przy stole były jeszcze cztery puste krzesła. Torsten wskazał je dłonią.
- Siadajcie – rzekł.
- Po pierwsze chciałem wam podziękować za wykonanie poprzedniego zadania – odezwał się Camaral – Naprawdę dobra robota. Jesteśmy z was dumni. To co tutaj usłyszycie musi być zachowane w ścisłej tajemnicy.
- Dlatego też takie środki ostrożności – powiedział Torsten, wskazując na pustą salę - Nie chcemy żadnych świadków. Jest pewien prywatny zleceniodawca, który ma pewnę sprawę do załatwienia. Zwykle się takich spraw nie podejmujemy, lecz jest to osoba bardzo wpływowa. Mamy z nim dobre kontakty, których nie chcemy psuć. Jest pewna grupa, która coś ukradła. Grupie przewodzi niejaki Alaanor, elfi przestępca i doskonały łucznik, z dumą dzierżący wspaniały norishiański łuk zwany Białą Zgubą. Mają też w grupie czarownika. Ukradli coś czego nie powinni kraść. To pewien przedmiot, zwany Kosturem Dusz, obiekt kultu. Naszym celem jest zdobycie go i eliminacja grupy.
- Jest jeden problem - powiedział Nubrimus – Czarownik tej grupy skutecznie uniemożliwia wytropienie przedmiotu. Jest jednak coś o czym nie wiedzą. Kostur jest częścią większej całości, dzięki której będzie możliwe jego odnalezienie. Dawno temu, jeszcze przed Zaćmieniem, zdobił go cudowny kamień, zwany Czarnym Kamieniem Sumień i był przedmiotem kultu pewnej społeczności trolli, zwanych Dahijczykami, zamieszkującymi Przecięte Pasmo – góry na północny-zachód od Białej Osady. Waszym zadaniem będzie odnalezienie tego kamienia, dzięki czemu wytropię Kostur Dusz. To doprowadzi was do grupy. Nikt z niej nie może przeżyć. Legenda mówi, że zaraz przed Zaćmieniem, Dahijczycy przybyli z północy po upadku ich króla i czczą tutaj demoniczne bóstwo zwane Oze-Dakhe. Ich społeczność składa się z szamanów, którzy stanowią swego rodzaju szlachtę oraz wojowników. Z północy przywieźli ze sobą także wiedzę zwaną Zagadkami Menhirów. Zagadki Menhirów bywały znajdowane już wcześniej, na kamiennych obeliskach w pobliżu rozległych jaskiń i były na swój sposób matematyczne. Nie wszystkie rodzaje tych zagadek są dzisiaj jasne dla uczonych, ale większość polegała na podawaniu wymiarów pomieszczenia, a ostatnia z liczb lub znaków była wskazówką, gdzie ukryty jest skarb lub tajna komnata. Niektóre były bardzo skomplikowane i bez klucza nie było mowy o ich rozwikłaniu, a niektóre były banalne. Idea jednak zawsze skupiała się na wymiarach.
W osadzie Dahijczyków znajduje się obelisk, na którym dawno temu wyryto Zagadkę Menhirów. Podejrzewamy, że rozwiązanie zagadki zapewne prowadzi do systemu ich jaskiń, gdzie znajduje się poszukiwany kamień.
Po chwili odezwał się Torsten:
- Za przyniesienie kamienia dostaniecie pięćdziesiąt złotych ambardów. A później, kiedy już zlokalizujemy złodziei przy pomocy kamienia, za znalezienie Kostura i zabicie Alaanora otrzymacie kolejne sto pięćdziesiąt. Warunek jest jeden – wtrącił Torsten – Wszyscy muszą zginąć, żadnych rozmów. Ma to być czysta robota. Rozumiemy się?
Skinęliśmy głowami.
- W pobliżu Przeciętego Pasma znajduje się kilka ufortyfikowanych osad górniczych, należących głównie do krasnoludów. Jeśli podejmiecie się zadania, to otrzymacie też mapę do miejsca, gdzie znajduje się osada traperów – będziecie musieli wynająć sobie przewodnika, który zaprowadzi was na miejsce, w pobliże osady Dahijczyków. Macie trzy dni. Zastanówcie się czy podejmiecie się tego zadania.
- A czy teraz te tereny są zamieszkałe przez trolle? – zapytał Dalinar.
- Tak i są nieprzyjaźnie nastawione do ludzi. Napadają okolice i polują na niewolników.
- Czy możesz podać przykład Zagadki Menhirów? - zwróciłem się do Nubrimusa.
- Tak jak mówiłem, wiem tyle, że to zazwyczaj zagadki oparte o liczby. Pierwsze z nich wskazują lokalizację, a ostania dokładne miejsce ukrycia skarbu. Praktycznie wszystkie odnoszą się do wymiarów – odparł mag.
- A czy można gdzieś o tym przeczytać? – dopytywałem.
- Cóż, to stara i zapomniana wiedza ludów północy. Zapewne gdzieś w jakichś prywatnych zbiorach ktoś posiada tego typu wiedzę. A dlaczego pytasz?
- Skoro mamy ją rozwiązać, dobrze było by się do tego jakoś przygotować – wyjaśniłem.
- Liczymy na waszą kreatywność – odparł Nubrimus – Trolle zamieszkują tamtejsze jaskinie, liczymy że rozwiązanie zagadki wskaże miejsce ukrycia kamienia.
- A czy widziałeś kiedyś taką zagadkę? - dopytywałem.
- Tak, najprostsze wyglądały następująco: ciąg trzech cyfr, po których następował znak równości, a potem symbol strzałek w cztery strony z kropką pośrodku. Oznaczało to, że skarb jest centralnie w środku pomieszczenia, które odpowiadało podanym wymiarom. Dlaczego pytasz, interesujesz się taka wiedzą? – zapytał mag.
- No tak, interesuję się skoro jedną z takich zagadek mamy rozwikłać – tłumaczyłem lekko poirytowany – Czy wymiary były w metrach?
- Nie, wtedy nie było takich jednostek miary – wyjaśnił Nubrimus.
- A czy orientujemy się jakie wtedy były jednostki miary?
- Stopy, łokcie, stare łokcie, duże łokcie, ale proporcje zawsze się zgadzały – odparł mag.
- Przypomniało mi się, że kiedyś widziałem taki ciąg liczb – przyszedł mi do głowy ciąg liczb z grobowca von Trakków.
- Gdzie to widziałeś? - wyraźnie zainteresował się mag. Na mój gust, jego zainteresowanie było zbyt duże.
- Nieważne, ale jak chcesz mogę ci go zapisać.
Nubrimus podał mi kawałek papieru, a ja zanotowałem liczby ze złotej tabliczki. Mag patrzył na to przez chwilę z zainteresowaniem i po chwili znowu zapytał:
- Gdzie się z tym spotkałeś?
- Myślę, że teraz to nie ma znaczenia. Bardziej interesuje mnie, czy to może być taka zagadka? Abyśmy wiedzieli mniej więcej czego się spodziewać.
- Możliwe, iż tak właśnie jest. Bardzo ciekawe – powiedział zamyślony mag.
- Czy te znaki oznaczają działanie matematyczne? - dopytywał Igo.
- Zapis sugeruje zadanie matematyczne, lecz to zapewne mogą być podane wymiary, tylko gdzie to widzieliście? - nie odpuszczał Nubrimus.
- Powiedzmy, że i my mamy swoje sekrety – odparłem.
- Wielce interesujące – powiedział mag.
- No to macie trzy dni na zastanowienie się – rzekł Torsten – Po trzech dniach się zjawię i zapytam was o decyzję.
- Zadanie wygląda na bardzo interesujące – zaczął Igo – Czy jeśli się zdecydujemy, będzie jeszcze czas na omówienie interesujących nasz szczegółów?
- Jak najbardziej – odparł Torsten.
- Jeszcze jedno pytanie – rzekłem – Wiemy o tym, że trolle posiadają moc regeneracji. Jak z nimi walczyć?
- Ogień i magia – odparł Nubrimus – Mając ze sobą maga – wskazał głową na Igo - Na pewno coś wymyślicie i dacie sobie radę.
- Dobra chłopaki – odezwał się Camaral – macie trzy dni na przemyślenie tematu. Jeśli się nie zgodzicie, to co tu usłyszeliście ma zostać między nami. Możecie odejść.
Udaliśmy się do nory, gdzie Dalinar zauważył jedną rzecz:
- Najciekawsze jest to co powiedzieli. Żadnych rozmów i wszyscy mają zginąć.
- Też to zauważyłem i myślę, że wstępnie musimy nastawić się na rzeź, bo drugi raz numer, że kogoś ocalimy nie przejdzie – powiedziałem.
Postanowiliśmy się przespać z tym problemem.


Kroniki XVIII: W drodze na Przecięte Pasmo (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Sierpień, rok 222 po Zaćmieniu. Mar-Margot, Biała Osada, Dur-Durung

Widzisz mistrzu, przy okazji poznawania właściwości miecza znów wypłynął temat istot odpornych na moje ataki. Postanowiłem poświęcić temu moje kolejne medytacje, lecz aby to zrobić, chciałem być w równowadze. Ponownie zacząłem myśleć w tesijskim.

Śpiąca bogini śni sen
Klasztor trudzi się
Mą drogą życia Ki jest.


Muszę przyznać, iż miałeś rację. Od pewnego czasu zapadam w medytację bardziej wyciszony, a jedność z Ki jest wyraźniejsza. Mam wrażenie, że odpowiedzi są coraz bliższe. Znowu twe rady okazały się bezcenne. Z radością w sercu opowiem ci co było dalej...

Rano, ze świeżymi umysłami, postanowiliśmy się zastanowić, jak ugryźć temat wyprawy do osady trolli. Naszą myśl zaprzątały głównie dwie rzeczy: potencjalna walka z trollami oraz jak ugryźć Zagadkę Menhirów. Dalinar opowiedział, że kiedy szukał nowej włóczni, jeden z kowali opowiedział mu o syderycie. Jest to metal, który ma specjalne właściwości, które to blokują regenerację ran. Z tego co mówił kapłan, kowal ten za przykład podał właśnie trolle. Dalinar miał zamiar zamówić nową broń, więc w zaistniałej sytuacji postanowił zamówić grot włóczni właśnie z syderytu. Dla mnie zatem po raz kolejny zbliżały się potencjalnie kłopotliwe walki, lecz tym razem o tym wiedziałem i postanowiłem się przygotować. Obmyśliłem sobie, że zamówię u kaletnika rękawice i buty z syderytowymi kolcami. Nie wiedziałem, jak będzie mi się tym walczyć, ani czy będzie to efektywne, lecz nie przychodziło mi nic lepszego do głowy. Miałem przynajmniej świadomość, że robię co w mojej mocy, aby wspomóc drużynę. Przy śniadaniu kapłan wyglądał jakby o czymś intensywnie myślał. W końcu powiedział:
- Zastanawiam się nad zmianą taktyki walki. Może dobrze by było, abym trzymał się z tyłu. Wtedy mógłbym użyczać wam mocy Vergena w trakcie potyczek.
- A kto w takim razie będzie w przedniej linii? – zainteresował się Igo.
- No Kejn i Tsume – odparł kapłan.
- No ale to ty masz najcięższą zbroję – odparł mag.
- Zgadza się, lecz gdybym trzymał się z tyłu, mógłbym sprawić, aby byli sprawniejsi w boju, aby ich ciosy były silniejsze. Mógłbym nawet na bieżąco leczyć ich rany.
- Brzmi to ciekawie - odparłem – lecz pozostaje pewien problem. Ja nie noszę pancerza.
- Z mocą Vergena jestem wstanie obdarować cię błogosławieństwem korowej skóry – tłumaczył Dalinar.
Wiedziałem o czym mówi, nie raz po walce widzieliśmy, że jego skóra przypomina twardą korę.
- Ja wolałbym mimo wszystko, póki sytuacja na to pozwala, walczyć z dystansu – powiedział Kejn – Ciosy, które na tobie nie robią wielkiego wrażenia, mnie mogą zabić.
- Mimo wszystko Kejnie, uważam to za ciekawą alternatywę – powiedziałem – I nawet coś przeszło mi przez myśl, wszak mamy nawet w Bakaraku arenę. Trzeba by się dowiedzieć, czy nie organizują walk drużynowych i tam można by przetestować nową taktykę. Bo twoja propozycja Dalinarze bardzo mnie zaciekawiła, lecz nie wyobrażam sobie testowania jej z trollami.
- No tu jest pewien problem – odparł kapłan – Nie mogę się ze swoimi mocami afiszować publicznie z wiadomych przyczyn. Choć myślę, że nie wszystko stracone. Mogę starać się wspomagać was dyskretnie. Myślę, że warto będzie wrócić do tego tematu.
- Moim zdaniem następny krok w naszych przygotowaniach powinien tyczyć się Zagadek Menhirów – oznajmiłem – Ty Igo mógłbyś zasięgnąć języka u pani Jahiry, a ty Dalinarze udać się do swej świątyni. Nie podoba mi się to, że cała misja może być zależna od czegoś o czym nie mamy pojęcia. Dodatkowo nasza wiedza o trollach też jest bardzo pobieżna. Wiemy tylko to co większość ludzi, która kiedykolwiek słyszała o tych istotach. Wiemy, że się regenerują, ale nie wiemy już jak szybko, czy są to minuty, czy dni. Każdy słyszał o tym, że jak straci rękę to odrośnie. Ale ile w tym prawdy, tego już nie wiemy. Myślę, że zdobycie takiej wiedzy, to powinien być kolejny krok. Więc można poruszyć ten temat od razu przy poszukiwaniach informacji o Zagadkach Menhirów. Nubrimus na temat zagadek wypowiadał się tak nieprecyzyjnie, że może nas to po prostu przerosnąć.
Bracia uznali to za dobry pomysł.
- Zastanawia mnie jedno – rzucił Igo – Jak jakieś liczby mają nam wskazać miejsce?
- Ja to zrozumiałem tak - powiedziałem – Zakładając, że liczby z tabliczki von Trakk to faktycznie Zagadka Menhirów. Są powiedzmy trzy różne grobowce, kolejne liczby to wymiary ścian. 8 razy 3 razy 6 przez 2. Mierzymy te trzy mauzolea i jeśli wymiary któregoś to powiedzmy długość 8 metrów, głębokość 6, a wysokość 3, to jest to ten odpowiedni. I na przykład skarb zakopany jest 2 metry od wejścia. Oczywiście nie mówię, że rozwiązałem tą zagadkę, tylko staram się ci odpowiedzieć Igo jak ja to rozumiem.
- Może to mieć sens – odparł Igo – Udam się do Jahiry, może uda mi się dowiedzieć czegoś więcej.
- Ano czas ruszyć tyłek – powiedział Dalinar – Też ruszę swoje kontakty.
Bracia skończyli posiłek i wyszli na miasto.

Igo od czarodziejki wrócił z dwoma tomami ksiąg i od razu zaczął je studiować. Dalinar natomiast dowiedział się tylko tego, że trolle z Przeciętego Pasma to ich odłam zwący się Dahijczykami. Istoty te czczą swojego boga zwącego się Oze-Dakhe. Potwierdziły to później księgi przyniesione przez Igo. Popijając wino, czekaliśmy na to czego z ksiąg dowiedział się czarodziej.

Jedna z książek napisana była przez historyka z miasta Zaragh i znajdowało się w niej kilka wzmianek o Zagadkach Menhirów. Według owego historyka, jeszcze długo przed Zaćmieniem, istniały zakony rycerskie wywodzące się z nieistniejącego już państwa, zwanego Dalgotią. Włodarzami tego kraju byli rycerze tytułujący się komturami. Każdy komtur był głową jednego z Zakonów Krwi. Legendy mówią, że właśnie zakonnicy ci przywieźli wiedzę o Zagadkach Menhirów z dalekiego południa. Naukowcy nie są zgodni co do tego, gdzie mogli na tą wiedzę natrafić, ale wielu uważa, że przywieźli ją z Tesji. Zakony słynęły z tego, że na terenach pod swoją kontrolą, wprowadzały surowe, ale sprawiedliwe i jednolite prawo. Historyk spekuluje, że zagadki w obrębie danego zakonu, miały wskazywać miejsca, gdzie zakony ukrywały swoje bogactwa oraz relikwie. Zdarzało się, że podczas wojen, zamki były plądrowane, a zagadki te miały pomóc członkom zakonu odnaleźć cenne przedmioty w przyszłości. W związku z tym menhiry miały wskazywać drogę to tak zwanego serca warowni. Było to dobrze ukryte sanktuarium, w którym przechowywane były najważniejsze relikwie i najwspanialsze kosztowności. Wiadomości zapisane na kamieniach lub na kartach były w formie zagadek, a dla wtajemniczonych osób były swoistą mapą. Zakony Krwi były zakonami kościelnymi, a ich członkowie wyznawali starych bogów. Wraz z ekspansją, przenosili swoje relikwie i umieszczali je w nowym sercu. Zakonnicy wierzyli, że relikwie zapewniają im ochronę bogów.
Według historyka zagadki opierały się głównie na elementach matematyki i geometrii. Znaleźliśmy nawet jeden przykład ukazujący taką zagadkę. W książce przedstawiony był pewien rysunek, gdzie narysowany był trójkąt, a obok każdego z boków zapisana była liczba, która określała długość w stopach dalgotańskich. Wymiary te odpowiadały wymiarom pomieszczenia, czyli szerokości, długości oraz wysokości. W środku trójkąta znajdowała się spirala, wzdłuż której narysowane były tajemnicze znaki. Spirala ta wskazywała miejsce ukrycia tajemnego przejścia.
Następna wzmianka dotyczyła Mar-Margot. Historyk twierdził, że około osiemdziesiąt lat wcześniej, kilka rodów szlacheckich zawarło tajemne porozumienie, którego celem było badanie wiedzy dotyczącej Tajemnicy Menhirów i ich rozwikłanie. Wierzono bowiem, że Zakony Krwi przed swym upadkiem pozostawiły wiele bogactw i wiedzy, do których menhiry mogłaby doprowadzić. Naukowiec nie wspomina niestety nic o samych rodach oraz czy udało im się osiągnąć zamierzony cel.

Druga książka opisywała odłam trolli zwanych Dahijczykami. We wstępie autor pisze, iż ogólnie trolle uważane są za istoty bezrozumne, niemal zwierzęta. Osoba pisząca książkę nie zgadza się z tym stwierdzeniem. Według niego kiedyś trolle były piękną rasą, ale za grzechy przeciwko bogom, zostali pokarani brzydotą, wiecznym bólem i cierpieniem. Według niego trolle nienawidzą ras wyższych, ponieważ widzą w nich dawnych siebie. Przypomina im to coś, co bezpowrotnie utracili. Uważa się, że przez wieki trolle podzieliły się na wiele ras, w tym rasy zwane szlachetnymi. Do takiej właśnie rasy autor zalicza Dahijczyków. Są to inteligentne istoty, które tworzą normalnie funkcjonujące społeczności. Dahijczycy, przed zaćmieniem zamieszkiwali tereny daleko na północy. Tworzyli dobrze funkcjonujące społeczeństwo, które specjalizowało się w obróbce kamienia. Potrafili tworzyć wspaniałe budowle, na przykład monumentalne iglice w nieprzystępnych górach północy. Wiedzę tą ponoć podarował im ich bóg, zwany Oze Dakhe, któremu oddają cześć. Ten w zamian za dopełnianie pewnych krwawych i brutalnych rytuałów na jego cześć, obdarowuje ich ogromną siłą i pewnymi mocami. Autor domniemywa, że to właśnie Oze Dakhe skłonił trolle do grzechu, który to sprowadził na nich klątwę brzydoty. Trolle nazywają go Martwym Bogiem. Jedna z legend mówi, że tak zwany Praojciec, Podróżnik, zabił Oze Dakhe, a po tym wydarzeniu ich państwo rozpadło się. Tylko wąskie grono trolli nadal wyznawało to bóstwo i z czasem przywróciło wiarę w niego. Wydarzenia te miały miejsce tysiąc lub więcej lat przed Zaćmieniem. Była to jedna z hipotez wysnuwanych przez autora. Druga natomiast była taka, iż to Zakony Krwi podczas swej ekspansji na północ wytrzebiły trolle. Dowiedzieliśmy się także, że miejsce zwane Zhedizzah było stolicą ich społeczeństwa, a magią obróbki kamienia obdarował ich sam Oze Dakhe. Ponoć dzięki temu trolle zaadoptowały zagadki menhirów na swoje potrzeby. Z niewiadomych przyczyn autor domniemywa także, iż mogła ich dotknąć jakaś zaraza, przez co trolle opuściły swoją stolicę, wyemigrowały na południe i osiadły w górach Pękniętego Pasma.
Dahijczycy opisani są jako wysokie istoty, sięgające trzech metrów. Posiadają szaroniebieskawą skórę, chodzą zgarbione, a ich nogi i ręce są chude, wręcz patykowate. Autor ostrzega, że wiele osób ten wygląd zgubił, gdyż tylko pozornie ich kończyny są słabe. Wedle niego Dahijczycy posiadają niewyobrażalną siłę, która bierze się ponoć z wiary w Oze Dakhe, który przemawiał do nich ze świętego jeziora, które znajdowało się w Zhedizzah. Trolle te zawsze tworzą swe społeczności wokół jakiegoś zbiornika wody, czy to jeziora lub rzeki. Wierzą, że to właśnie stamtąd przemawia ich bóg. Najważniejszym obrządkiem trolli jest Rytuał Obmycia i to ponoć z niego czerpią swą nadnaturalną moc. Autor nadmienia, że trolle w zamierzchłych czasach, kiedy zamieszkiwały północ, prowadziły handel z plemionami ludzkimi. Największą słabością trolli jest ogień, pałają do niego nienawiścią i strachem, lecz przyparci do muru są wstanie przełamać ten strach. Trolle tolerowały tylko tych ludzi, którzy byli im potrzebni, a resztę uważali za zwierzynę łowną, którą wykorzystywali jako pożywienie i niewolników lub do krwawych rytuałów ku czci Oze Dakhe. W dalszej części autor nadmienia, że rany zadane zwykłą bronią praktycznie nie robią na trollach zbytniego wrażenia, gdyż posiadają tak silną moc regeneracji tkanek, że są w stanie uleczyć się podczas trwania walki.

Kiedy Igo skończył opowiadać, zwróciłem uwagę na jedną rzecz.
-W pierwszej książce podaje się Tesję jako kolebkę Zagadek Menhirów. Porozmawiałbym z Sato, może jest w stanie wskazać mi kogoś ze społeczności tesijskiej, który mógłby udzielić mi jakichś odpowiedzi.
Pomyślałem, że sam spróbuję sił w Małej Tesji, jednej z dzielnic Mar-Margot, a jeśli mi się nie uda, udam się do Sato. Zanim jednak wybrałem się na drugi brzeg rzeki, gdzie zamieszkiwała tesijska społeczność, udałem się do kaletnika, aby zrealizować swój plan dotyczący walki z trollami. Kiedy opowiedziałem o co chodzi, rzemieślnik zmierzył mnie krytycznym wzrokiem i z powątpiewaniem zapytał, czy mam pieniądze. Zapytałem o jakich kwotach mówimy, a ów odparł, że koszt takiego zamówienia to siedem złotych ambardów. Patrzył na mnie licząc, że zrezygnuję. Zatarłem ręce, powiedziałem, że cena jest akceptowalna i rzuciłem w jego stronę złotą monetę w ramach zaliczki. Kaletnik zdziwił się bardzo, lecz oznajmił, abym przyszedł po zamówienie za dziesięć dni, jako że syderyt jest trudno dostępny.

Następnie udałem się do Małej Tesji. Jakże byłem zadowolony, że ostatnimi czasy pracowałem nad językiem, gdyż z łatwością zagadywałem mieszkańców po tesijsku. Już przy pierwszym kramie, przy którym zapytałem o jakiegoś mędrca tej społeczności, dostałem odpowiedź, że jest ktoś taki. Sprzedawca z chęcią wskazał mi drogę, odrzucając opory, kiedy usłyszał mój płynny tesijski.
- Owszem, mamy tu kogoś takiego, to niejaki Idżi Dan, potomek legendarnego mędrca z północy, Idżi Khana, skąd przybyła tu cała nasza społeczność. Jego dom mieści się koło zajazdu Trzech Smoków.
Podziękowałem z głębokim ukłonem i udałem się we wskazane miejsce. Dom Idżi Dana wyróżniał się na tle innych, które zazwyczaj były skromne, a nawet zaniedbane. Był to bogato zdobiony budynek, a jego tradycyjnych przesuwanych drzwi strzegło dwóch strażników w tesijskich zbrojach. Ponownie przywitałem się w głębokim ukłonie i oznajmiłem, iż przybyłem po radę do mędrca. Strażników wyraźnie zaskoczyła moja biegłość w ich języku. Zdziwieni, popatrzyli po sobie i kazali zaczekać. Po chwili jeden z nich zaprosił mnie do środka. Szanując ich zwyczaje, przed wejściem do domu ściągnąłem buty. Moim oczom ukazała się duża sala, wypełniona symboliką rodem z Tesji. Na środku pokoju, na dużym krześle, siedział starszy mężczyzna. Jego twarz przyozdabiała długa, cienka broda, sięgająca aż do pasa. Rozpuszczone włosy opadały mu na ramiona. Obok na ziemi, na modłę tesijską, po jednej jego stronie siedziały trzy kobiety, a po drugiej trzech mężczyzn. Podszedłem do niego i ukłoniłem się wykonując przy okazji rozpoznawczy znak mojego zakonu. Mężczyzna oddał ukłon.
- Witaj wojowniku, mimo że nie jestem członkiem twego zakonu, wiem kim jesteś. I wiedz, że nie jesteś tutaj wrogiem. Z czym przychodzisz?
- Rozumiem, że mogę mówić swobodnie przy tu obecnych? - zadałem pytanie.
- Tak, to moje córki i synowie. Potomkowie legendarnego Idżi Khana.
- Bardzo miło mi powitać i cieszę się, że przez przypadek, a może przez wolę Ki spotkałem w tym mieście bratnią duszę. Jestem tutaj, bo poszukuję wiedzy, która prawdopodobnie dawno temu przybyła w te rejony z Tesji. Chodzi mi o Zagadki Menhirów. Czy wiesz być może coś na ten temat?
- Zagadki Menhirów mówisz... To stara wiedza. Bardzo stara – powiedział Idżi Dan – Mało mi na ten temat wiadomo, ale jesteś już drugą osobą, która pyta o ten temat. Trzydzieści lat temu przybył do mnie pewien rycerz z tego miasta.
- Czy był to może von Trakk? – przerwałem mu.
- Tak, ktoś z rodziny von Trakk’ów pytał o tę wiedzę – potwierdził moje przypuszczenia co do natury złotej tabliczki z grobowca mędrzec – Ale niestety nie za bardzo mogłem mu pomóc. Wiem, że zagadki te pochodzą z kolebki i dziedzictwa świata Tesji. Lecz nie było mi dane studiować tej wiedzy. Poza podstawowymi informacjami, które zapewne już znasz, iż opiera się na matematyce i geometrii.
- Mam takie pytanie – powiedziałem zawiedziony – Być może orientujesz się, czy w tym mieście istnieje lub istniało tajemne zgrupowanie rodów szlacheckich, które badało te tajemnice? Z tym że ponoć takie zgrupowanie zawiązało się około osiemdziesięciu lat temu.
- Słyszałem, że rycerz von Trakk był przedstawicielem tego stowarzyszenia – oznajmił Tesijczyk – Jednakże nie znam żadnych szczegółów. Vando von Trakk. Teraz sobie przypomniałem. Tak zwał się człowiek, który pytał.
- A nie powiedział ci do czego mu ta wiedza? - zapytałem.
- Nie, był bardzo tajemniczy.
- No cóż, myślę, że to tyle, niech Ki was prowadzi. Dziękuję, iż poświeciłeś mi swój czas.
- Niech Ki cię prowadzi – odparł Idżi Dan.
- Mam nadzieję, iż będę mógł cię ponownie odwiedzić, gdy będę poszukiwał wiedzy. Powiedz mi proszę, czy w tym mieście jest jeszcze ktoś, może jakiś historyk, który potajemnie gromadzi wiedzę na różne tematy dotyczące czasów zapomnianych? Wszak wiem, że kościół nieprzychylnie patrzy na takie praktyki.
- Idżi Dan jest tą osobą, której szukasz – odparł – Lecz być może za wiedzę trzeba będzie zapłacić.
- Oczywiście, czy zatem mógłbyś zasięgnąć swych źródeł, aby dowiedzieć się czegoś więcej o rodach, które brały udział w tym zgromadzeniu? Dotychczas ta wiedza mogła cię zbytnio nie interesować.
- Niestety nie będę mógł ci w tym temacie pomóc, wtedy nie wiedziałem, a i teraz się nie dowiem – powiedział – Ta wiedza została wymazana.

Podziękowałem z zachowaniem najwyższych oznak szacunku i udałem się do Nory – nasze miejsce w gospodzie u Camaralczyków od jakiegoś czasu zyskało dla mnie taką nazwę. Opowiedziałem braciom o tym czego się dowiedziałem i uznaliśmy wszyscy, że liczby na tabliczce z grobowca von Trakk mogą być Zagadką Menhirów. Rodziło się tylko pytanie, dlaczego Vando został z nią pochowany. Dalinar wysnuł teorię, że skoro Vando von Trakk należał do tajnego zgromadzenia, być może w jakimś celu pozostali umieścili to w jego grobie. Zgodnie uznaliśmy, że ponownie należy odwiedzić rodzinną kryptę von Trakków.
W trakcie rozważań Kejn zadał pytanie.
- Tylko jaką miarę reprezentują te liczby? Metry, stopy, łokcie?
- To jest nieważne, bo proporcje są zachowane zawsze – odparł Dalinar – Można zmierzyć to w metrach i jeśli proporcje będą się zgadzać, to będzie to właściwe miejsce.
- Czyli rozumiem, że jeśli zmierzymy budynek, nawet krokami, to jeśli będzie zachowana proporcja, to powinno być to – powiedział Kejn.
- Dokładnie tak – odparł kapłan.
- Na początek zrobimy sobie metrową miarę i poszukamy krypty, której rozmiary by się zgadzały – powiedział Igo – Tylko czy tego nie trzeba mierzyć w środku?
- Tego nie wiemy, trzeba będzie troszkę poszukać – powiedziałem.
- Powinniśmy zacząć od grobowca von Trakków – powiedział Dalinar – Odmierzmy sobie metr sznurka i go zmierzymy.

Zaraz potem udaliśmy się na cmentarz i bez problemów trafiliśmy pod grobowiec rodu von Trakk. Zmierzyliśmy ścianę frontową, która miała niecałe dziewięć metrów, krótszy bok niecałe siedem, a wysokość budynku około trzy i pół metra.

Złota tabliczka z grobowca Vando von Trakk

- Właściwie wszystko się zgadza – powiedział Dalinar – Ściany mają zapewne koło czterdziestu centymetrów, no i grubość dachu. W środku zapewne ma dokładnie takie rozmiary jak na tabliczce.
- Tylko co oznacza ta dwójka? – zapytał Igo
- Może drugi sarkofag – odparł Kejn.
- Ale ta tabliczka była w drugim, środkowym sarkofagu – zauważył kapłan – Zatem może trzeba go przesunąć i zobaczyć co jest pod nim.
- Równie dobrze może to być coś dwa metry od wejścia – powiedziałem.
- Trzeba wejść do środka i zobaczyć – powiedział Dalinar.

Zdecydowaliśmy się, że tej nocy ponownie odwiedzimy grobowiec. Padła sugestia, że być może trzeba będzie wyciągnąć zwłoki Vando i tu nasuwało się pytanie czy Czerniak aby przypadkiem nie jest zaraźliwy. Ja twierdziłem, że raczej nie, skoro dożył końca swoich dni w swym domu. A służący, który się nim zajmował, żył do teraz i opowiedział nam jego historię. Bracia przychylali się do tej teorii, lecz Dalinar, aby się upewnić, miał zasięgnąć języka w swojej świątyni, gdzie kapłan od razu się udał. My udaliśmy się do Nory.

Kilka godzin później Dalinar dołączył do nas w pokoju. Dowiedział się, że Czerniak jest zwany inaczej Przekleństwem Zza Grobu, a roznoszą go nieumarli zamieszkujący ziemie skażone Plagą. Kapłani powiedzieli mu, że według ich wiedzy, choroba ta nie roznosi się przez kontakt z osobą, którą została dotknięta Czerniakiem. Lecz nie jest to zbyt dobrze zbadane, jako że Czerniak nie występuje zbyt często. Pokrzepieni tymi informacjami, z podnieceniem czekaliśmy na zapadnięcie zmroku. Tej nocy dziwki mogły odpocząć.

Znając doskonale tereny koło cmentarza podjechaliśmy na miejsce, gdzie już wcześniej zostawialiśmy konie. I pod osłoną nocy weszliśmy na teren cmentarza. Pamiętając zwyczaje strażników cmentarza, szybko dotarliśmy pod grobowiec. Weszliśmy do środka i tak jak ostatnio zasłoniliśmy okna, a potem zapaliliśmy latarnię. Zgodnie z naszymi przypuszczeniami, grobowiec w środku miał dokładnie takie rozmiary jak na tabliczce. Jedyną niewiadomą pozostawała dwójka.
- Proponuję zbadać podłogę dwa metry od wejścia.
Igo odmierzył dwa metry i z zapałem zaczęliśmy przyglądać się podłodze. Zabrałem się za opukiwanie podłogi łomem w równych odstępach, licząc, iż głuchy dźwięk odkryje jakąś podziemną komorę. Niestety dźwięk wszędzie był tak samo głuchy. Kejn bacznie rozglądał się po grobowcu.
- Mam inną teorię – odezwał się Igo – Być może na tabliczce faktycznie jest znak dzielenia i sześć dzielone na dwa da nam trzeci metr. Czyli należy szukać dokładnie w połowie drogi od wejścia do sarkofagu.
Obszukaliśmy na trzecim metrze obie ściany szukając czegoś specyficznego. Po raz kolejny nic ciekawego. Igo nie poddawał się, podzielił na pół dłuższą i krótszą ścianę i zaczęliśmy opukiwać wskazany przez przecięcie dwóch linii punkt, który znajdował się tuż przed sarkofagiem Vando. Po raz kolejny nic. Kejn w tym czasie ponownie badał grobowce. Lekko rozczarowani, ale nadal nie zniechęceni, postanowiliśmy przesunąć grobowiec Vando z nadzieją, że coś na co wskazuje zagadka, jest pod nim. Próbowaliśmy go ruszyć, a ten ani drgnął. Aby zmniejszyć jego wagę, ściągnęliśmy z niego płytę. Z dużym wysiłkiem udało nam się przesunąć sarkofag raptem o kilka centymetrów. Odsłonięta podłoga wyglądała zwyczajnie. Nie dając za wygraną zaparliśmy się wszyscy po jednej stronie i pchaliśmy tak długo, aż róg grobowca dotknął kolejnego sarkofagu. Z nadzieją stuknąłem w podłogę, taki sam głuchy dźwięk. Zaparliśmy się ponownie i pchaliśmy przeciwległy róg. Cała podłoga pod sarkofagiem została odsłonięta. I znowu nic. Entuzjazm powoli nas opuszczał.
- Ruszmy te cholerne ciało – zaproponował Kejn.
Chwyciliśmy w czterech za zbroję i przenieśliśmy ciało na sąsiedni sarkofag. Głowa z hełmem została w środku. Odsunęliśmy postrzępiony materiał, na którym złożony został rycerz. Kejn zbadał dno sarkofagu i ponownie nie znalazł nic. Zrezygnowani, zbadaliśmy pozostałe groby, jednak oględziny nic nie wykazały.
- Nie mam już pomysłów – powiedział Kejn.
Wsadziliśmy, ciało Vando z powrotem do sarkofagu, przesunęliśmy go na swoje miejsce i przykryliśmy płytą. Zrezygnowani, zaczęliśmy przeglądać ściany. W pewnym momencie zawołał nas podniecony Kejn:
- Mam coś!
Podeszliśmy, a elf wskazywał na coś palcem. Trzeba się było dobrze przyjrzeć, aby dostrzec malutkiego, wyżłobionego w kamiennej płycie gryfa. Zmierzyłem jak wysoko od podłogi znajduje się rycina. Dokładnie półtorej metra. Nikt z nas nie wpadł na to, że może chodzić o połowę wysokości pomieszczenia. Dodatkowo znajdował się dokładnie w połowie długości dłuższej ściany. Kilka razy stuknąłem w płytę końcem łomu i w końcu do naszych uszu dobiegł upragniony dudniący dźwięk. Kejn wyciągnął sztylet i zaczął wydłubywać okalającą płytę fugę. Po pewnym czasie płyta delikatnie poruszyła się. Podważyliśmy ją łomem i ostrożnie usunęliśmy. Naszym oczom ukazała się niewielka wnęka, a w środku znajdowała się niewielka drewniana szkatułka.
- Sprawdź czy nie ma tam jakiejś magii – powiedział do Igo Dalinar.
- Nie wyczuwam tu magii – odparł mag.

Ostrożnie wyciągnąłem skrzyneczkę i położyłem na jednym z sarkofagow. Prócz szkatułki we wnęce nie było nic więcej.
- Poczekajcie, zobaczę czy nie jest jakoś zabezpieczona – powiedział Kejn.
Igo świecił mu latarnią, a elf ze skupieniem oglądał skrzyneczkę i po chwili rzekł:
- Wydaje mi się, że to zwykłe pudełko.
Elf podważył sztyletem wieko i otworzył skrzyneczkę. W środku znajdował się zwinięty pergamin.
Ostrożnie, aby nie zniszczyć zwoju, wyciągnąłem go, rozwinąłem powoli i zacząłem czytać.


--------------------------------------------------------------------------------------------------

Ty, który znajdujesz mą ostatnią wolę, wiedz żeś jest godny by jej wysłuchać!

Jam jest hrabia Vando von Trakk, ostatni z mego rodu.

Rodzina moja wsławiła się wieloma szlachetnymi czynami. Walczyliśmy u Wrót Traggaru, biliśmy się z Wężami pod Koss-Konkor, a nawet mierzyliśmy się z ostatnimi z Legatów Burz na północy Beredunu. Ale prawdopodobnie nic nie dorówna temu co zastałem na Wschodzie, w krainie Króla Kości.

Jest to miejsce wiecznie zimne i nieludzkie, pełne ruin, pyłu i łez. Na granicy ścierają się dwa światy, gdzie człowieczeństwo dawno przestało mieć znaczenie, a dominuje jedynie chęć przeżycia za wszelką cenę.

Widział żem tam rzeczy, których śmiertelnik nie powinien doświadczyć. Widziałem bestialstwo i okrucieństwo Plagi, ale uderzyło mnie też barbarzyństwo tamtejszych mieszkańców, żyjących w symbiozie z orkami z Czerwonych Klanów i ich sługusów, ogrów.

W takich oto warunkach, wraz z mym dzielnym wojskiem, poprowadziłem tam dwie długie kampanie wojenne. Pierwsza, gdzie odbiliśmy całą Zachodnią Dolinę, była zaskakującym sukcesem w oczach dowództwa Ambardu. Po tym sukcesie odbudowaliśmy stuletnie fortyfikacje, zasieki i ponownie okopaliśmy się na tym terenie.

Ale sukces nie trwał długo. Ten przeklęty Rankor żądał coraz więcej i więcej, aż w końcu nie było wyjścia i trzeba było ruszyć dalej.

Podczas drugiej wyprawy, już jako Generał Ambardu, z siłami pięciokrotnie większymi niż pięć lat wcześniej, przyszło mierzyć mi się z armiami Raziela, Komendanta Lodowego Fortu.

To co tam ujrzałem, to mrowie, ten ogromny, połączony ze sobą nadorganizm, wstrząsa mną do dzisiaj. Gdy byliśmy u szczytu potęgi, a ostatni bastion wroga padł, zrozumiałem, że wpadłem w pułapkę. Nie wiem tylko czy pułapkę Kościoła, czy Króla. Chyba nigdy już nie będzie mi dane tego poznać. Bo cóż znaczy zwycięstwo okupione taką ceną?

Mój wierny druh, czarownik Kalimar, odkrył to, gdy było już za późno. W mroku tej krainy stał ukryty Obelisk Pustki, jeden z trzech stworzonych przez starożytną potęgę, która przeszła przez te ziemie. Wiedzieliśmy, że nikt z nas nie wyjdzie już z tego żywy. Co najgorsze, dusza żadnego z nas, nie spocznie po śmierci, nie zostanie wpuszczona do Krainy Umarłych, ale będzie się błąkać po bezkresach Pustki.

Razem z Kalimarem i mą najbliższą drużyną zrobiliśmy to co należało zrobić. Gdy Obelisk został zniszczony, każdy z nas wziął jego kawałek ze sobą, aby chociaż móc wrócić do domu i ostatni raz zobaczyć rodzinę. Jak pewnie wiesz, miejsce to zwane jest obecnie Krajem Lodowej Pustki i nikt z tamtej wyprawy nie wrócił żywy. Oprócz tych, którzy zabrali odłamki Kamienia. Życia starczyło na kilka lat, a potem, jeden po drugim, umieraliśmy. Choroba ta nazywana jest Czerniakiem Króla Kości i powoduje stopniową degenerację tkanki kostnej, a w końcu powolną i bolesną śmierć.

Przez te ostatnie lata szukaliśmy wiedzy i poznaliśmy z Kalimarem wiele tajemnic, których zazdrośnie strzeże Kościół. Jedną z nich była wiedza, że, mimo że choroby nie można cofnąć, to po jej zakończeniu można uleczyć duszę nieszczęśnika, tak aby znalazła ukojenie. Jak się zapewne domyślasz, czytelniku, o tym traktuje mój testament.

W Górach Karabaku, na Złotych Zboczach, istnieje tajemne miejsce. Jego historia jest następująca. W czasach starożytnych, Północny Karabak żył w ciągłym zagrożeniu – tak jak teraz na dalekim wschodzie, tak wtedy na granicznej północy, istniała kraina, tylko nieporównywalnie mniejsza, zamieszkana przez nieumarłych. Kościół wiele lat później wytępił ich co do jednego, ale w czasie, o którym mówię, krainą tą władał demoniczny Lord Keth. A Karabak niestety był blisko. Tajemne miejsce, o którym wspomniałem, to najdalej wysunięte na południe sanktuarium owego potwora. Miejsce, gdzie nieumarli magowie, posiadający własny umysł i wolę, oddawali cześć Pustce, która ich uformowała.

W sanktuarium znajdziecie Ołtarz Pustki – tego dotyczy moja prośba. Kalimar odkrył, że wrzucając tam czaszkę nieszczęśnika pokonanego przez Czerniaka Króla Kości, odkupiasz winę owej osoby, która zostaje wyrzucona z wiecznego spaceru po tej krainie i może udać się w ramiona swego boga, stwórcy. Pytasz pewnie samego siebie dlaczego sam tam nie ruszyłem. Cóż, gdy to piszę, odchodzę już z tego świata. Pięć lat temu Czerniak zeżarł moje nogi. Później reszta ciała przestała funkcjonować. Gdyby nie odłamek Obelisku, który wbiłem w moją głowę i mój majątek, który się kończy, dawno bym leżał w tej krypcie.

Zrobisz co zechcesz, ale wiedz, że to moja ostatnia wola – jeśli wierzysz w starych bogów, to wiesz, że taka jest powinność. Jeśliś członkiem Kościoła Delidii, to i tak cię nie przekonam i zgubionym.

Dodam jeszcze kilka wskazówek, zanim mój sekretarz odłoży pióro i przygotuje grobowiec na ten dokument.

W Tamarand, górniczej osadzie na Złotych Wzgórzach, znajdziesz gospodę „Skrzynia Garnaka”. W jej piwnicy, nawiasem mówiąc właściciel pędzi najlepszy spirytus jaki miałem okazję pić, znajdziesz w ścianie czerwoną cegłę. Za nią jest skrytka, w której umieściłem mapę do sanktuarium oraz podstawowe wskazówki. Miejsce to zapewne jest pełne starożytnych skarbów i innych tajemnic – zrobisz z tym co zechcesz. Jeśliś spragniony wiedzy, to od razu po wykonaniu zadania, zawołaj me imię i zadaj pytanie – pomożesz tym samym mojej duszy znaleźć drogę z krainy Pustki, a ja, jeśli czas pozwoli, odpowiem na twoje pytanie.

Nie bądź głupcem i nie niszcz Kamienia Pustki albo dotknie cię Czerniak.

Nie przebywaj w sanktuarium dłużej niż czas od wschodu do zachodu słońca, gdyż zostaniesz zarażony i umrzesz w męczarniach. Po tym czasie musisz oddalić się na co najmniej trzy pełne dni.
Niech Richiter i inni Prawdziwi Bogowie mają Cię w swojej opiece.


Vando von Trakk


--------------------------------------------------------------------------------------------------

Po przeczytaniu tekstu pierwszy odezwał się Kejn:
- On faktycznie myśli, że weźmiemy jego łeb i pójdziemy go gdzieś wrzucić.
- No to macie swój skarb – skomentował Igo.
- Na ten moment, choć to ciekawa sprawa – powiedziałem – Trzeba zdecydować co robimy z wyprawą na trolle.
- Dokładnie tak – zgodził się Dalinar – Na ten moment mamy inne cele do wykonania, lecz nie ukrywam, że bardzo mnie to zainteresowało. A teraz wracajmy do Nory.
Kiedy opuszczaliśmy kryptę, było już dobrze po północy. Zmęczeni przesuwaniem sarkofagów, udaliśmy się w stronę Bakaraka. Dalsze rozmowy zostawiliśmy na kolejny dzień. W gospodzie zasnęliśmy momentalnie.

Przy śniadaniu Dalinar powiedział:
- Moim zdaniem powinniśmy powiedzieć Camaralowi, że się zgadzamy, lecz potrzebujemy trochę czasu na przygotowania. Zbieramy informacje na temat Dahijczyków, Zagadek Menhirów oraz kompletujemy wyposażenie. Ja na broń będę czekał jeszcze około dziesięciu dni.
- Ja też – powiedziałem – Mam nadzieję, że dadzą nam ten czas. Mam nadzieję, że to co zamówiłem w jakkolwiek pomoże. Nic innego nie wymyślę.
- Zawsze mógłbyś się lepiej ubrać i czasem ogolić – ze śmiechem powiedział Igo.
- Wystarczy, że się kąpię i nie śmierdzę – odparłem.
- Czy twój zakon nakazuje ci, abyś wyglądał jak żebrak? - dopytywał mag.
- Mój zakon ma w nosie jak wyglądam, a poza tym to moja przykrywka – wyjaśniłem.
- Jak przykrywka? Nie rozumiem – powiedział Igo.
- Jak wielu rzeczy bracie – odparłem.
Daliśmy znać karczmarzowi, aby powiadomił Torstena, iż jesteśmy gotowi na spotkanie. Przy obiedzie poinformował nas, że Torsten przyjdzie do nas wieczorem. Czekaliśmy z niecierpliwością.

Porucznik zjawił się zgodnie z zapowiedzią.
- No i jak tam chłopaki? Przemyśleliście temat?
- Tak, przemyśleliśmy temat – zaczął Dalinar – Mawet zaczęliśmy już przygotowania.
- Dobra – przerwał mu Torsten – Chodźmy do waszego pokoju.
W pokoju kontynuowaliśmy rozmowę.
- Jak powiedziałeś – kontynuował przerwaną myśl kapłan – Naszymi przeciwnikami są Dahijczycy. Dowiadywaliśmy się jakimi sposobami można z nimi walczyć. Niestety nie możemy wykluczyć, że do takiej walki dojdzie. Dowiedzieliśmy się, że Dahijczycy posiadają zdolności regeneracyjne znacznie silniejsze niż u innych trolli. Sprawiają to ich rytuały. Dlatego też zaczęliśmy się rozglądać za bronią, która uniemożliwi im regenerację.
- Chyba wystarczy im mocniej przywalić – powiedział porucznik – I do ogniska.
- Jest wielce prawdopodobne, że zwykłą bronią nie jesteśmy wstanie atakować ich na tyle szybko, aby się nie regenerowały – tłumaczył Dalinar - Dlatego potrzebujemy jeszcze około dziesięciu dni na to, aby broń, którą zamówiliśmy, została wykonana. Wtedy będziemy gotowi, aby wyruszyć w góry, aby odzyskać ten klejnot.
- No chłopaki, zaskoczyliście mnie. Dotychczas nikt z naszych ludzi tak drobiazgowo nie przygotowywał się do zadania. Dlatego też wybraliśmy was – powiedział chyba usatysfakcjonowany Torsten – Dobrze, przekażę to szefowi. Dziesięć dni – porucznik chwilę się zastanowił – Myślę, że skoro ten temat trochę już czeka, to te dziesięć dni nic nie zmieni. Zgoda zatem. Macie ten czas. Spotkajmy się jutro, to naszkicuję wam mapę, chyba że macie swoją, to naniosę wam kilka ważnych dla tego zadania punktów.
- Oczywiście, że mamy - odparł Dalinar wyciągając mapę.

Mapa wskazująca szlak z Mar-Margot do Dur-Durung

Rozłożył ją na stole, a Igo podał Torstenowi pióro i atrament.
Porucznik pochylił się nad mapą i zaczął mówić:
- Ogólnie te dzikusy mieszkają tutaj w górach – zakreślił niewielkie koło na mapie – po drodze będziecie mijali trzy osady. Znacie Białą Osadę? To taka wiocha na zachód stąd.
Skinęliśmy głowami.
- To będzie najlepszy punkt wyjściowy, bo stamtąd prowadzi szlak do wioski Draizig – ponownie zaznaczył punkt na mapie – To osada gliniarzy. Sato mówił mi, że leży na skraju Ślepych Bagien. Wydobywają tam glinę i dostarczają dla całego regionu. Sami też wypalają cegły, ale nie najlepszej jakości. O wiele lepszą wypala się tu na miejscu. Niedaleko jest Bezimienny Klasztor Sierot i to stamtąd są najlepsze cegły. Te małe rączki tak zapierdalają, że wychodzi z nich konkretny materiał. A tutaj, właściwe na granicy Przeciętego Pasma, jest taka osada Dur-Durung – ponownie zaznaczył punkt na mapie – To osada górników, którą prowadzą krasnoludy. Ale pracują tam też ludzie. Pamiętacie jak się poznaliśmy? Daliśmy wam wtedy takie małe zadanie. Mieliście wjechać do karczmy „Sierp i Młot” i napierdalać górników. To właśnie oni zjeżdżają co jakiś czas do miasta i mamy z nimi same problemy. Osada ta zajmuje się wydobyciem kryształów Amuru. To w zasadzie wasz cel. Tam zapytacie o osadę traperów, która leży gdzieś niedaleko. Nie wiem gdzie ona dokładnie się znajduje, ale wiem, że jak im zapłacicie, to zaprowadzą was na tereny Dahijczyków. Oni zajmują się łowiectwem i ponoć znają dokładnie te obszary. Jak się dobrze uzbroicie, to zapewne załatwicie to po swojemu. Głów nie trzeba, a ciała ponoć najlepiej spalić. Biała Osada, Draizig, a następnie Dur-Durung to moja sugestia, ale jak macie inne pomysły wolna wola.
- Ile potrzebujemy czasu, aby się tam dostać? – zapytał Igo.
- Myślę, że dwa tygodnie – odparł Torsten – Do samego Dur-Durung dojedziecie spokojnie konno.
- Jeszcze jedna sugestia. Zostawcie symbole Camaralczyków tutaj, komuś z Dur-Durung mogłoby się nie podobać, że jesteście od nas. Średnio się lubimy. Generalnie te rejony należą do niejakiego Lorda Garana Aldahana, który jest zaś wasalem barona von Baumanna. Jakiś czas temu Dur-Durung zaś zostało wydzierżawione przez Garana Archontowi Gordionu Północnego, władcy krasnoludów. Krasnoludy, jak to krasnoludy, kopią w tych swoich kopalniach. Dzierżawa tych terenów jest czasowa, taka ciekawostka - powiedział Torsten – Wiecie jak to jest krasnoludami, więc ostrożnie z nimi. Nie wszczynajcie burd i postarajcie się, aby wskazali wam drogę do traperów. Jakieś pytania?
- Nie, wszystko jest jasne – powiedział Dalinar.
- I za to was lubię – uśmiechnął się porucznik – I pamiętajcie, że to co tu było powiedziane nie wychodzi za te ściany. Sprawa kamienia i kostura jest tajna. No nic, dobrej nocy – po tych słowach wyszedł.
- Cóż, nie ukrywam – zaczął Dalinar – że ciąży na niektórych z nas presja gromadzenia funduszy, pomyślałem więc, że może coś z trolla przyda się jakiemuś alchemikowi.
- Z alchemii to wiem jak połączyć wino z wodą – odparłem.
- No wiem, że nikt z nas się na tym nie zna, ale mamy sporo czasu, by się dowiedzieć – powiedział kapłan.
- Może Jahira byłaby zainteresowana – podpowiedziałem.
- Ja się jej nie będę pytał – odparł Igo – Zwyczajnie mi nie wypada, ale jak chcesz możesz zapytać się sam – Powiedział do kapłana.

Dalinar postanowił zbadać temat. Po powrocie nie miał dobrych wieści. Jahira nie była zainteresowana, a Ork Gundar gotów był zapłacić dwadzieścia srebrników za ucho.
- No, nie dorobimy się na tym – rzekł zawiedziony Dalinar.
- Hmm to by był znakomity interes – zażartowałem – Musimy tylko złapać jednego żywcem, dobrze związać, a potem odciąć mu ucho i czekać aż mu odrośnie i po miesiącu kupujemy Mar-Margot.
- Ciekawe co jedzą trolle hodowlane, może jakiegoś człowieka pastewnego? – rozmyślałem głośno, śmiejąc się sam do siebie.

Kolejne dni mijały leniwie. Ja często pogrążałem się w medytacji. Widząc, że moje próby z wierszami sprawdzały się znakomicie, postanowiłem kontynuować tę praktykę.

Płomienie pułapka las
mrok ból nicość
znowu to samo elfie


Tym razem nawet obecność Kejna w haiku mnie nie denerwowała. Widocznie coraz bardziej panowałem nad równowagą. Przez kilka dni rozmyślałem jak kontrolować Ki przez sen i czy to w ogóle możliwe. Myślałem o mojej samotnej wędrówce prze góry, kiedy to wracałem z klasztoru do braci. Jakże by wtedy było dobrze móc przespać się choć te kilka godzin, nie zwracając uwagi na zimno.

W końcu nastał dzień, w którym mogłem odebrać zamówione rękawice i buty. Kaletnik nadal patrzał na mnie podejrzliwie, kiedy dawałem mu brakujące złote monety. Najwidoczniej dobrze odgrywałem rolę niepozornego włóczęgi. Buty były wygodne i solidnie wykonane. Ich przód zdobiły guzki z syderytu. Rękawice jednak jak na mój gust, były za ciężkie i czułem, że odrobinę spowalniają moje reakcje. Przypiąłem je zatem do pasa, nie widząc sensu noszenia ich na co dzień. Miały spełnić tylko jedno zadanie i po to zostały zakupione. Mam nadzieję, że w swoim czasie Ki ukaże mi jak efektywnie walczyć z tego typu stworami.

Dzień później i Dalinar odebrał swą nową włócznie. Jej grot miał identyczną barwę jak ćwieki na moich butach. Dodatkowo zauważyłem też, że miał nową tarczę. Stwierdziliśmy zgodnie, że nie zrobimy już nic więcej, aby przygotować się do czekającego nas zadania i czas ruszać w drogę. Karczmarz zaopatrzył nas w prowiant i paszę na kilka dni. Resztę kupimy po drodze. I znów wyruszyliśmy w drogę, z radością żegnając to cuchnące miasto. Jak zawsze wjechaliśmy na wzgórze, z którego przez chwile złowrogo patrzeliśmy w kierunku Bezimiennego Klasztoru Sierot. Mieliśmy w pamięci, iż obiecaliśmy sobie, że kiedyś go spalimy.

Droga do Białej Osady przebiegła bez przeszkód. Po czterech dniach przywitał nas znajomy widok Powitalnego Dębu. Osada nic się nie zmieniła od ostatniej wizyty. Swe kroki skierowaliśmy do ochronki Celesty. Kobieta przypatrywała się nam chwilę, po czym powiedziała:
- Ciebie Tsume poznałam od razu, ten sam szyk i elegancja – powiedziała żartobliwe z delikatną naganą w głosie - Ale was to nie poznałam. Zapraszam.
Podszedłem, uścisnąłem ją i pocałowałem w policzki. Uśmiechnęła się do mnie ciepło. Mimo niejednokrotnie brutalnych wydarzeń ostatnich miesięcy, pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. Zawsze była dla nas jak matka. Po wymianie uprzejmości Celesta zapytała:
- Czy macie jakieś wieści w wiadomym temacie?
- Miestety nie – odparł Igo – Lecz ciągle nad tym pracujemy. Mamy trop – kontynuował mag – zawsze jest szansa, że właściwy.
- No, no. Zmężnieliście.
Celesta wyciągnęła wino i polała do kubków. Chyba faktycznie uznała nas za dorosłych, bo jeszcze nigdy nie poczęstowała nas żadnym trunkiem.
- Ale mów co u ciebie – dopytywał Igo.
- Nowy sołtys Ramfeld, cóż, da się z nim żyć. Jest bardzo drobiazgowy, całkiem inny niż Vernir. Ciężko się z nim rozmawia, ale jest dobrym gospodarzem, to trzeba mu oddać – powiedziała kobieta – Częściej widujemy ludzi barona, ale przynajmniej dzięki temu więcej u nas kupców. A i to, że na stałe jest tu dwóch ludzi barona sprawiło, że jest bezpieczniej. Graham ma nie najlepiej z nogami. W zasadzie to ledwo co chodzi o kulach.
- Planujemy go odwiedzić – powiedziałem.
- To pozdrówcie go, ostatnio byłam tam miesiąc temu.
- A Ian? - dopytywałem.
- Ian jak to Ian. Nigdy mu nie ufałam, a i teraz nie ufam. Nadal myślę, że może mieć coś wspólnego ze zniknięciem Vernira. Ale nie rozmawiajmy już o tych nieprzyjemnych sprawach, napijmy się wina, miejmy nadzieję, że Vernir żyje i powie jak było naprawdę.
Porozmawialiśmy chwilę o dawnych czasach i jako że czas naglił, pożegnaliśmy się serdeczne i udaliśmy się na farmę Grahama.

Olbrzym ucieszył się na nasz widok i od razu zaproponował nam nocleg, który oczywiście przyjęliśmy. Narzekał na stale pogarszający się ból w kolanach. Sześciu synów, którzy zostali jeszcze na farmie, pomagało mu przy gospodarstwie. Nie obyło się bez pytań o sprawę Vernira. Odpowiedzieliśmy, że sytuacja jest trudna i ciągle szukamy. I nawet to, że jesteśmy w tych okolicach, wiąże się z ta sprawą. Nie zagłębialiśmy się w szczegóły. Rozmawialiśmy do późnego wieczora, popijając Grahamówkę, którą tak lubił Vernir. Nie doceniliśmy jej mocy. Rankiem obudziliśmy się z głowami na stole. Żona Grahama przygotowała wielką michę jajecznicy, która przegryzaliśmy jeszcze gorącym chlebem. Pożegnaliśmy się serdecznie i ruszyliśmy w kierunku kolejnej osady.

Po kolejnych czterech dniach dojechaliśmy do Draizig. Ostanie dwa dni, opuszczając ziemie patrolowane od czasu do czasu przez ludzi barona, skłoniły nas do podwójnych wart, co jak zwykle powodowało niedospanie i spadek nastroju. Lecz co zrobić, lepiej być zmęczonym niż martwym. Teren robił się coraz bardziej pagórkowaty, nie brakowało miejsc na potencjalną zasadzkę. Nawet w ciągu dnia jechaliśmy ostrożniej, wypatrując zagrożeń.
Osada gliniarzy składała się raptem z kilkunastu prostych chat. Po chwili dotarło do mnie, że przecież byliśmy tam kiedyś z Robertem. Wydawało się, że było to wieki temu. W osadzie cały czas czuć było specyficzny, nieprzyjemny zapach, ciągnący od bagien. Mieszanina woni drewna, rozkładającego się w wodzie oraz gnijących traw. Lecz przy zapachu Mar-Margot można tu było odetchnąć i tak pełną piersią. Prócz domostw, było widać prosty piec do wypalania cegieł oraz kilka kół garncarskich. To co mówił Torsten o jakości wytwarzanej tu cegły musiało być prawdę. Piec był kiepskiej jakości, a i samo formowanie cegieł zostawiało sporo do życzenia. Bezimienny Klasztor Sierot wytwarzał cegły zupełnie innymi metodami, w o wiele lepszej jakości piecach.
Nie było tu nawet gospody z prawdziwego zdarzenia, a raczej pijalnia dla miejscowych. Lecz okazało się, że gospodarz ma jeden pokój, który za symboliczną opłatą nam udostępnił. Zatrzymaliśmy się w wiosce zaledwie na jedną noc i gdy tylko rankiem uzupełniliśmy u gospodarza zapasy, ruszyliśmy w dalszą drogę, w kierunku Dur-Durung. Jako że kierowaliśmy się do osady górniczej, w jej kierunku wiodło coś co na siłę można by nazwać traktem. Wszak musiały dojechać tam wozy. Lecz nie był to szlak łatwy. Wznosił się powoli, coraz mocniej i był mocno nierówny. Po jednym dniu podmokłe polany i bagna zastąpiły lasy. W dalszej części drogi szlak nie wiódł prosto przed siebie, lecz kluczył już między coraz wyższymi wzniesieniami, tak aby załadowane wozy mogły przejechać.

W końcu po kolejnych kilku dniach naszym oczom ukazała się osada Dur-Durung. Było widać, że nie jest to duża miejscowość, lecz wokół niej wznosiła się solidna i wysoka palisada. W kilku miejscach było widać nawet wieżyczki strażnicze. Torsten dosyć celnie ocenił czas naszej podróży. Trakt, którym podróżowaliśmy, kończył się u bramy osady, która była zamknięta. Na północ odbijała od niego naprawdę wąska ścieżka. U góry na pomostach, za palisadą, kręciło się kilku strażników. Można było wśród nich dostrzec zarówno ludzi, jak i krasnoludy. A i nad samą bramą w zadaszonej przybudówce było dwóch uzbrojonych krasnoludów. Jeden z nich się odezwał:
- A wy to kto przybłędy! Wynoście się stąd, nie chcemy takich jak wy tutaj.
- Chcieliśmy tylko odpocząć po podróży, napoić nasze wierzchowce i zjeść coś dobrego – odkrzyknął Dalinar.
- To odpoczywajcie! Pod palisadą jest dużo miejsca – odparła brodata postać.
- Jesteśmy długo w podróży i chcieliśmy skorzystać z waszej karczmy – powiedział Igo podniesionym głosem.
Drugi z krasnoludów wymierzył do nas z kuszy i krzyknął:
- Powiedzieliśmy wynoście się przybłędy!
Nagle obok krasnoludów pojawił się człowiek i powiedział :
- Poczekaj Zig, ja ich znam.
Przez moją głowę szybko przebiegła myśl, że to jeden z górników zapamiętał nas z karczmy, w której zrobiliśmy rozróbę. Zastanawiałem się kto zaraz dostanie bełtem, lecz ku swojemu zaskoczeniu usłyszałem:
- Igo, Igo? Gniewomir? - Mężczyzna schylił się do krasnoluda i chwilę coś mu szeptał.
Zastanawiałem się kto to może być. Może któryś z synów Grahama, lecz w zbroi i hełmie nie potrafiłem rozpoznać twarzy, a jego głos nic mi nie mówił. Po chwili brama zaczęła się otwierać.

Za bramą stało dwóch krasnoludów, uzbrojonych po zęby.
- Wjeżdżajcie! - odparła brodata postać – Przepraszam chłopaki, musimy być ostrożni. To naprawdę niebezpieczne tereny.
- Nic się nie stało, dziękujemy za gościnę.
W międzyczasie mężczyzna, który wołał do nas z palisady, zszedł i szybkim krokiem zmierzał w naszym kierunku.
- Kurde chłopaki – powiedział wyraźnie ucieszonym głosem – Cześć! Gniewomir, Igo, Dalinar, Kejn! Mówię sobie, to jakiś cholerny szpiczastouchy, ale, że to ty? No co za spotkanie!
Po minach moich braci wnosiłem, że tak jak i ja nie wiedzą za cholerę kto to kurwa jest.
- Nie poznajecie? - ściągnął hełm – Naszym oczom ukazała się twarz młodego chłopaka - Marek, to ja Marek!
Teraz mnie olśniło, on też przebywał z nami w sierocińcu. Wprawdzie nigdy nie trzymaliśmy się tam razem, ale niewątpliwie był to on.
- Marku, świetnie wyglądasz – powiedział Kejn.
- Co za spotkanie – dodałem.
- Rodzina de Vries – powiedział Marek – Zapraszam, zapraszam.
Zapewne nie był świadom, jaką wzbudził do siebie niechęć, wymieniając nasze nazwisko rodowe, które od tylu lat skrzętnie ukrywaliśmy dla przypadkowych osób.
- Mówili, że nie żyjecie – kierował rozmowę na bardzo złe tory – Musimy się napić.
Marek szedł dumny przez wioskę i do napotkanych krzyczał:
- To moi kumple, znamy się jak łyse konie!
- Igo pamiętasz jak czytałeś mi książki? Dzięki tobie znam prawie wszystkie litery – powiedział z dumą.

Szliśmy za Markiem i rozglądaliśmy się po osadzie. Było sporo ludzi, lecz kręciło się też kilku krasnoludów. W centralnym punkcie stała gospoda, wokół której znajdowało się kilka budynków mieszkalnych. Znaczną część wolnego miejsca zajmowały magazyny, przy których stało sporo wozów. W oczy rzucał się porządek. Wozy były równo ustawione, wszystko miało swoje miejsce. Z boku, zapewne, aby zminimalizować ryzyko pożaru, stała kuźnia. Było widać, że osadą zarządzają krasnoludy, które znane były w interesach z dyscypliny i porządku. Po wiosce kręciło się sporo osób pod bronią. Marek zaprowadził nas do gospody, przed którą było kilku podpitych górników. Widocznie tyle co zeszli z szychty, bo twarze mieli brudne. Widocznie pierwsze kroki po pracy przyprowadziły ich tutaj. Koło nich kręciły się dwie kobiety, po stroju i zachowaniu można było wywnioskować ich profesję. Niestety nie prezentowały się zbyt okazale. Przy stole siedziało także kilku krasnoludów.
- Usiądźmy na zewnątrz – zakomenderował Marek – Tu jest jedna wolna ława. Henryku! – zawołał – Przynieś nam po piwku.
- Jak wydostałeś się z klasztoru? – zapytałem.
- To długa historia – odpowiedział mężczyzna – Ja to jestem w szoku! Ile to czasu minęło?
- Ano, ładne parę lat – odparł Dalinar.
- A pamiętasz ten pożar? – zagaił Igo.
- Ano pamiętam – poważnie powiedział Marek – Po nim było ciężko, marzło się. Wszystko trzeba było odbudować, a kapłanki, zmniejszyły nam racje. Traktowali nas gorzej, a Gordon był jeszcze bardziej „sprawiedliwy”. Powiedzieli nam, że zginęliście w pożarze.
- A wtedy zginął ktoś jeszcze? – zapytał Kejn.
- Kilku kapłanów miało mocne poparzenia, ale nie zginął nikt. Mówili tylko, że na was zawalił się budynek i przygniotły was belki.
- Nie całkiem tak to było – odparł Dalinar.
- No to opowiadajcie. Jak to było? – zaciekawiony dopytywał Marek.
- Faktycznie zawalił się budynek, w którym byliśmy – skłamał Igo – Ale udało nam się wydostać.
- Mieliśmy już dosyć tych cegieł, koców i tej sprawiedliwości. W zamieszaniu udało nam się zbiec – powiedział kapłan.
- Uznali nas za zmarłych, co było nam na rękę, bo nas nie szukali – dodał Igo.
- A jak to było z Tobą? – zapytałem.
- A to długa historia, ale mamy czas to wam opowiem. Ja to jeszcze byłem tam rok po pożarze. I naszedł ten wiek, kiedy można było opuścić sierociniec. A pamiętacie Andre i Harmuta? Im się udało, bo wstąpili do Pierwszych Korpusów.
- A Otto? – zapytałem.
- Otto opuścił klasztor z dwa miesiące wcześniej, przystąpił do Gryfiej Straży, tej od pana Grododzierżcy miłościwie nam panującego i tam dobrze sobie ponoć radzi. Nawet dwa razy go spotkałem. A pamiętacie Melindę i Patricię? - kontynuował Marek – Te co obrabialiśmy często z Otto. Im to się dopiero powiodło. Najpierw dawały na ulicy, ale że zawsze obrotne były, to otworzyły zamtuz w Mar-Margot. Polecam. Porządne z nich bajzel mamy teraz. Jak będziecie kiedyś w burdelu Czerwona Pani, pozdrówcie je od Marka, zapewne mnie pamiętają. Ja po opuszczeniu klasztoru imałem się różnych zajęć, a to byłem pomocnikiem kowala, a to byłem tragarzem w kupieckiej gildii Karabaku. Przynieś to, przynieś tamto, pozamiataj tu, pozamiataj tam. Ale to nie było to. Po pewnym czasie trafiła się taka robota, że się tu zaokrętowałem. No i jestem. Pracuję jako górnik, a na pół etatu jeszcze czasem jako strażnik. To dobra i świetnie płatna praca – powiedział z dumą.
- No to porządne zajęcie – powiedział z udawanym uznaniem Dalinar.
- No i teraz pracuję dla szefa, znaczy dla Starego – poprawił się Marek.
- A jak w klasztorze, po tym pożarze? Były jakieś zmiany? Ukarali kogoś? - zapytałem.
- Ano było tak, że siostry wybrały dwunastu i za współpracę z sabotażystami wychłostały ich okrutnie, a wszystkim obcięli jedzenie.
- A władze się zmieniły? - dopytywałem.
- Nie, pani Carmilla dalej przeoryszą była. A cyc to miała... – z rozmarzeniem powiedział Marek – pamiętałem o niej każdej nocy. Ehh, żeby choć raz mieć taka kobietę...
- A daleko masz do kopalni? - zapytał Kejn.
- Nieee, tu na miejscu mamy dwie kopalnie. Bo to jest tak. Lord, jak mu tam, Alan... Aldahan... wynajął te zimie Archontowi, a ten zaś swemu kuzynowi Thrinnowi. Znaczy się szefowi. No Staremu. Roboty w bród, płacą dobrze, a jak jest okazja, to i się co przygrucha – wskazał ręką na dwie zaniedbane kurtyzany.
- Macie się tu jak w raju – skwitował Dalinar – A powiedz no Marku, osada traperów to daleko stąd?
- Traperzy? Ano są, ale co was tu sprowadza chłopaki?
- Jesteśmy tu tylko przejazdem – wytłumaczył kapłan – Droga kieruje nas przez te góry i szukamy przewodników, a słyszeliśmy, ze traperzy potrafią to zrobić.
- No tak, ale tu bardzo niebezpiecznie jest - wyraźnie wystraszony powiedział Marek – W tych górach grasują trolle. Czasem nawet podchodzą tutaj.
- I jak walczyliście z nimi? - dopytywał Igo – Da się zabić takiego trolla?
- One ognia się boją, to i ogniem ich traktujemy – odparł Marek.
- Jak to robicie? - ponownie pytał mag.
- Płonące bełty, strzały i spierdalają tak, aż miło. A co do traperów to podejrzane towarzystwo, ponoć z tymi trollami się bratają i interesy z nimi robią.
- Niech się bratają nawet i z borsukami – odparłem – Nam to nie przeszkadza, my potrzebujemy przewodników.
- To może teraz my coś postawimy – zaproponowałem – Co polecasz?
Markowi aż otwarły się szerzej oczy na myśl o darmowym piciu.
- No mają tu dobry spirytus.
- Karczmarzu! - krzyknąłem – Spirytusu dla nas i jakiejś ciepłej strawy.
Po chwili stały przed nami małe kubeczki, a karczmarz oznajmił, że za jakiś czas poda dziczyznę.
- No to gdzie bywaliście po opuszczeniu Klasztoru? – dopytywał Marek.
- Od Karhanu po Celebron – odparłem.
- To zwiedziliście ładny kawał świata – z podziwem odparł mężczyzna.
- Tak jak mówiłem, postanowiliśmy żyć na własną rękę – mówił Dalinar – Ochraniamy kupców, karawany.
- Czyli najemnicy. No, no. To musi być ciekawe życie.
- Nawet na tratwie eskortowaliśmy transport niewolników – powiedziałem.
- Niewolników, no właśnie musicie uważać. Te trolle polują na ludzi i tylko sama Delidia wie co z nimi robią – powiedział Marek.
- Będziemy ostrożni – odparł Igo.
- Marku – usłyszeliśmy tubalny głos – Nie przedstawisz mi swoich towarzyszy?
Do stolika podchodził krasnolud, ubrany w ciężką zbroje. Po chwili usiadł przy nas i powiedział:
- Ja jestem Dinn, kapitan Dinn.
- Witaj mości krasnoludzie – odparł Igo.
- Co was tutaj sprowadza? - zapytał.
- Panie kapitanie, to rodzina de Vries – wyjaśnił Marek – Znamy się z piętnaście lat.
Na te słowa aż się zjeżyłem, miałem ochotę wyrwać mu język.
- Podróżujemy po tej okolicy, a że nie ma tu zbyt wielu osad, postanowiliśmy zawitać i wypocząć przed dalszą drogą – wyjaśnił Dalinar.
- Mamy tu taki interesik, raczej żyjemy samotnie. Mało kiedy kto nas odwiedza – odparł kapitan – A wy widzę konkretne chłopaki. Sprzęt, który macie na sobie, niejedno już widział, a i kosztował trochę. Marku skąd ty ich znasz? - z niedowierzaniem pytał krasnolud.
- Jak byliśmy dziećmi, przeżyliśmy parę wspólnych lat – odpowiedział kapłan, nim Marek chlapnął znowu za dużo.
- Nie potrzebujecie roboty? Potrzebujemy wprawnych wojaków do ochrony. Mamy tu drobny problem z trollami, zamieszkującymi te góry.
- Aktualnie mamy zajęcie – odparł Kejn.
- Te dzikusy polują na ludzi, a i były próby kradzieży urobku. Z jakiegoś powodu zachwycone są kryształami, które tu wydobywamy.
- Drogi Dinie, nie usiedzielibyśmy tyle na dupie w jednym miejscu, mimo ciekawej propozycji – oznajmiłem.
- To co was tutaj sprowadza? - zainteresował się kapitan – To koniec świata, praktycznie tu urywają się wszystkie szlaki.
- Kto wie gdzie kończy się świat – odparłem filozoficznie – Słyszeliśmy, że traperzy przez góry chodzą, więc coś tam jest.
- Chcecie się przeprawić przez góry?
- Ano, tam nas jeszcze nie wywiało – odparłem z uśmiechem.
- Uważałbym. Północ opanowana jest przez te potwory – oznajmił Dinn.
- Dlatego też nie chcemy udawać się w nie sami i potrzebujemy przewodników – wyjaśniłem - Przepraszam mości kapitanie, ale tak o suchym pysku siedzieć nie wypada, no chyba że na służbie jesteście i pić ci nie wolno – zagaiłem.
- Ano na służbie, ale wzmocnić się odrobinę zawsze mogę – odparł krasnolud.
- Karczmarzu! Jeszcze kolejkę dla wszystkich!
- No to napijmy się - kapitan wypił zawartość kubeczka i nawet się nie skrzywił. Ja sam upiłem delikatny łyk. Spirytus palił przełyk żywym ogniem.
- Ci traperzy mają tu swoją osadę. Żyją w niej ze swoimi rodzinami – opowiadał Dinn – Czasami faktycznie przeprowadzają kogoś prze góry, lecz nie zdarza się to często. Żyją głównie z łowiectwa. Ścieżka, która odchodzi od traktu, w zasadzie prowadzi do ich osady. To niecałe dwa dni drogi. Traperzy ci dostarczają nam zwierzynę i skóry. Ponoć handlują też z tymi dzikusami. Ludzie ci przybyli tu z dalekiego południa i żyją na tych ziemiach od pokoleń. Są też znakomitymi zielarzami. Przypuszczamy, że trolle nie atakują ich z jednego powodu. Dostarczają im tak zwane Mgliste Ziele, które te dzikusy uwielbiają palić.
- Macie doświadczenie w walce z nimi – zaczął Dalinar – Jak sobie z nimi radzić?
- Dużo ognia – odparł kapitan – Płonące strzały, pochodnie. Jak takiego skurwysyna otoczycie, zasiec szybko, polać oliwą i spalić. Jeśli są w mniejszości, to ogień skutecznie je odstrasza. A jak uda się wam otoczyć takiego skurwysyna, to powalcie i spalcie.
- Można by u was kupić jakieś nasmołowane strzały do łuku? - zapytałem.
- Pewnie gospodarz będzie miał coś na sprzedaż, zapytajcie jego – doradził kapitan – A gdybyście jednak zmienili zdanie, tu zawsze najdzie się robota dla takich jak wy. Marku zostawiam cię z twoimi przyjaciółmi, macie zapewne wiele do obgadania. No nic, ja mam swoje obowiązki.
Krasnolud pożegnał się i odszedł.
- To mój szef – z dumą powiedział Marek.
- No widać, że cię szanuje – powiedział Dalinar – Marku, mamy taka prośbę. W związku z tym pożarem, kapłanki Delidii mogą chować do nas urazę, dlatego też nie używamy już naszych nazwisk. Nie chcemy nikogo nim drażnić. Dlatego też nie używaj naszego.
- Rozumiem, nie ma sprawy. Ze względu na naszą znajomość dochowam tajemnicy.
- Zawsze byłeś towarzyszem godnym zaufania – skwitował kapłan.
- Ale tutaj się nie musicie obawiać – rzekł konspiracyjnym tonem Marek – Ja to nawet głośno się nie modlę, tylko kiedy jestem sam, w myślach.
- A czemu to tak? – zdziwił się Dalinar.
- Stary nie lubi imienia Delidii, pluje tylko kiedy je usłyszy. Kapitan Dinn podobnie. On starych bogów czci – splunął pod nogi mężczyzna, oglądając się czy nikt nie zauważył - Ale oni są pod opieką Archonta i strachu nie znają. No nic, chłopaki mnie wzywają. Już czas na obowiązki, ale rano przed wyjazdem przyjdźcie się pożegnać.
Marek wstał i odszedł od stołu.
- Co za błazen – powiedział Kejn – Jak on się wydostał z tego klasztoru?
- Nie ma co się zastanawiać, trzeba zapytać karczmarza o nocleg, oliwę, jakieś nasmołowane strzały i jutro ruszać w drogę – powiedziałem.
- Martwi mnie, że wy się tak zbroicie na te trolle, my chyba chcemy je ominąć prawda? - powiedział Igo.
- No tak – odparłem – Tylko co wtedy jeśli nie uda nam się uniknąć konfrontacji?

U karczmarza zaopatrzyliśmy się w dwa dzbany oliwy oraz dwadzieścia nasmołowanych strzał. Zjedliśmy solidną kolację, a ku naszemu zdziwieniu karczmarz nie policzył nic za nocleg.
Braci spali znacznie dłużej niż zwykle, podwójne warty robią swoje. Tylko ja, jak co dzień, wstałem o wschodzie słońca i pogrążyłem się w medytacji. Po śniadaniu pożegnaliśmy się z gospodarzem. Przy bramie zapytaliśmy jednego ze strażników o Marka, chcieliśmy się z nim pożegnać. Raczej z wyrachowania i z potrzeby sprawienia mu przyjemności, niżli z potrzeby.
- Marek jest w robocie, od dziś zaczyna tydzień pracy w kopalni – oznajmił strażnik.
- Przekażcie mu nasze pozdrowienia – powiedziałem – Skoro jest w robocie, nie będzie takiej okazji.
- Znacie się dobrze? Znajomi z wojska? - dopytywał strażnik.
- Nie, nie służyliśmy razem, znamy się z dzieciństwa – odparł Kejn.
- Wczoraj się chwalił, że służył z wami w Karhanie. To skurwysyn – syknął strażnik.
- Nie róbcie mu przykrości – poprosiłem – To dobry chłopak, tylko ma trochę niepoukładane w głowie.
- Trochę? - zdziwił się jeden ze strażników – To mało powiedziane. Toż to straszny kretyn.
- Kretyn, ale poczciwy – odparłem – Niech ma tyle z życia, że w to wierzycie.

Wsiedliśmy na konie i ruszyliśmy wąską dróżką na północ. Pogoda nam sprzyjała. Droga stawała się coraz bardziej górzysta, przed nami już niedaleko widniały wysokie szczyty. Teren, mimo że wznosił się cały czas, porośnięty był wysokim lasem. Pierwsza noc minęła spokojnie. Lecz spaliśmy czujnie. Już koło południa w oddali zobaczyliśmy kilka chat, z których unosił się dym. Między domami widoczny był mały staw.
Podjechaliśmy bliżej, przy stawie kilka kobiet prało ubrania, a wokół biegało kilkoro dzieci z patykami w dłoni, udając wojowników. Przed jednym z domów na ławie siedział około czterdziestoletni mężczyzna i nożem rzeźbił coś w kawałku drewna. Kiedy podjechaliśmy, podniósł głowę i skinął głową. Człowiek ten miał ciemniejszy odcień skóry.
- Witaj – powiedział Igo.
- Witajcie – odpowiedział z wyraźnie obcym akcentem – Co was sprowadza do naszej osady?
- Szukamy przewodnika – zaczął Dalinar – Słyszeliśmy, że tu takiego znajdziemy.
- Oczywiście - mężczyzna wstał i się ukłonił - Jestem Ardon Rondalotti. Witajcie w naszej osadzie.
Jego dłonie zdobiły różne bransolety z przeróżnych koralików.
- A gdzież to chcecie się udać? – jego obcy akcent był wyczuwalny w każdym słowie.
- Słyszeliśmy, że w tych górach znajduje się osada Dahijczyków – kontynuował kapłan.
- Toż to niebezpieczne – powiedział śniady mężczyzna.
- Myślę, że sobie poradzimy, nie jesteśmy przypadkowymi ludźmi z ulicy. Wiemy po co tam się udajemy i potrzebujemy jedynie kogoś, kto nas tam zaprowadzi – z przekonaniem powiedział kapłan – Potrzebny nam ktoś kto nie zadaje zbędnych pytań.
- Zsiądźcie z koni, usiądźmy razem, rozpalmy ognisko – powiedział Ardon – Wypijmy, zjedzmy.
Wstał, udał się w miejsce, gdzie leżały drwa. Układał je w miejscu przeznaczonym na ognisko.
Zawołał jedną z kobiet i chwilę z nią porozmawiał. Po chwili zręcznie rozpalił ognisko i powiedział.
- Usiądźmy, za niedługo reszta powinna wrócić z polowania. Jeśli łowy były udane, zakosztujemy świeżej dziczyzny.
Usiedliśmy wokół ogniska, a Dalinar zaproponował, aby póki co mężczyzna poczęstował się naszym prowiantem. Gospodarz przyjął poczęstunek, po czym wstał i udał się do jednej z chat. Siedzieliśmy, rozważając ile możemy powiedzieć przewodnikowi. Cierpliwie czekaliśmy na powrót myśliwych.


Kroniki XIX: Dahijczycy (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Wrzesień, rok 222 po Zaćmieniu. Okolice osady traperów i obóz Dahijczyków.

Siedzieliśmy nadal przy ognisku dyskutując, kiedy tuż obok nas na ziemię padło dwóch młodych chłopców i zaczęło się okładać po twarzach. Jeden z nich, wyraźnie silniejszy, zerwał w pewnym momencie coś z szyi drugiego. Naszym oczom ukazał się medalion Camaralczyków. Odruchowo sięgnąłem pod koszulę, mój był na swoim miejscu. Dalinar spojrzał w kierunku naszych plecaków i podbiegł tam. Szybko szperał w swoim plecaku, po czym krzyknął:
- Oddawaj to!
Po chwili podszedł do niego chłopak ze spuszczoną głową. Ręką ściągał naszyjnik.
- Proszę, tamten chciał to panu ukraść, to mu zabrałem – i oddał kapłanowi amulet.
- Dobrze, że jesteś uczciwy – powiedział Dalinar, pogrzebał ręką w sakiewce i podał chłopakowi srebrną monetę.

Od tego czasu czujniej spoglądaliśmy w kierunku naszych pakunków. Siedzieliśmy jeszcze chwilę, kiedy nagle, jak na komendę, wszystkie dzieci z okrzykami „Tato, tato!” pobiegły w kierunku lasu. Zza linii drzew wyłaniało się kilkunastu mężczyzn. Wśród nich było także kilku starszych chłopców, którzy zapewne zaczynali swoją przygodę z myślistwem. Po chwili do dzieci dołączyły też kobiety, aby przywitać swoich mężów. Dzieci wskazywały na nas palcami coś opowiadając. Po chwili cała grupa ruszyła w naszym kierunku. Na czoło tego pochodu wysunął się około trzydziestoletni, mężczyzna, przez ramie miał przewieszony łuk. Większość nadchodzących miała łuki oraz skórzane torby przewieszone przez ramie. Wszyscy byli lekko zarośnięci. Widać na polowaniu byli kilka dni. Grupa rozmawiała w dziwnym obcym języku. Mężczyzna, który szedł przodem ukłonił się i powiedział.
- Witajcie, zwą mnie Malik – mówił z dziwnym akcentem – Jestem oczami i ustami tej osady. Przyjmijcie naszą gościnę.
Po tych słowach wykonał ręką gest, po którym z tłumu wyszła kobieta, niosąca pokrojony chleb. Zatrzymała się przed nim. Malik wziął kawałek chleba i wsadził do ust. Kobieta po kolei podchodziła do każdego z nas. Poczęstowaliśmy się i w ciszy zjedliśmy po kromce chleba.
Malik ponownie wykonał gest i z tłumu wyszedł chłopak niosący dzban. Począwszy od mężczyzny, nalał nam do kubków piwa. Kiedy wypiliśmy, dzieci oraz kobiety, wyraźnie uśmiechnięte, zaczęły radośnie coś wykrzykiwać. Reszta mężczyzn rozeszła się do domów. Po chwili dwóch z nich przysiadło się do ogniska ze skrzypcami i zaczęli grać. Za chwilę dołączył jeszcze jeden, który zaczął śpiewać coś w dziwnym języku. Zapanowała atmosfera festynu. Reszta zaczęła wyciągać z domów i stodół ławy i stoły. Część oprawiało przyniesioną zwierzynę, a nad wszystkim niosła się muzyka. Malik wydał kilka poleceń w swoim języku i stoły zaczęły zapełniać się dzbanami, misami z owocami oraz warzywami. Gdy wszystko było gotowe, część ludzi siedziała przy stołach popijając piwo, a reszta tańczyła niedaleko ogniska w takt grającej muzyki.
- No, w końcu jest chwila, aby porozmawiać – odezwał się Malik.
- Witaj – odparliśmy jednocześnie.
- Miło widzieć, że wioska świętuje szczęśliwy powrót myśliwych – powiedział Kejn.
- Rzadko odwiedzają nas goście – powiedział mężczyzna – Jak was zwą?
Przedstawiliśmy się po kolei.
- Cóż, zawsze radujemy się na widok gości – powiedział Malik.
- To, to z naszego powodu? - zdziwił się Kejn.
- Oczywiście - odparł mężczyzna – Jak już mówiłem, takie odwiedziny nie zdarzają się u nas często.
- Myślałem, że witacie myśliwych – odparł elf.
- Nasi bogowie mówią, że wszystkich podróżnych należy godnie ugościć – wytłumaczył Malik – wszystkim tym czym się ma. Zatem czujcie się tu jak u siebie w domu, dobrze i bezpiecznie, abyście nie opuścili naszej osady w smutku.
- To miłe z waszej strony i niespotykane – dodał Igo.
- Napijmy się – powiedział nasz gospodarz i wzniósł kufel - Cóż was sprowadza w te rejony? Większość ludzi uważa je za koniec świata.
- Ano przeszliśmy już kawał świata, ale mamy konkretny cel – wytłumaczył mag – Ja jestem uczonym. Zajmuję się różnymi tematami związanymi z historią...
Tu mężczyzna przerwał.
- Aaa i niech Malik zgadnie, potrzebujecie naszej pomocy?
- Dokładnie, nie pojawiliśmy się tu przypadkiem – kontynuował Igo – Przygotowuję się do napisania księgi. Nie wiem panie czy jesteś w posiadaniu takiej wiedzy, ale badam Zagadki Menhirów.
- Zagadki Menhirów. Hmmm. To jakieś uczone sprawy, a my jesteśmy prostym ludem. Żyjemy tu w zgodzie z naturą.
- W tej okolicy znajduje się menhir, który ma na sobie wyrytą zagadkę lub jej część – tłumaczył dalej mag – Zależy mi, aby go zobaczyć i zbadać.
- A chodzi wam pewno o Głowiastą Polanę – ożywił się Malik – Zapewne mówicie o tym starym kamieniu elfów.
- Może to być to – rzekł Igo – Wiem, że ten kamień znajduje się w okolicy siedziby trolli, dlatego też odrobinę mnie to martwi. Szukamy przewodnika, który mógłby nam go wskazać. Oczywiście postaramy się to odpowiednio wynagrodzić.
- No tak. Malik wam pomoże, lecz musicie wiedzieć, że to niebezpieczne tereny. I zdarzali się już ludzie, którzy stamtąd nie wracali.
Zabawa wokół nas przybierała na sile, coraz więcej par tańczyło, a nad ogniskiem piekło się mięsiwo. Igo kontynuował rozmowę.
- Możesz nam powiedzieć coś o tym kamieniu?
- No cóż tu mogę powiedzieć. Jest taka polana, gdzie stoi stary, elfi kamień. Jak pewno powiedzieli wam w osadzie krasnoludów, prowadzimy mały handelek z trollami. Oni tolerują nas, my ich. Można by rzec, żyjemy z nimi w symbiozie.
- A co znajduje się na tym kamieniu? – nie dawał za wygraną mag.
- Elfie bazgroły – odparł Malik – Lecz to nie na moją głowę.
- A daleko znajduje się ta polana? - dopytał Dalinar.
- Niecałe dwa dni drogi – odparł mężczyzna – Lecz trzeba się mieć już tam na baczności, to teren Dahijczyków.
- Czy trolle patrolują ten teren? - zapytałem.
- Czasem tak, to już tylko godzinę od ich wioski. Więc będziecie musieli bardzo uważać. Ja do samego kamienia was nie zaprowadzę – tłumaczył Malik – Mogę zaprowadzić was do ścieżki, która zawiedzie was do celu. To godzina drogi od Głowiastej Polany.
- Czyli rozumiem, że jeśli wychodzi do wymiany dóbr, to nie naruszacie swoich granic? - dopytywał Kejn.
- Ależ naruszamy, ale za obopólną zgodą. U mnie jesteście gośćmi, ale oni już was tak nie przyjmą. Dahijczycy nie zrozumieją waszego pragnienia poszerzania wiedzy.
- Czy zatem możemy liczyć na to, że nas tam zaprowadzisz? - zapytał Igo.
- Oczywiście, lecz będzie was to nieco kosztować. Potrzebujemy pomocy z zewnątrz, musimy zakupić czasem narzędzia i inne niezbędne rzeczy, których sami nie wytwarzamy. Z reguły biorę złotego ambarda od głowy, lecz wam dobrze z oczu patrzy i policzę połowę.
- Dwa ambardy za tam i z powrotem – doprecyzował elf.
- Aaa, tam i z powrotem – powiedział Malik – O tym nie było mowy. To razy dwa. Lecz i na powrót dam wam zniżkę. Góry te są zdradliwe i bez znajomości naszych ścieżek musielibyście się wspinać. A my przeprowadzimy was bezpiecznie. Trzy ambardy za wszystko i się dogadamy.
- Chyba nawet tyle nie mamy – odparł Igo.
- Do diaska – zaklął mężczyzna – A ile macie?
- Umówmy się tak – zaproponowałem – Dwa ambardy dostaniecie teraz, a kolejnego jak wrócimy. Większość pieniędzy zdeponowaliśmy w wiosce krasnoludów.
- Malik to przemyśli, lecz to chyba uczciwa umowa.
- A ile możecie na nas poczekać? - dopytałem.
- Myślę, że jeden dzień. A za każdy kolejny dodatkowe pół ambarda – odparł traper.
- Zróbmy inaczej – zaproponowałem – Jako że nie wiemy ile czasu będzie nam potrzebne, to pierwsze dwa dni w cenie. A potem, za kolejny dzień pół złotego ambarda, lecz nie od głowy. Jako że będziecie niedaleko od kamienia, po dwóch dniach damy wam znać czy macie czekać.
- Dobrze, ale wiedzcie – powiedział Malik – że na noc będziemy wycofywać się poza terytorium trolli. Nasze umowy, naszymi umowami, ale są pewne zasady, których nie będziemy łamali.
- To uczciwa propozycja – rzekł Dalinar.
- A co powiesz nam o Dahijczykach? - zasypał go pytaniami Igo – Czy patrolują te ziemie? Czy są dobrymi wojownikami? Czy jest duża szansa, że na nich natrafimy? Czy jest szansa się z nimi porozumieć? I czy byłeś w ich wiosce?
Malik zaczął odpowiadać na zadane pytania.
- Możecie spodziewać się patroli, lecz nie wiem jak licznych i jak częstych. Więc miejcie się na baczności. Wojować z nimi nie radzę, a w wiosce nigdy nie byłem. Był tylko Rudy dawno temu, lecz jest mocno specyficzny i nie wiem czy wam w czymś pomoże. Ale po co wam wiedzieć gdzie jest wioska? Pakując się tam ryzykujecie niemal pewną śmierć. Ich społeczność liczy kilkuset osobników.
- A macie jakiś sposób, po którym was rozpoznają? - zapytałem.
- Tak mamy. Kiedy wchodzimy na ich terytorium, używamy dzwoneczków. Wtedy z daleka wiedzą, że się zbliżamy - odparł traper.
- Czy moglibyście zaopatrzyć nas w takie dzwonki? - dopytywałem.
- Niestety nie, to byłoby za duże zagrożenie dla naszej osady. Trolle mogłyby to źle odebrać.
- Czy po tamtym terenie można poruszać się konno? - zapytał Igo.
- Od biedy można, lecz konie są ich przysmakiem i wyczuliby je z bardzo daleka. Co tylko ściągnęłoby wam ich na głowy. Zatem, jak zapewne się domyślasz, odradzam teaki pomysł. Lepszym pomysłem będzie, jeśli rumaki zostawicie u nas. Chłopaki je objeżdżą po okolicy, będą tu bezpieczne. A teraz odpocznijcie, bawcie się. Ja muszę dopilnować kilku rzeczy. Jeśli zatem jesteście zainteresowani, wyruszymy jutro rano. A i jeszcze jedno. Jak natrafię na Rudego, podeślę go do was. Może uda wam się coś z niego wyciągnąć.
Po tych słowach wstał i odszedł w kierunku jednego z domostw, a ja się odezwałem do braci:
- Ja tu chyba zostanę. Cóż za beztroskie życie. Wstajesz i w dupie masz problemy całego świata. Zjesz co upolujesz, masz to co zrobią własne ręce. Po prostu płyniesz na fali życia.
W tym co mówiłem była odrobina prawdy, lecz tak naprawdę żartowałem. Ostanie miesiące oswoiły mnie z myślą, że raczej nie umrę ze starości w łóżku i nawet mi ta świadomość nie przeszkadzała.
Kiedy skończyłem mówić, podeszła do mnie młoda kobieta. Jej egzotyczna uroda tylko dodawała jej uroku. Chwyciła mnie za rękę.
- Zatańcz ze mną – i pociągnęła mnie wśród tańczących ludzi.
- No teraz to na pewno już tu zostanie – usłyszałem słowa Igo oraz śmiech braci.
Nasz taniec trwał dobre pół godziny, dosyć szybko podłapałem kroki oraz kombinacje ludzi skaczących przez ognisko. Co jak co, ale skakać to ja potrafię. Moje wysokie skoki wzbudziły entuzjazm bawiących się ludzi. Kiedy wracałem do braci, kilku z nich przyjacielsko poklepało mnie po plecach.
Usiadłem spocony i wypiłem kufel piwa.
- Czy mówiłem już wam, że tu zostaję? - roześmiałem się wesoło.
Siedzieliśmy, jedząc i podziwiając kobiety tańczące w długich, wielokolorowych sukniach. Przez chwile nasze problemy zostały daleko w tyle. Nagle dosiadł się do nas, bez słowa, mężczyzna o czarnych włosach i piegowatej twarzy, co jakoś dziwnie kontrastowało. Jego piegi w świetle ogniska były jeszcze bardziej widoczne. Uśmiechał się do wszystkich i wszystkiego. Jego zęby były niemożliwie krzywe, a kilku brakowało.
- Jak cię zwą? - zapytał Dalinar.
- Ja Rudy, Rudy - uderzył się ręką w pierś. Po tych kilku słowach wiedzieliśmy dlaczego Malik wątpił, aby Rudy był dla nas pomocny.
- Witaj Rudy, właśnie z tobą chcieliśmy rozmawiać – powiedział Kejn, a w odpowiedzi usłyszał:
- Ja Rudy, Rudy.
- Ja jestem Kejn – powoli tłumaczył elf.
- Kejn – powiedział Rudy wskazując na siebie.
- Nie, ty Rudy, ja Kejn – tłumaczył Kejn – Podobno byłeś w wiosce trolli.
- Tam! Ja! tam yyyy – odparł Rudy.
- Jak przeżyłeś? – nie dawał za wygraną elf.
- Wielka! Wieelka rzeka, rzeka! Ja rudy, rzeka – opowiadał z zapałem Rudy - Dużoo dużooo, koło, wielka rzeka. Ja Rudy.
- No pytaj, pytaj – mówił Dalinar szyderczo do Kejna – Dogadacie się!
Wybuchnęliśmy śmiechem.
Rudy wziął patyk i zaczął rysować coś na ziemi.
- Ja rzeka, rzeekaaa. Rudy! Rzeka tam. Troll troll troll torolllo. Rzekaaa, szczyty. Szczyty tu być, ja Rudy.

Mapa obozu trolli autorstwa Rudego

- Może to jakaś dolina, przez która płynie rzeka – zgadywałem.
- Zapytaj się Rudego, na pewno ci wyjaśni - zrezygnowany odparł Igo.
- One wrzucać wrzucać, duuuużo wrzucać – kontynuował bez składu kaleka.
- Wrzucały coś do rzeki? - nie poddawał się Kejn.
Wstałem i podszedłem do dziewczyny, z którą tańczyłem.
- Mam takie pytanie, czy ktoś dobrze komunikuje się z Rudym?
- Niestety nie, on od dziecka był przygłupi – odparła piękna dziewczyna i porwała mnie do tańca - Kiedyś zgubił się w lesie i trafił do osady trolli, a po powrocie był już taki jak teraz. Od tego czasu nikt go nie rozumie - odparła ze smutkiem.
Podziękowałem za taniec i wróciłem do braci. Dziewczyna widocznie zalecała się do mnie.
Opowiedziałem braciom jej krótką opowieść. Kejn wywnioskował jakoś z tego bezsensownego zlepka słów, którym uraczył nas Rudy, że trolle wrzucają ciała do rzeki.
- A gdzie mieszkają trolle – spróbował Dalinar – Pod ziemią?
- Duża duuuuża trollolo duża jest – odparł Rudy z zapałem – Konie, konie jeść dużo konie.
Widząc, że nic konkretnego nie dowiemy się od wioskowego głupka, odesłaliśmy go do domu. Wstał i niezdarnym tanecznym krokiem poszedł w głąb wioski. Po chwili ponownie porwała mnie do tańca młoda kobieta. Widać było, że wino i taniec rozpaliły w niej żądze. Broniłem się przed pożądaniem, nie chcąc urazić tutejszej społeczności, lecz kobieta była bardzo przekonująca. Sama zaciągnęła mnie bez skrepowania w las i tam oddaliśmy się namiętności. Po wszystkim z głupim uśmiechem na twarzy wróciłem do ogniska. Chwilę później przyszedł Malik.
- Już jestem, łóżka przygotowane. Zapraszam, zapewne jesteście strudzeni.

Wstaliśmy i poszliśmy za nim do jego chaty. Miałem tylko nadzieję, że nie zastanę tam młodej kobiety, z którą przed chwilą spędziłem miłe chwile. Gdyby wydało się, że przespałem się z jego siostrą, bo na córkę raczej nie wskazywał jej wiek, trolle mogłyby mieć dostawę świeżych ludzi. Na szczęście to nie było jej domostwo. Malik zaprowadził nas najwyraźniej do swojej sypialni, gdzie obok małżeńskiego łóżka, na ziemi przygotowane były dodatkowe posłania.
- Ależ Maliku – zacząłem – Mogliśmy spać w kuchni lub stodole, nie trzeba było oddawać nam swego pokoju.
„Wystarczy, że oddała mi się wasza kobieta” - pomyślałem.
- Ależ trzeba było – odparł Malik – Moi goście, to moi panowie.
Podziękowaliśmy i udaliśmy się na spoczynek. Jak zawsze w takiej sytuacji wybrałem miejsce na ziemi. Jakoś nigdy nie dbałem zbytnio o wygody podczas snu.

Spałem jak zabity. Pierwszy raz nie obudziłem się na poranne medytacje. Może to z powodu snu, który mnie nawiedził. Widziałem trzech trenujących mnichów. Każdy trenował inne ruchy.
Jeden z nich, często stał na jednej nodze i skupiał się na atakach dłońmi. Końce jego palców były złączone, tak jak kiedy za pomocą świecy rzuca się cienie na ścianie, aby przypominały dziób. Wojownik często przeskakiwał z nogi na nogę, to w przód, to w tył, wykonując szybkie pchnięcia dłońmi.
Drugi ręce trzymał blisko ciała, cały falował i wyginał się. Co jakiś czas, gdy na niego patrzałem, miałem wrażenie, że nie istnieje nic poza jego osobą. Jego ruchy były dziwnie płynne, a przy tym powtarzały się w pewnym wzorze. Musiałem mrugnąć co chwila oczami, aby rozróżniać jego niby wolne, acz hipnotyzujące ruchy. Co jakiś czas wyprowadzał niepasujący do wszystkiego błyskawiczny atak, jak atakująca nagle kobra, która przecież przed chwilą kiwała się ospale.
Trzeci z nich, wyglądał jakby chwilę temu wyszedł z karczmy. Chodził chwiejnym krokiem, to dwa kroki w przód, to jeden w tył. W pewnym momencie myślałem, że upadnie, lecz mnich w tej chwili obrócił się na jednej nodze, przeniósł ciężar ciała na nogę uniesioną w powietrzu i wykonał potężne kopniecie z obrotu. Wracając do chwiejnej postawy, wyprowadził jeszcze dwa ciosy dłonią.

Obserwowałem ten spektakl jakiś czas, gdy obudziło mnie szturchanie. To Malik budził nas cichym głosem.
- Wstawajcie już późno, jeśli chcecie wyruszyć dziś, to musimy zaraz ruszać.
- Daj nam dziesięć minut i jesteśmy gotowi – odparł Kejn – Można u was nabyć prowiant?
- Ano, znajdzie się świeży chleb.
- Jestem prostym człowiekiem – przerwałem traperowi i powiedziałem żartobliwie – Starczy mi suchy chleb, odrobina szpyrki, kiełbasy, sporo sera, a no i wino.
- Przygotuję wam coś na kilka dni – odparł Malik – Weźcie ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy, resztę zostawcie tutaj. To trudny teren i nie ma co za wiele nosić. Oczywiście to tylko moja sugestia.
Zakupiłem dodatkowo piwa do bukłaka, bo coś mówiło mi, że na pewien czas rozstanę się z wodą.
- Ile należy się za gościnę? – zapytał Dalinar.
- Nic, byliście po prostu naszymi gośćmi. Zapłacicie tylko dwa umówione ambardy.
Kejn podał dwie monety, traper poszedł do domu i po chwili wrócił z małym plecakiem.
- Ruszajmy zatem – powiedział.
- Ruszasz sam? - zdziwił się Kejn.
- Ano sam, przecież znam drogę – z prostotą powiedział traper.
- Po prostu myślałem, że ze względów bezpieczeństwa będzie was więcej – wytłumaczył elf.
- Jeśli Dahijczycy chcieli by nas zaatakować – powiedział z powagą w głosie – To nawet gdybyśmy wyruszyli całą wioską, wybiją nas do nogi. Chodźmy już – Malik ucałował ziemię – Tym razem powierzmy nasze życie Natien, bogini podróżników.

Traper ruszył w las, a my za nim.
- Skąd pochodzisz Maliku? – zapytałem.
- Nasze rodziny pochodzą z południa. Nasi pradziadowie, którzy przybyli tu już po Zaćmieniu, wywodzą się z dawnego królestwa Molok. A teraz tu jest nasz nowy dom. Od wielu pokoleń mieszkamy tu w zgodzie z bogami, naturą, wszystkimi. I tak się to jakoś kręci. Nikomu nie przeszkadzamy, a i staramy się pomagać.
- Może uraczysz nas jakąś opowieścią Maliku, aby uprzyjemnić drogę? – powiedziałem – Widać, iż wasz lud ma wiedzę o dawnych czasach.
- To tylko legendy i bajania naszych pradziadów – odparł traper.
- Ale i w legendach istnieje ziarnko prawdy – odparłem.
- Dawno temu – zaczął Malik – Nasz lud był ludem wędrowców. Dopiero nasi prapraprapradziadowie osiedlili się w Molok. A niespełna sto lat temu nasze rodziny osiedliły się tutaj.
- Co ich przekonało do osiedlenia się tutaj? – zapytał Dalinar – To dosyć trudne tereny do życia.
- Trudny, nietrudny. Bardzo często nasze rodziny były wypędzane z miast i osad, a tu nie wadzimy nikomu. A i z wyznawaniem starych bóstw nie musimy się kryć. Tu jest spokój i cisza i jeśli my nie czynimy nikomu zła, zło nie przychodzi do nas.
Minęła chwila.
- Rudy powiedział coś, co wam się przydało? – zmienił temat Malik – Bo on trochę przygłupi jest.
- Niestety nie, zakres jego słów ograniczał się do kilku – powiedział Kejn.
- A, no zapomniałem wam powiedzieć – odparł traper – Jedni mówią, że gdy był mały, upadł na kamień, inni, że prawie się utopił i potem już taki był.
- A jeszcze inni – dodałem – Wspominają, że taki się stał po wizycie u trolli.
- Ano, też tak mówią – zgodził się Malik – Lecz ja nie wiem, chyba tylko bogowie wiedzą jaka jest prawda. Któż uwierzyłby głupcowi.
Szliśmy gęstym, lesistym terenem.
- Dahijczycy to dosyć specyficzny ród – ponownie zmienił temat Malik – My z racji swoich doświadczeń z przeróżnymi ludami i społecznościami, nie obawiamy się kontaktów z nikim. A łapy władyków niechętnie sięgają po te tereny. Z tego co mówią legendy, Dahijczycy zamieszkiwali północ, lecz gdy zginął ich wielki wódz, wybrali się w wędrówkę pokutną i tu założyli swe osady. Tu czczą swoje bóstwa. Ponoć było to tuż przed lub zaraz po Zaćmieniu.
- Nie boicie się takiego sąsiedztwa? - zapytał Igo.
- Nie, nasi pradziadowie dogadali się z nimi. Jesteśmy dobrzy w znajdowaniu ziół, które bardzo cenią. Dahijczycy są bardzo religijni. Przypuszczamy, że te zioła wspomagają ich w medytacji i łączeniu się z ich bóstwami.
- Czyli nie wyznają Delidi? – zapytałem.
- Któż to wie, któż to wie – mówił dalej Malik – Może Delidia to jakieś stare bóstwo, które czczone jest przez nich, tylko pod inną nazwą? Imiona bogów zmieniały się na przestrzeni wieków, w różnych rejonach. Być może to bogini Arianne? Wszak kult Delidii pokrywa się z jej wieloma dogmatami.
- A czy ta polana jest ich miejscem kultu? - zapytał Kejn.
- Raczej nie, czasem tylko pojawiają się tam na patrolu albo aby dokonać z nami wymiany - odpowiedział Malik.

Z początku traper prowadził nas lasem bez wyraźnego szlaku, a po ponad godzinie dotarliśmy do ścieżki wydeptanej przez zwierzęta. Starałem się zapamiętywać drogę, aby w razie nieprzewidzianych wydarzeń móc samemu trafić do osady. Las był rzadszy, w przeważającej części iglasty. Już po południu droga stała się wymagająca. Lecz dzięki temu, że byliśmy bez koni, mogliśmy iść praktycznie w linii prostej, bez kluczenia w celu wyszukiwania lepszej drogi. Dalinar spowalniał nas czasem, lecz aby się nie rozdzielać, dostosowaliśmy tempo do niego. Czasem, w bardziej wymagających momentach, wyciągaliśmy do niego pomocną dłoń. Jego zbroja była ostatnią rzeczą, którą w normalnych okolicznościach ubrałby ktoś na taką wyprawę. Wieczorem rozbiliśmy obóz. Malik nie pozwalał rozpalać ognia, z czym zresztą wszyscy się zgodziliśmy. Na szczęście noc była ciepła.
- Dajecie radę chłopaki ? Szlak jest wymagający – zagaił Malik.
- Dajemy – odparłem.
Tej nocy postanowiliśmy, nie budzić Dalinara na wartę. Wyglądał na wykończonego. Ale co tu się dziwić, jeden element jego zbroi ważył zapewne tyle co mój cały ekwipunek.
Kiedy kładliśmy się spać Malik zaczął mówić:
- Był kiedyś taki podróżnik. Mag. Mówił, że jest z południa. Twierdził, że w tych górach jest skarb. Trolle ponoć przyniosły na te tereny jakąś starożytną wiedzę na temat pewnego artefaktu. Było to może z osiem lat temu. Ponoć artefakt ten miał dawać taka moc, że można władać armiami tak potężnymi jak całe armie tych ziem.
- Co się z nim stało? - zapytał Igo.
- Zostawiłem go na brzegu polany i więcej nie widziałem. Pytał o menhir tak jak wy. Czekałem na niego dwa dni, lecz nie pojawił się.
Nastała chwila ciszy.
- Kiedyś byli tu też najemnicy, też chcieli się udać w rejony wioski. Ci znowu twierdzili, że zapłacono im dobrze za palce trolli. Cóż za chora dusza musiała ich wynająć. Lecz o nic nie pytałem, bo źle im z oczu patrzyło. Nie wziąłem od nich nawet pieniędzy, bo bałem się zapytać, tacy to byli ludzie. Też nie wrócili, a było ich z dwunastu. Mój ojciec opowiadał też, że dawno temu grupa rycerzy szukała tu panny, którą porwały trolle. Podobno rycerze ci jakoś się dogadali i wrócili szczęśliwie z kobietą.
- A powiedz mi Maliku – nie dawał mi spokoju sposób w jakim się wypowiadał – Czy ty wychowywałeś się tutaj?
- Głównie tak, lecz za młodu podróżowałem też z ojcem do Białej Osady. Bywałem też w Celebornie. Ojciec handlował kamieniami, które pozyskujemy od Dahijczyków na drodze wymiany. Jeszcze wam nie wspominałem, ale trolle wydobywają ten surowiec. Kamień słoneczny, bo tak się zwie, pierwotny urobek. Dopiero po obróbce staję się klejnotem Amuru. Dahijczycy nie potrafią obrabiać rudy. Są wstanie wyczyścić urobek do stanu, który nadaje się do dalszej obróbki. I właśnie płacą nam takim materiałem.
- A jak dawno temu bywałeś w Białej Osadzie? – zapytałem.
- A jakieś piętnaście lat temu. Osada należała do Vernira, byłego najemnika. Ojciec znał się z nim dobrze, robili czasem jakieś interesy. Lecz teraz praktycznie tam nie bywam. Władycy nie lubią naszego ludu. Mimo iż jesteśmy weseli i krzywdy nie czynimy, a i zwady nie szukamy.
- Przepraszam, że tak dopytuję – powiedziałem – Ale twój sposób wysławiania się jest taki, jakbyś brał nauki u samej Celesty w Białej Osadzie.
- Ano, była tam taka pani, która prowadziła ochronkę dla sierot – powiedział Malik – Znacie tamtą okolicę?
- Znamy dobrze Celestę – odparłem.
- Zatem, jeśli faktycznie nadal żyje i będziecie ją widzieć, pozdrówcie ją od naszego ludu – poprosił traper.
- Jeśli tylko wrócimy z tej wyprawy w jednym kawałku – powiedział Dalinar – Na pewno pozdrowimy.
- Wierzę, że bogowie będą dla was łaskawi – odparł Malik.
Po tym skończył swe opowieści i zasnąłem. Przypadła nam z Igo ostania warta, a noc minęła spokojne.

Nad ranem poddałem się medytacji, rozważając wczorajszy sen. Wiedziałem co oznaczał, pokazywałeś mi wszak mistrzu trzy style walki, w których w pewnym momencie życia specjalizuje się każdy mnich. Wybór ten stanowi ważny moment, ponieważ mnisi, którzy raz obiorą styl, ćwiczą i doskonalą go do końca życia. Każdy mnich wie, kiedy nadchodzi moment wyboru. Mój nadszedł tak naprawę wczoraj. Decyzja nie była łatwa i wybrałem styl, który uznałem za najlepsze dopełnienie mojej osoby. Mimo iż uważam, że zazwyczaj najgroźniejszym stylem jest styl Grzechotnika, obrałem drogę Pijanego Mistrza. Zawsze starałem się wyglądać na niepozornego, zwykłego włóczęgę, aby w krytycznych sytuacjach móc zmylić i zaskoczyć przeciwnika. Uznałem, iż widok podpitego prostaczka, to doskonały kamuflaż. Pasujący do roli jaką spełniam w tej drużynie. A gdyby los rozdzielił mnie z braćmi, nada się tak samo dobrze. Podziękowałem bogini za dar snu, którym mnie obdarzyła. Wiedziałem, iż w początkowej fazie nauki, przyda się popijanie. Dlatego chyba też instynktownie już wczoraj zamieniłem wino z wodą na mocne piwo. Będę musiał popracować i nad nowym stylem, ale też nad kontrolą organizmu. Niejeden zatracający się w alkoholu zaprzepaścił życie. A to nie jest mój cel. By nakreślić dalsze kroki w Ki, potrzebowałem planu. A najlepsze przychodzą w dwóch sytaucjach: wygódce oraz w harmonijnej medytacji.

Mnisi walczą teraz tu
żuraw pijak wąż
czas decyzji nastał dziś


Muszę przyznać, że haiku naprawdę pomaga w myśleniu. Miałeś rację mistrzu. Jak zwykle.

Rano ruszyliśmy w dalszą drogę. Malik milczał. Było widać, że szedł bardziej czujnie niż dnia poprzedniego. Teren stał się jeszcze bardzie górzysty, a drzewa znacznie się przerzedziły i były wyraźnie niższe. Około południa, gdy weszliśmy na pagórek, w oddali ukazał nam się dziwny obiekt. Był to wysoki, drewniany słup z rzeźbieniami, niewątpliwie przedstawiał jakiegoś humanoida.

Totem Dahijczyków

Traper stanął i oznajmił:
- Ja tu zostanę, to granica. Dalej musicie iść sami. Jakiś czas temu byliśmy na takim wielkim wzgórzu. Tam będę na was czekał.
- Gdzie teraz mamy się udać? - zapytał Kejn.
- Tą ścieżką. Wydeptały ją sarny, nie zgubicie jej. Około godzinę stąd jest Głowiasta Polana. Tam znajduje się wasz cel.
- Czyli czekasz na nas dwa dni – mówiłem – Jeśli będziemy chcieli zostać dłużej, poinformujemy cię. Jeśli się nie zjawimy, wracaj do domu.
- Taka jest umowa – odparł Malik – Uważajcie na siebie, te ziemie nie lubią obcych.
Po tych słowach obrócił się i odszedł.

Kejn podszedł do dziwnej rzeźby i zaczął wodzić po niej palcem w skupieniu.
- To dziwne, tu wyryte są elfie znaki. Nawet nie tyle pismo, co symbole, które maję znaczenie. „Ty, który to czytasz. Nie idź dalej, gdyż czeka cię śmierć.”
Ustaliliśmy, że elf pójdzie pierwszy, około stu metrów przed nami i będzie wypatrywał potencjalnych wrogów. Poruszaliśmy się znacznie ostrożniej. Po kwadransie natknęliśmy się na kolejną rzeźbę. A po następnych dwóch na jeszcze jedną.
Po chwili weszliśmy na wzgórze i naszym oczom ukazała się rozległa polana. Za nią, w oddali, znowu zaczynał się las. Położyliśmy się na wzgórzu i przyglądaliśmy się polanie wypatrując w pierwszej kolejności jakichś ruchów. Polana wyglądała na opuszczoną. Gdzie niegdzie trawa ustępowała miejsca skałom, było widać też sporo mniejszych i większych głazów. W centralnym punkcie polany stał wysoki na około sześć metrów kamień. Obok niego, w miarę równych odstępach, stały dwa mniejsze. I tak jak kamienie wyglądały jakby leżały tu od tysięcy lat, naszą uwagę przykuł jeden element. Na szczycie dużego kamienia, spoczywała ogromna, rzeźbiona, kamienna głowa.
- Kejnie obejdź może tą polane przy linii lasu i upewnij się, że nikt nie obserwuje tego miejsca – powiedział Dalinar.
Elf szybko zniknął w lesie. Po jakimś czasie wrócił i oznajmił, że nie natrafił na nic niepokojącego.
Ostrożnie podeszliśmy do kamienia. Już z odległości kilku metrów było widać, że kamień ozdobiony jest jakimś pismem z obu stron. Głowa na nim, nie pasowała do całości. Wyglądała, jakby ktoś, w jakiś sposób, położył ją na monumencie później. Głowa spoglądała jakby w kierunku, z którego przyszliśmy.
- Ta głowa przypomina mi coś co wiedziałem u Hugo – powiedział Dalinar – Opowiadałem wam, że kiedy wyszedłem za potrzebą, pomyliłem drzwi i trafiłem na jakąś dziwną, starą rzeźbę. Styl wyrzeźbienia tej głowy zaskakująco przypomina mi tamtą. Różnica jest taka, że pomnik u Hugo był w całości.
- Ponoć osiem lat temu był tu jakiś mag – powiedziałem – Może to on.
- No może i on, ale jakie to teraz ma znaczenie? - powiedział Kejn – To chyba nienajlepszy moment, aby stać i gdybać jak zaraz mogą być tu trolle.
- Racja – powiedział Dalinar – Zachowajmy czujność.
Obejrzeliśmy kamień. Z dwóch stron pokryty był prawdopodobnie elfim pismem.
- Jesteś w stanie to przetłumaczyć? - zapytałem Kejna.
- Oczywiście – odparł elf – i zabrał się do czytania.
- Tekst nie jest skomplikowany, mam wrażenie, że to wiersz. Igo, jeśli mógłbyś zapisywać to co przetłumaczę, to będzie nam łatwiej nad tym pracować.
Igo wyciągnął przybory do pisania, kawałek pergaminu rozłożył na okładce swej księgi czarów i począł notować.

--------------------------------------------------------------------------------------------------

Gdy góra Argagh młoda była,
a wielka Karnak łzy roniła,
żył lud wspaniały nad innymi ludami,
władał lasami, szerokimi łąkami.

Czas trwał niezmiennie pomiędzy nami,
gdy niebo zżółkło i pociemniało.
Plony przestała ziemia nam dawać,
W niewolę trzeba było iść zaraz.

Śmierć brała żniwo okrutne jakże,
gdy z rzeki Karnak wyszedł on na brzeg.
W blasku gwiazd, w świetle księżyca,
piękny był on, niczym gołębica.

Wyzwolił był on lud nasz od jarzma,
lecz trzeba było serce mu nazdać.
Tak się toczyły losy cudowne,
aż czasy przyszły znowu niedobre.

Przybył on znikąd, nikt nie wie jak,
lecz żywy nasz bóg martwym się stał.
Przeszył go włócznią, praojciec się zwał,
zmienił nas ciężko, grozę nam dał.

Mijały wieki bez wytchnienia,
aż przyszedł prorok z mocą kamienia,
tak rzekł nam wszystkim co go słuchali,
wstanę ja znowu dla tych co czekali.

Służcie mi zatem długo i wiernie,
i nie żałujcie ofiar wrogów co walczyli dzielnie.
Wtedy przyjdę ja, z wody odrodzon,
praojca tym razem ja włócznią ugodzę.


--------------------------------------------------------------------------------------------------
To chyba o Oze Dakhe – powiedział Dalinar.
- Możliwe, ale potem będziemy się zastanawiać. Niech tłumaczy to co jest na drugiej stronie kamienia – powiedział Igo.
Kejn ponownie zaczął czytać.

Co za białe pióra,
sypie zimą oddech Mordulla?


- Mordull to inne imię Lorsha, boga zimna. Tego miana używały niektóre barbarzyńskie ludy – wyjaśnił Dalinar.
Kejn wrócił do czytania.

Co jesienią z dębu spada?
Co ze smakiem dziki Rhagg zajada?


- Co to jest do cholery Rhagg? - zapytałem.
- Na północy czasem określają tak dziki – wyjaśnił Igo.
- Czyli co, że w pierwszym śnieg, a w drugim żołądź? - zastanowiłem się głośno.
- Poczekaj, niech przetłumaczy, później będziemy się zastanawiać – uciszał mnie kapłan – Czytaj następne.

Co to za złota świetlana kula,
która swym blaskiem nasz Zzzedizah otula?

Jak ten kwiat się nazywa,
co słowo „pan” w nazwie ukrywa?


Trzeba przeanalizować odpowiedzi – rzekł Kejn.
- Na mój gust - powiedziałem – Śnieg, żołądź, a świetlana kula kojarzy mi się ze słońcem.
- A kwiat to tulipan – powiedział Kejn – Kojarzy mi się to z porami roku. Śnieg to zima, żołądź jesień, słońce lato i tulipan wiosna. Tylko czy to ma jakieś znaczenie?
Ja w tym czasie zerknąłem na wiersz.
- Wydaje mi się, że Argagh to jakaś góra w Tesji, ale głowy za to nie dam – powiedziałem.
- Na razie skupmy się na zagadkach – poradził Igo.
- No wydaje mi się, że zagadki, może za wyjątkiem słońca, są rozwiązane. Może coś w tym wierszu powie nam jak to wykorzystać – odparłem.

Dalinar studiował wiersz, lecz przekaz był dosyć jasny i nie widzieliśmy w nim żadnych wskazówek co do zagadek, które rozwiązaliśmy. Igo zasugerował, aby przyjrzeć się jeszcze głowie.
Kejn wdrapał się na menhir. A ja obejrzałem sąsiadujące głazy. Lecz nic nie znalazłem. Były to najzwyklejsze w świecie głazy.
- W oddali widać jakiś strumień – powiedział Kejn – Może to ta rzeczka, o której mówił Rudy.
- Dałbyś radę opuścić mi linę? - zapytał Igo.
- Postaram się – odparł elf.
Obwiązał linę wokół kamiennej głowy i opuścił na dół. Podsadziliśmy maga do góry i po chwili uważnie badał głowę. Po chwili powiedział.
- Ta głowa z całą pewnością jest magiczna. To bardzo silna i stara magia. Zupełnie inna od tej, którą się posługuję.
- Moja główka też jest magiczna – powiedział Dalinar – Potwierdza to niejedna panna z zamtuza.
- No to kulamy głowę do Jahiry – zażartowałem – Weźmy te zapiski i wycofajmy się w las. Bo niepotrzebnie stoimy na widoku.

Wróciliśmy do linii lasu i weszliśmy między drzewa.
- Co z tych zagadek przypomina wam szerokość, wysokość, głębokość? Bo mnie jak na razie kurwa nic – odezwałem się.
- No, co to ma wspólnego z zagadkami menhirów – parsknął Igo.
- Nie wiem, może to, że jest to menhir i na nim są cztery zagadki. Pytanie tylko co zrobić z tymi odpowiedziami.
- W zagadkach były cztery dane, zazwyczaj była to szerokość, wysokość, głębokość i ostania liczba wskazująca już konkretne miejsce. Cztery zagadki są i to się zgadza. Ale gdzie tu matematyka, bądź geometria? - zastanawiałem się głośno - Może jest tu jakiś klucz, zasugerowałeś, że kojarzy ci się to z porami roku. Każda ma trzy miesiące, więc może to liczby 3 3 3 3 – powiedziałem.
- Może ilość liter to ilość metrów – zasugerował Dalinar – Tylko czy w elfickim te słowa mają tyle samo liter, na przykład śnieg pięć?
- Tak, akurat te wszystkie słowa w elfim, mają taką samą ilość liter – odparł Kejn.
- Czyli mielibyśmy 5, 6, o ile odpowiedź słońce jest prawdziwa to 6 oraz 7 – kontynuował kapłan.
- Jeszcze może być żołędzie. Czyli 8.
Zgodziliśmy się, że odpowiedzią będzie słowo „żołędzie.”
- Jedynym strzałem na oślep to słońce – powiedziałem – Ale wydaje się najlogiczniejsze.
- Co teraz z tym zrobić? Załóżmy, że nasze myślenie jest poprawne i liczba liter odpowiada metrom. Co z tym dalej zrobić? – zastanawiał się Dalinar.
- No musimy znaleźć coś do czego te metry można przypisać, tak jak w grobowcu von Trakk – odparłem – Prawdopodobnie jakąś jaskinię.
- A może to jest w okolicy tego menhiru? Tabliczka w grobowcu wskazywała na grobowiec – powiedział kapłan.
- Przyporządkujmy odpowiedziom dodatkowo pory roku i to będą kierunki – podpowiedział Kejn – śnieg to północ, żołędzie jesień, czyli zachód, słońce lato, czyli południe, no i wiosna jako wschód.
- Załóżmy czysto teoretycznie, że menhir jest punktem, od którego musimy zacząć szukać – powiedziałem – Bo jak na razie ja nie mam innego pomysłu.
- Oczywiście oczywiście – głupkowato śmiał się Igo.
Jego dogryzanie i brak konstruktywnych odpowiedzi bardzo mnie rozczarowało. Nie ukrywam, iż to w nim pokładałem największe nadzieje, co do rozwikłania zagadki.
- No, no, żebyśmy tylko nie wrócili w to samo miejsce – śmiał się Igo.
- Zabraliśmy ze sobą idiotę – powiedział wkurzony Dalinar – I to idiotę, który się odzywa.
Na kartce narysowałem mały szkic. Nie wyglądało to obiecująco. Miejsce wskazywało na dosłownie kawałek na południowy zachód od menhiru.

Pomysł Tsume na rozwiązanie zagadki

- Czy wejście do jaskini mogło by być pod tymi głazami? - zapytał kapłan.
- Wątpię, wszystko tam przeszukałem – odparł Kejn.
- No wiesz, zanim udało nam się wejść do lochów pod Samotną Wieżą, też to trochę trwało. Dopiero po czasie przełamałeś iluzję – nie dawał za wygraną kapłan – Pamiętajmy, ze trolle posiadły magię kamienia. Być może zrobiły coś z tymi głazami.
- No, a dziki szukają żołędzi – skwitował Igo z durnym śmiechem.
Pociągnąłem z bukłaka i aż lekko się zatoczyłem.
- Czy uważasz Dalinarze, że jest tu przy tym kamieniu ukryty przedmiot ich kultu? Nie strzegłyby go w żaden sposób? Aż tak wierzą w tę zagadkę? - zapytałem.
- Myślę, że tak - odparł kapłan.
- Cicho – nagle powiedział Kejn – Słyszycie?
Zamarliśmy i wsłuchiwaliśmy się w odgłosy lasu. Gdzieś z daleka dochodził do nas dźwięk, jakby bębnów. Dźwięk był rytmiczny, powtarzający się. Po chwili się oddalił i już nie było go słychać. Uspokoiliśmy się, a Kejn kontynuował rozważania.
- A jeśli jedna z liczb to głębokość?
- No ale jaka, tu są duże liczby, choćby to było nawet te pięć metrów, to jak to wykopiemy i gdzie? - pytałem - W ciemno?
- Tak tylko głośno myślę – odparł Kejn.

Dalinar zaproponował, aby przejść się kawałek w las w kierunku, w którym patrzy głowa. Nie posiadając lepszego pomysłu, ruszyliśmy w las. Przeszliśmy około pięciu minut i naszym oczom ukazał się rwący potok. Był płytki, ale szeroki na około pięć metrów.
- Ja się chwilowo poddaję. Miejsce, które wskazują nasze wyliczenia, jest skaliste, nawet nie ma tam gdzie wbić łopaty.
- Ja też nie wiem co dalej – powiedział Kejn.
- Dlaczego są cztery wymiary? - zapytał Dalinar.
- Ponoć zawsze są cztery, zresztą w grobowcu też tak było – odparłem – Trzy wymiary odpowiadały wielkości krypty, a czwarta wskazywała na połowę wysokości.
- Możemy iść kawałek dalej – zaproponował Dalinar.
Ruszyliśmy dalej wzdłuż strumienia, po dwudziestu minutach nie natrafiliśmy na nic ciekawego.
- Nubrimus powiedział nam, że rozwiązanie zagadki doprowadzi nas do kompleksu jaskiń – powiedziałem – Zatem trzeba odszukać jakieś jaskinie.
- Sprawdźmy jeszcze okolice tego menhiru w promieniu dziesięciu metrów, może coś przeoczyliśmy – upierał się kapłan.

Wróciliśmy ostrożnie na polanę i zaczęliśmy przyglądać się ziemi. Nigdzie nie było miejsca, które nadawałoby się do kopania. Podłoże w tym miejscu było skaliste, porośnięte tylko małymi kępkami trawy.
- Trzeba będzie z bezpiecznej odległości przyjrzeć się wiosce – powiedział Dalinar – Tu nic nie znajdziemy.
- Rudy, nie ważne jakim był idiotą – zaczął Kejn – Wyraźnie wskazał rzekę. Może trzeba iść rzeką na północ i na coś natrafimy.
- Mamy dwie godziny do zmierzchu – kontynuował Kejn – Spróbujmy jeszcze przesunąć tę głowę, bo nie ma sensu pakować się przed zmrokiem dalej w ich tereny. Będziemy mieli wszystkie pytania dotyczące tego kamienia z głowy.
Wdrapaliśmy się ponownie na menhir i przesunęliśmy głowę o jakieś dwadzieścia centymetrów. Pod głową nic nie było. Zrezygnowani, zeszliśmy i wróciliśmy na noc do pierwszej rzeźby, wskazującej granice terenu Dahijczyków. Wystawiliśmy podwójne warty. Tej nocy każdy z nas budził się kilkukrotnie. Dręczyły nas jakieś niespokojne sny, lecz tylko Dalinar zapamiętał swój.
- Śnił mi się ojciec – zaczął rano Dalinar – Szliśmy razem przez las, minęliśmy dwa kamienie, to były nagrobki. Na jednym z nich był wyryty napis „Robert”, a na drugim „Julia”. Robert poszedł dalej w las, doszedł do jakiejś przepaści i spadł w dół. Nie wiem czy to coś oznacza. Ta ziemia ma w sobie jakąś dziwną, niespokojną moc. To złe miejsce.
- Ja mam pewne przemyślenia – powiedziałem.
- Oho, to będzie ciężki wykład – parsknął Kejn.
Zignorowałem go i ciągnąłem dalej.
- Te menhiry to przecież nie jest wiadomość dla przypadkowego podróżnego. Nikt nie stawiał ich, bo chciał dać ludziom rozrywkę na zasadzie, że sobie ktoś idzie, powiedzmy tym lasem, rozwiązuje zagadkę i znajduje skarb. Nawet ta zagadka jest adresowana do kogoś, kto powiedzmy o niej wie. Zakony ukrywały w ten sposób Serca. A to co było w nich zawarte, mogło trafić tylko w godne ręce. Więc ja to widzę tak: ktoś zaznajomiony z tym system, właściwym tylko dla danego klasztoru, wie gdzie znajduje się menhir dotyczący Serca warowni. Odczytuje według klucza zagadkę. Wraca do zamku i tam za pomocą wiadomości zawartych w menhirze znajduje skarbiec. I tak samo może być tu. Samo miejsce położenia menhiru może nie mieć nic wspólnego z miejscem ukrycia Kamienia Sumień. Ten znajduje się w jaskiniach trolli, a zagadka mówi znającemu klucz gdzie dokładnie. My niestety klucza nie mamy. Ale bez dotarcia do kompleksu jaskiń nic już nie wymyślimy. Więc uważam, że musimy udać się do wioski Dahijczyków, kierując się pod prąd rzeki.
- No i zastanów się – znowu sarkastycznie zaczął Igo – Dojdziemy do wioski i zobaczysz tam sobie ich lepianki, trolle, trollątka i trollice. I co zrobisz z informacją o śniegu, żołędziach i tulipanie?
- Nie wiem, natomiast wiem, że tu nie zrobimy nic – odparłem – Ty po godzinie chciałeś siedzieć i robić nic. Łaskotka szukaliśmy ponad miesiąc i wytrwałość się opłaciła.
- Chodźmy zatem w górę rzeki – powiedział Kejn – Może ta rzeka wypływa z jaskini.
- Wiemy, że Oze Dakhe ponoć przemawia z wody, może faktycznie trzeba udać się za wodą – powiedział Dalinar.
- No, no, wejdźmy do wody, może przemówi do nas – szydził Igo – Proponuję pomnożyć ilość literek przez kolejne literki i iść tyle kroków – z coraz większym zadziwieniem patrzeliśmy na śmiejącego się Igo.
- Co oni widzieli w tobie w tym Górskim Gryfie? – skomentowałem z niedowierzaniem - Więc chodźmy pod prąd – dodałem.
- Nie – zaprotestował kapłan – Pod prąd jest osada trolli, a ja chcę najpierw sprawdzić bezpieczniejszą stronę.
- No to chodźmy i tak już nic tu nie wymyślimy.
Ruszyliśmy z biegiem rzeki, a Igo raz po raz szydził jak nie ze śniegu, to z tulipana, mimo że sam od początku nie dał żadnej sensownej propozycji.
- Przejdźmy się z dwie godzinki.
- I co potem, będziemy się wracać dwie godziny? - zapytał Igo – Jaki w tym sens?
- A masz lepszy pomysł lub coś innego do roboty? - zapytał Dalinar.

Nie znaleźliśmy nic. Postanowiliśmy powrócić. Szliśmy w milczeniu, nawet Igo zaprzestał swoich głupich komentarzy. Wróciliśmy do punktu wyjścia i tym razem udaliśmy się w górę strumienia, prawdopodobnie w kierunku wioski trolli. Kroczyliśmy ostrożnie, a Kejn znów szedł przed nami i wypatrywał zagrożeń. Czym dalej na północ, strumień zwężał się i robił się coraz bardziej rwący. Po około godzinie dogoniliśmy Kejna, który czekał na nas. Naszym oczom ukazała się dosyć wysoka, lecz wąska jaskinia. Z jej wnętrza wylewał się strumień, wzdłuż którego przyszliśmy.
Woda parła całym dnem tunelu.
- No i jest jaskinia – powiedziałem.
- A co to ma wspólnego z Zagadką Menhirów? – znowu dogadywał Igo.
Ignorowałem go. Przeczucie mówiło mi, że nie warto wchodzić do tej jaskini. Zbadałem ślady wokół jej wylotu, ale nie był tam nic poza tropami zwierząt.
- Poczekajcie tu na mnie. Narazie nie wchodźcie do środka, mam pewne przeczucie – powiedziałem.

Zacząłem wspinać się ostrożnie w górę. Sama jaskinia miała kilka metrów wysokości, a grubość sklepienia na oko dwa metry. Po wdrapaniu się na około dziesięć metrów byłem nad „dachu” groty. Skradając się ruszyłem na północ. Dosłownie po stu metrach, sklepienie jaskini zanikało tworząc przerwę w skałach, gdzie poniżej w korycie płynęła rzeka. Oszacowałem, że pójście wschodnią stroną rzeki wygląda na łatwiejsze i pochylony ruszyłem przed siebie. Kluczyłem skałami, aż moim oczom ukazała się rozciągająca się w dole dolina.
Była ogromna, miała około dwóch kilometrów długości. Jej środkiem płynęła rzeka, która z drugiej strony ponownie znikała w skałach. W dole ujrzałem kilkadziesiąt kręcących się, niewątpliwie trolli. Byli tam też ludzie. Ich wygląd niezaprzeczalnie świadczył o tym, iż pełnili rolę niewolników. Starałem się zapamiętać jak najwięcej szczegółów i mimo że kusiło mnie aby zostać i obserwować, miałem świadomość, że dotarcie tu zajęło mi godzinę. Bracia na pewno zaczną się niepokoić. Powoli wstałem i wróciłem tą samą drogą. Bracia czekali u wejścia do jaskini. Kiedy wróciłem, zdenerwowani pytali mnie czemu mnie tyle nie było. Zeskoczyłem do nich z góry.
- Doszedłem do wioski Dahijczyków – oznajmiłem.
Wyciągnąłem nóż i zacząłem rysować na ziemi prowizoryczny plan osady.

Plan osady Trolli

- Stąd wyruszyłem. Po jakichś stu metrach skała nad podziemną rzeką zanika i koryto głęboko w dole jest otwarte. Taki, nazwijmy to wąwóz, ciągnie się około pół kilometra, a jego zbocza idą ostro w górę. Wybrałem wschodnią stronę, bo na moje oko była przystępniejsza. Po jakichś trzystu, może czterystu metrach, przestaje się wznosić i teren skalisty jest w miarę na tym samym poziomie. Jest ciężko. Dalinar może da radę z osprzętem, ale będę musiał znaleźć troszkę łatwiejszą drogę. Teraz parłem w miarę najkrótszym przejściem. Po kolejnych stu metrach dochodzi się do miejsca, z którego rozciąga się widok na dużą dolinę. Rudy nie był jednak takim idiotą. To miejsce kształtem przypomina to co narysował. Dolina ma około dwóch kilometrów długości i jakiś kilometr szerokości. Jest położona o wiele niżej. Nie ma szans, aby tamtędy zejść. Prawie pionowo w dół kilkadziesiąt metrów. Sytuacja ma się inaczej od strony północnej, ale dojdziemy do tego. Tu na dole jest wejście do doliny od strony zachodniej. Co dziwne, jest to normalny szlak, którym może poruszać się wóz. Tu u góry, na północy, jest coś jakby duży teren porośnięty trzciną lub może jakąś wysoką trawą. I tam zejście wydaje się łagodniejsze. Tylko, żeby tam dojść, to trzeba okrążyć górą cała dolinkę. Od strony zachodniej stoi coś jakby wieża strażnicza. To samo tutaj – wskazałem nożem na plan – Tutaj są jakieś budynki. W wiosce jest prawdopodobnie dużo trolli. Widziałem jak zaganiały mniejsze istoty i zgaduję, że ludzi do różnych prac. Trolli, szybko licząc, jest około pół setki. Ludzi dwa razy tyle.
- A co tu nabazgrałeś? - śmiał się Igo.
- To zagroda z owcami, przynajmniej tak mi się wydaje. To kawał drogi. Dalej to coś to jakby ułożone, ścięte drzewa. Tu od strony południowej, wygląda to jak palisada, a raczej drewniany, wysoki płot. Tutaj – ponownie wskazałem nożem – coś na kształt kwadratowego klepiska. Być może wydobywają tam glinę. Obok tego rośnie jakaś kapusta i chyba dynie. Tu jest miejsce, które się dosyć wyróżnia. Usypany, spory kopiec. Co tam jest, nie wiem, bo na czterech, wysokich filarach jest dach, który skrywa wszystko. Może studnia, może jakiś taki otwarty magazyn. Nie mam pojęcia.
- A jak jest z zejściem? - zapytał Kejn – My pewnie sobie damy radę, ale oni? - wskazał na Igo i Dalinara.
- Praktycznie pionowa ściana. Około pięćdziesiąt metrów w dół. Bez lin nie mają żadnych szans – odparłem.
- Czyli najlepiej iść rzeką – powiedział Kejn.
- Ale tu jest jakaś strażnica – odparł Dalinar – A po drugie po co chcesz włazić do wioski pełnej trolli?
- Chcemy odnaleźć jakiś punkt odniesienia co do zagadki – powiedział Kejn.
- Tak jak mówiłem wcześniej, od strony traw zbocze jest łagodniejsze i tam można by było zejść. Tylko czy warto w ogóle się tam pakować? Mnie interesuje, gdzie prowadzi ten szlak na zachód. Bo być może to tylko ich teren gospodarczy. A jakieś miejsca kultu mają właśnie na zachód. Bo nie wiedziałem co jest dalej, szlak zakręca wśród skał. Pytanie co to jest za szlak. Bo skoro są i wozy to gdzieś to prowadzi.
- Dalinar zadał dobre pytanie – powiedział Igo – Po co tam chcemy w ogóle zejść?
- Ja nie mówię, żeby tam wchodzić. Cały czas mówię, aby iść tu – wskazałem na ścieżkę prowadzącą na zachód – i zobaczyć co jest dalej. Dążę do tego, że nic co widziałem, nie mówi mi nic na temat śniegu, żołędzi, słońca, czy tulipanów. Pytanie dokąd prowadzi ten szlak?
- No to jest szlak, który prowadzi do ich wioski – odparł Dalinar.
- To jest wioska – wskazałem nożem na rysunek.
- No i dlatego właśnie ten szlak do niej prowadzi – odparł kapłan.
- Chodzi mi skąd prowadzi – zaczynałem się irytować – Skąd prowadzi ten cholerny szlak, bo wiedzie na zachód, a my przybyliśmy tu z południa. A wygląda na uczęszczany. Czy to co widziałem, to nie jest część niewolnicza, gdzie hodują owce, ogólnie jedzenie, a droga prowadzi do ich, nazwę to wioski właściwej?Tam gdzie mieszkają i są jakieś jaskinie?
- A czy ty widziałeś w tej dolinie, gdzieś wejście do jakichś jaskiń? – zapytał Dalinar.
- Z tego miejsca, gdzie byłem, nie, ale też z powodu kształtu tej doliny, nie widziałem wszystkiego – nożem narysowałem znak zapytania – Co jest na wschodniej ścianie w tym miejscu nie widziałem.
- Czy można bezpiecznie obserwować ich z góry? – zapytał Igo.
- Myślę że tak.
- To zróbmy tak – powiedział mag – poobserwujmy co tam się dzieje. Rozumiem twoje wątpliwości, ale też nie wiemy czy ten szlak prowadzi kilometr, pięć, a może sto. Najpierw skupiłbym się na tym co jest na miejscu.
- No dobrze – odparłem – Musimy przejść tu – wskazałem nożem na północny kraniec planu – Bo stąd będzie lepszy widok, niż z miejsca, z którego obserwowałem ja. Tylko czy wszyscy zgadzamy się, aby to właśnie zrobić?
- Musielibyśmy też odesłać Malika – powiedział Kejn – Nie ma sensu chodzić codziennie i go informować.
- Myślę, że spokojnie trafię z powrotem do wioski – odparłem – Jak nie wrócimy do jutra, to sam wróci.
Nagle, mógłbym przysiąc, że usłyszałem głos w mojej głowie „Zabij go! Zabij!”. Dziwne sny, niepokojące omamy słuchowe. To miejsce ewidentnie źle na mnie wpływało. Pociągnąłem solidny łyk piwa.
- Ty to widziałeś, byłeś tam. Co proponujesz? - zapytał Igo.
- Wydaje mi się, że jedyną rozsądną drogą jest ta, którą już szedłem - odparłem – Nie wyobrażam sobie, aby próbować wspinać się po prawie pionowej skale z koryta rzeki. To prawie pewna śmierć. Ja miałbym problemy, a ze wspinaczką jestem obyty dosyć dobrze. Nie gwarantuję też, że kilometr dalej sobie poradzimy, bo tam zwyczajnie nie byłem. Ale o tym przekonamy się na miejscu. Uważam, że to miejsce na północy jest najlepsze do obserwacji i pozwoli tez zobaczyć to czego jeszcze nie widziałem z poprzedniej pozycji. Gdyby obserwacje nic nie wniosły, to możemy wrócić zachodnią stroną, o ile damy radę i zobaczyć gdzie wiedzie szlak.
- Trzeba też brać pod uwagę, że obejście tego całego zajmie nam może nawet dni, jeśli Tsume będzie musiał wyszukać dla was drogę – powiedział elf.
- Dni? - Zdziwił się Igo.
- No może nie dni, ale na pewno kilkanaście, jak nie więcej godzin. Zobacz na Dalinara oraz wszystko co ze sobą taszczymy - powiedziałem – Zobacz na mnie, ja miałem na sobie tylko bukłak – i tu pociągnąłem znowu piwa – I to bukłak, który robi się coraz lżejszy. Przeszedłem tylko kawałek, a zajęło mi to godzinę. Bez wyszukiwania jakichś dogodnych dla ciężkozbrojnego ścieżek.

Uznaliśmy, że spróbujemy dostać się na wskazane miejsce na północy. Miałem iść trochę z przodu i wyszukiwać najlepszej dla naszej grupy drogi. Weszliśmy z Kejnem na szczyt jaskini i opuściliśmy na dół linę. Igo wraz z Dalinarem przy naszej pomocy gramolili się na górę. Obyło się bez wypadków. Głównie ze względu na Dalinara nie mogłem iść tak jak poprzednio. Musieliśmy bardziej kluczyć, kilka razy teren zmusił nas do powrotu i wyszukania nowej drogi. W miejsce, z którego uprzednio obserwowałem wioskę, dotarliśmy dopiero przed zmrokiem. Mimo środka lata, wiatr był zimny i nieprzyjemny. Podeszliśmy na skraj urwiska i zaczęliśmy obserwować dolinę. Pozwoliliśmy sobie dosłownie na rzut okiem, jako iż szybko nadchodziła noc i chciałem wykorzystać ostanie promienie słońca, aby znaleźć miejsce osłonięte od wiatru. Pozbawieni byliśmy możliwości rozpalenia ogniska. Płachty namiotów rozciągnęliśmy nad głowami w miejscu, gdzie mogły służyć za prowizoryczny dach. Rogi materiału obciążyliśmy kamieniami. Owinięci w koce, udaliśmy się na spoczynek.

Rankiem ruszyliśmy dalej, unikając zbliżania się do urwiska, gdyż obawialiśmy się wykrycia. Co jakiś czas podczołgiwaliśmy się do brzegu urwiska, aby obserwować jak toczy się życie w osadzie.
Obserwacje potwierdziły, że w dole stale kręci się około pięćdziesięciu trolli. Większość poruszała się z bronią. Dzierżyli ogromne topory, siekiery i włócznie. Niektórzy z nich uzbrojeni byli w bicze, którymi popędzali ludzi. Niewolnicy wykonywali różne prace, część zajmowała się zwierzętami, część pracowała na polach z kapustą. Niektórzy układali drewno. W pewnym momencie z części, która była ukryta jeszcze poza naszym wzrokiem, wytoczyły się dwa wozy pchane przez ludzi. Dopchali je pod jeden z budynków i zaczęli rozładowywać z niego prawdopodobnie jakieś kamienie.
- Być może tam dalej jest jakaś kopalnia. Musimy dostać się dalej, aby rzucić okiem z innej perspektywy – powiedziałem.
O zmierzchu w końcu udało nam się dostać do wyznaczonego wcześniej punktu. Ponownie podczołgaliśmy się na brzeg urwiska i naszym oczom ukazała się ziejąca w zboczu jaskinia. Wejście do jaskini było duże. Około ośmiu metrów wysokości i niewiele mniej szerokości. Po chwili wyjechał z niej kolejny wóz. Z tej odległości było widać też, że słupy dziwnego budynku na kopcu przypominają rzeźby, które stały na granicy ziem Dahijczyków. Można było dostrzec, że na środku kopca widnieje ogromna dziura, a obok stoi coś na kształt kołowrotu. W pewnym momencie, od zachodniej strony do osady wjechały dwa wozy, ciągnięte przez konie. Na wozie siedziało kilkunastu ludzi, których eskortowało ośmiu Dahijczyków. Pokrzykiwali coś na ludzi, uderzali biczami i skierowali ich do jednego z budynków. Chwilę później, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi, z jaskini wyszedł pochód ludzi. Było ich grubo ponad setkę. Udali się do rzeki, w której się myli oraz łapczywie pili wodę. Kilku Dahijczyków rzucało im jedzenie. Trolle zapędziły ich do tego samego budynku, do którego wcześniej zagnali ludzi z wozów.
- To pomieszczenie, którego szukamy, nie może być chyba w kopalni – powiedział Igo – Raczej tam, gdzie kopią niewolnicy, nie będzie przedmiotu kultu. Ta dziura w ziemi to dla mnie zagadka, odkąd ich obserwujemy nawet nikt tam nie podszedł.
- Zauważcie, że jest tam kołowrót – zauważyłem – Moim zdaniem to nie jest studnia, bo po cholerę studnia przy rzece.
- Zgadza się – odparł mag – Właśnie dlatego jest to dla mnie zagadka.

Kilka trolli pozostało do pilnowania baraku z ludźmi. Wieżyczki nadal były obsadzone. Praktycznie w jednej chwili prawie wszystkie trolle udały się w kierunku rzeki. Okazało się, że jest ich w osadzie znacznie więcej, niż widzieliśmy za dnia. Część wyszła z jaskini, inne wychodziły z budynków. Było ich około stu. Jak na komendę weszli do rzeki i zaczęli się obmywać, wykonywać dziwne gesty, rycząc głośno w dziwnym, gardłowym języku. Pośrodku tego wszystkiego stał szaman w długiej, czerwono-niebieskiej szacie oraz dziwnym kapturze z dziobem ptaka. Wykrzykiwał coś do obmywających się Dahijczyków. Znów, jak na komendę, wszystkie trolle ruszyły do dziwnego kopca, gdzie w pewnej odległości rzucili się na ziemię i poczęli się czołgać w jego kierunku. Otoczyli kopiec równym okręgiem i uklęknęli. Jedynie szaman stał poza okręgiem, a ręce wznosił ku niebiosom i wykrzykiwał jakieś słowa. Od strony baraków ruszyły cztery trolle, prowadząc między sobą czterech niewolników. Ludzie ci zostali wprowadzeni pod zadaszenie, gdzie znajdował się kołowrót. Szaman podszedł do nich, powolnym krokiem ukląkł i zaczął oddawać im pokłony. Po chwili wstał i wyciągnął noż. Przerażeni ludzie chcieli uciekać, lecz trolle przytrzymały ich w miejscu. Szaman naciął ich ciała i na głowy założył coś w rodzaju koron. Nakrycia głowy musiały być ozdobione czymś w rodzaju dzwoneczków, bo nawet tu u góry słyszeliśmy ich dźwięk. Dwóch Dahijczyków podeszło do kołowrotu i po chwili nad otworem ukazała się zawieszona klatka. Szturchnięciami trolle zmusiły ludzi do wejścia do niej. Ktoś podał szamanowi miskę z czymś w środku. Szaman spryskał jakąś cieczą ludzi, wznosząc coraz głośniejsze okrzyki. I po chwili klatka zaczęła zjeżać w głąb otworu, a po jakimś czasie trolle zaprzestały pracy przy kołowrocie, wróciły do kręgu i padli na kolana koło innych. Minęło kilka minut, kiedy z otworu dobiegł nas przytłumiony pomruk, a chwilę później głośny ryk, przez kilka sekund akompaniował mu też przeraźliwy ludzki krzyk bólu. Mimo że było to daleko, dźwięki się niosły po całej dolinie. Po kilkudziesięciu uderzeniach serca nastała absolutna cisza. Dahijczycy zaczęli wstawać, po czym tańczyć wokół kopca. Trwało to kilka minut, po czym trolle zaczęły się rozchodzić. Kilku zostało spać przy owcach, kilku poszło w okolice baraków. A cała reszta udała się do jaskini.
- Ta misja chyba była błędem – powiedział Igo.
- Zawsze możemy się wycofać – odpowiedział Kejn.
- Na razie możemy wejść do jakieś dziury w ziemi, gdzie coś ryczy i prawdopodobnie zżarło czterech ludzi – mówił mag - Albo wejść do jaskini, gdzie jest stu trolli.
- Ja nadal nie widzę niczego co można połączyć z Zagadką Menhiru – powiedziałem.
- No, to pomieszczenie może być w jaskiniach – odparł Igo.
- No jakoś nie widzę możliwości eksplorowania tych jaskiń – powiedział Dalinar.
- Ja jestem za tym, aby zobaczyć dokąd prowadzi ten szlak, bo chyba do wioski trolli nie zamierzamy schodzić – powiedziałem – Poszukajmy miejsca na nocleg, a rano wyruszmy.

Następnego dnia, z samego rana obserwowaliśmy jeszcze chwilę dolinę. Większość niewolników zaopatrzonych w kilofy i łopaty weszła do jaskini, a reszta porozchodziła się po budynkach, zajęła się zwierzętami oraz pracami przy obróbce drzewa. Kiedy wszyscy rozeszli się do przydzielonych im prac, ruszyliśmy na zachodnią stronę skarpy. Około południa, już z zachodniej strony, zauważyliśmy, że przy kopcu zebrało się około trzydziestu trolli pod bronią. Szaman smarował ich czymś z misy, rysował na ich twarzach jakieś znaki, wykrzykując coś głośno. Po czym Dahijczycy zebrali się i ruszyli traktem na zachód.
Przeprawa szła nam topornie. Pod wieczór byliśmy dopiero w połowie drogi do miejsca, gdzie zbocze odbija na zachód. Znów obserwowaliśmy obóz. Dziwne klepisko, które wcześniej uznałem za miejsce skąd wydobywają glinę, okazało się areną. Naprzeciwko siebie stało po pięciu trolli z wielkimi toporami. Po chwili zaczęły się brutalne rozgrywki. Szaman na środek areny wniósł głowę trolla i położył ją na środku. Wykrzyczał coś w niebiosa i zszedł z klepiska. Po chwili zaczęła się rzeź. Był to rodzaj jakiejś gry. Każdy z trolli próbował podnieść głowę, a przeciwnicy wszelkimi sposobami próbowali w tym przeszkodzić. W ruch poszły ogromne topory. Po chwili na arenie leżały odcięte dłonie i nogi. Całe to krwawe widowisko trwało może godzinę. W końcu jednemu z pozostałych na nogach trzech trolli, udało się podnieść głowę, dobiec do końca klepiska i położyć ją na ziemi. Wśród obserwujących to Dahijczyków wybuchła radość. Ci, którzy byli w stanie iść sami, szli w kierunku rzeki, innym pomagano. Po chwili wszystkie odcięte członki, zostały rzucone do rzeki, a wszystkiemu towarzyszyły dzikie krzyki szamana. Mimo całej brutalności, odciętych kończyn, żaden z trolli nie zmarł. Pod koniec rytuału wrzucania części ciała do rzeki, wszyscy odeszli o własnych siłach.
- Kurwa, dlaczego się na to zdecydowaliśmy – skwitował ponuro Igo.
Zszokowani widowiskiem udaliśmy się na spoczynek.


Kroniki XX: W paszczy Oze Dakhe (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Wrzesień, rok 222 po Zaćmieniu. Obóz Dahijczyków.

Mistrzu, ta noc była dziwna. Coraz wyraźniej było czuć, że to miejsce mocno na nas wpływa. Sapałem niespokojnie, a w mojej głowie pojawiały się niepokojące, złe wizje. Nie były konkretne, po prostu po przebudzeniu wiedziałem, że były mroczne i złe. Kojarzę, że znowu słyszałem w głowie głosy. „Zabij ich, zabij”, „Skocz ze skały! No skacz!”. Niezbyt wyraźnie, ale po przebudzeniu pamiętałem tylko jeden konkretny sen.
Byłem w świątyni, powietrze było dziwnie ciężkie, jak nigdy przez siedem lat mojego pobytu w klasztorze. Czułem obecność naszej Pani.
- Podejdź – usłyszałem Twój głos z ciemności.
Podszedłem zatem i ujrzałem Cię siedzącego w pozycji zwiniętego lotosu.
- Czytałem Twoje pamiętniki. Dlaczego przerwałeś? - Uświadomiłem sobie wtedy, że znów zaniedbałem regularne relacje z moich poczynań.
- Ahh nie mów… to oczywiste. W końcu zrozumiałeś pierwszy stopień, chociaż po swojemu. Dlatego nauczyłeś się czytać – uświadomiłem sobie, że pierwszy raz czytam Twoje Ki mistrzu właśnie w tym momencie.
- Pamiętasz motto mistrza Aihana? Żeby dobrze czytać, musisz nauczyć się pisać. Od dziś zatem nie jesteś już uczniem, tylko kōhai, młodszy wtajemniczony.
- Bogini przemówiła – uniosłeś twarz, lecz zamiast Twojego oblicza ujrzałem twarz ojca. Zakręciło mi się w głowie, upadłem, lecz zamiast uderzyć o podłogę czułem, że spadam. Dłoń Roberta wydłużyła się nienaturalnie, by mnie pochwycić. Odruchowo chwyciłem ją. Poczułem palący ból i puściłem. Runąłem w przepaść. Spadałem długo w przerażeniu, nadal słysząc Twój głos.
- Wielką moc wyczuwam. Związana jest ona z naszym przeznaczeniem. Tam gdzie zmierzasz szukaj zatem znaku Wężowej Dłoni z półksiężycem zbratanej. Pani mówi, że tylko ty zrozumiesz przesłanie, gdzie masz się potem udać. Tam wielką tajemnicę poznasz i jej się przysłużysz.
Z końcem Twych słów uderzyłem o ziemię, czułem jak upadek gruchocze mi kości, kręgosłup i czaszkę. Było to dziwnie przyjemne uczucie.
Zdołałem jeszcze usłyszeć:
- Bogini przemówiła – po czym zmarłem, a ból dłoni wyrwał mnie ze snu. Był to ból z realnego świata, a na mojej ręce widnieje od tego czasu wypalony znak.

Znak Wężowej Dłoni

Okazało się, iż nie tylko ja miałem dziwne sny. Lecz opowiem wszystko od początku.

Rano, kiedy wszyscy już wstali, Igo zauważył oparzenia na mej dłoni.
- Co ci się stało?
- Obudziłem się z czymś takim – odparłem zgodnie z prawdą.
- Zaraz ci to opatrzę – zadeklarował Kejn.
- Nie trzeba – odparłem, jakaś wewnętrzna potrzeba kazała pozostawić mi ranę samą sobie.
- Ja też miałem dziwny sen i rano obudziłem się z poparzonym palcem – powiedział Igo. W miejscu, gdzie nosił zazwyczaj pierścień od Roberta, widniał zaczerwieniony okrąg – Śniło mi się kilka rzeczy, między innymi pierścień rodziców. W śnie sparzył mi palec, a gdy się obudziłem, poparzenie było prawdziwe.
- Jeśli już o tym mówimy, to od dobrych kilkunastu godzin, kiedy to okrążamy dolinę, ja czuję się co najmniej dziwnie – zaczął Kejn – włącznie z tym, że słyszę głosy, a widzę, że nic nie mówicie. Nie nie mówiłem, bo bałem się, że uznacie mnie za wariata. Ja również miałem sen. Śnił mi się ojciec, który opowiadał coś o zniszczeniu krain elfów. Mówił, abyśmy skończyli to co on zaczął, gdyż zostaliśmy wybrani. Sen skończył się w momencie, w którym Anton przebijał mu włócznią pierś.
- Anton? – zapytał zdziwiony Igo.
- Anton, nasz stryj – odparł Kejn.
- Ja też miałem sen związany z rodziną – powiedział mag – Tsume, czy tobie też się śniło, że coś się pali i obudziłeś się poparzony?
- Nie – odpowiedziałem.
- To co tobie się śniło Igo? – zapytał Dalinar.
- Mi się śnił pożar, lecz był bardzo nierealny. Robert i Julia stali w płomieniach i normalnie rozmawiali, jakby nie zauważali pożogi. Zwróciłem uwagę na jeden szczegół rozmowy. Julia zapytała coś o brata ojca, a ojciec zapytał coś w stylu „ale który brat?”. Tak jakby prócz Antona był jeszcze inny.
Nie wiem ile na ile można wierzyć tym snom, lecz nigdy nie słyszałem, aby Robert miał jeszcze jednego brata. Choć nie wykluczam, że to możliwe. Wszak o istnieniu Antona dowiedziałem się też niejako przez przypadek i też słysząc rozmowę rodziców, kiedy jeszcze żyli. Zaintrygowało mnie to bardzo.
- Mnie się śniło, że w trakcie rozmowy z ojcem spoglądałem na swoją dłoń i chodził po niej taki ognisty żuczek – powiedział Kejn – Kiedy się obudziłem nadal był na mojej ręce, lecz uciekł.
- Wspólnym elementem naszego snu jest ogień – powiedział Igo.
- Mi się ogień nie śnił – powiedziałem.
- Ale jesteś poparzony – trafnie ocenił mag.
- Ale pojawił się w niej Robert – dodałem - Z tym że mówił o moim miejscu w świątyni, a nie o sprawach rodzinnych. Jakby mój mistrz przemawiał jego ustami.
Jako że sam nie rozumiałem jeszcze przekazu, nie chciałem powiedzieć zbyt wiele, nie wszystko co związane z klasztorem może trafić nawet w tak zaufane uszy.
- Ja sen pamiętam, jakby to wydarzyło się naprawdę – powiedział Kejn – Był piękny dzień, przyszedł do mnie Robert i opowiedział mi pewną legendę. On usłyszał ją ponoć od jakiegoś wiekowego elfa. Tyczyła się odległych czasów i jakiejś rasy, czasów przed nastaniem mojej rasy. Byli to jacyś olbrzymi, którzy pływali po wszystkich morzach tego świata. Lecz jakaś zaraza sprawiła, że wymarli. Robert powiedział coś na kształt tego, iż zostawili nas samych, lecz z drogocenną wiedzą, którą próbujemy zrozumieć. Nie sprecyzował kogo zostawili. Może ludzi, może elfów, a może wszelkie rozumne istoty. Zapytał mnie jeszcze, czy wiem dlaczego „On” nas tak nienawidzi. Kim był ten „On” też pozostaje dla mnie zagadką. Wspomniał też o zniszczeniu przez tego kogoś dawnych krain elfów Lerdeonu, Galaduun oraz Okraceonu. Tak jak orientuję się, że Lerdeon i Galaduun to krainy elfów, nie mam pojęcia czym jest Okraceon. Być może także terytorium elfów, o którym nie słyszałem. Na koniec Robert powiedział, że musimy skończyć to co on zaczął. Tak jak jego ojciec wybrał jego, tak on wybiera nas. Sen się skończył, bo po tych słowach Anton przebił go włócznią.
- Być może Anton jest jakoś zamieszany w wydarzenia w naszym kasztelu – zgadywał Dalinar.
- Ty Tsume poznałeś Antona lepiej niż my wszyscy – powiedział Igo – My raptem zamieniliśmy z nim kilka zdań, kiedy zabierał cię do klasztoru.
- Nie był zbyt otwartym człowiekiem – powiedziałem – Mówiłem wam już zresztą o tym. Nigdy nie wspominał nic o tym, że istnieje jakaś inna rodzina. Igo, ty orientujesz się w heraldyce, czy mówi ci coś ten symbol, który mam na dłoni? - zapytałem.
- Nie wiem niestety co to oznacza, lecz widziałem kiedyś taki symbol na pergaminie w pokoju Vernira – odpowiedział mag.
- Więc może to być związane w jakiś sposób z Robertem, Vernirem, jak i moim zakonem – odparłem.
- A tobie też się coś przyśniło Dalinarze? - dopytywał Igo.
- Tak, też miałem bardzo realistyczny sen. Też śnił mi się Robert, który siedział prawdopodobnie w świątyni Vergena. Ojciec opowiadał historię trolli. Z tego co zrozumiałem, bo Robert nie mówił tego wprost, istoty te kiedyś żyły w krainie zwanej Vakkr, którą rządził Wieczny Król-Bóg, który nie był jednak prawdziwym bogiem, a istotą pokroju Oze Dakhe. Trolle wyznawały go. W tamtych czasach trolle posiadały jeszcze mądrość i zdrowie, natomiast miały zepsute serca i pałały złem. Później pojawił się prorok z wielkiej rzeki, z tego co się już dowiedzieliśmy, to prawdopodobnie Oze Dakhe. I rozpoczęła się wojna pomiędzy Oze Dakhe, a Królem-Bogiem. Król-Bóg przegrał tą batalię, a na trolle spadła klątwa. Utraciły dawną mądrość i zdrowie i zamieniły się w istoty, które było nam dane oglądać w dolinie. Robert dodał jeszcze, że „koło losu się kręci”. Losy tych istot się zmieniają, gdy fałszywi bogowie dochodzą do głosu. Mam wrażenie, że jego kolejne słowa odniosły się do naszej obecnej sytuacji. „Grozi wam niebezpieczeństwo, które pradawne jest. Krocz ścieżką wiary, aby nie popaść w szpony proroka. Ruszaj z głową do góry, tak jak cię nauczyłem.”
- Być może chce nas ostrzec, choćby przed tymi dziwnymi podszeptami, które słyszałem – powiedział elf – Nie będę ukrywał, że to miejsce źle na mnie wpływa.
- Ja, jako kapłan, też odczuwam wrogą mi aurę.
- Czy jesteś w stanie zlokalizować skąd dochodzi? – zapytał Kejn.
- Nie – odparł Dalinar – Jeśli to jest istota tak potężna, że może na szamanów zsyłać jakieś dary, to jest wszechobecna. Ja, kiedy przygotowuję się do walki, nie sprawiam sam, że moja skóra staje się odporna na ciosy. To na moją prośbę sam bóg udziela mi takiego daru. Więc nawet jeśli Oze Dakhe bogiem nie jest, to jest na tyle potężny, że potrafi gromadzić wyznawców i zsyłać im coś na kształt boskich darów.

W trakcie rozmowy zaczął padać deszcz, a dolinę spowiła mgła. Mimo iż lato było w pełni, wiatr na tej wysokości przeszywał do kości. Po rozmowie zgodnie stwierdziliśmy, że nasze sny, jakkolwiek nie byłyby dziwne, nie przybliżyły nas do celu ani o krok. Igo przytomnie stwierdził, że mimo, iż sny miały wspólne mianowniki, jak ogień, czy Robert, to nadal tylko sny. Ruszyliśmy zatem, aby zgodnie z planem zobaczyć dokąd prowadzi zachodni trakt. Deszcz spowodował, że skały stały się jeszcze bardziej zdradliwe i nasze tempo spadło. W końcu udało nam się dojść za załom, który wcześniej przysłaniał nam widok. Trakt wił się poniżej w kierunku zachodnim, po kilkuset metrach ściany wąwozu zaczęły się obniżać i zaczęły pojawiać się drzewa. Wraz z odległością las gęstniał, aż w końcu teren opadł do poziomu szlaku. Trakt ciągnął się jak okiem sięgnąć na zachód przez góry.
- Tsume, rozumiem, że chciałeś dowiedzieć się czy nie ma tu drugiej osady trolli – powiedział Igo – i jak widać, ciągnie się to daleko i nic nie widać, więc chyba czas zawracać.
- Traperzy mówili nam, że tylko oni handlują z trollami, to gdzie do kurwy nędzy prowadzi szlak dla wozów? – zapytałem.
- Może góry to naturalna granica od południa – rozważał mag – i traperzy nawet nie wiedzą, że po drugiej stronie trolle prowadzą wymianę z kimś jeszcze.
- Kupcy są pazerni – powiedział Dalinar – i zawsze znajdą sposób, aby się wzbogacić, nawet jeśli to handel z trollami.
- Chciałem tylko upewnić się, że nie ma tu drugiej wioski trolli i tyle – odparłem – Macie rację, zawracajmy. I musimy postanowić co dalej. Bo jeśli założymy, że nie ma drugiej wioski, to nasz cel musi być w tej dolinie.
- Jestem w kropce i nie mam żadnego pomysłu – rzekł Igo – I mam wrażenie, że wy też.
- Ja uważam, że musimy znaleźć miejsce, w którym będziemy mogli rozpalić ogień, ogrzać się i wysuszyć ubrania – powiedziałem.
- Ale co to da – zapytał Dalinar – Będziemy kilka godzin drogi dalej i nadal nic nie będziemy wiedzieć.
- Da to tyle, że nie będziemy marznąć w mokrych ubraniach, nie pochorujemy się i nie wyczerpiemy – odparłem.
- Z jeden strony zgadzam się z Tsume, z drugiej, skoro nie mamy pomysłu jak ugryźć temat, warto by było poobserwować jeszcze dolinę – powiedział Igo.
- Tak i znajdą nas po tygodniu zmarłych z głodu – skwitował Kejn.
- Nie mam zamiaru tu siedzieć tygodnia – bronił się mag.
- Ale obserwacja to długotrwały termin, jeśli się chcesz dowiedzieć czegoś konkretnego – odparł elf.
- Mam pewien pomysł – powiedział Igo – Nie jest może idealny, ale innego i tak nie mamy. Pod ochroną nocy moglibyśmy wykraść jednego niewolnika i dowiedzieć się co gdzie jest.
- Pomysł jest nawet, nawet – powiedział Kejn – Tylko trzeba się zastanowić jak to zrobić.
- Mógłbym rzucić czar „pajęczy chód”. Moglibyśmy zejść w najmniej oczekiwanym, najtrudniejszym miejscu i tak samo wyjść z niewolnikiem – zaproponował Igo.
- Niby tak, tylko nie wiemy kto tam jest, czy nie będzie to zabobonny wieśniak, który nawet nie zrozumie co do niego mówisz i zwyczajnie ci nie uwierzy – powiedziałem.
- No tego to już się nie dowiemy, jeśli nie spróbujemy – powiedział mag.
- Ale dlaczego upierasz się przy używaniu „pajęczego chodu”? – dopytywał Dalinar.
- Myślę, że rozumiem o co mu chodzi – powiedziałem – Chce zejść w najmniej spodziewanym miejscu, najbliżej baraków. Trolle nie będą strzegły pionowej skarpy.
- Dokładnie – poparł mnie Igo – W dodatku skrócimy czas ucieczki i zminimalizujemy szansę wytropienia nas, gdyby jednak coś poszło nie tak.
- Ja bym to zrobił od strony tego lasu z południowej części doliny, lecz martwi mnie przedzieranie się przez rzekę – powiedział Kejn.
- Tylko jak cię wypatrzą, to jesteś w dupie - powiedział Igo – Więc czy jesteśmy za moim planem?
- A o co chcesz takiego porwanego zapytać? - zaciekawił się Dalinar.
- O to czy w tych jaskiniach są jakieś inne pomieszczenia, niż te służące do wydobycia, czy coś może tam przechowują, czego bardziej pilnują - odparł mag – Nie wiem, niech po prostu opowie jak to wygląda od środka.
- Ile razy możesz rzucić ten czar? - zapytał Kejn.
- Maksymalnie cztery razy, ale chciałbym jeden mieć w zapasie – powiedział Igo.
- Jak długie ma działanie?
- Około trzech minut – odpowiedział elfowi mag – lecz to nie problem, bo poruszasz się bardzo szybko. Można by to porównać do truchtu, tyle że po pionowej skale.
- Mi się ten pomysł podoba – odparłem – Ja nie widzę innego rozwiązania, ani nie wiem jak wam pomóc.
- Żeby było to jasne – tłumaczył mag – ja nie chcę wpaść w sam środek stada niewolników, tylko obrać jednego, najlepiej w miarę młodego i sprawnego.
- Cóż, wydaję mi się – zacząłem – że musimy zatem wrócić się na skarpę, za barakiem niewolników, od północy. Tam Igo sam będziesz musiał ocenić wedle swoich magicznych umiejętności, co będzie najlepsze. Bo sam wiesz najlepiej, na co dokładnie cię stać. Nasze pomysły mogą nie pokrywać się z twoimi możliwościami. Ale na ten moment mamy ponad godzinę do zmroku i nadal uważam, że musimy się ogrzać i wysuszyć ubrania.
- Jeśli mam się przygotować do rzucania tych czarów, to faktycznie to się przyda – zgodził się ze mną Igo.

Zaczęliśmy oddalać się od traktu i od osady. Wierzyłem, iż w nocy, przy takiej pogodzie, trolle nie wypatrzą dymu i będziemy sobie mogli pozwolić na rozpalenie ognia. Kilkanaście minut przed zapadnięciem zmroku udało mi się znaleźć nawis skalny, który dawał nam ochronę przed deszczem. Szybko zabraliśmy się za gromadzenie opału. Drewno było mokre i mocno dymiło, lecz byliśmy daleko od doliny, a do tego noc była bezksiężycowa. Ciepło ogniska odbijało się od skały za plecami i w końcu mogliśmy się pozbyć mokrych ubrań. Rozwiesiliśmy je na kijach od namiotów. Gdy ogień rozpalił się na dobre, nasze ciała przenikło przyjemne ciepło. Igo w blasku ogniska studiował swoje czary. Zdecydowaliśmy się na pojedyncze warty, ostatnia doba naprawdę dała nam w kość.

Ranek przywitał nas promieniami słońca, pogoda wyraźnie się poprawiła, co przyjęliśmy z ulgą. Ubraliśmy podsuszone ubrania. Podczas porannej medytacji rozważałem nad naszymi wczorajszymi snami. Lecz nic nowego nie wywnioskowałem. Czując, iż zbliżają się niebezpieczne momenty, chciałem pozostać w równowadze. Porzuciłem zatem te rozważania.

Polana menhir jest tu
starożytna moc
Dziwne wskazówki są tu


Oczekiwałem na przebudzenie braci w idealnej harmonii. Zaburzyłem ją trochę, pociągając ostro z bukłaka. Kiedy poczułem działanie alkoholu, skoncentrowałem się na tym, aby nie wpływało to na moją percepcję i postrzeganie świata. Wiem, że muszę nauczyć się doskonale to kontrolować, a w razie potrzeby szybko zwalczyć upojenie. Niektórzy doświadczeni mnisi potrafili usunąć mocą Ki z organizmu każdą truciznę, która nie zabiła ich od razu. Uznałem więc, że z alkoholem poradzę sobie bez problemu. Oczywiście jak z każdą medytacją, trzeba zrozumieć jak rozprowadzić Ki do odpowiednich organów ciała. Będę musiał nad tym popracować. Intryguje mnie też lepsze kontrolowanie swojego snu. Ostanie czasy pokazują, że zbyt często wraz z moimi braćmi podróżujemy zbyt zmęczeni. Kiedyś może kosztować nas to życie.

Po coraz mniej smacznym posiłku, wyruszyliśmy ponownie na wschodnią część otaczających dolinę skał. Lepsza pogoda i znajomość terenu sprawiła, że na miejsce doszliśmy około dwie godziny po południu. Podczołgaliśmy się do klifu i obserwowaliśmy obóz. Niewiele później zaobserwowaliśmy ciekawą sytuację. Do mostu od strony zachodniej podjechało dwunastu konnych, bez wątpienia ludzi. Ubrani byli w dziwne, skórzane ubiory. Przywieźli ze sobą trzy, zakratowane wozy pełne ludzi. Po chwili na most weszło dziesięciu Dahijczyków wraz z czterema niewolnikami uzbrojonymi w pałki. Przybysze rozmawiali chwilę z Dahijczykami, po czym uścisnęli sobie ręce. Otworzyli klatki na wozach i popchnęli ludzi w stronę trolli. Czterech niewolników z pałkami zaczęło im coś tłumaczyć, po czym zaprowadzili ich do baraków. Minęło kilkanaście minut i od strony budynków, do mostu podeszło kilkunastu niewolników, niosących jakieś worki. Konni zapakowali je na wozy i odjechali. Tak też rozwiały się moje wątpliwości dotyczące zachodniego traktu.
- Poczekałbym do zmroku – powiedział Kejn – Zszedłbym w dół i w miarę możliwości pooglądał to z bliska. Ocenię jaką mamy szanse na wydostanie jakiegoś niewolnika. Samo wyciągnięcie tu niewolnika jest na tyle trudnym zadaniem, że warto by było się przed tym rozeznać.
- Jest w tym wszystkim jeden problem – powiedział Igo – na razie trolle o nas nie wiedzą, lecz jak cię nakryją, to nawet jeśli zdołasz ujść z życiem, poinformujesz ich o tym, że ktoś tu węszy, co utrudni albo nawet uniemożliwi nam dalsze działania.
- Pozostaje jedno pytanie – powiedziałem – Czy jak uda nam się kogoś z stamtąd wydostać, nie zorientują się, że kogoś brakuje?
- Dziś trzeba zaobserwować, czy ktoś ich liczy – powiedział mag.
- Poczekamy do zmroku i zdecydujemy – rzekł Dalinar – Choć już teraz skłaniam się do tego, aby kogoś wyprowadzić z baraków, wypytać go i wtedy Kejnie poszedłbyś na rekonesans. Nie ryzykujemy zbyt wczesnego odkrycia, a twoje szanse będą większe, bo nie będziesz szedł całkiem w ciemno.
- Może faktycznie to lepszy pomysł – odparł Kejn.

Pod wieczór, z kopalni znów wyszedł cały pochód ludzi. Wydawało nam się, że w takiej zbieraninie ludzi, kiedy obmywają się w wodzie, jedzą, wchodzą różnymi grupkami do baraków, nie ma możliwości, aby ktoś doliczył się braku jednego. Czasem ktoś podchodził pod klif od strony północnej, dopiero wtedy zauważyliśmy, że były tam wykopane doły kloaczne, gdzie niewolnicy załatwiali swoje potrzeby.
Dalinar wskazał ręką w ich kierunku.
- To byłoby dobre miejsce, aby się w nocy na kogoś zaczaić. Na pewno wychodzą za potrzebą, a raczej nie mają możliwości, aby tamtędy uciec, więc wątpię, aby byli pilnowani podczas srania.
Ruszyliśmy ponownie wokół doliny, aby dojść w dogodne dla nas miejsce.
Po zmroku w dalszym ciągu obserwowaliśmy obozowiska i faktycznie dwoje ludzi wyszło z baraku i udało się załatwić swoje potrzeby. Nie towarzyszył im żaden troll. Po chwili wrócili do budynku. Obserwowaliśmy dalej, po kilkunastu minutach z baraku ponownie wyszły tym razem cztery postacie. I znów załatwiły swoje potrzeby i powróciły do budynku.
- Muszę tam zejść zaczaić się za tymi starymi beczkami – wskazał ręką Igo – i poczekać aż wyjdzie tylko jeden. Większa ilość będzie problemem.
- Ja zamocuję tu jeszcze linę – powiedział Kejn – Aby w razie problemów zrzucić ją na dół.

Igo zostawił większość rzeczy i rzucił czar. Po czym zręcznie, przyklejony do ściany, począł schodzić w dół. Po chwili zniknął nam w mroku. Czas ciągnął się okropnie, lecz brak jakiegoś zamieszania w osadzie pozwolił nam przypuszczać, iż mag czeka na odpowiedni moment. Po ponad dwóch godzinach zobaczyliśmy wspinającą się po ścianie postać. Nie był to Igo. Szybkość wspinania dowodziła, iż osoba była pod wpływem zaklęcia „pajęczy chód”. Rozluźniłem się, wszystko wskazywało na to, że plan wypalił. Po chwili wdrapał się do nas młody mężczyzna. I ściszonym, wystraszonym głosem mówił:
- Jeszcze Tiara, moja narzeczona i ten wielki pan, który mnie uratował.
Po minucie naszym oczom ukazała się młoda kobieta, a chwilę po niej pojawił się Igo. Odeszliśmy z dala od urwiska, aby móc spokojnie porozmawiać.
- Dziękujemy wam za ratunek – podnieconym głosem mówił mężczyzna – Kim wy jesteście, zbawcy nasi? Uciekajmy czym prędzej. Uciekajmy.
- Spokojnie – odparł Dalinar – i na ucieczkę przyjdzie pora.
- Czy przysłał was mój ojciec?
- Nie, to poważniejsza sprawa – odparł kapłan.
- Tam są kobiety, dzieci – spanikowanym głosem mówiła kobieta – to barbarzyńcy. Oni wszyscy zginą!
- Uspokójcie się i ciszej – skarcił ich Kejn – Bo nas wydacie.
Dwoje młodych ludzi nieznacznie się uspokoiło i ściszyło głosy.
- Jak się nazywacie. – zapytał Igo.
- Ja jestem Adam, a to moja narzeczona Tiara. Oni nas porwali kiedy podróżowaliśmy z karawaną mego ojca. I sprzedali tym trollom do niewoli. To stało się tak nagle. Nagle napadli nas z lasu i dołączyli do innych. Potem wieźli długo przez góry i tu już zostaliśmy – szybkim, nerwowym, lecz już przyciszonym głosem odpowiadał Adam.
- Długo tu jesteście? - zapytał Kejn.
- Jakieś cztery miesiące.
- To dobrze – odparł Igo – Jesteśmy grupą, która potrzebuje informacji, co tu się dokładnie dzieje. Dlatego musicie nam opowiedzieć wszystko o tym miejscu. Jak funkcjonuje ta wioska, ilu jest trolli, co jest w budynkach, wszystko co wiecie.
- Nie wiem od czego zacząć – odparł Adam – jest ich naprawdę bardzo wielu. Oni mają kopalnię.
- Mają przywódcę? – dopytywał elf.
- Tak, nazywają go prorokiem. Wyznają jakieś pradawne bóstwo, składają mu krwawe ofiary. Ja pracowałem w kopalni, a teraz zostałem odesłany do warsztatów.
- Jak rozległe są te kopalnie? – zapytał Dalinar.
- To jest cały kompleks, to jak labirynt. Ja pracowałem w kopalni na dwóch poziomach.
- Narysuj nam rozkład – powiedział Kejn.
- Nie dam rady, to bardzo dużo chodników, nawet ja nie znam wszystkich.
- Co oni tam wydobywają? - zapytał Igo.
- Kamień słoneczny – odparł Adam.
- Czy te korytarze służą tylko do kopania? - kontynuował mag – Czy są tam inne pomieszczenia? Składują coś, mieszkają, mają jakąś świątynię?
- Słyszałem, że są, ale ja tam nigdy nie byłem. Kiedy się wchodzi do środka, skręca się w prawo i jest taka machina, którą opuszczają nas na różne poziomy. A gdyby iść prosto, to są pomieszczenia, w których mieszkają. Słyszałem, że mają tam swoje legowiska. Jest wiele poziomów, to jak mrowisko. Ja pracowałem tylko na dwóch... wiele jest zalanych... to istny labirynt.
- Czy można się tam dostać inaczej niż tą machiną? - pytał kapłan.
- Można też drabiną.
- A czy jest inne wejście? - zapytałem.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Lecz podobno kopalnie są połączone z ich legowiskami.
- Czy wejście do kopalni pilnowane jest nocą? - dopytywał Dalinar.
- Tak, zawsze troszkę w głąb od wejścia, na tym rozstaju, jest ich dwóch – powiedział mężczyzna – Ponoć niżej są też poziomy, gdzie ucztują szamani. Kilku ludzi czasem jest tam dopuszczonych, aby sprzątać, lecz ja tam nigdy nie byłem. Oni tam jedzą tych, którzy umrą. Oni pożywiają się nami! – z przerażeniem opowiadał Adam.
- A słyszałeś coś o jakiejś świątyni? - pytał Dalinar.
- Tak, to ten zadaszony budynek na zewnątrz. Nazywają go Komnatą Odrodzonego Boga. Składają tam z nas ofiary.
- A czy zjechał tam kiedyś troll? - zapytał Igo.
- Nic mi o tym nie wiadomo.
- A czy ty dziewczyno możesz coś do tego dodać? - zapytał Kejn.
- Moja przyjaciółka Natien, ona im usługiwała, mówiła że piekli ludzi i ich jedli... To straszne – i rozpłakała się.

Igo dał im jedzenie i wodę, młodzi ludzie podziękowali i zaczęli zajadać z apetytem. My odeszliśmy dalej, aby w spokoju porozmawiać.
- I co myślicie? - zaczął Igo – W samej osadzie nie ma nic, co mogłoby być miejscem, którego szukamy. Takie coś może znajdować się gdzieś w jaskiniach, lecz to jest jak pakowanie się w paszczę lwa.
- No, w kierunku ich legowisk nie ma nawet się co kierować – powiedział Dalinar - Lecz w samych kopalniach nie powinno już być trolli.
- Nawet jeśli udałoby się nam tam dostać, jeśli się o tym dowiedzą, zwyczajnie odetną nam jedyną drogę i tam zginiemy – słusznie zauważył Igo.
Kiedy tak rozmawialiśmy, podszedł do nas Adam.
- Mogę na chwilę? - zapytał – Już się trochę uspokoiłem. Mam wrażenie, że czegoś tu szukacie. Ludzie mówią, że jest tu ukryty skarb, którego strzegą. Ponoć chroni go bestia, w Komnacie Odrodzonego Boga.
- Jak często trolle składają ofiary? - zapytał Dalinar.
- Czasem co tydzień, a czasem co dwa.
- Mi się wydaje – zaczął Kejn – że ta jaskinia, gdzie mieszka potwór, jest jakoś połączona z kopalnią. Może jest to odgrodzone jakąś kratą, czym czymś takim, ale to na mój gust nie jest osobna dziura.
- Też mi się tak wydaje – powiedziałem.
- Teraz sobie przypomniałem – ciągnął mężczyzna – To coś, co tam jest ukryte i strzeżone przez tą bestię, nazywają sercem boga. To szalone.
- Idź teraz do narzeczonej i dajcie nam w spokoju się naradzić – wydał polecenie Igo i Adam odszedł w kierunku kobiety.
- Wydaje mi się, że musimy zejść do leża tego potwora – zaproponował Dalinar.
- Chcesz wchodzić do leża potwora? - zapytał z niedowierzaniem Kejn.
- Z informacji, które mamy, a nie jest ich wiele, wszystko wskazuje na to, że przedmiot, którego szukamy jest tam – odparł kapłan.
- A jak się to ma do wskazówek z menhiru? – zapytałem.
- Nie wiem, może dowiemy się w środku – zgadywał Dalinar – Co mam ci powiedzieć, że nic tu nie pasuje do zagadki z kamienia?
- Dalinar się skłania żeby tam wejść – zaczął Igo – Myślę, że musimy tam podejść i zobaczyć jak to wygląda z bliska. Jak dla mnie kopalnie odpadają całkowicie.

Dyskutowaliśmy nad tym gdzie iść. Kejn z uporem forsował opcję z kopalnią. Ja sam nie wiedziałem co wybrać, lecz po przedstawieniu argumentów Igo i Dalinara, skłaniałem się do ich pomysłu. Dalinar wysnuł teorię, która nas wszystkich bardzo zaskoczyła, choć wydawała się nieprawdopodobna. Jego zdaniem na dole równie dobrze mogło nie być żadnego potwora. Przypomniał nam istotę z Samotnej Wieży, która nie przebywała ciągle w naszym świecie. Być może to coś pojawiało się tylko na okres rytuału. Pożywiało się i znikało z naszego świata. Dawało to nikłą nadzieję na spokojną eksplorację groty.
- Chciałbym jeszcze raz porozmawiać z człowiekiem, którego uratowaliśmy – powiedział Dalinar - I zejść tam najlepiej jutro w nocy. Pomysł z eksploracją tej studni nie podoba się nawet mi. Czy chcecie w ogóle zaryzykować?
- Tylko jak tam zejdziemy? - zapytałem.
- Trzeba zamontować linę – odparł Kejn – I mieć nadzieję, że starczy.
Podeszliśmy do pary, którą uratował Igo. Drzemali w objęciach, przykryci jednym z naszych koców. Dalinar obudził Adama.
- Tak... – zapytał zaspany – Ruszamy?
- Nie, chciałbym zadać jeszcze kilka pytań – powiedział kapłan – Chciałbym, abyś opowiedział nam o miejscu, w którym składają ofiary. Ile razy widziałeś jak odprawiali ten krwawy rytuał?
- Dwa, trzy razy w miesiącu – odparł zaspany mężczyzna.
- Jak myślisz, ile metrów opuszczana jest klatka? – zapytał Igo.
- Piętnaście, może dwadzieścia.
- A czy kołowrót jest głośny? – kontynuował mag.
- Nie, raczej nie, porusza się dosyć cicho.
- A jak szeroka jest ta dziura i czy widziałeś co jest w środku? - zapytał Dalinar.
- Otwór ma kilka metrów, a co jest w dole nie wie nikt z żyjących – odparł Adam.
- Mamy taki plan, aby przyszłej nocy iść na przeszpiegi – zaczął Igo – Zostawimy tu część rzeczy, poczekacie na nas całą noc i cały dzień. Jakby się okazało, że nie wrócimy, to ja wam postaram się naszkicować prostą mapę, jak dostać się do obozu traperów.
- Jak im naszkicujesz mapę, to uciekną godzinę po tym jak znikniemy – powiedział Kejn.
- Ale wtedy niepotrzebnie uciekają na własne ryzyko – skwitował kapłan – Narażając się na trolle, a z nami wrócą na pewno.
- My nie trafimy, musimy czekać na was – z przekonaniem i strachem powiedział Adam – Jesteście naszą jedyną nadzieją.
- Czy trolle, zanim opuszczą ludzi do tej jamy, wzywają tego demona, budzą go? - dopytywał Dalinar.
- Zawsze na początku krążą wokół tego kopca i śpiewają głośno. Smarują się krwią. A ofiarom dają coś śmierdzącego. To zawsze się dzieje około południa. Wcześniej obmywają się w rzece.
- Czy widziałeś, aby kiedykolwiek zjechał tam troll? Albo coś tam wrzucał? - pytał kapłan.
- Nie, nigdy czegoś takiego nie widziałem. Tylko raz, zaraz jak nas tu sprzedano, widziałem coś, co kapłani Delidii nazywają procesją. Trolle ubrały jakieś ceremonialne szaty i niosły jakąś skrzynię. My podążaliśmy za nimi. Obeszli całą dolinę oraz kilka razy budynekm gdzie opuszczają ludzi. Na końcu położyli skrzynię pod dachem na włazie zakrywającym otwór i kazali się nam rozejść.
Podszedłem do krawędzi i przyjrzałem się, faktycznie otwór zamykał teraz właz. Wcześniej go nie było, widocznie trolle zamontowały go w czasie, w którym obchodziliśmy dolinę.
- Ludzie, którzy szli ostatni, widzieli, że potem wzięli ja do jaskiń - kontynuował Adam – Była pięknie rzeźbiona, w różne twarze, podobne do tych jak na słupach, które podtrzymują dach.
- To co, plan B? – zapytał Kejn – Chyba wszystko się spierdoliło.
- Ludzie mówili, że to ten skarb? Ponoć skarb jest w studni? - dopytywał Igo.
- Nie, w skrzyni ponoć są szamańskie członki, które święcili – zaprzeczył mężczyzna.
- Dla mnie to wydarzenie nie zmienia oceny – powiedział mag.
- Dla mnie też nie – odparłem – Nadal jesteśmy w czarnej dupie.
- Jutro to ostateczny termin – rozsądnie zauważył Igo – kończy nam się prowiant, a mamy teraz jeszcze ich pod swoją opieką. Więc albo jutro albo wracamy do traperów.
- Ja nie jestem przekonany do tego, aby tam schodzić – odparłem.
- To co chcesz zrobić? - zapytał Dalinar.
- Nie wiem, choćby wrócić do Hugo i zapytać o tą głowę. Sam nie wiem - odparłem szczerze.
- Do tego maga z Roskanny?! - zapytał z elf – Przecież to prawie miesiąc drogi.
- Lepiej stracić miesiąc życia niż życie – odparłem – czego nie rozumiecie?
- Gdyby to był dzień, to bym się z tobą zgodził – powiedział Dalinar – Ale iść tyle, żeby się na przykład dowiedzieć, że to jest starożytna głowa ludu tych gór? Tego nie przełknę.

W związku z tym, że moi bracia zdecydowani byli, aby to zrobić, postanowiłem oczywiście im towarzyszyć. W nocy zdecydowaliśmy się na pojedyncze warty, aby maksymalnie wypocząć. Rankiem zjedliśmy skromnie, wszystkie zbędne rzeczy zostawiliśmy pod opieką pary ocalałych i udaliśmy się do miejsca, z którego planowaliśmy wyruszyć. Dzień był pochmurny, dolina z rana skąpana była we mgle, lecz na szczęście nie padało. Jako że szliśmy tą droga kolejny raz, bez problemu odnajdywałem drogę pośród skał. Całość zajęła nam raptem kilka godzin. Obserwując dolinę, czekaliśmy na zmrok.
Kiedy zrobiło się ciemno, Dalinar pobłogosławił nas, wzywając imienia Vergena:

Pobłogosław nas Vergenie
Aby zło gnieżdżące się tutaj
Nie miało nad nami mocy
Spraw aby nie zmógł nas strach
A nasza walka była dobrą walką
Prowadź nasze kroki w mroku
I jeśli taka wola byśmy
w chwale i Twym blasku powrócili

Zejście w wyznaczonym miejscu problematyczne było tylko na jednym odcinku. Było to około siedmiu metrów prawie pionowego urwiska. Zamocowałem tam linę, lecz po tym jak wszyscy zeszli, wciągnąłem ją do góry, aby nie była widoczna, a sam zeskoczyłem. Kiedy byłaby potrzebna szybka ucieczka, miałem jednym skokiem wskoczyć do góry i spuścić ją pozostałym. Kejn zszedł pierwszy. Kiedy upewnił się, że na dole nie ma ruchu, dał nam znać, że możemy zejść. Udało nam się niepostrzeżenie schować za dużym budynkiem przed wejściem do kopalni. Ponownie elf kucnął i przedostał się pod zadaszony kopiec z kołowrotem. Trzeba się było mocno wpatrywać w ciemność, aby dostrzec elfa. Po kilku minutach Kejn dał znać ręką, że możemy podejść. Ostrożnie ruszyliśmy w kierunku miejsca kultu. Pierwszy raz zobaczyłem to miejsce z bliska. Na czterech wysokich rzeźbionych słupach leżał dach pokryty strzechą. Pod nim znajdowała się podwieszona na linie klatka. Drugi koniec liny zamocowany był do kołowrotu. Właz zakrywający otwór był drewniany, ozdobiony wizerunkami dziwnych twarzy w kolorach niebieskim i czerwonym.
- Pomóżcie mi – powiedział Dalinar, chwytając drewnianą pokrywę.
Wszyscy chwyciliśmy i ostrożnie przesunęliśmy tylko tyle, aby było dosyć miejsca, by się przecisnąć. Z dołu uderzył nas chłód i dziwny kwaśny zapach. Zerknęliśmy w dół, naszym oczom ukazała się tylko ciemność.
- Spuścicie mnie kawałek – szeptem powiedział Kejn – Odpalę tam pochodnię i zrzucę na dół, aby nie iść w ciemno. Tu, na powierzchni nie możemy odpalić światła.
- Nie możesz zrzucić pochodni, bo na dole może być woda. Opuścimy cię powoli na dół. Jest nas trzech, spokojnie damy radę - powiedział Dalinar.

Kejn przywiązał linę do jednego z drewnianych filarów, ja zrobiłem z końca liny uprząż, tak aby obie ręce miał wolne. Powoli zaczęliśmy opuszczać go w dół. Po około czterech metrach zatrzymaliśmy się do czasu, aż odpalił pochodnię. Okazało się, że otwór nie prowadzi do szybu, a do rozległej jaskini. Nie widzieliśmy nadal jej dna. Ostrożnie zaczęliśmy opuszczać go niżej. W pewnym momencie obciążenie zniknęło, a nam zostało około metra zapasu liny. Licząc ile poszło na uprząż oraz przywiązanie do filara, jaskinia miała około dwudziestu metrów głębokości. Kejn machał nam z dołu pochodnią. Pierwszy zszedł Igo. Drugi zaczął schodzić Dalinar.
- Jak zejdziesz, odsuńcie się od liny – powiedziałem – Mam poparzoną dłoń i nie chcę pogłębiać rany. Zeskoczę, a nie chcę wylądować na jednym z was.
Odczekałem, aż zejdzie kapłan, skupiłem Ki w nogach i skoczyłem. Po dosyć długim locie wylądowałem na dole. Rozejrzałem się.
- Nie wiem czy zwróciliście uwagę jak schodziliście, ale powyżej jest półka skalna, która jest wejściem w głąb jakiegoś korytarza.
Faktycznie, kilka metrów wyżej, na granicy światła z latarni, którą odpalił Igo, dostrzegliśmy wystający skalny pomost. Domyślaliśmy się, że pomost prowadzi w kierunku kopalni. Zatem przypuszczenia moje i Kejna potwierdziły się. Prawdopodobnie to miejsce łączyło się z którymś poziomem kopalni, gdzie niewolnicy wydobywali słoneczny kamień.

Ostrożnie obchodziliśmy jaskinię, która była ogromna. W jednym miejscu dostrzegliśmy naturalny korytarz. Podeszliśmy kawałek dalej, skała kończyła się, a w ziemi widniała duża dziura. Przystanęliśmy nasłuchując. Z otworu w ziemi dobiegało dziwne charczenie. Nagle usłyszeliśmy głośne uderzenie i od strony jamy zaczęło coś wychodzić. Ostrożnie zaczęliśmy się wycofywać w stronę tunelu, który widzieliśmy wcześniej. Coś co wyszło z dziury zaczęło poruszać się szybkim tempem w naszym kierunku. Na granicy światła dostrzegliśmy gigantyczne stworzenie. Istota miała jakieś piętnaście metrów.

Bestia w jaskiniach Dahijczyków

Oczy bestii zaświeciły w ciemności. Coraz szybciej szła w naszym kierunku. Staliśmy chwilę, porażeni tym widokiem. Z każdym krokiem, coś przyczepionego do jej karku oraz korpusu zaczynało jaśnieć. Były to jakieś dziwne, niematerialne liny. Wraz ze zbliżaniem się do nas, robiły się coraz jaśniejsze i jakby się naciągały. Nie patrząc już na nic, rzuciliśmy się biegiem do tunelu. Dosłownie chwilę po tym jak w nim zniknęliśmy, wielki łeb potwora, który nie mieścił się w przejściu, raz po raz zaczął walić potężną głową w skałę. Cofnęliśmy się w głąb, aby być poza zasięgiem rogu wystającego z czoła.
Podczas ucieczki Igo stłukł latarnię, ale na szczęście udało się zachować pochodnię. Stwór wydawał wściekłe ryki i tłukł łbem o ścianę. Poświeciliśmy za siebie, tunel prowadził w ciemność. Posiadając tylko jedną drogę, ruszyliśmy ostrożnie przed siebie.
- Musimy udać się tym korytarzem – powiedział Dalinar – Mamy tylko trzy pochodnie.
Po kilku chwilach uderzenia ustały i słychać było tylko chrumkanie. Ruszyliśmy przed siebie. Po kilkunastu metrach tunel rozgałęział się na prawo i lewo.
- Igo, jeśli możesz, rysuj drogę, bo jeszcze brakuje nam tylko tego, abyśmy się zgubili – powiedział kapłan.
Ruszyliśmy chodnikiem w lewo. Chodnik raz zwężał się, po to aby zaraz się poszerzyć. Czasem kilka metrów był tak niski, że musieliśmy iść mocno zgarbieni, by znów się podwyższyć. Po kilku minutach zaczął opadać gwałtownie w dół. Było na tyle stromo, iż musieliśmy ostrożnie stawiać każdy krok. Gdyby ktoś się przewrócił, zatrzymałby się dopiero na jego końcu. Schodziliśmy tak dobre dwadzieścia minut. Tunel co jakiś czas zakręcał ostro w lewo, a po chwili w prawo. W końcu spadek stał się mniejszy, aż wreszcie dno tunelu znów prowadziło mniej więcej w poziomie. Po kilkudziesięciu metrach dotarliśmy do pomieszczenia, które nie było naturalną skałą. Naszym oczom ukazał się kamienny łuk, lecz bez widocznych wrót. Dalsza część była ewidentnie dziełem jakichś istot, bo ściany były ociosane i zdobiły je twarze, podobne do tych, które widzieliśmy na filarach podtrzymujących dach do jamy.
- Czyżbyśmy trafili tam, gdzie chcieliśmy dotrzeć? – zgadywał Igo.
- No, tylko trzeba się jeszcze stąd wydostać – bez optymizmu powiedział Kejn.

Korytarz ciągnął się jakieś trzydzieści metrów, kiedy to gwałtownie się zwiększył. Był od tego czasu wysoki na pięć metrów i szeroki na ponad cztery. Ponownie doszliśmy do skrzyżowania, gdzie droga znów się rozdzielała w lewo i w prawo. Z lewego chodnika dobiegało światło, a kiedy się wychyliliśmy, kilka metrów dalej na ścianie paliła się pochodnia.
- Czyżby ktoś tu przechodził niedawno? – zgadywał Kejn.
- Ja bym poszedł w ciemność – zasugerował Igo.
- A ja właśnie tam gdzie jest pochodnia – powiedział elf – Chyba chcemy zobaczyć co tam jest i nie mieć nikogo za plecami?
- Ja wolę mieć kogoś za plecami, niż wpakować się na trolle. Niech sobie śpią – powiedział stanowczo mag.
- Ja bym też poszedł choć kawałek w ciemny korytarz – poparłem maga.
- Też wolę mieć ich za plecami, niż w nich wleźć – powiedział Dalinar.
Tak też zrobiliśmy. Dosłownie kilka metrów dalej znów natknęliśmy się na kamienny łuk, tym razem większy od poprzedniego. Naszym oczom rzuciła się kamienna tablica z wygrawerowanym elfim pismem. Kejn począł czytać w blasku pochodni.

Ja, Jhjarnagk, ostatni potomek szlachetnego rodu z księcia Jiunkinnen’a, niosę tu światło, które zgasło w naszym świętym Zzzedizah, gdzie wróg odwieczny zagłady naszego ludu dokonał, prześladując nasz los przez wieki długie od zarania dziejów. Gdy Oze-Dakhe powstanie ponownie, zgodnie z przepowiednią wyjdzie w chwale z Nowej Karnak, aby pokonać praojca i przeznaczenie odwrócić. Przeklinam także na wieki dusze niegodziwców, którzy krew księcia przelali przed Zaćmieniem wielkim i gniewem bogów - Nowa Karnak rzekła mi imiona tych nieszczęśników, których do ósmego pokolenia potomków niniejszym zaklinam. Zatem Nandinie z elfiego rodu La Pass, Gocie z rodu Nathrek, pomiocie Lorsha, Radagaście od demonów bracie i Ziriel przeklęta krwi elfów, niech odrodzony Oze-Dakhe karmi się waszymi duszami po wsze czasy. Tako rzekłem ja, powiernik tajemnicy księcia, ostatni z rodu.

- Czy wy coś z tego rozumiecie? - zapytał Igo.
- Kompletnie kurwa nic – odparł Kejn – Chodzi o to, że ktoś z wymienionych tych przeklętych, doprowadził do upadku Oze Dakhe. Tak czy nie?
- To pisał prawdopodobnie zwolennik Oze Dakhe – stwierdził mag.
- Być może przyniósł tu ten Kamień Sumień – zgadywał Dalinar.
- Brakuje mi kontekstu – powiedział Igo – Dlaczego ten napis pojawia się przy wejściu do jakiegoś pomieszczenia?
- Może to część historii trolli – zgadywał Kejn – a dalej znajdziemy kolejne.

Ruszyliśmy dalej. Po kilku metrach, w świetle pochodni dostrzegliśmy wejście do kilku korytarzy. Przed wejściem do każdego z nich, na podłodze była płyta opatrzona liczbą w stylu elfim.
- Chyba mamy odpowiedź co do Zagadki Menhiru – odparłem – Czy jest tu liczba pięć?
- Chodźmy w lewo – powiedział Kejn – przed tym tunelem jest piątka.
- Chciałbym zauważyć, że kierowanie się liczbą liter w słowach jest mało rozsądne – znowu odezwało się zwątpienie maga.
- Ale pasuje – odparł Dalinar – A poza tym nie mamy nic lepszego.
Ruszyliśmy w tym kierunku, licząc że droga doprowadzi nas do kolejnych rozwidleń z liczbami. Kejn ostrożnie szedł pierwszy, wypatrując potencjalnych pułapek i innych zagrożeń. Wiedząc, że nie mamy czasu, elf robił to znaczniej pobieżniej niż zwykle. Lecz nie mieliśmy wyboru. Doszliśmy do kolejnego skrzyżowania. Dwie odnogi prowadziły w lewo, jedna w prawo i korytarz ciągnął się dalej prosto. Tym razem tylko przed jedną odnogą była kamienna płyta z liczbą. Była to liczba cztery. Jako, że nie pasowało to nijak do zagadek, poszliśmy dalej prosto. Po około dwudziestu metrach znów zobaczyliśmy rozgałęzienie.
- Ha, ósemka! – powiedział zadowolony Dalinar.
Poszliśmy tym korytarzem. Kolejne rozwidlenie miało tylko dwie odnogi. Jedno bez z liczby, a przed drugim widniała szóstka. Skierowaliśmy tam swoje kroki. Tym razem doszliśmy do skrzyżowania, z którego odnoga prowadziła w lewo i prosto. Tu nie było żadnych liczb. Poszliśmy więc dalej prosto. Dosłownie kawałek dalej kolejne rozwidlenie w prawo z czwórką i dalej prosto. Zgodnie z przyjętą dotąd zasadą, ruszyliśmy przed siebie. Po dobrych kilku minutach korytarz kończył się ślepo, a pod ścianą na ziemi wyryta była liczba siedem. Kejn przystąpił do dokładnych oględzin płyty. Płyta z siódemką był ogromna, miała na oko cztery na cztery metry.
- Pod ta płytą jest wolna przestrzeń – powiedział Kejn – Tylko nie wiem jak moglibyśmy to dźwignąć.
Igo podszedł do płyty i przyłożył dłoń. Po chwili powiedział:
- To jest to, tam na dole jest źródło bardzo silnej magii. To mało powiedziane. To jest kurwa ogromnie silne źródło magii – mówił wyraźnie podniecony.
- Jestem w stanie ją zniszczyć – powiedziałem – Będzie to w miarę ciche, bo uderzę ręką.
- Ręką? - mocno zdziwił się Dalinar – Chcesz po tym walić ręką?
- Nie walić, tylko raz uderzyć – wyjaśniłem - Uciszcie się i zejdźcie z płyty, muszę się skupić – powiedziałem.
- No, no, dłonią – znów szydził Igo.
Uklęknąłem na środku płyty i skupiłem się, wyobrażając sobie możliwą grubość kamienia i jego wytrzymałość. Lewą rękę oparłem o podłogę, a prawą uniosłem do góry. Pozwoliłem, by Ki skumulowało się w mojej dłoni. Wykonałem szybkie, precyzyjne uderzenie, wewnętrzną stroną ręki. Przez chwilę jakby nic się nie stało, po czym płyta zaczęła pękać z cichymi trzaskami i środkowa jej część zapadła się do wolnej przestrzeni pod nią. Poświeciliśmy pochodnią. Pod resztkami płyty spoczywała szkatułka. Widać było, że drewno, z którego została wykonana, było wiekowe. Szkatułkę ozdabiały misternie rzeźbione twarze. Takie same jak na ścianach korytarzy. Kejn wyciągnął szkatułkę i otwarł wieko. Naszym oczom ukazał się czarny, podłużny kryształ z wieloma szlifami. Miałem wrażenie, że kryształ jakby się poruszał. Bił niczym serce. Kejn pospiesznie zamknął wieko.
- Teraz trzeba się jakoś stąd wydostać – powiedział Kejn.
- Jeżeli jesteśmy w stanie wrócić koło tej bestii, to to jest nasza droga ucieczki – powiedział Dalinar.
- Zawsze mogę, jak dojdziemy do wyjścia, gdzie atakował nas ten stwór, rzucić na nas „pajęczy chód” i uciekniemy ścianami aż do stropu – powiedział Igo.
- Pierwszy powinien iść Tsume – zaczął kapłan – Jest najzwinniejszy z nas i zobaczy czy u góry nie czekają na nas trolle. Po drugie, jeśli czar przestanie działać i spadnie, nie zabije się.
Zgodziłem się z tym tokiem rozumowania.
- Jeśli Tsume nie wróci i nie usłyszymy też odgłosów walki, będzie to znak, że droga wolna – kontynuował Dalinar.

Po tych ustaleniach, zaczęliśmy kierować się z powrotem. Nagle Igo powiedział:
- Muszę wam oddać to, że mieliście rację. Nie wierzyłem, że to będzie rozwiązanie tej zagadki.
Kiedy byliśmy przy drugim rozstaju, poczułem palący ból na mojej dłoni. Odruchowo zerknąłem na wypalone tam piętno, które żarzyło się delikatnym blaskiem. Przypomniałem sobie słowa ze snu „tam gdzie zmierzasz, szukaj znaku Wężowej Dłoni z półksiężycem zbratanej”.
- Czekajcie – powiedziałem i moi bracia przystanęli - Muszę skręcić w ten korytarz. Symbol na mojej ręce wskazuje mi drogę – wyjaśniłem.
- Możesz to wyjaśnić? - zapytał Igo.
- Nie, to wewnętrzne sprawy mojego klasztoru.
- A, czyli nie powiesz nam, ale mamy za tobą leźć w jakiś korytarz – rzekł Igo, który jak zwykle, gdy chodziło o sprawy mej wiary, negował wszystko.
- Nie, nie musicie, ale ja muszę – odparłem.
- Ale nie możemy? - zapytał Dalinar.
- Możecie, tylko że nie macie takiego obowiązku. Natomiast ja mam.
- Uwielbiam to. Pójdę gdzieś, bo mnie coś parzy, ale nic nie powiem – denerwował się Kejn – Nic, że jesteśmy w jakimś magicznym tunelu, pełnym stworów, trolli i bogowie wiedzą czego jeszcze.
- No i co z tego – odparłem. Jeśli raz nie zrozumiał, że nie mogę się dzielić z nimi wszystkimi rzeczami, to za drugim razem tez nie zrozumie. - Przecież nie prosiłem, abyś szedł za mną – odpowiedziałem spokojnie.
- No bo nie zostawimy cię samego – odparł Kejn.
- To po co beczysz? Albo idziesz albo nie – odparłem.
Ruszyliśmy przed siebie. Stawałem na każdym skrzyżowaniu i szedłem tam, gdzie podpowiadało mi przeczucie. Po kilku skrętach doszliśmy do obszernego pomieszczenia. Szedłem przed siebie. Mijałem kolumny, które podtrzymywały sklepienie. Nie widzieliśmy ścian po bokach. W oddali zobaczyliśmy jakiś wysoki monolit. Dopiero, kiedy podszedłem bliżej, dostrzegliśmy co to jest.
Na kamiennym piedestale mieściła się ogromna rzeźba, która przedstawiała pół leżącego, pięknego i nagiego człowieka z diademem na głowie. Nad nim stał mniejszy mężczyzna, przypominający żołnierza, który przebijał mu serce włócznią. Rzeźba miała około czterech metrów. Nie trzeba było znać się na sztuce, aby docenić jej kunszt. Leżący mężczyzna w jednej ręce trzymał trójząb, a poluzowane palce świadczyły o tym, że gdyby to działo się naprawdę, zaraz upuściłby oręż. Człowiek z włócznią to był jakiś wojownik, w skórzanej zbroi. Jego głowę zdobił hełm w kształcie czaszki. Na piedestale wyryte zostało pismo, którego nikt z nas nie poznawał. Dół postumentu pokrywały kafelki. Na jednym z nich widniał znak, który został wypalony na mej dłoni. Podszedłem i dotknąłem jej ręką z ognistym piętnem, płyta rozjarzyła się jasnym blaskiem. Kiedy cofnąłem rękę, przygasła. Nic więcej się nie stało. Igo przyglądał się zapiskom i mruczał jakieś słowa. Po chwili rzekł.
- To jest naprawdę bardzo stare. A zapiski te, to nie są słowa. To raczej nazwy własne. Z początku myślałem, że są to nazwy geograficzne, ale udało mi się przetłumaczyć jedno z nich, które oznacza Delidia. To prawdopodobnie imiona jakichś postaci, które, być może, żyły nawet tysiące lat temu.
- Co my tu kurwa robimy – powiedział elf – Wynośmy się stąd.
- Spokojnie, daj Tsume się tu rozejrzeć, skoro coś go tu przywiodło – powiedział Dalinar.
Byłem mu wdzięczny. Tylko on, jako kapłan, mógł zrozumieć moją potrzebę zbadania tego tematu.
- Wyjdźcie stąd – powiedziałem – muszę się skupić.

Bracia wycofali się. Przytknąłem dłoń do znaku i zacząłem medytować. Doszedłem do wniosku, że pod tym zdobieniem musi coś się kryć. Używając uderzenia rozbiłem kafelek. Pod nim znajdowała się płaskorzeźba. Po przyjrzeniu się zauważyłem, że przedstawiała ruiny fortecy Manmarr, górującej nad Białą Osadą, gdzie się wychowaliśmy. Na płaskorzeźbie była też miniatura słupa, podobnego do tego, który napotkaliśmy na granicy ziem trolli.

Płaskorzeźba w labiryncie trolli

- Chodźcie tutaj – zawołałem – Jest tu coś co dla was znajomego.
Bracia podeszli i z uwagą przyglądali się płaskorzeźbie.
- Spróbujmy się stąd wydostać – powiedziałem – A jeśli nam się uda, to po drodze zawitamy do Białej Osady. Te sny, które mieliśmy, były jak widać jak najbardziej prorocze.

W drodze powtórzyliśmy sobie jeszcze raz nasze sny, zastanawiając się nad ich sensem. Druga pochodnia zaczęła przygasać i odpaliliśmy ostatnią. Kilka minut później dotarliśmy do miejsca, w które tak zapamiętale walił głową stwór. Panowała absolutna cisza.
- Poświecicie mi trochę – rzekłem szeptem – Może uda mi się po drodze odzyskać latarnię.
Skupiłem się, aby Ki dodało gibkości moim krokom. Udałem się niemalże bezszelestnie wzdłuż ściany, próbując wyszukać porzuconą przez Igo latarnię. W pewnym momencie moja noga o coś zahaczyła. Schyliłem się i w mroku znalazłem latarnię oraz jakiś przedmiot leżący obok niej. Powoli wróciłem w kierunku światła. W blasku pochodni dostrzegłem, że przedmiot który podniosłem, to pożółkła kość, prawdopodobnie jednej z ofiar. Odrzuciłem ją na ziemię. Latarnia była potłuczona, lecz dało się ją odpalić. Zaświeciliśmy ją od pochodni, a Igo przymknął metalową przysłonę, aby dawała minimalne światło. Zgodnie z planem Igo rzucił na mnie zaklęcie „pajęczego chodu”. Wspiąłem się pionowo po ścianie, a następnie stropem w kierunku delikatnie jaśniejącego punktu u wyjścia, gdzie zostawiliśmy uchylone wieko. Gdy doszedłem pod sam właz zatrzymałem się i nasłuchiwałem. Na zewnątrz, prócz rzadkiego beczenia owiec, było spokojnie. Wyszedłem na górę i ukryłem się za jednym z filarów. Po kilku minutach z otworu wyszedł Kejn, a po kolejnych kilku Dalinar, a następnie Igo. Kejn zwinął linę, a po chwili umieściliśmy właz na swoim miejscu. Ostrożnie ruszyliśmy do miejsca, gdzie schodziliśmy do doliny. Zgodnie z planem przeskoczyłem najtrudniejszy odcinek i zrzuciłem linę, a chwilę później bracia byli przy mnie.

Gdy zwijałem linę, z obozu dobiegł nas głośny dźwięk. Coś jakby głośny róg. „TRUUUUU!! TRUUUU!!”
- Tsume, ty jesteś najbardziej obeznany. Prowadź do obozowiska – powiedział Igo.
Szybkim krokiem prowadziłem ich w stronę obozu. Jak się okazało, najtrudniejsza część tej misji była dopiero przed nami…


Kroniki XXI: Dahijskie łowy (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Wrzesień, rok 222 po Zaćmieniu. Gdzieś w górach Przeciętego Pasma.

TRUUU! TRUUU! TRUUUUUUUUUU!

Dmiące ciągle rogi, dawały nam znać, że trolle już wiedziały o naszej wizycie. Tak jak szybko mogłem, prowadziłem nas w kierunku obozu. W drodze bracia zastanawiali się, w którą stronę potem uciekać. Nie brałem udziału w dyskusji, skupiając się na odnajdywaniu drogi w nikłym świetle wschodzącego słońca. W głowie układałem sobie najlepszy plan ucieczki, pod kątem zarówno szybkości poruszania się, jak i zostawiania śladów. Ale to zmartwienie na później, bo najpierw musieliśmy dostać się do obozu. Po kilku minutach dźwięki rogu ucichły, a kiedy zbliżaliśmy się do naszego obozu Dalinar powiedział:
- Jeśli by się zrobiło naprawdę gorąco, proponuję abyś użył czaru „teleportacji” i zwiał do Mar-Margot.
- No to dam szkatułkę Igo, on ma zwój „teleportacji” bezpiecznie schowany w tubie – odezwał się Kejn.
- To nie jest dobry pomysł – odparłem – Zarówno Igo, jak i Dalinar są bardziej potrzebni w walce z trollami. On ma włócznię z syderytu, a Igo czary ognia. Masz syderytowe groty w strzałach? Bo w sumie nie wiem. Ja mam syderytowe ćwieki na butach i rękawicach. Nie mam pojęcia, czy się sprawdzą. Ale coś im może zrobię.
- Mam strzały zapalające – odparł elf – No i miecz nasączony magią.
- W sumie racja. Czyli znów ja jestem nieprzydatny – powiedziałem sfrustrowany – Tylko, że ja nie rzucę teleportacji. Zatem trzeba coś zdecydować.
Elf przekazał szkatułkę magowi.
- W obozie nie mówimy Tiarze i Adamowi o kamieniu. Wersja jest taka, że trolle nas zauważyły i musimy uciekać – powiedział Igo.
- Człowieku – powiedziałem – Komu ty się chcesz spowiadać. Spierdalamy i albo idą z nami albo nie. To jest ostatnich dwóch ludzi, którym mam zamiar się tłumaczyć.
- Dokładnie – poparł mnie Kejn – Wynosimy się stąd i jak zostaną w tyle ich strata. No co się tak na mnie patrzycie?
- Nikt na ciebie nie patrzy – powiedział Dalinar, dając do zrozumienia, że się z nim zgadzamy.
Nasze rozważania przerwał rytmiczny odgłos bębnów, rozchodzący się z doliny. DUM! DUM! DUMDUM! DUM! DUM! DUMDUM!
- Chyba wypuścili za nami watahę – powiedział Kejn.
- Dobrze by było zerknąć, co się dzieje w wiosce – zaproponował Igo.
- Do skarpy mamy kilkanaście minut, każda minuta zwłoki to zagrożenie – odparłem.
- Dotrzyjmy do obozu – zaczął elf – W drodze powrotnej będziemy na samym brzegu skarpy, to zerkniemy.

Po dwóch godzinach dotarliśmy do obozowiska. Całą drogę towarzyszył nam odgłos bębnów. Na początku myśleliśmy, że dwójka ocalałych uciekła. Lecz po chwili zza jednego kamienia, wychylił się Adam i podbiegł do nas.
- Jesteście! Już myśleliśmy, że nas zostawiliście. Słychać jakieś dudnienie. Słyszycie to?
- Możliwe, że ktoś nas zauważył – odparł Igo – Zbierajcie wszystkie rzeczy i zbieramy się natychmiast.
- Trzymajcie się nas i postarajcie się nadążyć – powiedział do wystraszonej dwójki Dalinar.
Pospiesznie pakowaliśmy obóz. Adam pomagał zwijać płachty namiotu. Po pięciu minutach byliśmy gotowi do drogi. Prowadziłem nas znaną trasą do wodospadu. W pierwszej nadarzającej się chwili podkradliśmy się z Kejnem do brzegu wzniesienia i rzuciliśmy okiem na polanę w dole. Byliśmy dokładnie nad palisadą. Poranna mgła otaczająca dolinę utrudniała obserwacje. W obozie nie było widać ani jednego niewolnika. Przy moście stała grupa około pięćdziesięciu trolli, wszyscy pod bronią. Mieli dziwne, być może składające się z piór, nakrycia głowy. Niewątpliwe byli to wojownicy. Nagle pod sobą usłyszeliśmy odgłos obsuwających się kamieni. Odruchowo zerknęliśmy w dół. Mniej więcej w połowie ściany wspinało się ośmiu trolli. Zerknąłem na południe i zobaczyłem ich jeszcze około dwudziestu, wspinających się w równych odstępach. Wspinaczka szła im bardziej niż sprawnie. Nie tracąc czasu zerwaliśmy się i podbiegliśmy do pozostałych.
- Zamknąć się i ruchy – powiedziałem i zacząłem szybko poruszać się przed siebie.
- Około dwudziestu się tu wspina – przyciszonym głosem tłumaczył Kejn – A może z pół setki jest pod bronią w okolicach mostu. Chyba ich mocno wkurwiliśmy.

Zmieniłem zamysł ucieczki i prowadziłem nas bardziej w las w kierunku północnym, gdzie mimo iż teren był mi nieznany, na pewno pozwoliłby nam na szybsze ruchy.
- Myślę, że to dobry czas na „ziele siłaczy” – powiedział Dalinar – Czuję, że szykuje się nam długa ucieczka.
Sięgnąłem do sakiewki i włożyłem sobie do ust gorzkawy liść. Gryzłem go zapamiętale brnąc przed siebie jak najszybciej. Co jakiś czas obracałem się za siebie, patrząc, czy Dalinar nadąża. Byłem zmuszony dostosować nasze tempo do niego. Na szczęście kapłan całkiem nieźle sobie radził w łatwiejszym terenie. Kilka razy doszliśmy do stromych, lecz w miarę gładkich, porośniętych mchem skał. Tam bez wahania, wręcz zsuwaliśmy się na tyłkach. Czasem udało nam się natrafić na strumień, wtedy, jeśli jego bieg był zgodny z obranym kierunkiem, bez zastanowienia prowadziłem ich w zimnej wodzie, aby tylko jak najczęściej zacierać ślad. Mój cel był prosty, przeć cały czas w dół. Oby jak najdalej od wzniesień, gdzie znajdowała się osada trolli. Mimo zagrożenia, musieliśmy co jakiś czas robić krótki postój. Adam i Tiara, wykończeni niewolą, ledwo dyszeli, lecz to nie o nich się martwiłem, a o coraz częściej potykającego się Dalinara. „Zioło siłaczy” potrzebowało czasu, aby dodać krzepy i wytrzymałości. Do tego czasu nie mogłem pozwolić, abyśmy całkiem opadli z sił. Nie mogłem mierzyć też kondycji wszystkich moją miarą. Gdybym był sam, byłbym już może nawet kilka kilometrów dalej. Na jednym z takich postojów Dalinar wyciągnął liść „zioła siły”, rozdzielił mniej więcej na pół i kazał zjeść byłym niewolnikom. Zjedli bez żadnych pytań. W trakcie odpoczynku Kejn oddalał się kilka metrów od nas i nasłuchiwał, a ja obserwowałem go, czy nie daje nam jakichś znaków.
- Ruszajmy – powiedział elf – Bębny zbliżają się też od drugiej strony. Jeśli zabawimy tu zbyt długo, wezmą nas w kleszcze.

Mimo że sam nic nie słyszałem, wierzyłem jego wyczulonym zmysłom. Czułem, że ziele zaczyna oddziaływać na moje ciało, więc pozwoliłem sobie zwiększyć tempo. Z minuty na minutę teren stawał się bardziej przystępny. Od czasu do czasu, kiedy warunki pozwalały, biegłem. Miałem świadomość, że mimo iż kierujemy się ciągle w dół, oddalamy się coraz bardziej od wioski traperów. Ukształtowanie terenu zmusiło mnie, bym prowadził nas na południowy wschód, a wioska znajdowała się na południowym zachodzie.
W pewnym momencie las, którym się poruszaliśmy, urwał się gwałtownie. Naszym oczom ukazała się rozległa polana. Spojrzałem w lewo i prawo. Ciągnęła się jak okiem sięgnąć. Jedynie na wprost miała jakieś kilkaset metrów i znowu widniała za nią ściana lasu. Obchodzenie jej nie wchodziło w grę. Musieliśmy zaryzykować bieg przez otwarty teren. Przystanąłem na chwilę, aby wszyscy przed tym biegiem mogli zaczerpnąć powietrza.
- Uważam, że powinniśmy zostawić las za nami w płomieniach – powiedziałem.
- Wtedy na pewno będą wiedzieć, gdzie jesteśmy – odparł Igo.
- Myślę, że i tak wiedzą – odparłem – A ogień może ich spowolnić.
- Myślę, że nie wiedzą. Po prostu przeczesują las – powiedział Dalinar.
- Gdyby nas tropili, zbliżaliby się – stwierdził Kejn.
- Mylisz się. Staram się często biec strumieniami, więc ponowne złapanie tropu, trochę im zajmuje – wyjaśniłem – lecz od pewnego czasu nie mam jak ich zmylić. I jeśli podejmą trop, dogonią nas i to szybciej niż byśmy sobie tego życzyli. Zielsko przestanie za niedługo działać, a my jesteśmy już ponad dobę na nogach. Moim zdaniem las za nami powinien płonąć. Tym bardziej, że teraz zabezpieczy nas polana i nie ma ryzyka, że ogień pojawi się tam gdzie będziemy za kilka minut.
- Nie dawajmy im jednoznacznie znaków, gdzie jesteśmy – upierał się Igo – Poza tym, wiesz ile trzeba czasu, aby zapalić las?
- Jest lato – odparłem – Rozlejemy dzban oliwy, rzucisz kulę ognia i ruszamy dalej.
Widząc brak jakichkolwiek działań ze strony Igo, który to miał zarówno oliwę, jak i czary zapalające, puściłem się biegiem przez polanę, aby jak najszybciej do ściany lasu. Gdy tylko wpadłem między pierwsze drzewa, odwróciłem się i spojrzałem na przeciwny brzeg polany. Nie zarejestrowałem żadnego ruchu. Pozwoliłem na przerwę potrzebną na napicie się z bukłaków i ruszyłem dalej. Tempo spadło, nawet ja, mimo braku bagażu, odczuwałem już zmęczenie. Powoli nastawał zmrok.
- Jeśli są za nami z trzysta, czterysta metrów, poprowadzę nas na ile sił starczy, nawet po zmroku. Musimy zaryzykować. Możemy iść tak długo, aż znajdę coś, gdzie będzie można się ukryć. Może w nocy nas nie wypatrzą. I nieważne, czy to tylko głupia nadzieja, czy fakt. Zwyczajnie dalej nie damy rady. Musimy odpocząć.
Igo podał mi latarnię.
- Użyj tego. Z przysłoną będziesz świecił tylko do przodu.

Trzymałem latarnię blisko ziemi, rozglądając się za jakimś głębokim rowem, jaskinią, dużym zwalonym drzewem. Musiałem bardzo zwolnić kroku. Co jakiś czas musiałem przystawać, aby oświetlić pozostałym jakiś trudniejszy moment, z którym nie daliby sobie rady w mroku. Po tym, jak kolejny raz ktoś za mną upadł z głośnym sykiem bólu, uznałem że dalsza podróż mija się z celem. W końcu ktoś skręci lub złamie nogę.
- Czas na przerwę – oznajmiłem – Jesteśmy wykończeni.
Nikt nie zaprotestował. Wiedziałem, że w tej przeprawie trzymała nas tylko wola przeżycia. Lecz i jej cudowna moc, jak i moc zioła miała swoje granice. Granice, które właśnie przekroczyliśmy.
- Obowiązkowo dwie warty, bo nie ufam nawet sam sobie, że nie zasnę. Musimy się wzajemnie pilnować – kontynuowałem – Musimy też ustalić, czy ruszamy rankiem, czy jak tylko będzie szarawo i będzie cokolwiek widać.
- Trzeba ruszać najwcześniej jak to możliwe – odparł Dalinar.
Nikt nie wyraził sprzeciwu.
- Powinniśmy zaryzykować – stwierdził Igo – Bo tak nie odpocznie nikt. W naszym stanie i tak jest ryzyko, że zaśnie dwóch.
- Ale mniejsze. Jak pozwolimy sobie na ryzyko, mogą obudzić nas trolle. A to nie będzie miła pobudka. Zresztą jak teraz zaśniemy, nikt z nas nie wstanie bladym świtem. A jeśli trolle zrobią sobie też przerwę, na pewno ruszą wcześniej. I jeśli mamy jakąkolwiek przewagę, stracimy ją – tłumaczyłem.
- Zaryzykujmy pojedyncze warty – powiedział Dalinar – Jest już prawie północ i tak do brzasku zostało nam raptem niecałe pięć godzin. Tą godzinę na warcie wytrzymamy.
- W takim razie dziś wartuję pierwszy – powiedziałem.
- Czemu chcesz zmieniać kolejność? - zapytał Kejn.
- Bo rano i tak muszę poświęcić czas na medytację. W normalnej kolejności nie wyśpię się praktycznie nic.

Bracia momentalnie zasnęli zbici w kupę. Adam i Tiara spali już wcześniej. Niestety nie udało się znaleźć bezpiecznego schronienia. Siedzieliśmy po prostu oparci o duże drzewo. Walczyłem z sennością, wstając co jakiś czas i wykonując proste ćwiczenia. Po godzinie obudziłem Kejna i poprosiłem, aby obudzili mnie wraz z ostatnią wartą. Zasnąłem momentalnie. Kiedy budził mnie kapłan, miałem wrażenie, że mój sen trwał tyle, co mrugnięcie powiek. Przyzwyczajony do porannych obowiązków, przemogłem senność i usiadłem w pozycji medytacyjnej. Z trudnością nawiązałem kontakt z Boginią za pomocą najprostszych technik medytacji. Po niecałych czterdziestu minutach przerwałem medytację. Zerknąłem w kierunku odgłosu, który mnie zaniepokoił. W tym samym kierunku spoglądał Dalinar. W oddali poruszały się trzy przygarbione, wysokie sylwetki. Trolle na szczęście nie szły w naszym kierunku, tylko kierowały się wzdłuż zbocza. Delinar delikatnie potrząsał śpiącymi z palcem na ustach. Pokazałem im trzy palce i wskazałem kierunek. W ciszy, o wiele bliżej niż uprzednio, słychać było bębny. Siedzieliśmy w absolutnej ciszy. Po kilku minutach trolle zniknęły za drzewami. Zaczynało szarzeć. Po cichu zebraliśmy swoje rzeczy i ruszyłem przed siebie. Po kilkunastu minutach las przerzedził się nieco, a teren się wyrównał. Odbiłem w przeciwnym kierunku, w którym zmierzała trójka trolli. Dopiero po stu metrach wróciłem do uprzedniego kierunku marszu. Nie biegliśmy już. Szybki marsz był już dla nas nie lada wysiłkiem.

Droga prowadziła między dwoma niewielkimi pagórkami. Może godzinę później, nagle coś wskoczyło w naszą grupę. Zostaliśmy zaskoczeni, sam przewróciłem się na ziemię. Między nami stało dwóch trolli. Po chwili z drugiej strony skoczył trzeci. Ubrani byli w skóry, dwóch z nich w rękach dzierżyło ogromne siekiery, trzeci maczugę. Z rykiem przystąpili do brutalnego ataku. Kejn i Dalinar starli się z jednym, ja doskoczyłem do drugiego. Trzeci zeskoczył trochę dalej, ryknął wznosząc maczugę. Zmęczenie dało o sobie znać. Byłem pewny, że zdołam uniknąć ciosu, lecz moje reakcje były zbyt wolne. Dostałem potężne uderzenie, które rozorało mi twarz. Gdyby nie pancerz utworzony z Ki, widok topora, zbliżającego się w mym kierunku, byłby moim ostatnim. Wylądowałem na plecach, a moje oczy zalewała krew. Instynktownie zerwałem się, pozwalając Ki zablokować ból. Troll nie spodziewał się chyba tak szybkiej reakcji, gdyż jego siekiera wbiła się głęboko w ziemię, tam gdzie przed chwilą jeszcze leżałem. Dało mi to wystarczająco dużo czasu, by trafić go zbrojną w ćwieki rękawicą w głowę. Troll stracił chwilę na wyszarpnięcie broni z ziemi i całkowicie się odsłonił. Uderzyłem i poczułem jak część jego czaszki łamie się i zapada w głąb głowy. Chwilę później troll w drgawkach leżał na ziemi. Przyjąłem postawę defensywną, rękawem koszuli ocierałem zalewającą mi oczy krew. Rozejrzałem się po polu bitwy, nie chcąc dać się zaskoczyć. Widziałem coraz gorzej, krew lała się mocno. Starałem się wycofać za Dalinara. W dalszym ciągu starałem się ocenić pole walki. Troll którego powaliłem, zaczął się ruszać.
- Tsume! Dobij tego skurwiela na ziemi! – krzyczał Dalinar.
Bracia ustawiali się tak, aby leżący troll nie był broniony przez pozostałe. Udało im się też związać w walce trolla z maczugą. Nie widziałem Igo, ani Adama i Tiary. Całą uwagę skupiałem na leżącym na ziemi trollu i możliwości dotarcia do niego. Powietrze przeszył grzmot, gdy błyskawica trafiła jednego z trolli, który walczył z braćmi. Moc uderzenia odrzuciła go dobrych pięć metrów dalej. Leżał oszołomiony, próbując chwycić siekierę, która wypadła mu z ręki. Kejn skoczył błyskawicznie do ataku. Sprężyłem się, wykonałem wysoki skok nad kapłanem, wylądowałem koło trolla, którego powaliłem i z wściekłością wbiłem jego głowę, doszczętnie ją miażdżąc, w ziemię. Troll przestał się ruszać. Ruszyłem w kierunku trolla, z którym walczył kapłan.
W tym momencie trolla ogarnęły płomienie. Odskoczyłem i zaatakowałem chwilę później. Przeciwnik dostał potężne uderzenie w żebra i upadł na jedno kolano. Sekundę później Dalinar przebił go włócznią i troll padł na ziemię. Obróciłem się w kierunku Kejna, który potężnym zamachem właśnie odcinał leżącemu trollowi głowę. Widzącm iż wszyscy przeciwnicy leżą na ziemim chwyciłem Dalinara za ramię i powiedziałem.
- Czy mógłbyś poprosić Boga o łaskę uleczenia, nim stracę przytomność?
- Pozwól, że się pomodlę – Dalinar wzniósł modły, nakładając mi ręce na głowę.

Vergenie ulecz jego ciało.
Niech opuści go ból.
Rany, które otrzymał w chwalebnym boju,
niech nie przeszkadzają w dalszym szerzeniu Twej chwały.


Poczułem przyjemne ciepło, krew przestała zalewać mi oczy. Kejn wyciągnął opatrunki i zabandażował mi głowę.
- Dasz radę iść? - zapytał elf.
- Z mocą Bogini dam radę, lecz nie wiem jak długo. Musimy ruszać.

Daleko, na skraju widzenia, ujrzeliśmy kolejne postacie. Bez zwłoki ruszyliśmy przed siebie. Tym razem na prowadzenie wyszedł Dalinar. Obok mnie szedł Igo i Kejn. Kilka razy musieli mnie podtrzymać, abym nie upadł. Sytuacja wyglądała beznadziejnie. Po dziesięciu minutach Dalinar, obracając się za siebie, nie dostrzegł, iż przed nim jest kamienne zbocze, prowadzące dosyć stromo w dół. Krzyknął tylko krótko i z łoskotem potoczył się w dół. Gdy dotarliśmy do zbocza, kilkanaście metrów niżej zobaczyliśmy tylko stratowane paprocie, w które wpadł Dalinar. Nigdzie nie było go widać. Kejn puścił moje ramię i pobiegł na dół. Odgłosy pogoni były coraz bardziej słyszalne. Na wpół schodząc, na wpół jadąc na tyłku, dotarliśmy do Kejna. Elf stał i patrzał w głąb dziury, w której prawdopodobnie zniknął kapłan. Na dnie było słychać szum wody. Podziemna rzeka.
- Dalinarze – zawołał Kejn – Z dołu dobiegło nas jęczenie kapłana.
Kejn błyskawicznie przywiązywał linę do drzewa, Igo szeptał jakieś zaklęcie i po chwili zwinnie, niczym pająk, schodził w dół.
- Idźcie przodem – rzuciłem - Ja odwiąże linę i skoczę do was.
Pierwsza ruszyła Tiara, za nią Adam, a po chwili Kejn. Gdy upewniłem się, że jest na dole, odwiązałem linę. W tym momencie obok mnie w ziemię wbiła się wielka włócznia. Nie zastanawiając się, skoczyłem w szczelinę.
- Spierdalamy! – krzyknął Kejn.
- Tędy? - zdziwiony zapytał kapłan, nieświadom tego co dzieje się u góry.
- Już rzucali do nas włóczniami – mówił Kejn, kierując się z biegiem rzeki, aby być jak najdalej od szczeliny.
Zaraz za nami spadła włócznia do wody. Igo, za pomocą pierścienia, delikatnie rozświetlił ciemność. Wycofaliśmy się poza zasięg rzutu.
- Igo, potrafisz przywołać jakiś mały płomień, aby rozpalić pochodnię? - zapytałem.
Igo wyciągnął rękę, a na końcu jego palca palił się płomień, niewiele większy od świecy. Przyłożyłem do niego pochodnię, a ta chwilę skwierczała, gdyż zdążyła zamoczyć się podczas lądowania w rzece, lecz po chwili rozpaliła się pełnym światłem.

Ruszyliśmy podziemną rzeką zgodnie z jej biegiem. Woda zakrywała całe dno. Sklepieni, mieliśmy kilkadziesiąt centymetrów nad głową. Mogliśmy mieć tylko nadzieję, że tunel będzie zbyt mały dla dużych trolli. Szliśmy ostrożnie przed siebie. Tiara popłakiwała, Adam pocieszał ją.
- Spokojnie ukochana, damy radę. Ci dobrzy ludzie nas uratują - po chwili odezwał się do nas – Może macie jakąś broń? Ja też potrafię walczyć. Chciałbym wspomóc naszą drużynę.
Nikt z nas nie miał dodatkowej broni.
- Jak będziemy w lesie, muszę zabrać choć jakąś tęgą lagę – powiedział mężczyzna.
- Dokładnie – zachęcał go Dalinar – Każda pomoc się przyda.

Szliśmy przed siebie, co jakiś czas przystając i nasłuchując, lecz prócz szumu rzeki nic nie dobiegało do naszych uszu. Woda, w której brnęliśmy, była lodowato zimna. Za pomocą Ki przyspieszyłem krążenie krwi, aby nie odczuwać chłodu. Parliśmy do przodu, przystając co kilkadziesiąt metrów i nasłuchując. Trolle porzuciły chyba pomysł, aby gonić nas pod ziemią. Bałem się, że wiedzą, gdzie jest wyjście z tych podziemi. W pewnym momencie Dalinar stanął i powiedział:
- Poczekajcie. Poproszę Vergena o to, aby ogrzał nasze ciała. Podejdźcie, jeśli macie taką potrzebę.
- Ja chętnie, lecz jeśli miałoby cię to jakoś nadwyrężyć, przez jakiś czas mogę jeszcze ogrzewać się Ki.
- To nie moja moc, tylko Boga – powiedział z uśmiechem Dalinar – Nie nadwyręży mnie to.
Podeszliśmy do kapłana, który najpierw położył ręce na Kejnie i wyszeptał:

Vergenie spraw, by w naszych żyłach krążył płomień
By nasze kości ogrzały się Twą mocą
By niestraszny był nam chłód tej ciemności


Potem to samo powiedział w moim kierunku. Podszedł do Adama i rzekł:
- Pomódl się do mego Boga, a jego moc ogrzeje twe ciało.
- Dobrze. Tiaro, pomódlmy się do boga tego dobrego człowieka. Delidia na pewno to zrozumie.
- Delidia nie ma tu nic do rzeczy – odparł Dalinar.
Czując ciepło rozpływające się po ciele mężczyzna podziękował. Igo nie podchodził.
- Igo, a ty? - zapytał kapłan.
- Co ja? - odparł mag.
- Czy chcesz, abym pomodlił się do Vergena o ciepło dla ciebie?
- Jak uważasz – odparł Igo – Dlaczego miałbym modlić się do boga, w którego nie wierzę?
- Pytam czy chcesz, bo jeśli nie, nie będę tego robił – wytłumaczył Dalinar.
- Nie mam nic przeciwko, możesz robić co chcesz – powiedział obojętnie mag.
Dalinar obrócił się od Igo i poszliśmy dalej. Cały czas zastanawiało mnie skąd w Igo taka niechęć do wszystkiego co związane z wiarą. Niejednokrotnie widział, jak Dalinar za pomocą mocy Boga leczył nasze rany lub wspomagał się w walce. Widział też dary jakimi obdarowała mnie Śpiąca Bogini. A dalej miał to wszystko za cyrkowe sztuczki. Dodatkowo nie raz dawał do zrozumienia, że uważa nas za naiwnych prostaczków. Cóż, niezbadane są wyroki boskie i widać i dla takich ignorantów jest miejsce na świecie.

Parliśmy przed siebie, a droga dłużyła się, kiedy przed sobą usłyszeliśmy, wzmagający się z każdym krokiem, głośny szum wody. Być może do rzeki wpadała kolejna odnoga lub koryto poszerzało się. Ostrożnie szliśmy do przodu.
- Jak poczujecie silniejszy prąd, zatrzymajmy się. Nie wiem czy przed nami nie ma wodospadu – powiedział Kejn.
Jak się po chwili okazało, elf się nie mylił. Podziemna rzeka kończyła się wysokim na około osiem metrów wodospadem. Spadała w dół, do szerszej jaskini, tworząc małe jeziorko. Staliśmy na brzegu wodospadu i obserwowaliśmy. W świetle pochodni nie widzieliśmy jak daleko ciągnie się grota.
- Gdybym widział co jest pod wodą, zeskoczyłbym, ale tak to zbyt duże ryzyko, że trafię na jakiś ostry głaz – powiedziałem.
- Adamie, nie przeżyjemy tego – popłakując mówiła Tiara.
- Damy radę, bądź silna – pocieszał ją mężczyzna.
- Trzeba opuścić kogoś na linie – skwitował Dalinar.
Co jakiś czas było słychać dzwoniące z zimna zęby Igo. Nawet w świetle pochodni było widać jego sine wargi. Po raz kolejny zastanowiłem się, skąd jego niechęć do bogów.
- Opuścicie mnie, jetem najlżejszy – powiedziałem.
Ponownie z liny zrobiłem coś na kształt uprzęży, aby móc trzymać się jedną ręką, a w drugiej jak najdalej od wodospadu trzymać pochodnię. Gdy wszystko było gotowe, odpaliłem pochodnię ze swojego plecaka i dałem znać, że jestem gotów. Nogami starałem się odpychać jak najdalej od wodospadu, aby woda nie zgasiła mojego źródła światła. Bracia zaczęli mnie opuszczać.
Okazało się, że przy samym wodospadzie, woda sięgała mi tylko do kolan. Podniosłem wyżej pochodnię, aby się rozejrzeć. Jaskinia nie była długa, kilka metrów dalej znów zamieniała się w podziemny tunel i woda z małego jeziorka płynęła dalej.
- Jest jakiś brzeg?! - usłyszałem krzyk Kejna – Dobrze by było trochę odsapnąć.
- Nie ma – zawołałem – Sprawdzę, czy wszędzie jest tak płytko.

Dno było mocno nierówne. W najgłębszym miejscu pochodnię musiałem trzymać nad głową, gdyż woda sięgała mi prawie do brody. Wróciłem pod wodospad.
- Znajdźcie w rzece jakiś głaz, do którego można przywiązać linę – krzyknąłem do góry – Koło wodospadu jest zbyt płytko, żeby skoczyć.
- Chodź na górę Tsume – wołał elf – Jest tu taki głaz, ale ty najlepiej ocenisz czy się nada.
Bracia wciągnęli mnie na górę. Głaz faktycznie nie był najlepszy do tego, aby wiązać linę. Był dosyć obły i istniało ryzyko, że zsunie się z niego.
- Zrobimy tak – zacząłem – Zawiążę linę i będę cały czas kontrolował co się z nią dzieje. Ile się da przytrzymam ją na miejscu rękami. Wy zejdziecie, potem ją odwiążę. Znalazłem już sobie bezpieczne miejsce na dole, więc na końcu zeskoczę ja.

Wykonałem pętlę z węzłem zaciskowym i nałożyłem na głaz. Pierwszy zszedł Kejn, potem po ścianie, za pomocą magii, zszedł Igo, kolejny szedł Dalinar. Nie wiem kiedy ręce odmówiły mu posłuszeństwa, ale widocznie spadł, bo po chwili usłyszałem głośny plusk, a następnie śmiech Kejna. Eh, ominęło mnie takie widowisko.
Kolejna szła Tiara, a po niej miał iść Adam. Kiedy już chwytał linę, pośliznął się i runął w dół. Tym razem usłyszałem krótki krzyk, donośne chlupniecie i jęk bólu. Odwiązałem linę i zeskoczyłem w dół.
Dalinar nakładał ręce na mężczyznę w geście modlitwy. Po chwili ten powiedział zaskoczony:
- Dalinarze, co to było? Moja ręka... już wszystko z nią dobrze. Opowiedz mi więcej o bóstwie, któremu służysz.
- Opowiem ci w odpowiednim czasie Adamie – odparł kapłan – Teraz musimy ruszać.
Po dosłownie kilku minutach, poziom wody zaczął się podnosić, a sufit obniżać. W pewnym momencie woda się gała mi pod brodę, a zmierzwione włosy dotykały już sklepienia.
- Cóż, nie wygląda to dobrze – odparłem – Puśćcie mnie przodem, jeśli sufit się obniży aż do wody, będę musiał sprawdzić, czy w ogóle damy radę przejść.
- Oby Vergen sprawił, że dam radę – wyraźnie nieswój powiedział Dalinar i chyba pierwszy raz w jego głosie usłyszałem lęk.

Szliśmy tak z głowami do góry, aby mieć czym oddychać. Na szczęście w końcu woda zaczęła się obniżać. Dalinar aż westchnął z ulgą. Z każdym metrem wody było mniej, a strop się podnosił. W końcu szliśmy znów tylko po kolana w wodzie. Gdzieś w oddali zamajaczyło dziwne, fioletowe światło. Przystanęliśmy zdziwieni.
- Trzeba to sprawdzić – powiedział kapłan.
Powolnym krokiem ruszyliśmy naprzód.
Po chwili okazało się, że światło dochodzi z dziwnego mchu, porastającego ściany korytarza.
- Wiesz co to jest? - zapytał Igo Kejn.
- Słyszałem o fosforyzujących mchach, ale nigdy jakoś nie pochylałem się nad tym zagadnieniem – odparł mag.

Szliśmy ostrożnie, w zadziwiająco dobrze oświetlonym przez mchy tunelu. Po chwili barwa mchu zmieniała się na zieloną, później czerwoną, aby znów zastąpił ją fioletowy. Kolorowy tunel ciągnął się kilkadziesiąt metrów, po czym zostawiliśmy ten bajeczny odcinek za sobą. Znów woda zaczęła się podnosić, a strop gwałtownie opadać. Tunel robił się coraz niższy i niższy, aż na wysokości mniej więcej półtora metra strop ginął w wodzie.
Obwiązałem się liną w pasie.
- Pójdę zobaczyć czy da się przejść. Mamy trzydzieści metrów liny. Jeśli lina się skończy, szarpnij dwa razy i wrócę. Sprawdzę czy można iść czy. Jest tak nisko, że trzeba płynąć. Zobaczę też czy po drodze nie ma miejsc, gdzie można zaczerpnąć powietrza.
- Jeśli dojdziesz do końca to szarpnij dwa razy – powiedział elf – Obliczymy ile metrów zostało i będziemy wiedzieli na jaką przeprawę się szykować. Trzymaj linę, a my pójdziemy trzymając się jej.

Wyciszyłem się, zaczerpnąłem głęboko powietrza i pozwoliłem, by Ki sprawiło, że lepiej wykorzystam zapasy płuc. Serce znacznie zwolniło swój bieg. Ostrożnie ruszyłem w toń, starając się rękoma znaleźć w stropie miejsce, gdzie można by zaczerpnąć tchu. Po niecałych dziesięciu metrach, moja głowa wyłoniła się ponad wodę. Po omacku przeszedłem kawałek, aby ocenić czy na pewno zmieszczą się wszyscy. Kiedy uznałem, że tak, pociągnąłem linę dwa razy. Poczułem rytmiczne, delikatne ciągnięcie za linę. Ktoś przekładał po niej ręka za ręką, idąc pod wodą. Po kilku chwilach usłyszałem głos Adama:
- Uff, udało się.
Kazałem mu przejść za siebie i czekałem na kolejnych. Po kolei z wody wychodzili Tiara, Dalinar, Igo, a na końcu Kejn.
- Trzymasz się? - zapytałem Dalinara.
- Tak, ale nie była to komfortowa sytuacja – odpowiedział kapłan, głośno łapiąc powietrze.
- Igo, podpal pochodnię – powiedziałem.
- Nie dam rady – odparł cicho mag. Wzniósł dłoń do góry, a jego pierścień zajarzył się delikatną poświatą – To musi nam wystarczyć.

Szliśmy dalej w nikłym blasku pierścienia, a woda w końcu opadła do kolan. Korytarz to zwężał się, to rozszerzał. Minęło jeszcze może kilka minut, kiedy przed nami, pod stropem, ukazało się nikłe światło. Podeszliśmy bliżej. Światło, które wpadało do jaskini, sączyło się z wysokiego, okrągłego szybu, wyłożonego kamieniami. W tym miejscu woda sięgała nam do piersi. Rzeka płynęła dalej.
- To wygląda jak jakaś studnia – powiedziałem.
Szyb zaczynał się około dwa metry wyżej. A sam miał około dwudziestu metrów wysokości.
- Podsadźcie mnie – powiedział Kejn – Postaram się tam wdrapać.
Elf zabrał ze sobą tylko linę, a ja z Dalinarem unieśliśmy go w górę. Kejn zaparł się plecami o jeden koniec tunelu, a nogami o drugi, po czym zaczął mozolną wspinaczkę. Po dosłownie kilku metrach elf pośliznął się i runął do wody. Na szczęście ta zamortyzowała upadek i nic wielkiego mu się nie stało.
- Ależ tam jest ślisko – powiedział Kejn – Już prawie nie czuję rąk. Dobra, jeszcze raz.
Ponownie podnieśliśmy go do góry. A on zaczął wspinaczkę od nowa. Tym razem obyło się bez przykrych niespodzianek. Trwało to długo, lecz w końcu elf zniknął na powierzchni. Minęło kilka minut i w dół poleciała przywiązana u góry lina. Nim zdążyłem ją chwycić, aby zacząć wspinaczkę, lina szybko ruszyła do góry. Zdziwieni popatrzyliśmy po sobie. Dosłownie chwilę później lina spadła ponownie. I znów już, gdy chciałem ją chwycić, szybko została wciągnięta na górę.
- Co on kurwa robi? – zapytałem nie lada zdenerwowany. Nie miałem ochoty na głupie zabawy.
Zirytowany popatrzałem w górę. W naszą stronę zjeżdżało wiadro. Zadecydowałem, że wjadę pierwszy i pomogę Kejnowi wyciągnąć resztę. Siadłem okrakiem na wiadrze i zacząłem powoli jechać w górę. Gdy wyszedłem, moim oczom ukazała się wioska. W pobliżu nikogo nie było.
- Co ty wyczyniałeś z tą liną? - syknąłem do elfa.
- Mniejsza z tym – odparł Kejn – Kombinowałem jak was najlepiej wyciągnąć i jakoś nie pomyślałem o wiadrze. Dobra spuszczaj wiadro po resztę.
Następnie wyciągnęliśmy Tiarę, później Igo z mieczem i łukiem elfa, następnie Adama, a na końcu Dalinara. Kiedy Dalinar był już kilka metrów poniżej ujścia studni, poprosiłem, aby kręcił Adam. Wyciągnąłem nóż i trzymałem przed sobą. Kiedy kapłan wyłonił się ze studni, z paskudnym uśmiechem przejechałem tępą stroną noża po linie. Mina Dalinara i panika w jego oczach bezcenne.
- Ty głupku! - krzyknął Dalinar.
- Co, obsrałeś zbroję? - zapytałem z głupim uśmiechem.
- Co za gówniany dzień – narzekał kapłan – Wspinam się, spadam, tonę, w końcu jadę na wiadrze. Noż kurwa mać.

Kiedy wszyscy staliśmy na ziemi, w końcu mogliśmy się w spokoju przyjrzeć wiosce. Była to mała osada, raptem kilka domów. W okolicy nie było ludzi. W pobliżu stało kilka wozów. Rzucało się, że wioska była wyjątkowo czysta. Między domami, na rozciągniętych sznurach, wisiały kwiaty i wianki. Na środku stały stoły, zakryte białym obrusem. Stały też dzbany z kwiatami.
- Tu chyba będzie jakieś wesele – powiedział Kejn – Widziałem chyba młodą parę zmierzającą do lasu.
Wioska otoczona była lasem. W oddali majaczyły góry.
- Gdzie my jesteśmy? - głośno zastanawiał się Adam.
- Moim zdaniem dalej ponad dzień drogi od wioski traperów – odparłem.
Z jednego z domu wyszedł mężczyzna w odświętnym, lecz typowo wiejskim stroju. Szedł w kierunku stołu.
- Witaj gospodarzu – zagaił Dalinar.
Mężczyzna obrócił się w naszym kierunku i z uśmiechem na twarzy rzucił:
- Witajcie! Jesteście cali mokrzy.
- Tak, tak. Mieliśmy niesamowite przygody w tej okolicy. Jak dobrze zobaczyć twarz człowieka – odparł kapłan.
Mężczyzna patrzał na nas, pocierając tylko brodę i nic nie mówił. Po chwili drzwi domów zaczęły się otwierać i powoli wychodzili z nich ludzie. Wszyscy odświętnie ubrani. Podeszli bliżej i patrzyli na nas z zaskoczonym wyrazem twarzy.
- Witajcie dobrzy ludzie – po raz kolejny odezwał się Dalinar – Jesteśmy podróżnymi. Napotkaliśmy pewne problemy w tych górach. Czy możemy liczyć na waszą gościnność?
Ludzie zaczęli szeptać między sobą. Byli na tyle blisko, że dało się wychwycić co mówili. Byli wyraźnie podnieceni. „Tyle na nich czekaliśmy.” „Tak jak w przepowiedni mistrza”. „Przyjdą z wody w ludzkiej skórze.” Coraz więcej ludzi szeptało „Tak, spełniło się w końcu”. Po chwili mężczyzna, którego zobaczyliśmy pierwszego, podszedł do nas i powiedział”
- Witajcie, jestem Jan. Jestem sołtysem Oramuny – przy tych słowach rękami zatoczył koło, wskazując na chaty – Miło was gościć. Jesteście chyba bardzo zmęczeni i spragnieni. Choć spragnieni chyba nie – po tych słowach spojrzał na kałuże tworzące się pod naszymi stopami z kapiącej z ubrań wody – Zapraszam was do mego domu. Ugoszczę was, a potem zasiądźmy do wspólnego stołu. Zjedzmy coś i wypijmy.
- Chcielibyśmy odpocząć i się ogrzać – powiedział Igo.
- Oczywiście. Zapraszam, zapraszam – odpowiedział sołtys.

Wprowadził nas do jednego z domów. W wielkiej izbie, na środku stała całkiem duża ława. Była też zabudowana nad paleniskiem kuchnia, przy której krzątała się młoda kobieta. Igo podszedł do paleniska i rozcierał nad nim dłonie z wyraźną ulgą.
- Matyldo – odezwał się Jan – Przynieś temu dobremu człowiekowi jakiś koc.
Kobieta poszła do sąsiedniego pomieszczenia i przyniosła koc, którym okryła zmarzniętego Igo.
- Powiedz mi dobry człowieku, gdzie znajduje się ta wioska? - zapytałem – Czy kojarzysz tu w okolicy może kopalnię, bądź wioskę traperów?
- Kopalnię krasnoludów – zastanowił się sołtys – Być może. Oni tu kopią bardzo głęboko, wydobywają kruszce. Po drugiej stronie Przeciętego Pasma wiele dni drogi stąd. Jesteście na wschodzie tego pasma.
- Czy ta osada tych krasnoludów to Dur-Durung? - zapytał Kejn.
- Dur-Durung? Nigdy o takiej nie słyszałem – odparł sołtys.
- A o Białej Osadzie? - zapytał Dalinar.
Sołtys chwilę się zastanowił.
- Tak, ale to daleka droga. Dawno tam nie byłem, bo i po cóż miałbym tam chodzić. To dobre dziesięć dni drogi stąd. – miłym głosem odpowiedział Jan – Witajcie, tak długo czekaliśmy na ten moment. Matyldo daj im jeść.
- Jaki moment? - zapytałem, lecz sołtys mnie zignorował.
Matylda podeszła do Igo.
- Może usiądź przy stole panie, podam ciepłą zupę.
Kiedy nachylała się, przez obfity dekolt zobaczyliśmy jej duży, jędrny biust. Kobieta nie przejmowała się najwidoczniej tym faktem i nalewała nam parującą zupę.
- Czy mógłbym poprosić odrobinę wina na rozgrzanie? - zapytałem.
- Oczywiście – powiedziała z lubieżnym uśmiechem kobieta – Mamy tu wiele rzeczy na rozgrzanie. Po chwili przyniosła dzban wina. Sołtys przyglądał się nam zadowolony.
Wino było wyborne. Zupa oraz podane warzywa smakowały wyśmienicie. Zajadaliśmy się ze smakiem, a sołtys tylko patrzył i się uśmiechał.
- Cóż tak wszyscy wystrojeni? – zapytał z pełnymi ustami Kejn.
- Dziś świętujemy – odparł sołtys – Nasi bracia uroczyście zaślubiają się. Robią to wprawdzie co miesiąc, ale zawsze wtedy ucztujemy.
- Jacy bracia? - dopytywał Igo.
- Brat i siostra – odparł Jan.
- Czyli ślub? - zapytał Kejn.
- Tak, odnawiają swoje przyrzeczenie – z nieznikającym uśmiechem tłumaczył mężczyzna – Ja muszę wyjść. Zajmij się naszymi gośćmi Matyldo, daj im czyste suche ubrania.
Po tych słowach wyszedł z domu.
- Czemu mam wrażenie, że każda wioska, którą napotykamy, jest dziwna? – powiedział szeptem Kejn.
- Ta wioska faktycznie budzi mój niepokój – powiedziałem.
- Mi tu też coś mocno nie pasuje – powiedział Dalinar.

Od Matyldy dowiedzieliśmy się, że najbliższa osada lezy trzy dni drogi na wschód. Z tego co się zorientowaliśmy, byliśmy po drugiej stronie Przeciętego Pasma. Widocznie koryto rzeki przebiegało pod nimi. Wszystko o czym mówiła Matylda, wymawiała jednostajnym, pozbawionym intonacji głosem. Kobieta zaproponowała też, że przygotuje dla nas nocleg. Jeden pokój dla Adama i Tiary oraz drugi dla nas. Po chwili odeszła. Dziwna monotonia głosu nie uszła uwadze Kejna.
- Ona jest jakaś przybita.
- Mam wrażenie, że oni wszyscy są pod wpływem jakiegoś ziela – powiedziałem

Po pewnym czasie kobieta wróciła do nas, niosąc ubrania. Były to proste wiejskie stroje, lecz czyste i przede wszystkim suche. Ochoczo przebraliśmy się.
- Ja skończę szykować sypialnie, a wy rozwieście sobie ubrania przy ogniu – powiedziała Matylda i wyszła.
- Ktoś tu musi pilnować tych rzeczy – powiedział Dalinar – Jakoś im nie ufam.
- Adamie – zaczął kapłan – Zanim udamy się na spoczynek, opowiem ci o Vergenie, jako że chciałeś się dowiedzieć czegoś więcej.
- Domyślam się, że to dawny bóg – odparł Adam – Lecz niewiele o tym wiem. Prawo Delidii zakazuje nawet o tym mówić.
- Widzisz Adamie, świat nie wyglądał kiedyś tak jak teraz – zaczął opowieść Dalinar – Nie można tego przemilczeć. Kiedyś ludzie wyznawali cały panteon i mieli wolną wolę. Nikt nie narzucał jedynej i słusznej wiary. Jak widzisz starzy bogowie nadal istnieją i mają swoich wyznawców. Z powodu pewnych niewyjaśnionych przyczyn, władzę na naszych terytoriach zaczęła przejmować wiara w Delidię i nie przypadkiem kościół ten niszczy wszelkie podania i zakazuje badania historii. Trzyma ludzi pod batem i w strachu. A nie tak to powinno wyglądać.
- Nigdy nie widziałem, aby kapłani Delidii dokonali czegoś takiego. Tiaro, mogę potwierdzić, on uleczył moją rękę. Bogowie zaiste obdarowali was sowitymi talentami – z niekłamanym uznaniem powiedział Adam – Ja tez się staram, lecz jestem tylko zwykłym synem kupca z Celebornu.
- Wykazałeś się odwagą i staraniami, a to tez wiele znaczy – powiedział Igo.
- Jeśli uda ci się dostać z powrotem do Celebornu i będziesz chciał dowiedzieć się czegoś więcej o Vergenie, skieruję cię do odpowiedniej osoby – powiedział kapłan.
- Z chęcią skorzystam z tej wiedzy – odparł Adam – Zaiste prawdziwa jest twa wiara, a i moc twego boga ogromna.
- Miejmy nadzieję, że wiara w Vergena wypleni wiarę w Delidię – powiedział Dalinar.
- No, na pewno – powiedział z kwaśną miną Igo – Tak to działa. Jedni kapłani zwalczają innych i wymuszają wiarę w innego boga.
- Ale co wymuszają? Co masz na myśli Igo? – zapytał kapłan – Rozumiem, że chodzi ci o to, że kapłani Delidii zmuszają ludzi do wiary?
- No, inni kapłani innych bogów robią tak samo – odparł Igo.
- No, ja też na swój sposób jestem kapłanem – odparłem – I jakoś nikogo do niczego nie zmuszam.
- No ja też nie zmuszam nikogo chyba do niczego – powiedział zdziwiony Dalinar.
- Dążycie do tego, aby pozyskiwać wiernych – kontynuował Igo.
- Oczywiście, jestem kapłanem, to do czego mam dążyć? - dopytywał kapłan.
- Ja akurat dążę do czegoś całkiem innego – powiedziałem.
- No, kapłani generalnie nie potrafią uszanować woli innych ludzi – mówił Igo.
- Jak to nie? - powiedziałem mocno zdziwiony.
- Igo, odkąd spotkaliśmy się w Mar-Margot, cały czas negujesz moje zachowanie i wybór. Myślę, że czas to wyjaśnić. Bo nie przypominam sobie, abym narzucał ci cokolwiek – spokojnie powiedział Dalinar.
- Jak to nie, co chwilę pytasz czy będę się modlił do twojego boga, a ja ci jasno odpowiedziałem, że nie, bo mnie to nie interesuje.
To zdanie zaskoczyło mnie nawet bardziej, niż ogólna niechęć Igo do naszych religijnych wyborów. Odkąd podróżujemy razem, Dalinar nie narzucał się nam ze swą wiarą, a już tym bardziej Igo. Niechęć do wszystkiego co mistyczne, widać mocno zaburzała mu osąd.
- Zrozum, że łaski Vergena spływają na nas i nie raz pomogły nam w naszych podróżach – powiedział Kejn.
- Jakie łaski? Nic na mnie nie spływa! - odparł Igo.
- No bo tego nie chcesz – wyjaśnił elf.
- Ja nie mówię, że nie chcę, po prostu nie interesuje mnie ten temat – słuchałem tego z coraz większym niedowierzaniem – Nie mam zamiaru być wyznawcą Vergena.
- Ale ja też nie jestem wyznawcą Vergena – powiedziałem – Natomiast wiem, że to bóg i to bóg, który nas wspiera, więc uważam, iż należy mu się szacunek. I nigdy Dalinar nie nakazał mi się do niego modlić. Robię to zwyczajnie w podziękowaniu. Sam od siebie, bez żadnego przymusu.
- Po prostu nie mam ochoty modlić się do Vergena, ani żadnego innego boga – powiedział Igo.
- Ale kiedy ja ci się kazałem modlić? - zapytał zdziwiony Dalinar.
- Dzisiaj. Dzisiaj, kiedy szliśmy przez podziemną rzekę – coraz bardziej nerwowo odpowiadał Igo, dalej szczękając zębami.
- Nie kazałem ci się modlić, tylko zapytałem, czy pomodlić się o ochronę przed zimnem dla ciebie – spokojnie mówił kapłan.
- Jak to nie, zapytałeś czy pomodlę się do Vergena – szybko powiedział Igo.
- Owszem, lecz gdy okazałeś niechęć, ugryzłem się w język, bo zapytałem tak odruchowo. Zapytałem potem, czy mam ja pomodlić się w twoim imieniu, bo w żadnym wypadku nie chciałem cię zmuszać do modlitwy – i tu Dalinar podniósł lekko głos, aby dotarło to co mówi do maga – Uszanowałem to, że nie masz ochoty na modlitwę.
- No tak, ja ci zostawiłem wolną rękę – odparł Igo.
- Ja mam cały czas wolną rękę, ponieważ jestem wolną osobą, nie potrzebuję twojej zgody – lekko zdenerwowany mówił Dalinar.
- To po co się o to pytasz? - rzekł Igo.
- Bo widzę, iż masz do mnie jakiś żal i chciałbym to wyjaśnić – znów spokojniejszym głosem powiedział kapłan.
- Chodzi o to, że starasz się doprowadzić do takiej sytuacji, w której pomoc dla mnie jest zależna od tego, czy się modlę i czy będę prosił o coś Vergena – powiedział mag.
Zastanawiałem się, czy zimno nie wpłynęło jakoś na umysł Igo. Zaczynał mówić coraz bardziej absurdalne rzeczy.
- Ale jak tworzy takie sytuacje? - i mi udzieliły się już nerwy – Wpierdoliliśmy się do wody, bo tak potoczył się los naszej ucieczki. Przecież nie Dalinar wykopał tam dziurę i cię do niej wrzucił. O czym tym w ogóle mówisz.
- Ja stworzyłem taką sytuację? Ja wrzuciłem cię do zimnej wody? - z niedowierzaniem pytał Dalinar.
- Nie mówię o wpadnięciu do wody, lecz o tym, że od razu wykorzystałeś to do tego, aby kazać mi się modlić. - powiedział Igo podniesionym głosem.
Naprawdę zaczynałem martwić się o jego stan psychiczny. Opisywał sytuację, która nie miała miejsca.
- Nie! Mówię ci po raz kolejny, że zapytałem tylko, czy pomodlić się o ochronę przed zimnem dla ciebie! - coraz bardziej nerwowo mówił Dalinar.
- Ale na początku tak powiedziałeś – upierał się Igo – I tak działają wszyscy kapłani.
- Czyli dla ciebie nie ma znaczenia, iż uszanowałem twoja niechęć do bogów i zaproponowałem, że się o to pomodlę?
- Ja też nie czuję, aby mnie do czegoś zmuszał – starałem się mówić spokojnym głosem – Zapytał czy chcę, aby pomodlił się o ciepło dla mnie i odpowiedziałem „tak, chcę”. Nie musiałem prosić, błagać lub się modlić. A modlę się sam od siebie i wytłumaczyłem ci już kiedyś dlaczego. Nie jestem przecież wyznawcą Vergena.
- Ja nie jestem zwolennikiem mocy magicznych – kontynuował kapłan – Lecz szanuję twoją wiedzę i jeśli wspiera nas w naszych działaniach, korzystam z tego. Nie neguję twojego zainteresowania magią. Nie rozumiem dlaczego zatem dla ciebie jest takie kluczowe, aby, nie daj bóg, dotknęła cię moc Vergena.
- To nie jest dla mnie kluczowe – powiedział Igo – Kluczowe dla mnie jest to, że tworzysz warunek, albo cię muszę prosić albo muszę się modlić.
Przerwałem jego bezsensowną paplaninę.
- Po raz dziesiąty ci tłumaczy, że nie musisz prosić, modlić się, czy tym bardziej błagać. To nie chodzi o prośbę, to chodzi o stwierdzenie „tak, chcę”. Skoro Dalinar się ciebie zapytał, to chce odpowiedzi. A nie stwierdzenia „rób co chcesz”. Widząc twoje opory, nie narzucał się.
- Tak, tak zwykła zgoda przeradza się potem w to co robi kościół Delidii, że w końcu zmusza ludzi do wyznania siłą – powiedział z przekonaniem Igo.
- Do czego Igo on cie zmusił siłą, że porównujesz go do kapłanów Delidii? – nie wierzyłem, że muszę zadać takie pytanie.
- Nie mówię, że to to samo. Tylko zaczyna się od małych gestów – Igo ponownie zaprzeczał temu, co powiedział przed chwilą.
- Słuchajcie – powiedział ściszonym głosem Kejn – Matylda cały czas przysłuchiwała się naszym rozmowom, a teraz wybiegła, oglądając się za siebie, do domu naprzeciwko. To chyba nie jest najlepsze miejsce na takie rozmowy.
- To tylko banda wieśniaków – odparł Dalinar.
- Faktycznie ta wioska jest jakaś dziwna – wtrącił się Adam.
- Ona, ona zachowywała się jak dziwka! Dziwka i trzeba to jasno powiedzieć! – z oburzeniem odezwała się Tiara - Cycki wam pokazywała, a jej mąż się z tego cieszył!
- Ale za darmo – odparłem – A dziwki biorą pieniądze.
- Uważam, że powinniśmy sobie pomagać, dlatego że jesteśmy ludźmi, podróżujemy razem i jesteśmy braćmi – skwitował Igo.
- No ale ja chciałem ci pomóc – spokojnie odpowiedział kapłan.
- I nie powinno mieć to związku z religią, jeśli ktoś nie ma na to ochoty – kontynuował Igo – To kto ci zabronił to zrobić?
- No ty – odparłem – Właśnie takimi stwierdzeniami, że nie masz ochoty mieć nic wspólnego z religią. Dalinar mimo to nie zapomina o tobie i zwyczajnie z grzeczności pyta. Igo, czy on ma się domyślać twoich intencji? On nie wie czy jak powiesz „rób co chcesz”, to czy zsyłając na ciebie moc Vergena nie uradzi ciebie. Tak trudno odpowiedzieć na pytanie tak lub nie?
- Igo naprawdę się zastanów, bo to że mam rację, widzę ja, widzi Tsume i widzi Kejn. To chyba coś oznacza? - zapytał Dalinar – Nic co mówisz nie ma w naszych oczach pokrycia.
- Albo sobie pomagamy, albo pomagamy sobie jak coś tam zrobimy – ponownie wysnuł nie wiem skąd wymyślony argument Igo.
- Igo! Zapytałem czy potrafisz magicznie odpalić pochodnię. Odparłeś, że tak. Czy powiedziałem „to rób co chcesz”, czy też powiedziałem, abyś ją po prostu odpalił? - przywołałem niedawną sytuację w jaskiniach – Potrzebowałem czegoś, upewniłem się że ty możesz mi pomóc i poprosiłem, abyś to zrobił. Ty nawet nie musiałeś go prosić. Bo to on ci to zaproponował.
- Mam negatywne zdanie o wierze – zaczął Igo, lecz przerwał mu Kejn.
- Wiemy i Dalinar też to wie, dlatego zapytał, czy sobie tego życzysz. Czego dalej nie rozumiesz?
- Próbuje wymusić na mnie, że będę zachowywał się inaczej – oznajmił Igo.
- Jak wymusza? Bo już nic nie rozumiem – powiedziałem.
- Kazał mi się modlić!
- Powiedział to odruchowo, jest kapłanem. Zaraz potem poprawił się i powiedział, że pomodli się za ciebie nic w zamian nie oczekując – mówiłem już podniesionym głosem – Kejn i ja modlimy się, bo mamy ochotę okazać szacunek Vergenowi. Od ciebie tego Dalinar nie oczekuje wcale. Nie zmusza cię do wyznawania Vergena, głoszenia jego słowa, ani przestrzegania zasad jego wiary, bo nawet ich nie znasz.
- Drodzy panowie – powiedział przerażony Adam – Musimy stąd iść, zobaczcie jak to miejsce na was wpływa.
- To nie to miejsce – wytłumaczył Kejn – Często mamy burzliwe dysputy.
- Ale wcześniej się nie kłóciliście – nie dawał za wygraną mężczyzna.
- Bo nie mieliśmy na to czasu – odparłem z uśmiechem.
- Adamie, Tiaro. Idźcie już spać, my tu będziemy wartować, a wy się wyśpijcie – nakazał Dalinar.
Para udała się do sypialni.
- Igo, myślę, że powinieneś przemyśleć pewne rzeczy - spokojnie powiedział kapłan – Wszyscy ci tłumaczymy, że jesteś w błędzie. To chyba powinno dać ci do myślenia.
- Mam wrażenie, że wyczerpaliśmy temat – nadal obrażony powiedział Igo.
- Nasze stanowiska się raczej nie zmienią – dodał kapłan – Więc faktycznie nie ma co brnąć w tę dyskusję.
- Czas udać się na spoczynek - powiedział Kejn – Ja obejmę pierwszą wartę. Nie wiem gdzie zniknęli gospodarze, połóżcie się tu na ławach.
Położyliśmy się na i zasnęliśmy momentalnie.

Obudziło mnie gwałtowne szarpanie. To Kejn nas budził.
- Wstawać kurwa! Wstawać! Albo wieśniacy idą zaprosić nas na imprezę albo chcą zabawić się z nami!
Elf pospiesznie zaryglował drzwi i zaczął ubierać zbroję. Wyjrzałem przez okno i na zewnątrz przed domem zobaczyłem okrąg utworzony z mieszkańców. Było ich kilkunastu, w rękach trzymali pochodnie, kije, widły i siekiery. Igo zaczął pakować swoje rzeczy, a Dalinar przywdziewać zbroję. Z pokoju obok wyszła przerażona Tiara. Korzystając z chwili czasu uzupełniłem bukłak winem i pociągnąłem solidny łyk. Wyjrzałem przez okno. Ludzie stali bez ruchu i patrzyli się na dom. Igo uchylił okno i zawołał.
- Czy nie jesteśmy już tu mile widziani?
Odpowiedziała nam cisza. Żadnej reakcji. Po chwili poczułem dym. Niewątpliwie palił się dach.
Kejn otworzył okno i strzelił z łuku w tłum. Usłyszeliśmy jęk.
- Kurwa! Daj mi ubrać tą jebaną zbroję! – krzyczał Dalinar.
Obserwowałem sytuację przez drugie okno. Strzał Kejna nie wywołał żadnej reakcji wśród tłumu. Zerknąłem w górę, dach palił się już na dobre, a do pokoju wlatywały gryzące kłęby dymu. Podleciałem do drugiego pokoju, aby ocenić sytuację za domem. Otwarłem okiennicę, za oknem stało też sporo wieśniaków.
- Panowie, musimy wyjść oknem z tyłu, tam jest ich mniej – oznajmiłem.
- Pomocy! Umrzemy. Co tu się dzieje!? – krzyczała Tiara.
- Wychodzimy oknem z tyłu – rzuciłem do Adama. Musieli sami o siebie zadbać.
- Wychodzimy i to już, bo zaraz się podusimy – powiedziałem, a Kejn wystrzelił kilka strzał, aby utorować nam drogę.
- Nie walczyłbym z nimi – powiedział Igo – Trzeba wydostać się za ten pierścień.
- Musimy utorować sobie drogę – powiedział elf – Jeśli nas zmuszą, to będziemy walczyć.
Wziąłem głęboki wdech i cofnąłem się do głównej izby. Od paleniska odpaliłem pochodnię i wróciłem pod okno.
- Jak chcą palić, to będą mieli kurwa spalone – powiedziałem pod nosem.

Pierwszy, zasłaniając się tarczą, wyszedł Dalinar. Od razu musiał odbić uderzenie widłami. Po nim wyszedł Kejn. Tłum zaczął napierać. Po chwili wyszedł Igo, Adam i Tiara. Ja wyskoczyłem ostatni. Biorąc krótki rozbieg, pozwoliłem, by Ki wypełniło moje nogi, przeskoczyłem nad tłumem i wylądowałem na sąsiednim dachu. Odpaliłem drugą pochodnię, a pierwszą rzuciłem na środek strzechy. Za sobą słyszałem krzyk Dalinara:
- Musimy się przebić!
Rozejrzałem się. Z góry było widać jak Dalinar i Kejn próbowali się przebić, a Igo z boku odganiał się kijem. Ludzie zebrani z drugiej strony domu zaczęli ich zachodzić od tyłu. Krzyknąłem w nadziei, że zwrócę czyjąś uwagę.
- Tu też się paliiiiii!
Nikt z wieśniaków nie zareagował. Wiedziałem, że muszę się włączyć do walki. Zeskoczyłem z góry i przystąpiłem do ataku. Wylądowałem na plecach wieśniaków, z którymi walczył Kejn. Solidnie kopnięcie w nerki zakończyło żywot chłopa. Stojąc wcześniej na dachu, widziałem, że kolejnych trzech zmierza ku braciom, więc obróciłem się tak, aby nie zostać zaskoczonym od tyłu. Momentalnie powaliłem dwóch kolejnych, próbując razem z Dalinarem i Kejnem wyrąbać sobie przejście. Kejn właśnie odciął głowę kolejnemu, a kapłan przebił następnego włócznią. Mimo iż wieśniacy nie mieli zbroi i zwyczajnie padali jeden po drugim, było ich zbyt dużo, aby się przebić. Do walki dołączyli też ci zza budynku. Powoli dochodziło do mnie, że będziemy musieli zabić ich wszystkich. Uderzałem zapamiętale w lewo i prawo, praktycznie każdy cios powalał kolejnego chłopa. W końcu i Igo dotarł do nas i stworzył kulę ognia, która pojawiła się w środku dużej grupy. Walka trwała jeszcze chwilę, kiedy wszyscy mieszkańcy byli martwi.
- Sprawdźmy te domy i zabijmy wszystkich – powiedział gniewnym głosem Dalinar.
Rozejrzałem się, ale nigdzie nie widziałem Adama i Tiary. Ruszyliśmy do pozostałych domów. Ja poszedłem z Dalinarem, a Igo z Kejnem. W domach było pusto. Po przeszukaniu trzech, spotkaliśmy się z pozostałymi przed ostatnim, większym budynkiem niż pozostałe.
- Z tego domu wyszli wieśniacy, zanim nas zaatakowali – powiedział Kejn.
- Ja nie dam rady w razie czego rzucić żadnego czaru – powiedział Igo.
- Idź za nami i nie wychylaj się – powiedziałem do maga.
- Chciałbym, abyście wiedzieli, że nie jestem w nastroju do negocjacji – powiedział Dalinar – i poprawił chwyt na włóczni.

Weszliśmy do środka. Budynek składał się praktycznie z jednej, dużej sali. Na środku stał tylko metrowej wysokości kamień, a za nim mównica, na której leżała księga. Podeszliśmy powoli do ambony. Księga była zamknięta, a na jej szarej okładce widniał symbol przekreślonego koła.

Znak we wsi Oramuna

Nikomu z nas nic ten symbol nie mówił.
- Musimy spalić tę wioskę – odparł ponuro Dalinar.
- Najpierw to musimy odpocząć – powiedział Kejn.
- I to najlepiej nie tutaj – powiedział Igo – Łuna pożaru mogła być widoczna z daleka i ktoś mógł się tym zainteresować. Wzniecanie kolejnych pożarów tylko zwiększy to ryzyko.
- Ja chce to spalić – upierał się Dalinar.
- Ale z pobudek religijnych? - dopytał Kejn.
- Nie, z powodu tego, że nas zaatakowali – wytłumaczył kapłan – Najpierw nas przyjęli, a potem podstępnie zaatakowali.
- Oni już nie żyją – odparłem – Domy nas nie atakowały.
- Poszukajmy Tiary i Adama.

Zaczęliśmy obchodzić wioskę, przy okazji patrząc czy ktoś nie przeżył.
- Tu nie ma żadnych dzieci – powiedział Igo – To co najmniej dziwne.
- Cała ta wioska jest dziwna – odparłem – Widziałeś kiedyś inną, tak czystą wioskę? Widziałeś kiedyś wioskę, bez żadnego ogródka przy domu?
Po pewnym czasie, przy jednym z budynków, znaleźliśmy martwą Tiarę z siekierą do drewna w plecach, a kawałek dalej przyszpilonego do ściany budynku widłami Adama. Pierwszy raz od długiego czasu było mi naprawdę kogoś żal. Jak na swoją sytuację wykazali się niebywałym hartem ducha i chęcią przetrwania. Dzieliło ich tak niewiele od odzyskania dawnego życia.
- Musimy znaleźć jakieś pożywienie i odejść – powiedział kapłan.
Udaliśmy się do jednego z domów i poszukaliśmy spiżarni. Wszystkie dzbany były pokryte pajęczynami, a jedzenie śmierdziało i było zgniłe. Uważnie przyjrzeliśmy się domowi. Dopiero teraz uderzyło nas to, że dom cały pokryty jest kurzem i pajęczynami, jakby od lat nikt tu nie mieszkał.
- To miejsce jest przeklęte. Trzeba to spalić.
Podeszliśmy do innego budynku i teraz zamiast ustrojonego domu stała zniszczona rudera. Dalinar zaczął podpalać strzechy domów. Ja powąchałem wino w bukłaku. Było skwaśniałe, wylałem je. A kilka minut później poczułem niewyobrażalny głód. Wszytko w tym miejscu było ułudą, nawet wspaniała kolacja. Gdy wszystkie domy płonęły, znalazłem starą, zarośniętą ścieżkę prowadzącą na wschód. Oddaliliśmy się spiesznie oby jak najdalej od tego miejsca. Daliśmy radę oddalić się niecałą godzinę i bez rozbijania obozu położyliśmy się spać.
Nikt nie miał nawet sił, aby zaproponować wartowanie.


Kroniki XXII: Nierozwikłane tajemnice (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Październik, rok 222 po Zaćmieniu. Biała Osada i Mar-Margot.

Nauczony codziennych medytacji, wstałem jako jedyny. Pozwoliłem braciom tego dnia wyspać się dłużej. Głód solidnie dawał mi się we znaki, lecz ostatnimi czasy znacznie lepiej potrafiłem kontrolować moje słabości. Twe techniki mistrzu dawały wymierne korzyści. Dlatego też kontynuowałem treningi równowagi umysłu. Rozważałem wszystkie za i przeciw, aby kiedyś porozmawiać z Igo na temat jego podejścia do naszych wyborów. Lecz chyba jeszcze nie byłem gotów na taka rozmowę w cztery oczy. Miałem przeczucie, że kiedyś to jednak nastąpi.

Krwawe słońce ponure
oświetla domy
Przeklęci muszą zginąć

Moją medytację przerwała mżawka. Postanowiłem obudzić braci.
- Słuchajcie, nie mamy nic do jedzenia - powiedziałem – Kiedy Igo przeżywał fascynacje gotowaniem, czasem udało się coś upolować. Myślę, że powinniśmy udać się z Kejnem w las.
- Nie mam kociołka – odparł Igo – Został przy koniu.
- Mniejsza o kociołek, upieczemy na patyku po kawałku mięsa – powiedziałem – Ważne, aby zjeść cokolwiek. Teraz nieważny jest smak.
Kejn zabrał łuk i wyruszyliśmy na polowanie. Dosyć szybko odnalazłem trop sarny, niestety, gdy byliśmy już w zasięgu strzału, spłoszyła się. Wytropić, a podejść to dwie różne sprawy. Spróbowaliśmy jeszcze dwa razy, lecz bez powodzenia. Zrezygnowani wróciliśmy do obozu. Było już około południa.
- Niestety nic nie mamy. Igo w drodze będziesz musiał oglądać się za jakimiś korzonkami, bo nie możemy codziennie ryzykować straty kilku godzin na poszukiwania zwierzyny. Nim dojdziemy do cywilizacji umrzemy z głodu – powiedziałem.
- Będę wypatrywał po drodze. Jesteśmy w lesie, więc na pewno coś zbiorę – odparł Igo.
- Wiecie, gdzie się mniej więcej znajdujemy? – zapytał Dalinar.
- Jak na mój gust, to kilka dni drogi na zachód od Szlaku Północnego – odparłem – Jeśli wierzyć tym przeklętym wieśniakom, po drodze będzie jakaś wioska. Lecz nie ma co na to liczyć, równie dobrze mogli kłamać.
- Tsume, przed drogą pozwól, że jeszcze raz pomodlę się o uzdrowienie twojej rany. Nadal nie wygląda to dobrze.
Pochyliłem głowę przed kapłanem, a ten wyszeptał słowa modlitwy. Poczułem, że ból mija i jest znacznie lepiej. Krótką modlitwą podziękowałem Vergenowi, a także Dalinarowi. Po tym wyruszyliśmy w dalszą drogę.
- Jakie plany? – zagaił Igo – Nasze konie zostały u traperów.
- No chyba z godnie z planem – odparłem – trzeba ruszać do Białej Osady i potem po konie. Mamy już to, po co nas wysłali Camaralczycy i chciałbym uniknąć sytuacji, gdzie im to damy, a oni od razu nas wyślą na dalszą część misji. Jeśli jesteśmy tam gdzie myślimy, to do szlaku mamy kilka dni drogi. Jakoś to z pomocą korzonków Igo przetrwamy, a potem są już karczmy, gdzie kupimy zaopatrzenie. Zresztą sezon karawan trwa, być może załapiemy się na jakiś wóz kupiecki, który jedzie w stronę Białej Osady.
Bracia zgodzili się ze mną.
Szliśmy wzdłuż ledwo widocznej ścieżki na wschód, znacznie wolniejszym tempem niż zwykle, aby Igo mógł rozglądać się za czymś do jedzenia. Mag co jakiś czas przechodził z jednej strony ścieżki na drugą, wyrywał coś, otrzepywał z ziemi i wsadzał do płóciennego worka. Pod wieczór znów zaczęło padać. Rozejrzałem się za dobrym miejscem na rozbicie obozu. Z trudem rozpaliliśmy ognisko i schroniliśmy się pod płachtami namiotu. Igo w małym strumieniu umył korzonki, posiekał je drobno i podzielił równo. Spodziewałem się gorszego smaku. Lecz jak zawsze mówiłeś mistrzu:

„Głód to najlepsza przyprawa.”


Żołądki przestały nam fikać koziołki i mimo iż trudno powiedzieć, że byliśmy najedzeni, na pewno nie skręcało nas już z głodu.

Noc minęła spokojnie i rankiem ruszyliśmy w dalszą drogę. Znów poruszaliśmy się w ślimaczym tempie, aby Igo mógł zbierać pożywienie. Koło południa las zaczął się przerzedzać. Przeszliśmy jeszcze kilkaset metrów, kiedy zatrzymaliśmy się, bo w oddali zobaczyliśmy unoszący się dym. Ostrożnie podążaliśmy coraz mniej bujnym lasem, aż naszym oczom ukazała się wioska.
- To co? Byliśmy w górach szukać ziela siłaczy i zgubiliśmy drogę? - zapytał Dalinar.
- Lepiej nic nie mówić, bo to się kupy nie trzyma – powiedział Igo.
- Co wy kurwa macie z tym tłumaczeniem się wieśniakom – nie wytrzymałem – Chuj ich obchodzi skąd idziemy – nie wytrzymałem, gdyż zmęczenie dawało mi się we znaki – To zwykłe chuje do szczania.
- Dokładnie – poparł mnie Kejn.
- Jak kurwa mówimy, że zbieramy zioło siłaczy, to kurwa je zbieramy – skwitowałem.

Wieś przypominała Oramunę, czyli typowe wiejskie domy, kryte strzechą. Była jednak większa i nie różniła się od innych odwiedzanych przez nas wiosek w kwestii czystości. Na pierwszy rzut oka około dwudziestu domów, zbitych ciaśniej niż te w tej przeklętej wiosce. Za wioską było widać pola uprawne, pasące się krowy i kozy. Między domami latające brudne dzieci, bawiące się, biegające z kijami. Ku naszej uldze zwykła wieś. Dorośli pracujący na polu, przy zagrodach wykonujący zwykłe czynności. Naszą obecność pierwsze zauważyły psy, które zaczęły głośno ujadać. Po drugiej stronie wioski było widać szlak, zapewne uczęszczany, który prowadził na południowy-wschód i niknął w lesie. Dawało to nadzieję, że faktycznie jesteśmy tam, gdzie się spodziewaliśmy. Jako że psy zdradziły naszą obecność, nie było sensu kryć się dalej w lesie. Do wioski weszliśmy przez pastwisko kóz. W trawie leżał mały, piegowaty chłopak, żujący trawę. Kiedy nas zobaczył, skinął tylko głową i dalej obserwował pasące się kozy. Po chwili zobaczył nas wieśniak, niosący snopek siana. Gdy tylko nas ujrzał, upuścił go i rzekł:
- Na Delidię.
- Witaj dobry człowieku – odparł Dalinar – Jesteśmy podróżnymi. Poszukujemy miejsca by się ogrzać, zjeść coś i odpocząć.
- A podróżni. A ja myślałem, że panowie od naszego pana.
- Nie, nie, podróżni – uspokoił go Igo.
- A to tam do oberży zapraszamy – i wskazał nam dłonią budynek w centrum wioski.
- Dziękujemy ci dobry człowieku – odparłem.

Przed oberżą do palika stały przywiązane dwa wierzchowce. Weszliśmy do środka. W środku siedziało czterech miejscowych i dwóch podróżnych w kolczugach. Gospodarz, kiedy naz zobaczył, skinął głową i powiedział:
- Witojcie.
- Gospodarzu naszykuj no jadła i napitku – powiedział kapłan.
Siedliśmy przy stole, na którym walały się resztki skwarek i mokro było od rozlanego piwa. Gospodarz szybko przetarł stół brudną szmatą.
- Siadejcie. Już można. Już idem po piwo. Pokój trzeba? - zapytał oberżysta.
- Tak, dla czterech osób – odparłem – A strawa?
- No bydzie, kasze momy ze słoniną.
- To naszykujcie – odparł Kejn.
- Jak się zwie wasza wioska? – zaptyał Dalinar.
- Berun. To dobra wioska, kozy się paso, krowy mleka dajo, dobrze jest, dobrze jest. Czasem jakieś rycerze ze szlaka podjadą, czy stąd, czy stamtąd, bo do szlaku jest tak ze pół dnia drogi i odpocząć czasem i trza.
- Ano wiemy – odparł Igo – Czasem w wiejskim spokoju trzeba odpocząć.
- To co w karawanie jakiejś jesteście? - dopytywał karczmarz.
- Karczmarzu – odparłem strudzonym głosem – Głodni jesteśmy.
- A tak, tak, już idem po kasze.
Kiedy czekaliśmy na strawę, odezwał się Dalinar:
- Cóż, prześpimy się i rano w drogę, skoro mamy tylko pół dnia drogi do traktu. Nie wiadomo czy nasze konie jeszcze po takim czasie jeszcze tam będą. Mieliśmy być po dwóch dniach.
- Obawiam się, że może nie być już nawet traperów, jeśli bardzo wkurwiliśmy trolle – odparłem.
- Musimy się przygotować na to, że koni już nie będzie i tyle – powiedział kapłan.
- Jeśli dobrze kojarzę – powiedział Igo – to osada Berun jest mniej więcej na wysokości Górskiego Gryfa, więc do Białej Osady mamy jakieś pięć, maksymalnie sześć dni drogi pieszo.
Po chwili przyszedł oberżysta, z kaszą solidnie okraszoną słoniną. Do tego podał kiszone ogórki. Po tym co jedliśmy ostatnio, był to iście królewski posiłek. Wszystko zapijaliśmy sporą ilością piwa. Po pewnym czasie karczmarz powiedział, że izba jest gotowa, a ja zagaiłem, czy na kolację dałoby radę ubić jakąś kurę lub kaczkę.
- Nu można by, ubijem kaczkę dla panów – odparł oberżysta.
- Miej jeszcze na uwadze, aby na rano prowiant dla nas uszykować na siedem dni, sera, suszonej kiełbasy, kilka jajek na twardo.
- Uszykujem i jutro siem policzym – odparł gospodarz.
Wieczorem zjedliśmy przygotowaną kaczkę i wcześnie udaliśmy się na spoczynek. Wszyscy spaliśmy jak zabici. W końcu udało nam się wysuszyć ubrania, koce i namioty.

Rano zjedliśmy śniadanie, gospodarz przygotował nam prowiant i wyruszyliśmy w drogę. Niebo było zachmurzone, lecz nie padało. Po kilku godzinach marszu dotarliśmy w końcu do Szlaku Północnego, który prowadzi z Ambardu do Karabaku. Po drodze Dalinar zagaił Igo:
- Dałbyś radę znaleźć ziele siłaczy?
- Tak, wiem gdzie tego szukać, ale tu zwyczajnie nie rośnie – odparł mag – i przy trakcie raczej też nie znajdę tego przypadkiem. Lecz to dobry pomysł, aby czasem jak podróżujemy, w odpowiednich miejscach poświęcić trochę czasu, aby tego poszukać.
- Ja już zużyłem całe swoje zapasy, a nie ukrywam, że bywa przydatne – powiedział kapłan.
- Ja mogę ci odstąpić jedną porcję – zaproponowałem – i podałem z mieszka odmierzoną porcję ziela
- Dziękuję – odparł Dalinar.
Ruszyliśmy traktem na południe, a w pewnym momencie Igo powiedział:
- Patrzcie, Górski Gryf – i wskazał ręką w kierunku gór na wschodzie.
Faktycznie, w oddali było widać duże wieże majaczące w chmurach.
- Kojarzysz czy po drodze są jakieś karczmy? – zapytałem.
- Powinny być dwie, jeśli mnie pamięć nie myli – odparł mag.
Już po dwóch godzinach z naprzeciwka zobaczyliśmy jadącą karawanę, składającą się z ośmiu wozów. Karawany strzegli żołnierze Grododzierżcy. Na płachtach wozów wyszyte było godło Towarzystwa Kupieckiego Karabaku. Kupcy pozdrowili nas, my ich i nieniepokojeni ruszyliśmy dalej. Kolejne dni mijały spokojnie, co jakiś czas mijaliśmy lub wyprzedzała nas mniejsza lub większa karawana. Czasem przejechał goniec lub kilku zbrojnych. Lecz nikt nas nie zaczepiał.

Pod wieczór, trzeciego dnia, kiedy już chcieliśmy rozbijać obozowisko Igo stwierdził:
- Chodźmy jeszcze kawałek, księżyc dobrze oświetla drogę, a z tego co kojarzę zaraz jest karczma.
Ruszyliśmy więc dalej i faktycznie po niecałej godzinie naszym oczom ukazała się gospoda z szyldem „Pod Dzikim Baranem”. Była to całkiem duża karczma, otoczona ostrokołem.
-Oho, zjemy baraninkę – powiedziałem.
Za ostrokołem znajdowały się też budynki dla większej ilości podróżnych, jako że karczma nie mogła pomieścić wszystkich gości. Były też miejsca na ogniska i namioty dla tych, których nie było stać na nocleg lub zwyczajnie brakło dla nich miejsc pod dachem. Przy ogniskach siedzieli zapewne pachołkowie kupców oraz biedniejsi wędrowcy. Ludzi było naprawdę sporo. W karczmie było tłoczno, minstrel przygrywał na lutni. Karczmarz zajmował się nalewaniem piwa, a ludzi obsługiwały służki – w większości niewolnice. Podeszliśmy do karczmarza.
- Piwa?
- Piwa i strawy – odparłem.
- Oczywiście – odparł karczmarz – Jak widzicie miejsc przy stołach już nie, ma ale siądźcie tu przy szynku.
- Pokój się znajdzie? - zapytał Dalinar.
- Nie w gospodzie – odparł karczmarz – Ale mamy całkiem dobre pokoje w budynkach obok. Piwo już leję, strawę zaraz naszykuję, a klucz do pokoju zaraz przyniesie służba.
Po chwili podeszła do nas skąpo ubrana niewolnica i ze spuszczoną głową powiedziała:
- Panie, pokój numer trzy tuż koło gospody. Czy kogoś podać?
Dziewczyna wpadła mi w oko.
- A ty jesteś dostępna? – zapytałem.
- Oczywiście, jestem do waszych usług.
- Przyjdź jak skończymy jeść – odparłem.
Po chwili przyszedł niewolnik z parującym udźcem baranim. Jedzenie było wyśmienite.
- Czy kąpiel panowie sobie życzą? - zagaił gospodarz.
- No, jeśli ta pani – wskazałem na niewolnicę – będzie robić za gąbkę, to oczywiście.
- Zatem zarządzę podgrzanie wody. Z tyłu karczmy jest łaźnia, a pani pomoże się umyć – odparł karczmarz.
Bracia wybrali sobie też po niewolnicy do kąpieli. Mycie przebiegło wyjątkowo przyjemnie. Służki znały się zarówno na myciu, jak i zaspokajaniu męskich potrzeb. Czyści, zadowoleni i mocno podpici udaliśmy się na spoczynek.
Rano, przed wyruszeniem, uzupełniłem bukłak mocnym winem. Padło na Roskańskie z domieszką spirytusu. Pociągnąłem solidny łyk. Było wyborne, zatem od razu pociągnąłem drugi.
- Widzę, że ostatnio coś ciągnie cię do trunków – powiedział Dalinar.
- A to kwestia treningu – odparłem.
- A co trenujesz?
- Sztuki walki – odparłem – Kolejne kombinacje walki są tak skomplikowane, że na trzeźwo już nie daję rady. Dalinar się roześmiał.

Pogoda tego dnia była typowa dla późnego lata. Pod wieczór znowu dotarliśmy do gospody Trzy Świerki. Była to już zdecydowanie mniejsza karczma, ale nadal bardzo czysta i popularna. Przenocowaliśmy już bez większych hulanek, jako że i nasze mieszki były coraz lżejsze. Rano odbiliśmy z traktu na zachód, skrótem wzdłuż Białej Rzeki. Po dniu drogi natrafiliśmy na miejsce, gdzie lata temu pochowaliśmy Jaromira. Zatrzymaliśmy się na chwilę i oddaliśmy mu cześć. Co wieczór, korzystając z dobrodziejstw bukłaka, popijałem ostro i zaczynałem trening walki, głównie okładając okoliczne drzewa.
- Ciekawa technika – zagaił Dalinar.
- Owszem, lecz alkohol nie jest do niej potrzebny – odparłem.
- Ale pomaga? - dopytywał kapłan.
- W pewnym sensie tak – odparłem – Lecz znam też techniki, które powodują zwalczanie toksyn w organiźmie i szkolę równocześnie się i w walce i właśnie w zwalczaniu trucizny. Podnoszę swoją tolerancję na alkohol, aby przykładowo, kiedy będę zalany w trzy dupy w karczmie, cały czas móc kontrolować w pełni swoje ciało.
- No Tsume, podziwiam cię, że przewidujesz nawet to, że będziesz musiał nawalony walczyć z przeciwnikiem – szyderczo powiedział Dalinar – Ja w takiej sytuacji po prostu biorę kufel i rozwalam go przeciwnikowi na głowie.
- To nie chodzi o to – odparłem spokojnie – Jak widzisz mój ubiór, czy nawet postura, ma zmylić przeciwnika. To, że być może kiedyś będę chciał uchodzić za pijanego, niegroźnego włóczęgę, ma swój cel.
- Nawet dla mnie jest to teraz szok – odparł ze śmiechem Igo – A co dopiero dla przeciwnika.
- Jeśli się nad tym zastanowić, to faktycznie kiedyś może się to przydać – odparł już poważnie Dalinar.

Dni mijały spokojnie i w końcu zawitaliśmy do Białej Osady. Przy Powitalnym Dębie Dalinar zapytał:
- Co spodziewasz się tu znaleźć?
- Nie wiem, w moim śnie coś kazało mi szukać znaku dłoni i tak też znalazłem w jaskiniach wyryty symbol ruin twierdzy Manmarr z Białej Osady. To miała być wskazówka co czynić dalej, dlatego też jesteśmy tutaj – odparłem – Może znamię na mojej dłoni znowu wskaże mi coś tak jak tam. Wiemy, że zakon Atolla był zainteresowany tymi ruinami, ale prawdopodobnie nic tu nie znaleźli. Być może znamię na mojej dłoni jest kluczem do tego czego szukali.
- Ale twój zakon nie jest powiązany z zakonem Atolla? - dopytywał kapłan.
- Nie, a przynajmniej ja nic o tym nie wiem – odparłem – Nazwę zakon Atolla usłyszałem tylko do Vernira.
Weszliśmy do gospody „Pod Dębem”. Gospodarz mocno zmrużył oczy.
- Kejn, Dalinar, to znowu wy?
- Tak. Witaj Ianie – przywitał go Dalinar.
- Siadajcie chłopaki! Przygotuję coś do jedzenia.
Po chwili przyniósł strawę.
- Co tam słychać? - zagaił Igo.
- A, no słyszałem, że na północy, u tego, jak mu tam, lorda Garana, jakieś niepokoje – odparł karczmarz – Ale nie nie wiem dokładnie o co chodzi. Usłyszałem co nieco od gońca z północy co do sołtysa przybył, że zamieszki jakoweś, ale nie znam szczegółów. Będziecie pokój chcieli chłopaki?
- Tak – odpowiedziałem.
- No, to jak zawsze nocleg macie w cenie jedzenia – powiedział Ian.

Zjedliśmy i udaliśmy się do sołtysa Ramfelda. Drzwi otwarła nam jego żona.
- Do pana sołtysa? Mąż jest teraz bardzo zajęty, ale zapowiem was. Poczekajcie.
Po chwili wyszedł sołtys.
- Witam, uszanowanie moje.
- Witamy sołtysie – powiedział Dalinar.
- Jesteśmy przejazdem – odparłem – a Ian wspomniał, że jakiś posłaniec z północy był u pana i wspominał o jakichś niepokojach.
- Chcielibyśmy się zapytać, czy, jako urzędnik, wiesz może czy jest tam teraz niebezpieczniej niż zwykle, bo właśnie się tam wybieramy, a jeśli są tam jakieś głębsze niepokoje, to nie chcemy się tam wpakować – powiedział kapłan.
- Tak, rzeczywiście coś się dzieje. Z tego co wiem tamtejsze osady zostały zaatakowane przez górskie trolle. Ponoć zaatakowały Dur-Durung. Ale żeby trolle zaatakowały zbrojną osadę? Może trochę przesadził ten posłaniec. Gdzie tam trolle by aż z gór zeszły, toż tu już cywilizacja. No ale podróżnych ostrzec nakazał. Teraz czekamy na reakcję pana barona. A co was tam ciągnie? Toż to koniec świata.
- A, no jakoś nas po świecie ciągnie – odparłem.
- A długo zamierzacie tu zabawić?
- A, no dobrze czujemy się na starych śmieciach i planowaliśmy tu trochę odpocząć, ale nie będziemy się naprzykrzać – odparłem.
- Dobrze, dobrze. To zostawiam was panowie, gdyż mam ogrom pracy – sołtys westchnął teatralnie – Podatki, podatki...
Pożegnaliśmy go i udaliśmy się do domu Celesty. W drodze do ochronki zgodnie stwierdziliśmy, że należy pogodzić się ze stratą koni. Nikt z nas nie chciał być częścią końsko-krasnoludzkiego kabanosa.

Celesta jak zwykle przywitała nas z radością i matczyną czułością. Uraczyła nas ziołową herbatą. Jak zwykle dopytywała się o wieści o Vernirze i ze smutkiem przyznała, że obawia się najgorszego. Nie zamierzaliśmy jej okłamywać i dawać fałszywej nadziei, lecz poinformowaliśmy, że nasze wszystkie działania w dalszym ciągu mają związek z jego sprawą.
- Jesteśmy tu teraz w innym celu – powiedział Dalinar – Musimy zbadać tutejsze ruiny. Wiesz, że Vernir prowadził tu badania. Czy wiesz może co tu znaleźli?
- Owszem. Wiem, że Vernir wraz z krasnoludem Markusem czegoś tam szukali, lecz najwięcej może powiedzieć wam Graham. Wprawdzie współpracowaliśmy wszyscy, ale o badaniach zbytnio nic nie wiem.
- Cóż, obawiam się zatem, że musimy podziękować ci za herbatę i niezwłocznie udać się do Grahama. Czas nas goni – powiedziałem.
Celesta skinęła głową w pełnym zrozumieniu.

Niezwłocznie udaliśmy się do Grahama. Wieczorem byliśmy na miejscu, gdzie zostaliśmy przyjęci z radością. Czuliśmy się tam jak rodzina.
- Cóż za dobre czasy – powiedział Graham – Ostatnio widujemy się naprawdę często. Jak rozumiem zostaniecie na noc. Siadajcie do stołu, właśnie zaczynamy kolację. A wy dajcie coś konkretniejszego do picia – zwrócił się do synów i po chwili na stole wylądowała słynna Grahamówka, którą tak lubił Vernir.
- Natknęliśmy się ostatnio na pewne wiadomości, które skierowały nas do twierdzy Manmarr – powiedział Dalinar – I chcieliśmy się zapytać, czy coś tam znaleźliście?
- Wiecie chłopaki, nie o wszystkim mogę mówić, bractwo to bractwo. Lecz znamy się w końcu tyle lat i mogę wam ufać. Pamiętacie kryształ, który znaleźliśmy? Był on kluczem do ukrytej komnaty. Znaleźliśmy tam ciekawe artefakty z dawnych czasów, które badaliśmy i przekazaliśmy naszym przełożonym. Jak wiecie dwa razy w roku kontaktuje się z nami przedstawiciel bractwa.
- Czy mówi ci coś taki znak? – wyciągnąłem dłoń i pokazałem mu znamię.
- Skąd to masz? Jesteś mężczyzną. W zapiskach bractwa czasem się on przewijał i oznacza zakon Ostatnich Wiedźm Nahnagarru. Nie mam pojęcia czy jeszcze istnieje, ale to z pewnością to.
- Słyszałem o tych wiedźmach – odpowiedział Igo – Ale to jakoś słabo pasuje, bo one działały głównie na południu, a my jesteśmy na północy.
- Ponoć zakon Atolla dawno temu współpracował z nimi – powiedział Graham – Skąd to masz?
- Pojawiło się samo, kiedy byliśmy na Przeciętym Paśmie, w osadzie trolli. Znaleźliśmy w ich jaskiniach płaskorzeźbę, przedstawiającą twierdzę Manmarr. Dosyć dziwne. – odparłem.
- Mówiło się, że wiedźmy te strzegą starożytnej wiedzy, pochodzącej jeszcze sprzed Zaćmienia. Kościół wyplenił ponoć zakon co do jednej, jako że należały do niego tylko kobiety – rzekł Graham.
- Chodzą też pogłoski – wtrącił Igo – że dalej działają w ukryciu i niektóre czarodziejki w konspiracji nadal są w tym zakonie.
- Musisz uważać – powiedział Graham – bo za ten znak grozi stos.
- Czyli jakiś punkt wspólny jest – powiedział mag – Skoro zakon Atolla z nimi współpracował.
- Ale o o co chodzi z trollami – zastanawiał się Graham – Nie rozumiem tego. W komnacie, którą odkryliśmy, pozostała jedna rzecz, której nie potrafiliśmy zbadać, ani zrozumieć. To coś dziwnego. To pewien mechanizm i do dziś nie rozumiemy do czego służył.
- Czy ta komnata nadal jest ukryta? - zapytałem – Czy odnajdziemy ją sami?
- Wątpię, ale mogę was tam zaprowadzić – zaoferował Graham.
- Co znaleźliście w tych komnatach? – dopytywał Dalinar.
- Wiedzę, księgi, zapisane kamienne płyty. Większości z nich nie rozumieliśmy. Były też rzeźby. Wszystko to było przez lata wywożone w ukryciu.
- Jestem rozgoryczony – odparłem.
Niby Zakon Atolla chce zadbać, aby ta wiedza przetrwała, a z drugiej strony nie wiemy nawet co się z nią stało. Nie wiemy nawet kto to ma i czy kiedykolwiek będzie szansa na poznanie tych wiadomości. Księgi, zwoje, tablice. Tyle informacji, a Graham nawet nie był wstanie powiedzieć co tam było.
- Jedynie co powiedział przedstawiciel zakonu, a był to czarodziej, że to zagadka starożytnych. Lecz oni jej też nie rozumieją – odparł Graham.
- Wiecie z czym kojarzy mi się zagadka starożytnych? - zapytałem.
- Z czym? - dopytywał Graham.
- Z pierdoloną Zagadką Menhirów – odparłem.
- Zagadka Menhirów. Tak, ten mag wspominał coś o tym.
- Rozwiązaliśmy już dwie takie zagadki – odparłem.
- To może uda wam się i z tamtą – powiedział wyraźnie ożywiony Graham.
- Więc, jeśli tylko twój stan zdrowia pozwoli, dobrze by było, gdybyś nam to pokazał – powiedziałem.
- Oczywiście, jutro wyruszymy – odpowiedział nasz gospodarz.
- A teraz może zróbmy to, co wychodzi nam razem najlepiej, czyli schlejmy się jak świnie – zaproponowałem.
- Dokładnie – oczy Grahama błysnęły – Hermanie, no polej nam, na co czekasz?
- Grahamie, zanim upijemy się, przemyśl moje słowa co do wiedzy, którą skrywa wasz zakon. Tam mogło być coś czego poszukuję i ja. A mam wrażenie, że przez działanie waszego zakonu, ta wiedza zanika, miast być pielęgnowana.
- Drogi Tsume, dla przeciętnego śmiertelnika działanie naszego zakonu może być niezrozumiałe, a i rzeczy, które zdobywamy, wymagają lat wnikliwych studiów – odparł Graham.
- Znasz jak mniemam Antona? - zapytałem – Bo z tego co wiem, kiedyś też was wspierał.
- Tak, oczywiście. To brat waszego ojca.
- Zatem mogę ci powiedzieć, że ja poniekąd pracuję na jego zlecenie – wyjaśniłem.
- Cóż, następnym razem wspomnę o tym przedstawicielowi zakonu – zapewnił Graham.
- Wiedz, że ta wiedza nie jest potrzebna mi po to, aby potem donieść o tym kościołowi Delidii. Chyba widzisz, że jesteśmy po tej samej stronie barykady – kontynuowałem – A w tym co tu znaleźliście, może będą rzeczy, których i ja szukam.
- Nie wiem czego szukasz Tsume, lecz wiedz, że prawisz mądrze. Obiecuję, że przy najbliższej okazji poruszę ten temat.
- Może moglibyśmy z Tsume poznać część tej wiedzy? – w rozmowę wtrącił się Dalinar.
- Czas pokaże – odparł Graham – W zasadzie nie wiedziałem, że wy też tym się tym interesujecie. Zatem postaram się zrobić coś w waszej sprawie, ale to trochę potrwa. Lecz mam nadzieję, że nie wybieracie się na tamten świat i poczekacie.
- Zdecydowanie nie wybieramy się na tamten świat – skwitowałem – A teraz świętujmy.

Z każdym wypitym kielichem Igo coraz częściej i otwarcie psioczył na kościół Delidii. Nie podejrzewałem go o tak bogaty zasób przekleństw oraz epitetów, które zna. Tradycyjnie piliśmy tak długo, aż wszyscy posnęli na stołach. Dopiero nad ranem dobudziła nas żona Grahama i zaprowadziła do łóżek. Wstaliśmy późno, z trudem przełykaliśmy przygotowane śniadanie, ochoczo popijając za to piwo. W drogę do Białej Osady wyruszyliśmy w południe. Graham przygotował wóz i wraz z jednym synem wybrał się z nami. W drodze Graham powiedział:
- Mam sprawę do sołtysa. Wolałbym nie czaić się gdzieś po lasach, więc my z Hermanem udamy się do Ramfelda i godzinę później spotkamy się przy ruinach. Wynajmę u Iana pokój, bo nie będę wracał po nocy, co da nam kilka godzin na zbadanie ruin.
Do osady dojechaliśmy późnym popołudniem. Herman poszedł załatwić pokój w gospodzie, a Graham rzucił tylko:
- To co, za godzinę? - I powolnym krokiem ruszył w kierunku domu Ramfelda.

Zabraliśmy kilka pochodni, latarnię i udaliśmy się w kierunku ruin fortecy Manmarr. Czekaliśmy na dziedzińcu niegdyś wspaniałej budowli. Teraz wszystko porastały chwasty i krzaki. Jedynym zachowanym w całości obiektem była jedna wieża. Po około godzinie zobaczyliśmy wchodzącego z trudem, pod ramię z Hermanem, Grahama.
- Jesteśmy, łatwo nie było – powiedział mocno zasapany Graham – Chodźcie, zaprowadzę was do tego miejsca.
Poprowadzili nas do jednej ze zrujnowanych ścian, po czym Herman zaczął karczować krzak dzikiej róży. Po chwili zobaczyliśmy schodki prowadzące w dół. Zapaliliśmy pochodnie i zeszliśmy pomagając Grahamowi. Weszliśmy do małego pomieszczenia, gdzie po drugiej stronie w ścianie widniały solidne, okute drzwi. Mimo upływu czasu wyglądały nadal solidnie. Herman wyciągnął klucz i otworzył drzwi, po czym ruszył przez nie, a my udaliśmy się za nim. Naszym oczom ukazało się prostokątne, dosyć duże pomieszczenie. Ściany pokryte były płaskorzeźbami, które przedstawiały głównie rycerzy podczas walki. Strop podtrzymywany był przez sześć kamiennych kolumn. Pięć z nich pokrytych było również płaskorzeźbami, na których przewijały się motywy rycerskie oraz znaki w języku, którego nikt z nas nie rozpoznawał. Szósta kolumna natomiast znacząco różniła się od pozostałych. Otoczona była sześcioma szerokimi pierścieniami. Pierścienie były metalowe i umieszczone jeden pod drugim, w odległości około jednego centymetra. Każdy z tych pierścieni podzielony był na bloczki, na których widniały elfie liczby od 1 do 33 plus jeden pusty.
- To nam spędza sen z powiek – powiedział Graham – Te pierścienie się kręcą. Próbowaliśmy różnych kombinacji i nic nam to nie dało.
- To mi nie wygląda na Zagadkę Menhirów – powiedziałem – Tu jest sześć pierścieni, a Zagadki Menhirów dają informację o czterech wymiarach.
- Spójrzcie na to – powiedział Graham i pokazał nam na dół kolumny.
Na dole narysowany czerwoną farbą był totem, podobny do tego, które widzieliśmy u dahijskich trolli.
- Ten znak, naszym zdaniem, dorysowany był później. Ktoś był tu przed nami – powiedział Graham.
Podszedłem do kolumny i przyłożyłem dłoń ze znamieniem do poszczególnych liczb. Niestety moja nadzieja, że któraś się zaświeci, okazała się mylna.
Zastanawialiśmy się co może oznaczać to, iż znajduje się tu totem, lecz nie potrafiliśmy wywnioskować nic, co trzymałoby się mocno kupy i rzuciłoby jakiekolwiek światło na zagadkę pierścieni.
- Zastanówcie się nad tymi pierścieniami, a ja obejdę ruiny i może moje znamię znów się odezwie – powiedziałem.
Zacząłem obchodzić komnatę, z wyciągniętą przed siebie ręką. Kejn także obchodził pomieszczenie, szukając czegoś co mogło umknąć naszym oczom. Niestety nic nie poczułem, ani nic się nie zaświeciło.
- Grahamie, pamiętasz może w jakim ustawieniu zastaliście te znaki? – zapytał elf.
- Pamiętam, wszystkie były ustawione na puste płytki.
Bracia zaczęli ustawiać pierścienie na puste pozycje, a ja wyciągnąłem nóż i naciąłem sobie palec. Być może potrzebna była moja krew. Wszak rana, kiedy dłoń prowadziła mnie w labiryncie trolli, krwawiła. Ponownie obszedłem pomieszczenie i ponownie nic.
- Co Tsume, zostajemy tu, czy idziemy dalej? Ja tu nie widzę żadnego sensu - powiedział Kejn.
- Może to litery alfabetu? – zapytał Igo.
- Alfabet ma o jedną literę mniej – powiedział Dalinar – Lecz coś z alfabetem może być. Atolla ma sześć liter, może spróbujmy.
Bracia ustawili pierścienie zgodnie z odpowiednikami kolejności liter w alfabecie i ponownie nic się nie stało.
- Ludzie z zakonu wypróbowali setki, jeśli nie tysiące kombinacji i nic – powiedział Graham – to musi być coś innego. Najbardziej niepokoił ich ten totem.
- Hermanie, oprowadź mnie proszę po tych ruinach, bo widzę, że znasz je całkiem dobrze – powiedziałem – Może znajdę tu gdzieś znak Wężowej Dłoni.
- Oczywiście – odparł Herman – Zawsze to jakiś pomysł.
Faktycznie, zgodnie ze słowami Grahama, reszta fortecy była ruiną. W blasku pochodni obserwowałem uważnie każdy kawałek ściany, lecz moje poszukiwania ponownie nic nie dały. Zniechęcony wróciłem do braci.
- Powiem wam, że wzbiera we mnie frustracja – powiedziałem – Zapierdalam przez pół świata, aby dowiedzieć się gówna. Mam wrażenie, że los wodzi mnie za nos.
- Słuchajcie chłopaki – powiedział Graham – Ja wracam do gospody, bo zanim zejdę z tej górki, to trochę zajmie. Spotkamy się albo w gospodzie albo kiedyś znowu u mnie. Mam tylko prośbę, zamaskujcie dobrze wejście.
Pożegnaliśmy się i zastanawialiśmy się dalej.
- Wydaje mi się, że na ten moment nic nie wymyślimy – powiedziałem – Z przykrością stwierdzam, że pozostaje nam chyba powrót do Mar-Margot.
- Dokładnie – odparł Kejn.
- Ma ktoś jeszcze jakikolwiek pomysł? – zapytałem.
- Ja nie – powiedział Dalinar.
- Ani ja – rzekł Igo.
- Zatem czas nam wracać do Torstena – odparłem.
Nagle niespodziewanie odezwał się Dalinar.
- Przez chwilę chyba mocno odpłynąłem myślami. Właśnie zobaczyłem Adama. Chwycił mnie za ramię i zaprowadził mnie na polanę z monolitami. Podziękował mi za sprowadzenie go no drogę Vergena. Powiedział „tyle mogłem dla was zrobić”, po czym zniknął. Nie wiem co może mieć wspólnego polana z obecną sytuacją. Może sprawdźmy Karnak. Ta nazwa padła w wierszu z kamieni.
Igo ustawił pierścienie i ponownie nic.
- Ostania rzecz, która przychodzi mi do głowy, to poczekać do nocy – powiedziałem – U trolli byliśmy w nocy, a półksiężyc na moim znamieniu też kojarzy się z nocą.
Kejn wyszedł i wrócił po chwili.
- Już jest grubo po zmierzchu.
Zrobiłem ostatnie przejście po ruinach i zrezygnowany przyznałem, że czas wracać do gospody. W nienajlepszych nastrojach poszliśmy do karczmy, dbając o to, aby dobrze zamaskować wejście.
Bez humoru położyliśmy się spać, a rano spotkaliśmy się z Grahamem.
- I jak chłopaki?
- Nic – odparłem.
- Niestety tak myślałem – odparł ponuro Graham – Gdybyście na coś wpadli, dajcie znać. Ja muszę się zbierać. Powodzenia na szlaku.
Pożegnaliśmy się serdecznie i zaopatrzywszy się w prowiant, ruszyliśmy w stronę Mar-Margot.

Droga do miasta przebiegła spokojnie. Udaliśmy się niezwłocznie do Nory. Karczmarz jak zwykle przywitał nas serdecznie, od razu podał jedzenie i piwo. Poprosiłem go, by dał znać Torstenowi, że jesteśmy. Po niecałej godzinie przyszedł porucznik.
- No i jak tam moje chłopaki? – powiedział z uśmiechem.
- Wszystko dobrze – odparłem.
- Macie? – dopytał zaciekawiony.
Skinęliśmy głowami. Igo podał mu skrzynkę, a Torsten otworzył wieko.
- Kurwa jakiś kamień. Na pewno stamtąd?
- Na pewno – odparłem.
- Miał być kamień jest i kamień – ze śmiechem powiedział Dalinar.
- Dam go Nubrimusowi, niech go sprawdzi.
- I pamiętaj – powiedziałem ściszonym głosem – Trolle wdupiły nasze konie.
- Jak to trolle wdupiły wam konie?
- Normalnie, wzięły i zeżarły – odparł Dalinar.
- Tak więc pamiętajcie przy wypłacie – powiedziałem – że trolle wdupiły nasze konie. Razem z siodłami.
- Dodatkowo nie zalecam wybierania się na tamte tereny. Masa wkurwionych trolli szuka pewnego kamienia – dodał kapłan.
- Dobra, przyjdę do was wieczorem. Jeśli to ten kamień, szef będzie naprawdę wdzięczny. Szczerze mówiąc myśleliśmy, że już was nie zobaczymy.
- Podróż na piechotę trochę trwa – odpowiedział Igo.
- Z końmi coś się pomyśli – odpowiedział Torsten - ale poczekajmy na to, co powie Nubrimus. Odpocznijcie, a ja zjawię się jak tylko będę coś wiedział.
Torsten zawinął skrzynię w kawał płótna i wyszedł.
- Szybko się pojawił jebaniec – stwierdził Kejn.
- Widać to dla nich bardzo ważne.
- Ja idę na miasto – powiedział Dalinar – Muszę zapytać ile kosztuje szkolenie.
Dalinar wrócił po pewnym czasie i przy winie czekaliśmy na Torstena, lecz ten nie pojawił się tego wieczora. Zmęczeni podróżą, udaliśmy się na spoczynek.
Torsten przyszedł następnego dnia, późnym popołudniem. Zobaczył nas, uśmiechnął się i powiedział:
- To jest to. Chłopaki, jestem z was dumny, a szef chyba nigdy nie był tak zadowolony.
Torsten wyciągnął pękatą sakiewkę na stół.
- To wasza zapłata, dostaniecie też od nas konie. Dobre rumaki. Szef chciał się zrewanżować. Kolejna sprawa. Lokalizacja Kostura Dusz trochę potrwa. Może nawet tydzień.
- Wiem, że dostaliśmy już konie w ramach nadwyżki, ale może dałoby się załatwić dziwki na pięć dni? - zapytałem.
- Dziwki to wy macie do następnego zadania – z szerokim uśmiechem powiedział Torsten.
- No i to rozumiem – odparłem – Tak mi mów.
- Macie jakieś konkretne plany, czy jesteście gotowi kontynuować temat?
- Zdecydowanie chcemy kontynuować temat – odparłem.
- I to mi się w was podoba. Tylko bawcie się tak, że gdy przyjdzie czas działania, bądżcie w formie. Dobra, ja muszę znikać, a was zostawiam. Jeśli chodzi o konie, dostarczą je wam za dwa, góra trzy dni.
Torsten pożegnał się i wyszedł.
- Igo, jak będziesz szedł do pani Jahiry, chciałbym udać się z tobą – powiedziałem.
- To chodźmy, po drodze naprawię latarnię i uzupełnię oliwę – odparł mag.
- To może chodźmy razem – powiedział Dalinar – Każdy z nas musi zrobić drobne zakupy.

Chodziliśmy po mieście, robiąc drobne zakupy, kiedy to nagle Kejn się odezwał:
- Zobaczcie tych tam dwóch gości – wskazał głową kierunek.
Z zaciekawieniem popatrzyliśmy w tamtą stronę. Dwóch mężczyzn w kapturach stało przy jednym ze straganów, jeden z nich trzymał wystraszonego sprzedawcę, a drugi rozglądał się na boki. W tym samym momencie poznaliśmy go wszyscy.
- Kurwa to Gordon z klasztoru – powiedziałem przez zęby.
- Dokładnie – odparł Kejn.
- Chciałbym się dowiedzieć co ten skurwiel tu robi – syknął Dalinar.
- Da się zrobić – powiedział elf.
- Idź, tylko nie rób durnych rzeczy – odparłem.
- Ja nigdy nie robię durnych rzeczy – powiedział Kejn.
- Ty zawsze robisz durne rzeczy – odpowiedziałem cicho, lecz nie wiem czy elf usłyszał, bo już szedł do przodu i wmieszał się w tłum.
- Chodźmy do Jahiry – powiedział Igo.
- To ja odwiedzę świątynię – powiedział Dalinar i rozstaliśmy się.

Udaliśmy się do sklepiku pani Jahiry. Kiedy weszliśmy do środka, Jahira była pochylona nad jakąś książką. Kiedy uniosła wzrok, przez chwilę miałem wrażenie, jakby się przestraszyła. Trwało to dosłownie mgnienie oka i po chwili powiedziała, rozpoznając nas:
- Witajcie.
Po chwili znów miałem wrażenie, że dziwnie się nam przygląda.
- Cóż u pani słychać? – zagaił Igo.
- Dziękuję, wszystko w porządku. Dawno panów nie widziałam – odparła właścicielka sklepu.
- Cóż, jak zwykle sprowadzają mnie do pani interesy – powiedział Igo – Poszukuję pustej księgi czarów.
- Jak najbardziej panie Igo. Księga podróżna czy zwykła?
- To zależy od ceny, ale raczej byłbym zainteresowany podróżną – odparł mag.
- Cóż mogłabym zamówić. Najpojemniejsze mają pięćdziesiąt stron i koszt to około pięćdziesiąt złotych ambardów.
Po minie Igo widziałem, że cena go poraziła.
- A zwykła to koszt plus minus osiemnaście.
- A z mniejszą ilością stron? - zapytał Igo.
- Połowę mniejsza dwadzieścia złotych ambardów.
- A czy moglibyśmy się jakoś rozliczyć? W rozliczeniu zaproponowałbym księgę, którą kiedyś pani wypożyczyłem.
- Pamiętam, że była mocno zniszczona, acz ciekawa. Jednak jest duże ryzyko, że nie znajdę kupca. Ale dobrze, dorzucisz panie jeszcze sześć złotych ambardów i dobijemy targu.
- Pięć – targował się Igo.
- Niech będzie – zgodziła się Jahira.
- Nie mam tej księgi przy sobie, ale jeszcze dziś ją dostarczę. Potrzebowałbym jeszcze kilku składników.
Igo zaczął wymieniać potrzebne rzeczy, a ja przestałem słuchać. Wpatrywałem się dyskretnie w jego rozmówczynię, szukając w jej ubiorze elementów podobnych jak na moim znamieniu.
- Panie Igo, czy ostatnio nie stało się coś dziwnego? - nagle zagaiła Jahira.
- W jakim sensie dziwnego? – zapytał mag.
- Sama nie wiem. Przez chwilę poczułam aurę, z którą bardzo dawno się nie spotkałam... Ale to pewnie ułuda – odparła Jahira.
- Mieliśmy kilka przygód, lecz nie wiem pani co zobaczyłaś – odparł Igo.
- Spotkałam kiedyś pewnego mędrca Delidii, od którego wyczuwałam coś podobnego. Może spotkałeś się z kimś takim? Zresztą przepraszam, to chyba faktycznie jakieś zwidy.
- A czy posiadasz pani może czar „Wykrycie magii”? – zmienił temat Igo.
- Tak, mam na stanie za siedem ambardów. Mogę wpisać do Twojej nowej księgi.
- Dobrze, proszę wpisać – odparł Igo.
- Wszystko byłoby gotowe za trzy dni – odparła Jahira.
Moje obserwacje niestety nie przyniosły rezultatów. Jedyne co rzuciło mi się w oczy to to, że skóra na jej drobnych rękach była jak skóra nastolatki. Dłonie te nie pasowały jakby do jej wieku. Dodatkowo miałem wrażenie, jakby drżały. Nerwowe tiki zdradzały strach i to strach przed nami.
- A ja przybyłem zapytać o jakieś magiczne przedmioty – mówiąc to, gestykulowałem przed nią tak, aby zobaczyła znamię na mojej dłoni. W pewnym momencie zobaczyłem błysk w jej oku.
- Igo to może skoczysz po tę księgę, a ja porozmawiam z panią Jahirą, czy może pojawiło się coś co mnie zainteresuje.
- W sumie dobry pomysł – rzekł mag i wyszedł ze sklepiku.
- Owszem, posiadam dwa przedmioty, ale nie wiem czy będą w sferze pana zainteresowań. Jednym z nich są Pierścienie Dysputy, które pozwalają komunikować się osobom, które mają je założone lub nawet podsłuchiwać nieświadomą osobę, a drugi to pas Grahama, który potrafi na krótki czas zapewnić ochronę przed bełtami lub strzałami. Cena pierścieni to czterdzieści złotych ambardów, a pas to wydatek pięćdziesięciu.
- Widziałem pani, że nie umknęło pani znamię, które mam na dłoni. Oczywiście, gdyby nie była pani znajomą Igo, nie pozwoliłbym, aby pani je ujrzała.
- Muszę przyznać, że mnie to zaskoczyło. Dlaczego zrobiłeś sobie panie taki tatuaż?
- To nie jest tatuaż. To blizna, która pojawiła się na mej dłoni podczas snu – odparłem szczerze.
- To niesamowite. Jest to symbol dawnego, zapomnianego już i zakazanego bractwa, zwanego Ostatnimi Wiedźmami Nahnagarru – odparła Jahira.
- Wiem – rzuciłem – Tyle dowiedziałem się od Igo i wiem, że nijak to do niczego nie pasuje, bo z tego co mówił, były to same kobiety, a prozaicznie mówiąc, cycków to ja raczej nie mam. Przepraszam za język.
- Ano dokładnie. Tajemne bractwo czarodziejek mieszczące się w Dorrn. Znaczy teraz to miasto nazywa się Dorrn. Ciekawe, być może w ten sposób przemówił do ciebie duch jakiejś dawno zmarłej czarodziejki i próbuje ci coś przekazać. Naprawdę panie Tsume, ciężko mi coś o tym powiedzieć.
- Kiedy wspomniałaś pani, że widziałaś jakąś aurę, myślałem, że może pochodzi od tego znaku.
- Nie panie, tym znakiem mnie zaskoczyłeś, nie powiem. Ale ta aura to było coś innego, coś bardzo dawnego, jakby jakiś znak silnej i wymarłej już magii. Widziałam kiedyś coś podobnego u pewnego mędrca.
- Ale mówiłaś też, że to było związane z wiarą Delidii.
- Tak, był to kapłan tej wiary.
- To jeszcze bardziej niepokojące. Wszystko co związane z kapłanami Delidii budzi moją odrazę – powiedziałem – i strach.
- Myślałam, że być może przebywaliście blisko jakiegoś ołtarza Delidii. Po prostu dziwnie się poczułam.
- Jak rozumiem nie jesteś wstanie powiedzieć mi nic więcej na temat tego znaku. Zrozum pani, że jestem człowiekiem prostym i nigdy wcześniej nie zajmowały mnie zbytnio sprawy magii. Do niedawna nie zdawałem sobie nawet sprawy z tego, że istnieje coś takiego jak magiczne przedmioty. Więc, gdy dotknęło mnie coś takiego, jestem zwyczajnie zagubiony i zdezorientowany. Szukam każdej informacji i wytłumaczenia.
- Nie wiem panie jak ci pomóc. To doprawdy zagadkowe, lecz uważaj panie z tym symbolem.
- Wiem, grozi za to śmierć – odparłem.
- Tak, grozi za to stos. Te bractwo jest na indeksie zakazanym kościoła Delidii. Jedyne co mogę do radzić, to być może wybranie się do źródła tego bractwa, czyli do Dorrn. Może na miejscu spróbuj zasięgnąć wiedzy tamtejszej loży czarodziejek, które doradzają władcy miasta. Być może one będą wstanie ci pomóc.
- Cóż pani, nie orientuję się tak w historii, ani geopolityce, ale czy tam ten znak również nie jest zakazany? - zapytałem.
- Myślę, że jest, lecz w Dorrn władza kościoła nie jest tak mocna jak tutaj. Dorn zawsze leżało na uboczu i tamtejszy król ma inne podejście do tego wszystkiego niż tutejszy Grododzierżca.
- Wie pani, wyruszanie w taką podróż w ciemno... Nie wiem czy chciałbym się na to decydować – odparłem.
- Legendy głoszą, że widźmy żyły tam i być może jakieś resztki historii jeszcze zostały. Więc jest wielce prawdopodobne, że tamtejsze czarodziejki są bardziej zaznajomione z tą tematyką i zapewne, za pewną opłatą, mogą udzielić ciekawych informacji. Wiem tylko, że jest pewna nić wiążąca wiedźmy z tymi ziemiami. Dawno temu rezydował tu potężny zakon zwany Zakonem Atolla. Te dwa bractwa tworzyły koalicję i współpracowały ze sobą bardzo ściśle. Ale to bardzo zamierzchła historia.
- No cóżm dziękuję. Pani pozwól, że poczekam tu na Igo.
- Ależ oczywiście. Mam rozumieć, że nie jesteś zainteresowany tymi przedmiotami, które ci przedstawiłam?
- To nie jest tak, że nie jestem zainteresowany. Raczej niezaznajomiony z tego typu dobrami, po prostu nie wiedziałem, że są aż tak kosztowne. Bo zapewne są to przedmioty bardzo ciekawe.
- Rozumiem, nie przejmuj się panie. Nie jestem właścicielką tych przedmiotów. Byłabym tylko pośrednikiem, zatem nic nie tracę.

Po kilkunastu minutach do sklepiku wszedł Igo, podał czarodziejce książkę, a to powiedziała, aby za trzy dni odebrał zamówioną księgę. Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy do Nory. W pokoju był już Dalinar, a dosłownie chwile później wszedł Kejn.
- I jak, dokąd śledziłeś tego skurwiela? - zapytałem.
- Powiem tak, śmierdząca sprawa – odparł elf – Ten gość zadaje się z jakimiś bandytami. Jakieś oprychy. Mam wrażenie, że ściąga jakieś długi lub haracze. Wiem gdzie mieszka, jest to gospoda Stromy Dach, do której się udał. Tam rozliczali kasę, grali w karty i pili. Czuł się jak u siebie w domu.
- Zawsze był gnidą – powiedziałem – i znowu znalazł sobie zajęcie godne gnidy.
- Można u nas zapytać kto rezyduje w tej karczmie. Czy jest to jakaś gildia, czy tylko zwykłe oprychy – zaproponował Igo.
- Możemy zapytać – zgodziłem się – Lecz teraz wróćmy do tematu Jahiry.
- Opowiem Kejnowi i Dalinarowi od początku - powiedziałem do Igo – Kiedy weszliśmy do sklepiku, Jahirę aż zamurowało. Miała wyraz twarzy, jakby zobaczyła ducha. Trwało to tylko chwilę. Przywitała nas jak zwykle i rozpoczęła się zwykła, jak zawsze, z nią rozmowa. Igo rozmawiał na temat zakupu jakichś tam czarodziejskich bzdetów. Do momentu, kiedy nie wytrzymała i zapytała się nas, czy nie braliśmy udziału w jakichś niezwykłych wydarzeniach, bo wydawało się, że widziała nad Igo lub nami nietypową aurę. Powiedziała mi, że kiedyś widziała nad jakimś kapłanem Delidii coś podobnego. Zacząłem się jej uważnie przypatrywać. Nim wspomniała o kapłanie Delidii, pomyślałem, że może jako kobieta i czarodziejka, wyczuła moje znamię. Dlatego też zacząłem się jej przyglądać, chcąc wybadać jej reakcję oraz to czy na szatach lub ciele nie ma jakichś symbolów, mogących być elementem tego znaku, który mam na dłoni. Myliłem się, ale za to zauważyłem dwie inne rzeczy. Jedna to taka, że jej dłonie, jakby to ująć, są znacznie młodsze od reszty ciała, a druga to, że podczas rozmowy z Igo, cały czas trzymała nerwy na wodzy, a jej ręce delikatnie drżały, a na twarzy pojawiały się nerwowe tiki. Tak jakby czegoś się bała. Zaproponowałem zatem Igo, aby poszedł do Nory po książkę, którą miał odsprzedać Jahirze, a ja załatwię swoje sprawy. Gdy tylko wyszedł, Jahira momentalnie się uspokoiła. Przeszedłem wtedy do zwykłej rozmowy o magicznych przedmiotach i gestykulując mimochodem pokazałem jej moje wężowe znamię, uważnie obserwując jej reakcje. Rozpoznała go, lecz nie chciała dać po sobie znać, że wie co widzi. Postanowiłem zagrać w otwarte karty i zapytałem wprost, dlaczego uspokoiła się dopiero, kiedy wyszedł Igo, a przecież jest jej znajomym. Przyznała, że zwyczajnie zaskoczyła ją aura bijąca od niego. Dopytywała o kontakty z jakimiś ołtarzami Delidii. Oczywiście zaprzeczyłem i nie wspomniałem też nic o tym, co robiliśmy, ani tym bardziej co zdobyliśmy. Niepokoi mnie to, że prawdopodobnie to aura Kamienia Sumień, którego ty Igo trzymałeś blisko siebie, w jakiś sposób cię przenikła. Dodatkowo niepokojące jest to, że taką aurę widziała u jakiegoś mędrca, kapłana Delidii lub kogoś kto za kapłana się podawał, a rzeczywiście mógł być wyznawcą Oze Dakhe. Sam nie wiem co o tym myśleć.
- Czy powiedziała ci, kiedy się z tym spotkała? – dopytywał Igo.
- Powiedziała mi tylko, że bardzo dawno u pewnego kaznodziei – odparłem – Drugą ważną sprawą jest to, że kiedy już bezpośrednio zapytałem o moje znamię, przyznała się, że wie co to jest, i że dawno temu wiedźmy z Nahnagarru były powiązane z bractwem Atolla.
- Co w tym zaskakującego? - zapytał Igo.
- No dla mnie to było zaskakujące. Ty też zajmujesz się magią i historią, a o samym zakonie Atolla dowiedziałeś się dopiero od Vernira. Dla mnie to jest zaskakujące, dla ciebie nie musi.
- Czyli ona ten znak łączy z zakonem Atolla? - zapytał Igo.
- Nie, znak łączy z wiedźmami, lecz twierdziła, że kiedy na tych ziemiach istniał zakon Atolla, ściśle współpracowali z wiedźmami z Nahnagarru. Kolejna rzecz, to moje znamię. Była bardzo zdziwiona, że posiadam to jako mężczyzna i zasugerowała tylko, bo pewności absolutnie nie ma, że może to duch zmarłej wiedźmy próbuje się ze mną skontaktować i przekazać mi coś ważnego, lecz to tylko teoria. Zasugerowała mi, co zresztą średnio mi się podoba, abym udał się do Dorrn. Mówiła, że władza kościoła nie jest tam tak mocna, gdyż miasto leży na uboczu Karabaku, a samo Dorrn uznaje się za kolebkę bractwa wiedźm. Ponoć w Dorrn w miarę spokojne można skontaktować się z lożą czarodziejek i one mogą mieć szerszą wiedzę na ten temat.
- Jest jeszcze jedna sprawa – zaczął Kejn – Kiedy śledziłem Gordona, miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Kiedy tylko się zorientowałem, ten ktoś albo odpuścił albo ukrył się na tyle dobrze, że nie mogłem się zorientować kto to był. Nie wiem co tu się dzieje, ale musimy być ostrożni.
- Wydaje mi się, że jeśli Kejn był śledzony, musimy sobie odpuścić – powiedziałem – Nie wiemy kto to był i nie możemy wykonać żadnych podejrzanych ruchów, zwłaszcza przeciwko byłemu kapłanowi.
- Akurat jego chętnie bym ubił – powiedział Igo.
- Ja też – powiedział elf – Pamiętam doskonale mój pierwszy dzień w klasztorze.
- Każdy z nas by go ubił – powiedziałem – Lecz na razie trzeba zachować ostrożność. Czekaliśmy tyle, to i jeszcze trochę poczekamy. Wydaje mi się, że doszliśmy już tak daleko, że taki pionek jak Gordon nie może wpływać na to co tu robimy. Jedyne co możemy zrobić, to mimochodem zapytać ludzi w Norze kto tam rezyduje w Stromym Dachu. Zauważcie, że Carmillę widzieliśmy niesioną w lektyce z honorami w dzielnicy świątynnej, a on stał się zwykłym oprychem. Może po wydarzeniach z klasztoru został z niego usunięty? Mimo że chcę go dopaść tak jak wy, na razie bym odpuścił. Pamiętaj Igo, zemsta najlepiej smakuje na chłodno.
- Ja też nie traciłem czasu i dowiedziałem się co nieco w świątyni – powiedział Dalinar – Poznałem tam historię Oramuny. Okazuje się, że miałem dobre przeczucie, aby ją spalić. Najprawdopodobniej byli to wyznawcy kultu cienia. Mówi się, że kiedyś ci ludzie zabili wszystkie swoje dzieci, ku czci cienia zwanego Władcą Ośmiu. Drugą sprawą jest fakt ukazania mi się Adama. To musiało być coś bardzo ważnego, ponieważ to nie jest proste, aby dusza, nawet jeśli bardzo chce coś przekazać, objawiła się w świecie żywych. Dalej nie rozumiem tego przekazu, lecz może potrzeba na to więcej czasu.


Kroniki XXIII: Zawód Łowca Nagród – ostatnie zlecenie (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Październik, rok 222 po Zaćmieniu. Mar-Margot.

Dzień miał się ku końcowi. Zakończyliśmy nasze dysputy i korzystając z nagrody za poprzednie zadanie zabawiliśmy się z panienkami. Rano o wschodzie podczas medytacji zanurzyłem się w moje wcześniejsze listy do Ciebie mistrzu, aby przyjrzeć się rzeczom, które w natłoku spraw umknęły naszej uwadze. Byliśmy w mieście, a tylko tu można postarać się o zdobycie pewnych informacji.

Przy śniadaniu poruszyłem zagrzebane tematy, których trochę się nazbierało.
- Słuchajcie, jest pewna rzecz, o której nigdy wam nie wspominałem – zacząłem – lecz nie dlatego, że to jakaś tajemnica, a zwyczajnie nie było potrzeby poruszania tego tematu wcześniej. Dzięki pewnym technikom medytacji jestem w stanie dokładnie przypomnieć sobie teksty lub czyjeś słowa, które odczytałem lub usłyszałem nawet bardzo dawno temu. Nie oznacza to, że mam jakąś wybitną pamięć. Działa to trochę inaczej. Dlatego pewne rzeczy normalnie mi umykają, lecz gdy osiągnę trans, jestem w stanie na spokojnie prześledzić minione wydarzenia. I właśnie dzisiejszy ranek poświęciłem na poszukiwanie rzeczy, które z różnych przyczyn nam umknęły. A okazuje się, że jest tego sporo i chciałbym poświęcić trochę czasu, aby je omówić i korzystając z tego, że jesteśmy w Mar-Margot poszukać informacji na niektóre tematy. Bo gdy znów wyruszymy w drogę, stracimy taką możliwość. Pierwszy temat to „Iglica z Dorrn” oraz „Czarcie Oko”.
Po tych słowach bracia patrzeli na mnie z kompletnym zaskoczeniem. Widziałem, że nie mają pojęcia o czym mówię.
- Co to jest „Czarcie Oko”? - zapytał zdziwiony Dalinar.
- No, problem w tym, że nie mam pojęcia, a było o tym w pamiętniku Łaskotka. Nie wiem jakim cudem nie zapytaliśmy go o to – odparłem.
- Tsume, ja nawet nie kojarzę kontekstu tych dwóch nazw, ani gdzie się pojawiły, ani do czego je dopasować – powiedział zagubiony kapłan.
- W tym mieście nie ma jakiegoś miejsca z ogólnodostępną wiedzą – zaczął Igo, lecz od razu mu przerwałem.
- Wiem, ale ty możesz o pewne rzeczy zapytać Jahirę, a Dalinar popytać w świątyni. Jahira wie bardzo dużo, wiedziała o zakonie Atolla, o wiedźmach Nahnagarru. Skierowała mnie też w tej sprawie do Dorrn, więc myślę, że nie zaszkodzi popytać. Co, w lesie będziemy wilków pytać później? Więc dajcie mi chwilę, abym się skupił i zacytuję wam ten fragment z pamiętnika Łaskotka:
Zamknąłem oczy i zacząłem wertować karty Ki, kiedy odnalazłem to czego szukałem zacząłem mówić:
- Tajemnica. Kilka lat temu z A. w jednej z moich kopalni soli wykopaliśmy bardzo ciekawe artefakty. Tablice. Mój kontrwywiad donosił, że Kościół sprawą bardzo się interesował, co ciekawsze gdy teraz o tym myślę, to wiele osób związanych ze sprawą zmarło w dziwnych okolicznościach. Czyżby to nie były przypadki? A to żądanie de Robespierre, żeby wydać A. i jego wzrok, gdy odmówiłem? Czy jest możliwe, że to wszystko prawda i Iglica z Dorrn naprawdę istnieje? Może trzeba będzie jeszcze raz przeczytać te zapiski z Czarciego Oka i zbadać temat ponownie?
Otwarłem oczy.
- Więc myślę, że trzeba zająć się tematem i popytać. Jest jeszcze kilka spraw. Wiadomo, że nie musimy zajmować się teraz wszystkim, jedynie przypominam je, aby zwyczajnie nie umknęły. Kolejną sprawą, być może nieistotną, bo wywodzącą się z naszych wizji, to dowiedzieć się, czy Robert miał jeszcze drugiego brata poza Antonem i kim był ojciec Roberta.
- A dlaczego to takie ważne? – dopytywał Igo.
- Bo Robert w wizji Kejna powiedział „Ja wybrałem was, tak jak ojciec wybrał mnie”. Więc skoro Robert jest niewygodnym tematem w tym mieście, to może łatwiej będzie popytać o jego ojca? Przez głowę mi przeszło, że skoro w wizji Anton zabijał Roberta, być może, jeśli istnieje drugi brat, to jest on bliźniakiem. Bo Antonowi raczej wszyscy ufali, a i ja nie mam mu nic do zarzucenia. To oczywiście moje teorie poparte tylko wizjami, które mogą być symboliczne lub całkowicie oderwane od rzeczywistości. Warto zatem sprawdzić, czy wizje mówią prawdę, czy to tylko zwykłe sny.
Bracia zaniemówili i słuchali z uwagą.
- Jest kolejna rzecz, o którą chciałem zapytać. Czy ty Igo badałeś swój pierścień? Czy on być może ma jakieś dodatkowe właściwości oprócz słabego świecenia? Bo tak pomyślałem sobie, że może mógłby być kluczem do zagadki w Białej Osadzie. Może po coś ojciec ci go dał. Nie znam się na magii, ale z tego co mówiłeś Igo, to nie robi się przedmiotów typu ten pierścień, który ledwo świeci i można sobie ewentualnie nim oświetlić drogę do wychodka, bo to jest za duży nakład pracy i kosztów.
- Poniekąd masz rację – odparł Igo – lecz takie przedmioty to tak jakby uboczny efekt tworzenia przedmiotu właściwego. Nigdy się tym nie interesowałem dogłębnie, lecz z podstaw wyniesionych ze szkoły wiem, że mag zbiera pewną energie magiczną w specjalnej misie i robi dajmy na to miecz na trolle. Lecz część energii, nazwijmy to jej resztki, zostaje w misie i aby się nie zmarnowała z tych resztek robi się właśnie takie pomniejsze przedmioty.
- Rozumiem. Niby ma to sens, jednak dostałeś go od ojca, tak jak ja dostałem swój amulet, który dla nas był zwykłym wisiorkiem, a przy ucieczce z klasztoru uratował nam życie. Nie sprawdziliśmy w komnacie z pierścieniami na kolumnie w twierdzy Manmarr czy jego światło na przykład nie odsłoni jakichś ukrytych wiadomości. Stąd moje pytanie.
- Myślisz, że ten pierścień był przygotowany pod tą konkretną zagadkę? – dopytywał Igo.
- Nie chodzi mi o to. To tylko przykład. Może ten pierścień, tak jak i mój wisiorek, nie jest tym czym ci się od początku wydaje.
- Nie posiadam czaru „Identyfikacji”, a to co mogłem zbadać bez niego, nie wskazuje, że ma jakieś inne zastosowanie niż świecenie.
- Kolejna rzecz, o którą chciałem zapytać raczej z ciekawości, bo nie sądzę, aby to było ważne dla naszej sprawy, to czym jest Okraceon, o którym wspominała twoja wizja Kejnie.
Cisza.
- Następna sprawa, która mnie zastanawia, a nie było czasu się nad tym przysiąść, to dlaczego w jaskiniach trolli oraz na menhirze na Przeciętym Paśmie, wszystko było zapisane w elfim języku. Tak samo nic nie wiemy o rasie olbrzymów. A jeśli proporcje figur w jaskiniach trolli były zachowane, może przedstawiały ich właśnie? Na elfów nie wyglądali.
- Wiem tylko tyle, że język tam używany był czystą mową pochodzącą z kolebki elfów, krainy zwanej Arael. powiedział Kejn – Elfy, do czasu upadku Leredeonu, które nota bene przybyły na Północ właśnie z Arael, dbały o czystość języka. Po zagładzie się to zmieniło, a z powodu częstych gwałtów na elfkach i częstszych niż kiedyś mieszanych małżeństwach, język zaczął się zmieniać. Ale jaki to ma związek z tym o co pytasz, to nie wiem.
- Z mojej strony to chyba tyle zagadnień i myślę, że warto na ten temat co nieco poszukać – powiedziałem.
- Poruszyłeś ciekawe tematy – rzekł Igo – Ja popytam Jahirę, lecz nie liczę na jakieś spektakularne rezultaty. Myślę, że w „Wysokim Słowie” na uniwersytecie w Dorrn, taka wiedza mogłaby być dostępna, lecz na ten moment jest to poza naszym zasięgiem.
- A w Górskim Gryfie były takie zbiory? - zapytałem.
- Były, lecz i tam Kościół miał swojego cenzora, który był stałym rezydentem Gryfa – odparł mag – Domyślam się, że w Dorrn, gdzie władza Delidii nie jest tak rozległa, będzie można otrzymać więcej odpowiedzi.
- Mamy kilka dni, ja raczej informacji nie zbiorę, a nie lubię bezproduktywnego siedzenia na dupie – stwierdziłem – Myślę, że ten czas poświęcę na próbę nauki zagadnień związanych z myślistwem. Ostatnie wydarzenia w Oramunie dały jasno do zrozumienia, że mamy braki w tej dziedzinie. Udam się zatem poza miasto, do pobliskich wsi, poszukać jakiegoś myśliwego, który zechce udzielić mi kilku wskazówek.
Bracia przyznali, że to całkiem dobry pomysł.

Wyszedłem na miasto i dowiedziałem się, że na północ od miasta są gospodarstwa, gdzie znajdę myśliwego. Udałem się we wskazanym kierunku, popytałem miejscowych, a ci skierowali mnie do odpowiedniego człowieka. Po krótkiej rozmowie i za pewną opłatą zgodził się mnie uczyć. Miałem stawić się na następny dzień po świcie. Zadowolony wróciłem do Nory, gdzie bracia siedzieli przy stole i popijali piwko. Kejn miał na sobie nową brygantynę. Płyty naszyte na czarną skórę, mieniły się delikatnym odcieniem fioletu. Była wykonana ponoć z adamantytu. Nic mi to nie mówiło, ale wrażenie robiła doskonałe.
- I jak Igo, dowiedziałeś się czegoś? – zagaiłem.
- Owszem, ale nie tego co chciałem. Pojawiła się pewna opcja, którą zaproponowała mi Jahira. Mianowicie jest możliwość, abym dostał dostęp do nieoficjalnej, a właściwie tajnej biblioteki. Miejsce to nazywa się Archiwum Lumen. Mógłbym z niej korzystać, lecz niestety sporo to kosztuje. Zarządca tego miejsca żąda dziesięć złotych ambardów jednorazowej opłat, nazwijmy to za członkostwo, plus dwa złote Ambardy każdorazowo za jeden dzień przebywania w tym miejscu.
- Myślę, że to ciekawa propozycja i jak najbardziej do rozważenia. Zdaję sobie sprawę, że chwilowo za droga, ale jeśli udało by się wykonać zadanie to czemu nie.

Tego wieczoru jak co dzień korzystaliśmy z darmowego alkoholu i kobiet. Następnego dnia, tuż po medytacji, udałem się do myśliwego na pierwsze lekcje. Po powrocie do Nory postanowiliśmy wybrać się gdzieś na nowych koniach, które dostarczył nam Torsten, aby oswoiły się z nowymi jeźdźcami. Okazało się, że konie były dobrze ułożone i nie sprawiały problemów. Bardzo szybko poczułem się na swoim swobodnie, jakbym jeździł na nim od dawna. Gdy wracaliśmy już przez dzielnicę handlową, usłyszeliśmy znajomy głos.
- Tsume to ty?
Obróciliśmy się i zobaczyliśmy Mundo stojącego za niewielkim straganem. Zielarz z Gadarty machał do nas ręką. Zsiedliśmy z koni i podeszliśmy do jego kramiku, a ten uradowany krzyknął:
- O! To wy! W komplecie! Co za spotkanie! Nie spodziewałem się, że tu was spotkam – powiedział ze szczerym uśmiechem.
- Co tam u ciebie ? – zapytał Igo.
- Co u Anity? – dopytywałem ja.
- Cóż, to długa historia – odparł Mundo – Pobraliśmy się miesiąc temu. Wiecie, Anicie ciężko było żyć wśród ludzi, którzy wcześniej chcieli ją zabić, więc przeprowadziliśmy się tutaj i staram się zarobić na rodzinę. Lekko nie ma, ale to dopiero początek. Ale może dacie się zaprosić, co będziemy tak gadać na ulicy. Za godzinkę będę się zbierał do domu. Co wy na to?
- Bardzo chętnie – odparł Kejn.
- Tu niedaleko jest kartograf – powiedział Mundo – Wiecie gdzie?
- Oczywiście – odparłem.
- To spotkajmy się tam za godzinę – zaproponował zielarz.
- Dobrze, będziemy, ale nic nie szykujcie – powiedziałem – Jesteście na dorobku, ja się wszystkim zajmę. Może i wyglądam jak łachmaniarz, ale na wino i jadło jeszcze mnie stać.
Mundo próbował protestować, ale nie dałem się przekonać. Pożegnaliśmy się, odstawiliśmy konie do stajni przy Norze, a ja zamówiłem u karczmarza antałek dobrego wina i koryto z mięsem oraz ziemniakami. Karczmarz uwinął się szybko z zamówieniem i ruszyliśmy pod zakład kartografa.

Na miejscu czekał już Mundo. Na plecach dźwigał ogromny plecak, do którego przytroczone były elementy jego straganu.
- O jesteście, chodźmy zatem – powiedział Mundo i z trudem dźwigając cały swój stragan poprowadził nas na wschód miasta, poza miejskie mury. Z każdą minutą drogi okolica zmieniała się na w krajobraz coraz bardziej chaotycznie wybudowanych budynków, bez jednego stylu stawianych w nieładzie, gdzie popadnie. Zdecydowanie była to „dzielnica” ciesząca się złą sławą. Po kwadransie stanęliśmy przed kamienicą, chociaż taka nazwa dla tego budynku było srogim nadużyciem. Kamienica stała pośrodku niczego, dopiero kilkadziesiąt metrów dalej stały sklecone byle jak drewniane budynki, a wszędzie walały się odpadki. Sama kamienica robiła ponure wrażenie. Miała trzy piętra i z upływem czasu przechyliła się mocno na jedną stronę. Wyglądała jakby zaraz miała się zawalić.
Kejn pociągnął nosem, wdychając smród i powiedział:
- No Mundo, całkiem nieźle się urządziłeś.
- Ano chyba całkiem nieźle jak na początek – z dumą odparł Mundo - Zapraszam do środka.

Weszliśmy do ciemnego, śmierdzącego uryną, pomieszczenia. Po jednej stronie były schody, po drugiej, w półmroku majaczyły drzwi do dwóch mieszkań. Mundo ściszył głos i powiedział:
- To chodźcie... tylko cicho.
Zaczęliśmy wchodzić po schodach, kiedy na dole otworzyły się drzwi, w których ukazał się stary człowiek. Zmierzył nas przymrużonymi oczami.
- A to ty Mundo! – odezwał się starzec, lustrując nas wzrokiem. Po chwili wszedł do mieszkania.
Ruszyliśmy dalej. Na piętrze zielarz otworzył drzwi i zaprosił nas do środka. Naszym oczom ukazało się dosyć duże pomieszczenie, w środku którego stało jedno łóżko, kilka rozklekotanych krzeseł oraz kilka mebli, które stały jeszcze jakimś cudem. Pod oknem stały rzędy doniczek, w których rosły jakieś rośliny, a w nos uderzył nas zapach stęchlizny.
- Siadajcie, siadajcie, Anita powinna niebawem wrócić. Jesteśmy tu od miesiąca i próbujemy zrozumieć jak to tu wszystko funkcjonuje. Mieszkanie wynajmujemy od pana Bobelhofa. To jego kamienica i wynajmuje mieszkania ludziom. Może znacie, to taki bogaty kupiec.
Mundo podał kubki, a ja nalałem wina.
- Oooo, to chyba roskańskie – powiedział Mundo – Ależ ta perspektywa się zmienia. Kiedy mieszkałem w Gadarcie, takie wino pili wszyscy, a tu nie mogę sobie na takie pozwolić. Czynsz też drogi, miesięcznie piętnaście srebrnych ambardów. No ale chyba warto. Miejsca tu dużo, ta przestrzeń, mam miejsce na sadzonki. Trafiliśmy naprawdę dobrze. A na dole jest nawet garkuchnia, gdzie możemy sobie coś ugotować.
Dosłownie chwilę później otworzyły się drzwi i do mieszkania weszła Anita. Kiedy zniknęły ślady niedożywienia i bladość spowodowana chorobą, okazała się całkiem urodziwą kobietą. Z początku nasz widok ją przeraził, lecz po chwili, gdy nas rozpoznała, na jej twarzy pojawił się uśmiech. Podbiegła do stołu, uklęknęła.
- To naprawdę wy?
I zaczęła całować nas po rękach.
- Wstawaj dziewczyno – powiedzieliśmy prawie jednocześnie.
- Anito podaj talerze i zjedzmy coś – powiedziałem.
- Mundo! Niczym ich nie poczęstowałeś? - zapytała oburzona kobieta.
- Ależ nie, wszystko mamy – odparłem – czekaliśmy na ciebie.
Po chwili Anita podała talerze i zaczęliśmy jeść mięsiwa, które przygotował nam karczmarz z Nory obok Bakaraka.

Po posiłku zapytałem:
- Czym się zajmujesz Anito?
- Cóż, dzięki wam, a właściwie dzięki łasce Delidii, doszłam do siebie. Chwała jej za to. Przybyliśmy tu z Mundo, aby odmienić swoje życie. Chciałam pomagać innym, tak ja wy z łaską Delidii pomogliście mi. Chciałam leczyć, lecz świat mężczyzn to nie jest świat, w którym kobietom jest łatwo – głęboko westchnęła – Był tu kiedyś medyk, cudotwórca, który leczył potrzebujących, czasem nawet za darmo. Nazywał się Rumpert. Niestety ludzie mówią, że został bestialsko zamordowany kilka miesięcy temu. Jest jeszcze mistrz Alfredo, lecz tam odbiłam się od ściany. Powiedziano mi, że żadnych kobiet na naukę nie bierze. Na szczęście Delidia wyciągnęła do mnie pomocną dłoń po raz kolejny – przy tych słowach Anita ujęła w dłoń naszyjnik przedstawiający kobietę z wagą, który nosiła na szyi – pomagam w świątyni. Jest taka kapłanka, nazywa się Wielebna Ramona, która służy w Białej Świątyni. Pomagam tam, uczę się. Pani Ramona jest uzdrowicielką, pomaga innym, tak jak doktor Rumpert swego czasu.
- Jeśli mogę ci przerwać – zacząłem – znamy to miasto lepiej niż wy i jeśli mogę coś zasugerować, przenieście się jak najszybciej bliżej murów.
- Ależ dlaczego? – zaprotestował Mundo – Może nie wygląda to najładniej, ale...
Nie dałem mu skończyć.
- Nie chodzi o wygląd drogi Mundo, ale o to, że tu jest bardzo niebezpiecznie.
- Ależ nie ma tu tak źle – odparł zielarz – i trudno bliżej murów znaleźć coś z taką przestrzenią, gdzie mógłbym hodować swoje zioła.
- Rozumiem, że jest wam ciężko – kontynuowałem – lecz przeprowadźcie się jak najszybciej...
W tym momencie rozległo się głośne walenie do drzwi.
- Co to za hałasy! – wołanie dobiegło zza drzwi.
Mundo zerwał się, aby otworzyć drzwi. Omijając zielarza, do środka natychmiast wszedł stary człowiek, który obserwował nas na parterze.
- Co to za hałasy?!
- Urodziny – odparł Igo.
- Zapraszamy do stołu – odparłem grzecznie, widząc przerażenie na twarzy Mundo – Jadła i napitku starczy dla wszystkich.
- Napijmy się ku chwale Delidii – dodał Kejn.
- Mundo! Umawialiśmy się, że ma być spokojnie. Pogadamy o tym jutro! – powiedział dziadyga i wyszedł trzaskając za sobą drzwiami.

Powiem Ci mistrzu, że nie wiem skąd wzięła się moja sympatia do tych dwojga. Nawet fakt, że Anita zafascynowała się Delidią nie przeszkadzał mi. Co więcej może gdzieś w głębi duszy chciałem wierzyć, że być może w takich ludziach jak Anita jest jakaś nadzieja na to, że nie każdy utytłany w tej wierze musi być zły. Może faktycznie jakaś nikła część wyznawców czerpie z tej wiary tylko to co dobre. Choć trudno w to uwierzyć po tym wszystkim co widzieliśmy. Zachowanie gospodarza plus alkohol krążący w żyłach spowodował mroczne myśli.
- Ten dziadyga odmówił mojego zaproszenia do stołu – powiedziałem – A nie lubię jak mi się odmawia. Może Mundo chciałbyś zostać nadzorcą tego budynku?
Kątem oka widziałem, że Kejn szeroko uśmiechnął się na moje słowa.
- Nie, nie – odparł zielarz - Wszystko w porządku. Jest jak jest. Jak się odkujemy, będzie lepiej. No napijmy się!
- Gdybyście potrzebowali medyka, jakiejś pomocy, to zrobię wszystko, aby wam pomóc – powiedziała Anita. Widać było, że ciąży na nich obowiązek odwdzięczenia się nam za udzieloną pomoc. A to oni w mojej ocenie potrzebowali nadal naszej pomocy.
- A właśnie Mundo, czy masz może ziele siłacza na sprzedaż? - zapytał Dalinar.
- Tak, mam dwie porcje – odparł zielarz.
- A w jakiej cenie? - zapytał Kejn.
- No cóż, planowałem sprzedać je za jednego złotego ambarda za sztukę. To miało nam zapewnić tu byt na kilka miesięcy, ale jak narazie nie znalazł się kupiec.
- Jeden złoty ambard – zdziwił się Igo – Powinieneś żądać dwóch, a i to jeszcze nie jest wygórowana cena.
- Weźmiemy po cenie jaką zaproponował Igo – odparł Kejn – I wręczył dwie monety.
Ja sam od siebie dorzuciłem jednego złotego ambarda i powiedziałem:
- Jako, że wasz stan posiadania znacznie wzrósł, zajmij się szukaniem nowego lokum.
- Absolutnie nie możemy tego przyjąć – odparła Anita – Delidia nakazuje zarobić pracą na wszystko.
- Jeśli was tu zasztyletują, nie zarobicie na nic – odparłem – i wcisnąłem Anicie monetę w dłoń.
Po chwili Mundo przyniósł mały woreczek i wręczył Kejnowi. Ten zajrzał do środka, gdzie znajdowały się dwie porcje. Wyciągnął jedną i oddał Mundo.
- Weź dwie – odparł zielarz – To było moje marzenie, aby sprzedać to za tyle pieniędzy.
- Posłuchaj Mundo – tłumaczyłem ze spokojem – Jesteś tu nowy. Czym chcesz zyskać renomę i szacunek jako zielarz? Pospolitymi ziołami, które mają wszyscy? Zostaw sobie taki rarytas w ofercie, aby ludzie wiedzieli, że znasz się na swym fachu.
- Niech Delidia ma was w swojej opiece – powiedziała wyraźnie wzruszona Anita.
Dopiliśmy wino, pożegnaliśmy widocznie wzruszonych znajomych i udaliśmy się do Nory. Zbroja Dalinara i Kejna odstraszała potencjalnych rzezimieszków.

Kilka kolejnych dni zamieniło się w pewną rutynę. Pobudka, medytacja, nauka podkradania się do zwierzyny, wieczorne pijactwo i zabawy z panienkami. Mimo, że była to miła odmiana po spaniu na deszczu w otoczeniu trolli, nie był to styl życia, który odpowiadał nam więcej niż przez parę dni. Powoli czuliśmy już zniecierpliwienie. Dopiero ósmego dnia zawitał do nas Torsten.
- O jesteście. To dobrze, bo mam wieści! Jesteście w coś uwikłani, czy macie czas?
- Jesteśmy uwikłani w zabijanie nudy – odparłem.
- Sprawa jest taka – kontynuował porucznik – Nubrimus wytropił grupę, a właściwie miejsce, gdzie jest ten przedmiot. Od trzech dni jest w jednym miejscu. Jest taka wioska, trzy dni drogi stąd, nazywa się Kryn. Udajcie się tam, zasięgnijcie języka, bo nie wiemy ilu ich dokładnie jest. Przypuszczamy, że czterech, może pięciu.
- Ale rozumiem, że wiemy gdzie jest przedmiot, a nie grupa, która go ukradła? - zapytałem.
- Dokładnie – odparł Torsten – Jest możliwość, że ukryli przedmiot, to wtedy jeszcze lepiej.
- No nie lepiej – zaprzeczyłem – bo jak ich wtedy ubijemy?
- Na pewno znajdziecie sposób, wierzę w was. Mieliście trudniejsze zadania. To już będzie dla was śmietanka do spicia. Idealnie by było, gdybyście wyruszyli jeszcze dzisiaj.
- Macie jakiekolwiek opisy tych, których szukamy? - zapytał Dalinar.
- Wiemy tylko, że grupie przewodzi elf, który jest znakomitym łucznikiem, złodziejem i zabójcą do wynajęcia. Za jego głowę nagroda została wyznaczona w wielu królestwach, lecz przypuszczamy, że kradzieży nie dokonał sam, że ma ze sobą kilku pomocników, w tym prawdopodobnie czarodzieja, jako że przedmiot był magicznie ukrywany. W innym wypadku sam zlececoniodawca by go wytropił bez naszej pomocy. Czy jest z nimi nadal, nie wiemy. Mógł im tylko pomóc ukryć przedmiot. Wioska Kryn leży trzy dni drogi stąd na południe. Swego czasu należała do bogacza o nazwisku de Vries czy jakoś tak. Ludzie żyją tam z wyrębu.
Coś świtało mi w głowie. Dawno temu ojciec zabrał nas tam na inspekcję. Mimo iż była to faktycznie niewielka wioska, prócz wycinki zajmowano się tam obróbką drewna. Gotowe deski sprzedawane były do miasta.
- Czyli za elfa jest wyznaczona nagroda? - zapytał Igo.
- Tak, 150 ambardów – powiedział Torsten – Za przedmiot i elfa.
- No, ale potwierdzone mamy, że jest tam tylko przedmiot – powiedział kapłan – Co będzie, jeśli znajdziemy przedmiot, a grupy tam nie będzie?
- Myślę, że będzie – odparł porucznik – Nie sądzę, że go gdzieś zakopał i uciekł, lecz jeśli by tak było to trudno. Liczy się tylko przedmiot. Ale jeśli będzie tam też grupa tych złodziejaszków, to wszyscy muszą zginąć. Myślę, że szef dorzuci coś ekstra za głowę ich przywódcy. Zatem mogę liczyć, że wyruszycie jeszcze dzisiaj?
Skinęliśmy głowami.
- To powodzenia. To naprawdę będzie ukoronowanie waszej ciężkiej pracy. Liczę, że spiszecie się co najmniej tak dobrze jak do tej pory.
- Mam jeszcze pytanie – zacząłem – Czy ta wioska jest na jakimkolwiek szlaku, który prowadzi gdzieś dalej? Pojawienie się takiej grupy jak nasza, w jakiejś zapyziałej wiosce może wzbudzić nie lada sensację.
- Jest tam szlak, który prowadzi do Jeziora Zimnego – odparł Torsten – Tam są kolejne wioski, jakieś osady rybackie, pewnie też inni drwale. Nie mam pojęcia, bo nigdy tam nie byłem. Coś wymyślicie. No, mam nadzieję, że niedługo spotkamy się znowu.
- A czy mamy jakiś sprecyzowany obszar gdzie jest Kostur Dusz? - zapytał Kejn.
- Wiesz jak to z magami – odparł porucznik – Powiedział Kryn i tyle. Dobra, znikam, bo dzień chyli się ku końcowi, a musicie wyruszać. Jeszcze raz powodzenia – po tych słowach Torsten wyszedł.

My zajęliśmy się pakowaniem dobytku na konie oraz prowiantem, a Igo poszedł do pani Jahiry upewnić się, że jego aura faktycznie zanika. Po powrocie oznajmił, że z tajemniczej aury pozostał już tylko cień i nie ma się czym martwić. Jak zwykle w drodze rozgorzała dyskusja, pod jakim pretekstem tam się udajemy. Zauważyłem, ku zmartwieniu Dalinara, który wręcz „uwielbiał” nasze pomysły na temat tego jak uzasadnimy nasz pobyt w osadzie Kryn, że jeśli w tej wiosce chowa się grupa, za którą jest sowita nagroda, to zapewne zwrócą uwagę na nas. Bo co niby do ciężkiej choroby mieliśmy robić w osadzie drwali. Koniec końców ustaliliśmy, że jesteśmy tam tylko przejazdem, bo udajemy się do siedziby lorda de Morres, jako że słyszeliśmy, że władca tego zamku szuka dodatkowych najemników do walki z Wiktami. Chodzą słuchy, że barbarzyńcy z Gór Dzikich dają się coraz silniej we znaki mieszkańcom południowego Karabaku. Tak więc oficjalnie w Kryn zatrzymujemy się tylko, by odpocząć i uzupełnić zapasy.

Kiedy wyruszaliśmy, była już prawie połowa października. W drodze przeprosiliśmy się z cieplejszymi ubraniami. Igo na podróż zabrał trochę wędzonego mięsa i wieczorami, kiedy już rozbiliśmy obóz, gotował tłustą, pożywną zupę, która doskonale rozgrzewała w coraz chłodniejsze noce.
- Igo – zagaiłem – mam takie pytanie. Ostatnio u pani Jahiry nabyłeś, o ile mnie pamięć nie myli i dobrze zrozumiałem, czar, który wykrywa magię. Czy, jeśli ten kostur będzie gdzieś ukryty, dasz radę odszukać go za pomocą tego zaklęcia?
- W teorii tak – odparł mag – Tylko, że jeśli jest ukryty magicznie, tak ja powiedział Torsten, to raczej bez drugiej części kostura zaklęcie go nie wyśledzi. Nubrimus namierzył go tylko dzięki temu, że ktoś, kto ukrywał kostur, nie wiedział o jego drugiej części, którą zdobyliśmy od dahijskich trolli. Myślę też, że to zależy od sposobu ukrycia tego przedmiotu. Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, lecz jeśli jest to zaklęcie, które ukrywa tylko przed w uproszczeniu nazwę to „dalekim wyszukiwaniem” to jest spora szansa, że moje zaklęcie z bliska ujawni kostur. Ale to tylko teoria i moje przypuszczenia. Nie wiemy jak kostur został zabezpieczony. Natomiast nic nie stoi na przeszkodzie, abym już na miejscu rzucił zaklęcie i się przekonał czy to coś da.

Trzeciego dnia, kiedy zapadał już zmrok, w oddali zobaczyliśmy światła dobiegające z okien w wiosce. Już po zmroku dotarliśmy do karczmy. W ciemności dostrzegliśmy kilkanaście domostw oraz duży budynek, zapewne tartak. Wioska wyglądała tak jak pamiętałem ją z dzieciństwa, kiedy to raz odwiedzałem ją z ojcem, który przed śmiercią był właścicielem Krynu. W kilku miejscach widać było też starannie poukładane i pościnane drzewa, które czekały na swoją kolej, aby zostać przerobione na belki, potem na deski, a odpady na drewno opałowe.
Przywiązaliśmy konie do palików pod zadaszeniem i udaliśmy się do karczmy. W środku nie było zbyt tłoczno, dosłownie kilku miejscowych, którzy razem z karczmarzem obrócili się w naszym kierunku, lecz po chwili wrócili do przerwanych rozmów i posiłków.
- Witajcie karczmarzu – zagaił Dalinar – Dajcie no napitku i coś zjeść.
- A witojcie! – przez całą długość sali zakrzyknął gospodarz – Zapraszam! Usiądźcie! – wskazał ręką wolny stół. - Piwka? Pieczoną kurę? - zaproponował karczmarz.
- Z chęcią – odparłem – Podaj tyle, żebyśmy się w czterech solidnie najedli.
- Skąd to zmierzacie panocki? Od lorda pana? - zapytał podając nam kufle.
- A nie – odparł Kejn – właśnie do niego zmierzamy.
- A to jeszcze trocha drogi przed wami – mówił zarośnięty mężczyzna, przecierając brudną szmatą stolik.
- Ano długa, długa – kontynuował elf – Dlatego chcemy się tu zatrzymać i wypocząć na normalnych łóżkach.
- Cóż ciekawego słychać w okolicy? – dopytywał Igo – Spokój? Zbójcy nie nękają?
- A gdzieżby tam. Pan de Morres jak ino o zbójcach słyszy, zarozki porządek z nimi robi. Wyczyści roz dwa. Zresztą panocki, u nas to co tu kraść? Drewno? Wioska spokojna, na uboczu, u nas praktycznie nikogo, poza tymi co po towary przyjado, to nima.

- A są tu jakieś dąbrowy? - dopytywał Igo – Bo zielarzem jestem i czasem w lasach ziół szukam.
- Ano są dębiny tam o! – machnął gospodarz ręką w kierunku ściany – Na wschód jeszcze dalej za wycinką. Ale czy zioła so, to ni wiem, ale so grzyby.
- Kiedy pokój będzie gotowy? - zapytał Dalinar.
Gospodarz przeciągle beknął i powiedział:
- A właściwie to już. Zazwyczej pusty stoi, bo nas to prawie nikt nie nawiedza. Byli tu trzy dni temu tacy, co im ze ślepi źle spozierało. Jeden to mioł uszy takie jak ty – wskazał ręką na Kejna – Kłapouchy taki! O farmę Tivoli pytali. Nie wiem po co, bo to stare dzieje, a na farmie ino straszy terozki.
- Jak to straszy? - zapytałem.
- A no bo to było tak. Kiedyś to tam ta rodzina, tych no... Tivoli... konie hodowała, tam ło! W lesie. Z godzinkę drogi, no i potem napadli ich, te no, kuniokrady, konie ukradli, a ich ubili i straszy. No i właśnie tam pojechali. Po co? Nie pytołek, bo głos mieli taki, że aż mnie strach obolecioł i gadać mi się odechciało.
- Dziękujemy karczmarzu za strawę – powiedział Dalinar - My udamy się na spoczynek.
Gospodarz wskazał nam pokój.

Po tym jak weszliśmy do środka, przedyskutowaliśmy dalsze posunięcia. Aby nie wzbudzać podejrzeń osób, które potencjalnie mogłyby obserwować wioskę, Kejn miał późną nocą udać się na rekonesans w kierunku farmy Tivoli, tak aby być tam o świcie, a my rano faktycznie mieliśmy się udać na poszukiwanie ziela siłaczy. Przed snem namówiliśmy jeszcze Igo, aby za pomocą zaklęcia, które nabył u pani Jahiry spróbował przeszukać karczmę. Mag przystał na ten pomysł, skupił się na czarze i wyszedł z pokoju. Jakiś czas oczekiwaliśmy w napięciu z nadzieją, że może grupa faktycznie schowała tu kostur. Po kilku minutach nasze nadzieje rozwiał Igo:
- Chłopaki nie ma tu nigdzie niczego magicznego, jedynie to co sami posiadamy.
- No cóż - powiedziałem - Nie mogło być za łatwo. Chyba czas udać się na spoczynek. Drwale o świcie wyruszają na wyręb, więc dobrze by było iść z nimi, jako że w grupie raźniej, a że i znają te lasy jak własną kieszeń, to i wskażą nam dąbrowy.
- Kejnie - odezwał się kapłan - Weź ze sobą pergamin „Teleportacji”. Jak zrobi się ciepło, to go użyjesz. Nie wiemy czego można się po nich spodziewać. A teraz czas spać.


Kroniki XXIV: Myśliwi i zwierzyna (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Październik, rok 222 po Zaćmieniu. Wieś Kryn podległa Mar-Margot, Kostka Xantów.

Gdy nad ranem obudziłem Igo i Dalinara, Kejna już nie było w pokoju. Wyszliśmy na podwórze, do szykujących się do wyjścia na wyręb drwali. Niejaki Helmut powiedział, że wskaże nam drogę. Zaznaczył jedynie, aby nie kręcić się w rejonie wycinki, jako iż jest to niebezpieczne i można stać się ofiarą spadającego drzewa. Grupa drwali okazała się całkiem liczna, pakowali na wozy siekiery, piły i pakunki zapewne z jedzeniem na cały dzień pracy. Konie wraz z wozem podjechały pod granicę wyrębu, a Helmut wskazał nam ręką kierunek i powiedział, że za około dwieście metrów powinniśmy natrafić na stare dęby. Na miejscu było widać sporo ściętych drzew. Część drwali ruszyła w kierunku rosnących jeszcze drzew, a część zaczęła obrabiać drzewa już ścięte. Z wielką wprawą obcinali boczne gałęzie, niektóre nawet korowali na miejscu. Wraz z grupą dorosłych mężczyzn, przybyło też zapewne kilku ich synów, którzy układali odcięte gałęzie i wykonywali pomniejsze prace. Helmut zagaił, że tu z dziada pradziada wszyscy od najmłodszych lat szkolą się w fachu. Podziękowaliśmy za podwózkę i udaliśmy się we wskazanym kierunku.

Dalinar zapytał Igo czego szukać i zaskoczył mnie zapałem z jakim zaczął przetrząsać las w poszukiwaniu „Ziela Siłaczy”. Co chwilę podchodził do Igo, mówiąc, że ma, a Igo co chwilę, z rosnącą frustracją, ofukiwał go, że to nie to, że tłumaczył, iż liść ma specyficzną, ząbkowaną krawędź i żeby mu nie przeszkadzał, bo gówno znajdzie, a nie ziele siłaczy. Widząc daremne próby kapłana i rosnącą z tego powodu irytację Igo, siadłem na pieńku i jako iż ranek był naprawdę chłodny, pociągałem z bukłaka, by się rozgrzać. Po jakichś trzech godzinach nawet niespotykany zapał Dalinara wyparował, który dołączył do mnie na pieńku, pociągnął z bukłaka i siedzieliśmy w ciszy, pozwalając, aby unoszące się coraz wyżej słońce grzało nasze twarze. Przed południem Igo zawołał:
- No w końcu! Wiedziałem, że musi być w takim starym lesie - podszedł do nas, trzymając dwa duże liście.
- Czas wracać – powiedziałem – Picie na czczo mi nie służy, a nie zjedliśmy nawet śniadania – bracia kiwnęli głowami i ruszyliśmy w kierunku wioski. Drwale akurat mieli przerwę, jedli jakiś posiłek i popijali bimberek.
- Panowie – zagaił jeden – Przysiądźcie się na jednego.
- Bardzo chętnie – szybko zadecydowałem za braci i już siedziałem na pieńku wśród nich.
Drwale szybko podali nam trzy małe, drewniane kubeczki i nalali nam trunku. Wlałem zawartość do gardła, a po chwili żołądek wywinął mi niezłego koziołka. Mimo iż lubię wypić, na myśl o kolejnej porcji nawet mi zrobiło się niedobrze. Grzecznie podziękowaliśmy za gościnę i solidnie rozgrzani udaliśmy się do karczmy.

Grubo po południu weszliśmy do gospody, kiedy zobaczył nas Kejn, który już tam był. Zawołał do karczmarza:
- Gospodarzu! Dajcie no piwa i ciepłej strawy dla nas wszystkich.
Byliśmy głodni jak wilki. Elf pociągnął nosem i skomentował:
- Widzę, że nieźle się wam powodzi.
- Ano, drwale okazali się niezwykle gościnni – odpowiedziałem z głupim uśmiechem na twarzy.
Po chwili karczmarz postawił przed nami cztery piwa oraz parujące talerze z jajecznicą na świeżych grzybach i na boczku. Pachniało wspaniale, a smakowało jeszcze lepiej.
- No opowiadaj – ponaglał Igo.
- Najpierw spokojnie zjedzcie – odparł elf – opowiem w pokoju.
Ze smakiem zjedliśmy specjalność karczmy, zamówiliśmy dzban piwa i udaliśmy się do pokoju.

Już w połowie drogi pomyślałem, że z pełnym brzuchem dam jeszcze raz szansę temu czym poczęstowali nas drwale, zamówiłem mały dzbanek i dołączyłem do braci w pokoju.
- Do farmy prowadzi całkiem szeroka dróżka. - zaczął elf - Chyba czasami nawet jeżdżą nią wozy. Potem odbija od niej wąska ścieżka, prowadząca do samej farmy. W nocy po ciemku, droga na obrzeża gospodarstwa spod samej karczmy zajęła mi niecałe dwie godziny.
W trakcie, gdy Kejn opowiadał, ochoczo rozlałem okowitę.
- Sam dom, który nas interesuje, znajduje się na pagórku. Dookoła niego rozpościera się około stu pięćdziesięciu metrów czegoś, co można nazwać łąką, a potem z każdej strony las. Oczywiście jest tam sporo krzaków i wysokiej trawy. Widać, że od lat nikt o to nie dba. Sam budynek ma kamienną podbudówkę, a reszta jest drewniana. Dom wygląda, jakby był w całkiem niezłym stanie. Wzniesienie, na którym stoi jest dosyć wysokie i myślę, że nawet próba podkradania się w trawie, na niewiele się zda. Zakładam, że jeśli ktoś tam wartuje, to z góry wszystko widać jak na dłoni. Prócz domu, poniżej znajdują po obu stronach dwa budynki gospodarcze. Do jednego zdołałem się zakraść i wejść, drugi pozostał dla mnie niedostępny, bo wejście skierowane jest w stronę domu. Po tym co zobaczyłem w środku tego budynku, śmiało mogę stwierdzić, że dawno nikt tam nie był. Więc może będzie to dobre miejsce, aby tam się zaczaić. Są tam tylko stare rupiecie i masa nienaruszonego kurzu. Za domem mieszkalnym stoją przywiązane cztery konie. Sam dom ma zadaszony taras i przez czas, który poświęciłem na obserwację, dwa razy wyszedł na niego zakapturzony jegomość, z łukiem przewieszonym przez plecy.
- Elf? - zapytał Igo.
- Nie wiem. Po pierwsze miał kaptur, a po drugie odległość, z której obserwowałem, też zrobiła swoje. Jest natomiast coś co mi się nie spodobało. Kiedy opuściłem granicę lasu miałem nieodparte wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Nie potrafię tego wytłumaczyć.
- Może w jakiś sposób Nubrimus kontroluje nasze postępy? - zapytałem.
- Nie wiem, ale gdy wróciłem do lasu, wrażenie to powoli przeszło. Może faktycznie jest z nimi mag, który jakoś zabezpiecza teren. Naprawdę nie mam pojęcia, lecz moja wyczulona intuicja mało kiedy się myli.

Kejn poprosił o notatnik Igo i naszkicował z grubsza dojście do farmy oraz jej okolice, zaznaczając pagórek, dom na nim, miejsce gdzie stoją konie oraz dwa budynki gospodarcze i granicę lasu. Nie wyglądało to zbyt optymistycznie. Ludzie, których mieliśmy dopaść, dobrze wybrali miejsce, w którym się ukryli.
Elf rysował, tłumaczył i zapisywał odległości pomiędzy budynkami. Wspomniał też o tym, że wszystkie okiennice w domu, za wyjątkiem tych przy tarasie, były zamknięte i tylko tam było widać dochodzące z wewnątrz światło.
- Budynki gospodarcze mają strzechę – powiedział Kejn – można spróbować ich wykurzyć, w nocy przepłoszyć konie i to stawia nas we w miarę dobrej sytuacji.
- No, tylko żeby przypadkiem nie spaliło się to po co przyszliśmy – powiedział Igo.
- Chyba nie zostawili by nic tak cennego - odparłem.
- Wszystko zależy od tego jak rozwinie się sytuacja – powiedział Dalinar – Bo pożar może ich zaskoczyć tak, że nie będą mieli szansy nawet myśleć o kosturze.
I jak zwykle w naszym przypadku zaczęło się od pomysłów z wzięciem ich głodem, poprzez frontalny atak oraz kradzieży koni pod wpływem czaru „Cisza”. Najwięcej czasu dyskutowaliśmy nad planem, aby pod wpływem czaru „Cisza” uprowadzić w nocy konie do lasu. Zostawić w wysokich trawach wyraźne ślady i mieć nadzieję, że rano kiedy zorientują się, że ktoś ukradł im konie ruszą ich śladem. A na końcu tych śladów będziemy my zaczajeni i gotowi do ataku z zaskoczenia. Już prawie byliśmy zdecydowani na ten wariant, kiedy powiedziałem:
- A czy uważacie, że zużywanie jedynego zwoju z czarem „Ciszy” jest rozsądne, kiedy mamy mierzyć się prawdopodobnie z potężnym magiem? Igo sam wspominał, że taki czar może skutecznie wyeliminować nawet bardzo dobrego maga. Bez możliwości wypowiadania słów, mag zazwyczaj staje się tylko kimś w szatach na polu walki.

Siedzieliśmy tak i dyskutowaliśmy, a okowity ubywało. Coraz częściej głośno i złośliwie wytykaliśmy sobie nawzajem słabości naszych planów. W końcu Dalinar powiedział:
- Dobra mamy trzy plany, trzeba zagłosować. Plan numer jeden: rzucamy „Ciszę”, uprowadzamy konie, czekamy w zasadzce. Plan numer dwa: podprowadzamy konie, podpalamy dach, a jak uciekają z płonącego budynku, my już na nich czekamy. I plan numer trzy: podchodzimy na „Ciszy” pod drzwi, wbijamy do środka i próbujemy wykorzystać zaskoczenie.
Igo zagłosował na plan numer jeden, Kejn powiedział, że w sumie wejście na pełnej świni też może okazać się skuteczne. Ja, zapytany i pobudzony już alkoholem, stwierdziłem, że wejście na pełnej kurwie do mnie przemawia, na co głośno roześmiał się Dalinar i powiedział:
- Wiedziałem, że to do ciebie dotrze. Zatem i ja jestem za frontalnym atakiem. No więc plan mamy wybrany. Teraz możemy obgadać szczegóły.
- Ja to widzę tak – powiedziałem – bierzemy dziś prowiant, żegnamy się z karczmarzem i całą noc i cały dzień obserwujemy farmę. - Tu zgodzili się wszyscy - Po obserwacji już na miejscu zadecydujemy o reszcie.

Wysłaliśmy Kejna do karczmarza, aby zakupił prowiant na cztery dni. Zapakowaliśmy wszystko na konie, a ja uzupełniłem sobie bukłak mieszaniną wina z okowitą. Pożegnaliśmy się z gospodarzem i ruszyliśmy za Kejnem. Elf prowadził nas na początku traktem, prowadzącym w kierunku posiadłości lorda de Morres, po czym, gdy wioska Kryn zniknęła już dobrze za nami, pokierował nas do lasu przy farmie. W pewnym momencie zalecił zejście z konia i wprowadził nas na małą ścieżkę. Zatrzymałem braci i zaproponowałem, że wyprawię się na mały rekonesans i sprawdzę czy nie ma świeżych śladów. Okazało się, że prócz Kejna nikt tamtędy dawno nie przechodził. Elf doprowadził nas kilkadziesiąt metrów od linii lasu wokół farmy i tam uwiązaliśmy konie i rozłożyliśmy derki i namioty, rezygnując z rozpalania ogniska. Podeszliśmy ostrożnie na brzeg lasu i obserwowaliśmy dom na wzgórzu. Nigdzie nie było widać żadnego ruchu, z wyjątkiem czterech koni skubiących resztki trawy. Postanowiliśmy, że obserwacją zajmiemy się ja z Kejnem. Około pół godziny po zmroku drzwi z domu otworzyły się i na taras wyszedł barczysty mężczyzna w płaszczu. Nie miał łuku, lecz przy pasie wisiała jakaś broń. Oparł się bokiem o balustradę i obserwował teren przed sobą. Stał tak dobre kilka minut, kiedy to z drzwi wyszła druga osoba, podeszła do mężczyzny, a ten po chwili osunął się na podłogę. Druga osoba wyciągnęła sztylet z jego pleców. Po chwili pochyliła się i wciągnęła ciało do środka. Na plecach bez dwóch zdań miał łuk. Parę oddechów później postać wyszła ponownie na ganek, popatrzyła w naszym kierunku, odwróciła i weszła do domu z głośnym hukiem zatrzaskując za sobą drzwi. Popatrzyliśmy zdumieni na siebie po czym znowu na dom. Po chwili zza okiennic zabłysło mocne, fioletowe światło. Było widoczne dosłownie kilka sekund, po czym nastąpiła całkowita ciemność. Obróciłem się w kierunku braci i nerwowo machałem na nich ręką, a ci po chwili dostrzegli moje machanie i powoli podeszli. Zacząłem opowiadać całą sytuację, gdy nagle przerwał mi Kejn:
- Dam sobie rękę uciąć, że gdzieś wcześniej widziałem tego barczystego mężczyznę, niestety nie mogę sobie przypomnieć gdzie.
Po tym stwierdzeniu kontynuowałem opowieść, gdy przerwał ją tym razem Igo:
- Jeśli się zorientowali, że tu jesteśmy, to mogli zabić swojego kompana tylko dlatego, że mag nie mógł teleportować ich wszystkich. Ten błysk to mógł być teleport. A zabili go, bo bali się, że jak go dorwiemy, to ich zdradzi.
Nie znałem się na magii, ale to co mówił Igo wydawało się wysoce sensowne i przemawiało do mnie.
- Oczywiście tylko spekuluję – powiedział mag – ale jeśli to była teleportacja, to powinienem móc bardzo ogólnie określić czy ten ktoś przeniósł się daleko czy blisko i być może w jakim kierunku. Musimy się szybko zdecydować, czy chcemy tam wejść.

Decyzję podjęliśmy szybko i ostrożnie ruszyliśmy w kierunku domu. Za sobą słyszałem jak Dalinar po cichu wzywa imienia Vergena, lecz tym razem nie wsłuchiwałem się w słowa kapłana, skupiony na ciemności przed nami. Gdy byliśmy już blisko domu, pozwoliłem, by Ki płynęło szerokim strumieniem przez moje ciało. Stanęliśmy za budynkiem gospodarczym i nasłuchiwaliśmy. Prócz cichego parskania koni panowała cisza.
- Zanim wejdziemy na ganek – szepnął Igo – Dajcie mi chwilę czasu na wykrycie magii.
Skinęliśmy głowami i ruszyliśmy wolnym krokiem w kierunku domu. Przed schodami mag wyszeptał słowa zaklęcia i chwilę lustrował przestrzeń przed sobą.
- Jakiś dziwny ślad po magii – powiedział – Podejrzewam, że kostura już tu nie ma.

Weszliśmy na schody, deski odrobinę skrzypiały, a Kejn wysunął się naprzód i podszedł do drzwi. Delikatnie nacisnął klamkę i drzwi ustąpiły. Powoli otworzył je. W środku nie było żadnego źródła światła. Igo wzniósł rękę do góry i aktywował swój pierścień. Słabe światło delikatnie rozświetliło mrok przed nami. Staliśmy w czymś w rodzaju wiatrołapu. Prócz starego stoliczka, który swoje czasy świetności miał już za sobą, na stoliku stała latarnia, lecz pierwszy rzut oka uświadomił nam, że nie ma nawet knota. Igo zniżył pierścień do podłogi, na której walały się resztki szmat i trochę zgniłej słomy.
- Czego byliśmy świadkami? – zapytał Kejn – Nie ma śladów krwi nie ma ciała.

Otwarliśmy drzwi na końcu wiatrołapu, a w nikłym świetle pierścienia ukazało nam się dosyć obszerne pomieszczenie. Nie widzieliśmy drugiego jego końca, lecz na środku dostrzegliśmy cztery krzesła, a na nim siedzące tyłem do nas cztery postacie. Po chwili zobaczyliśmy, że ich ręce związane są z tyłu za oparciami krzeseł. Dalinar ruszył powoli przodem. Krok po kroku zbliżaliśmy się do postaci na krzesłach. Spali albo co bardziej prawdopodobne byli martwi, gdyż ich głowy opadały lekko do przodu i na bok. W tej chwili usłyszeliśmy za sobą trzask zamykanych drzwi. Bez zastanowienia podbiegłem do nich i przyjąłem pozycję potrzebną do „Uderzenia Ki”. Moja ręka wystrzeliła w kierunku celu, ale w połowie drogi zamiast nabierać pędu i siły zaczęła zwalniać coraz to bardziej i bardziej, aż zatrzymała się dosłownie o włos od drzwi, a ja nie mogłem się ruszyć. Moje ciało ogarnął paraliż, a w gardle poczułem duszenie. Straciłem panowanie nad ciałem. Spod drzwi zaczęła do pomieszczenia sączyć się fioletowa, opalizująca mgiełka. Jakaś niewidoczna siła zmusiła mnie do obrócenia się i powoli sztywnym krokiem skierowała w kierunku krzeseł. Moi bracia w tym samym koślawym stylu szli krok przede mną.

Z ciemności usłyszeliśmy głos:
- Spokojnie, spokojnie. Mam wasz wzorzec. Nic nie zrobicie. Chodźcie i spójrzcie.
Niewidzialna siła doprowadziła nas przed krzesła i kazała się obrócić, a głos ciągnął dalej:
- Jak to jest zapolować na samych siebie?
Na krzesłach ujrzeliśmy samych siebie, krew sączyła się z ciał naszych sobowtórów, nieznana siła kazała znów nam się obrócić. Ciemność przed nami zaczęła zanikać i powoli pojawiły się tam cztery postacie. Po chwili rozpoznaliśmy je: Nubrimus, Sato, Marta i Camaral.
Nubrimus sięgnął pod płaszcz i wyciągnął jakiś przedmiot. Wtedy poczułem, że moje ciało delikatnie się luzuje. Po chwili zobaczyliśmy, że przedmiot to niewielki sześcian pokryty różnymi symbolami. Z jego wnętrza sączyło się fioletowe światło, identyczne jak te, które widzieliśmy podczas tajnego spotkania w Bakaraku, wtedy jednak sześcian przykryty był materiałem.
- Co to ma być?? – z trudem powiedział Kejn.
- Co tu się dzieje? - Powiedział Dalinar.
Nubrimus zerknął w stronę Camarala. Ten tylko skinął głową, a po chwili przed nami w podłodze zaczęła otwierać się czarna dziura. Nubrimus poruszył delikatnie kostką i dziura zaczęła otwierać się jeszcze bardziej. Po chwili dziura zaczęła się kurczyć, a na twarzy Nubrimusa było widać zaskoczenie. Mag nerwowo zaczął manipulować przy kostce.
- Widzę tutaj ślady Thule-dun. Kostka się broni, bo go rozpoznaje – szepnął jakby do siebie Nubrimus.
Camaral z wściekłością spojrzał na maga i powiedział:
- Przestań bredzić stary durniu i zrób coś albo skończysz gorzej niż oni.
Nubrimus podszedł do nas i zaczął przesuwać kostką przed naszymi twarzami. Gdy dotarł do Igo, spojrzał na jego dłoń i magiczny pierścień na palcu.
- Tu jesteś! Nie do wiary… Skąd to masz? Komu to ukradłeś?
Czarownik z zaskoczeniem przyglądał się pierścieniowi.
- Koniec rozmów! – krzyk Camarala ucinający wszystko.
Mag ściągnął pierścień z dłoni Igo i po chwili dziura w podłodze znowu zaczęła się powiększać, a gdy dotarła pod nasze stopy, runęliśmy w ciemność.
Spadając, usłyszeliśmy oddalający się głos Camarala:
- HAHAH do zobaczenia w piekle!
Usłyszeliśmy jeszcze Nubrimusa:
- Panie, obawiam się, że on może wyczuć ślad.
- Psie! - wykrzyczał Camaral – rozkazałem ci milczeć.
Do naszych uszu dotarł dźwięk, jakby ktoś uderzył otwartą dłonią w czyjąś twarz i krzyk bólu Nubrimusa.

Spadaliśmy bezwładnie w otchłań ciemności. Próbowałem przywołać Ki, aby zneutralizować upadek, lecz moje ciało i umysł były zbyt przytępione. Po chwili z nieprzyjemnym zgrzytem łamanych kości uderzyliśmy o ziemię, a ciało przeszywał potężny ból. Lecz mimo to wiedziałem, że przeżyłem. Miałem tylko sekundę, aby zastanowić się jak to możliwe, po czym straciłem przytomność.

Nie wiem ile leżałem bez zmysłów, lecz nagle po prostu otwarłem oczy. Ciało nadal przeszywał ból, lecz znacznie mniejszy niż ten, który poczułem przy upadku. Oczy zalała delikatna poświata i musiała minąć chwila, abym odzyskał ostrość widzenia. W powietrzu unosił się delikatny, wibrujący dźwięk, lecz trudno mi go porównać do czegokolwiek. Powoli poruszyłem głową oraz palcami. Mimo bólu zdecydowanie powróciła władza nad ciałem. Chwilę potem widziałem już wyraźnie i ostro jak zwykle.
- Kejn, Igo, Tsume – usłyszałem głos Dalinara – Jesteście? Żyjecie?
Po chwili usłyszałem jak bracia odpowiadają z lekkim wysiłkiem i sykiem bólu, sam też odpowiedziałem. Widocznie wszyscy przeszliśmy taki sam koszmar, ale na szczęście żyliśmy. Powoli zacząłem podnosić się, dopiero wtedy się orientując, z dosyć twardego podłoża. Powoli rozglądałem się po miejscu, w którym znajdowaliśmy się. O dziwo nie byłem związany. Po jękach zorientowałem się, że moi bracia też zaczęli wstawać. Teraz kiedy oczy złapały ostrość widzenia, a ciało zaczynało słuchać mej woli, powoli się rozglądałem. Znajdowaliśmy się w dziwnym pomieszczeniu, a poświata, która po przebudzeniu zalewała moje oczy, to było światło sączące się z niezwykłych ścian. Całe pomieszczenie było niczym kryształowa grota. Zarówno ściany, jak i sufit, a nawet coś na wzór postumentów, na których leżeliśmy, stworzone było z mniejszych i większych kryształów, które emanowały światłem. Delikatna, niebiesko-fioletowa poświata, sącząca się zewsząd, powodowała, że nie potrzebne było inne źródło światła. Około kwadransa siedzieliśmy na kryształowych łożach, nie odzywając się nawet zbytnio do siebie. Bo nawet słowa sprawiały jeszcze ból, lecz i on zaczął się zmniejszać. W sali zauważyłem jeszcze cztery kryształowe „łóżka”, lecz wszystkie były puste. Po przeciwnej stronie widziałem łukowe wyjście pozbawione drzwi. Nieprzyjemny efekt upadku minął u nas prawie w jednym czasie, bo jak na zawołanie zaczęliśmy stawać na nogi i jak na komendę każdy z nas chwycił się kryształowego łóżka, aby nie upaść. Potrzebowaliśmy jeszcze chwili, aby mięśnie nóg przypomniały sobie do czego zostały stworzone.
- Czegoś nie rozumiem – zacząłem – Po co ta cała szopka? Po co się tyle natrudzili? Gdyby chcieli nas zabić, mogli to zrobić kiedykolwiek w Bakaraku.
- Jak to jest w ogóle możliwe, że pozyskali totalną kontrolę nad nami wszystkimi? - zapytał Dalinar.
- I o jaki wzorzec chodzi? – dopytywałem ja.
- Ciężko mi na to w sposób jednoznaczny odpowiedzieć – zaczął Igo – Ale są przedmioty lub czary, które należy dostroić do kogoś, tak ja na przykład Kryształy Amuru, które noszę. Tyle, że to dostrajam sam z własnej woli. Tu prawdopodobnie zostaliśmy dostrojeni bez naszej woli. Kiedy na spotkaniu w Bakaraku parę miesięcy temu, powiedzieli nam, że fioletowa poświata spod obrusa zabezpiecza przed podsłuchem, wzięliśmy to za pewnik. A w tym czasie, w jakiś sposób, ta kostka, bo przypuszczam, że pod materiałem była właśnie ona, w jakiś sposób dostrajała się do nas, tak by dziś niemożliwy był nasz mentalny opór. Ale to co mówię, to tylko moje przypuszczenia. Nic nie jest pewne.
- No dobrze – zaczął kapłan – A ten elf, którego widział Kejn, to była iluzja?
- Ci na krzesłach to jakieś golemy? – dopytywał się elf.
- Tego wam nie wyjaśnię – odparł Igo – Nie znam zastosowania tej kostki, jej natury, ani pochodzenia. Magia jest tak obszerną dziedziną, że nawet nie będę próbował zgadnąć.

Dalinar schylił się i z podłogi podniósł swoją włócznię i tarczę. Wyglądało na to, że wszystkie przedmioty, które mieliśmy przy sobie w momencie wejścia na farmę, „spadły” tu z nami.
- Cóż, panowie – odezwał się kapłan – Czas się rozejrzeć u kogo gościmy.
Przytaknęliśmy. Skoncentrowałem się i pozwoliłem aby Ki płynęło przez moje ciało wyciszając ból. Podziękowałem w myślach Bogini za tę łaskę i od razu poczułem się lepiej.
Ruszyliśmy w stronę wyjścia z komnaty. Prowadził z niej szeroki, na około półtorej metra, korytarz, cały pokryty kryształami. Po kilku metrach korytarz zaczął skręcać i doszliśmy do skrzyżowania, prowadzącego w prawo i lewo. Ruszyliśmy w prawo, a korytarz lekko zakręcał. Kiedy znów natrafiliśmy na rozwidlenie, ponownie poszliśmy w prawo i po kilku metrach trafiliśmy do groty, z której wyszliśmy. Wyszliśmy jeszcze raz, tym razem nie skręcając w prawo, a po chwili znów natrafiliśmy na rozwidlenie i ponownie skręciliśmy w prawo. Ku naszemu zaskoczeniu znowu znaleźliśmy się w tej samejkomnacie. Czyżby zmysły płatały nam figle? Stanęliśmy zaskoczeni.
- Coś tu nie gra – powiedziałem – Dwie różne drogi, a trafiamy w to samo miejsce.
Sięgnąłem do sakiewki, wyjąłem srebrną monetę i położyłem w przejściu.
- Wróćmy tą samą drogą – powiedziałem – Zobaczymy czy faktycznie kręcimy się wkoło.
Ruszyliśmy drogą, która przyszliśmy i znów doszliśmy do komnaty, lecz monety nie było. Postanowiliśmy znów ruszyć z powrotem i doszliśmy do komnaty, przed której wejściem leżała moneta.
- Dobrze – zacząłem – wiemy, że nie kręcimy się w koło, tylko co to znaczy?
- Wydaje mi się – zaczął Kejn – że pokoje ułożone są w rodzaju jakiejś spirali, ale to że wszystko wygląda tak samo, korytarze biegną po łuku, co zwyczajnie nas myli.
Przeszliśmy jeszcze raz, tym razem bardziej zważając na kąty pod jakimi rozchodzą się drogi na rozstajach. I powoli dochodziliśmy do tego jaki jest układ pomieszczeń. Nie była to spirala. Główny korytarz tworzył długi okrąg, z którego co jakiś czas, do wewnątrz, prowadziły korytarze zakończone niemal identycznymi grotami. Sprawdziliśmy to, kładąc monetę w korytarzu i idąc po łuku ciągle przed siebie, a po przejściu sporego odcina, zatoczyliśmy koło wchodząc znów do miejsca, gdzie położyliśmy monetę.

Budynek na wyspie w Kostce Xant

Podczas tej wędrówki tylko raz napotkaliśmy odnogę w lewo, czyli na zewnątrz kręgu. Mieliśmy nadzieję, ze to droga wyjścia. Tym bardziej, że z odnogi tej dochodził przytłumiony odgłos jakby fal uderzających o brzeg. I to właśnie tam po teście z monetą skierowaliśmy swoje kroki. Skręciliśmy w lewo, po chwili korytarz rozwidlał się na prawo i lewo. Później okazało się, że prowadzi do tego samego miejsca, do wyjścia z kompleksu grot, w którym się znajdowaliśmy. Z każdym krokiem szum fal stawał się coraz bardziej wyraźny. W końcu wyszliśmy na otwartą przestrzeń, a przynajmniej takie mieliśmy wrażenie, bo to co zobaczyłem na początku nie mieściło się w mojej głowie.

Wyszliśmy ze zbocza góry, pokrytej w całości delikatnie świecącymi kryształami. Gdy obejrzałem się za siebie, nad jaskinią, z której wyszliśmy, stroma ściana kryształów ciągnęła się w górę. Wzrok sięgał może jeszcze siedem, czy też osiem metrów w górę, po czy blask stawał się na tyle słaby, że reszta tonęła w mroku. Nad nami prawdopodobnie rozpościerało się niebo, lecz równie dobrze mogliśmy być pod ziemią w ogromnej jaskini. Bo nad nami ziała tylko czerń, ani jednej gwiazdy, czy choćby najmniejszego poblasku księżyca. Przed nami, w zasięgu wzroku, widniała ścieżka w dół, schodząca na „równinę”. Wszystko, łącznie ze ścieżką oraz tym co było u jej podnóża, składało się z kryształów, takich jak w górze, z której właśnie się wydostaliśmy. Reszta tonęła w mroku. Z naprzeciwka dobiegał wyraźnie słyszalny szum morza. Nie było drzew, ani roślinności, tylko gdzieniegdzie sterczały wysokie na trzy metry monolity. Mimo iż miałem wrażenie dużej, otwartej przestrzeni, mimo szumu morza, nie wyczuwałem najmniejszego ruchu powietrza.
- Mam wrażenie – powiedziałem – że w jakiś sposób jesteśmy uwięzieni w tym sześcianie. Przebłyski tego fioletowego koloru są identyczne jak te, które wydobywały się spod płachty Nubrimusa w podziemiach Bakaraka.
- Na ten moment nic to nie zmienia – powiedział Igo – musimy się po prostu jakoś wydostać.
Postanowiliśmy z Kejnem wdrapać się na szczyt góry, z której wyszliśmy i rozejrzeć się dookoła. Skała na początku wznosiła się dosyć stromo, lecz, dzięki kryształom w jej zboczu, wspinaczka szła sprawnie. Po chwili stromizna łagodniała i bez trudu dostaliśmy się na łagodny szczyt. Nad nami była nieprzenikniona ciemność, a pod nami widzieliśmy tylko tyle, na ile pozwalało nikłe światło kryształów. Lecz szum morza dobiegał zewsząd.
- Jesteśmy na wyspie – powiedziałem, a Kejn zgodził się ze mną.
- Na to wygląda.

Zeszliśmy do braci i podzieliliśmy się swoimi obserwacjami. Postanowiliśmy zejść na „równinę”. Ruszyliśmy przed siebie, a kiedy mijaliśmy większe monolity wystające z ziemi, buczenie, które towarzyszyło nam cały czas, nasilało się. Po chwili droga wyrównała się i prowadziła w poziomie. Ostrożnym krokiem ruszyliśmy w kierunku odgłosu wody. Ziemia pod stopami raz po raz była poprzecinana szerokimi i dosyć głębokimi rozpadlinami, które musieliśmy omijać. W końcu przed nami zamajaczyła ledwo widoczna, falująca woda, a szum stał się jeszcze wyraźniejszy. Podeszliśmy do brzegu. Woda raz po raz zakrywała kawałek brzegu i cofała się. Chyba wszyscy zauważyliśmy jednak, że mimo iż zachowuje się jak woda, wodą zdecydowanie nie była. Igo włożył palec i wyciągnął, palec był suchy. Nawet nie wiem mistrzu jak Ci to opisać, bo „woda” składała się z jakiegoś drobnego pyłu, może bardzo mocno zmielonego piasku, a mimo to falowała i zachowywała się jakby była prawdziwa. Nad powierzchnią wody też unosiła się delikatna fioletowa poświata, lecz widoczna ledwo, nawet mimo panującego mroku.
- Myślicie, że jakbyśmy poszli wzdłuż brzegu to zatoczymy koło? - zapytał Kejn.
- Wielce prawdopodobne – odparł Igo – z tego co usłyszeliście na szczycie, można przypuszczać, że jest to wyspa.
- Igo – zaczął Dalinar – co o tym wszystkim myślisz? Chyba tylko ty możesz stwierdzić coś konstruktywnego.
- Myślę – przerwał Kejn – że zanim nam odpowie, to moglibyśmy już ruszyć wzdłuż brzegu i zobaczyć czy zatoczymy koło. Opowiadać będzie po drodze.
Elf zabrał się za odłupanie kilku kryształów i ułożył je w stos.
- To będzie nasz punkt orientacyjny.
Ruszyliśmy wzdłuż brzegu, co jakiś czas zerkając w stronę góry, aby określić czy nie oddala się i czy faktycznie o wyspa przypomina kształt okręgu.
- Wydaję mi się – zaczął Igo – że Nubrimus uwięził nas w jakiejś magicznej przestrzeni, innym wymiarze lub nawet magicznym przedmiocie. Niestety nie wiem jak się stąd wydostać. Na ten moment próbuję w ogóle zrozumieć po co to zrobił. Bo po co stworzyli całą otoczkę naszej misji? Po co chcieli, abyśmy byli właśnie na tej farmie? Na pewno jest to sprawka tego sześcianu.
- No też tego nie rozumiem – powiedziałem – choćby w Bakaraku mogli nas zabić kilka razy, niczym im nie zaszliśmy za skórę. Jedyna sprawa, która poszła nie tak jak chcieli, to głowa Łaskotka i to pod warunkiem, że jakoś się dowiedzieli, że to nie on. Ale to też mi jakoś nie pasuje, bo potem, wysłali nas na dosyć ważną misję zdobycia Kamienia Sumień od dahijskich trolli. A gdyby wiedzieli, że ich oszukujemy, raczej by nie zaryzykowali. To nasuwa mi też inne pytanie, mianowicie czy kostur naprawdę istnieje, czy to tylko opowieść, która miała nas zapędzić na tę farmę.
- Dziwne jest to, że miał kostkę wcześniej – ciągnął mag – a użył jej dopiero na farmie.
- To nie jest dziwne – odparłem – bo prawdopodobnie wtedy pozyskiwał dopiero nasze wzorce, abyśmy nie mogli oprzeć się jej mocy. „Mam wasze wzorce” - to dokładnie powiedział. Przyznaję, że tego nie rozumiem ni w ząb, ale to są jego słowa.
- A może – zaczął Igo – to oni coś ukradli, a z nas zrobili kozła ofiarnego?
- To mi nie pasuje – odparłem – bo równie dobrze mogli zabić i osądzić o to mniej ważnych ludzi ze swoich szeregów. My dla nich raczej byliśmy przydatni i zrobiliśmy kawał dobrej roboty.
- Mnie też zastanawia czym się kierowali – powiedział mag – i o co chodzi z tym co powiedział Nubrimus? Że ktoś może wyśledzić jego plan. Dlaczego zwyczajnie nas nie zamordowali?
- Uważasz – zacząłem – że jesteśmy w jakimś rodzaju więzienia i wypuszczą nas, kiedy będziemy im do czegoś potrzebni?
- Tego nie wiem – odparł Igo.
- Jest to jakaś opcja – powiedział Dalinar – Może kiedyś stąd wyjdziemy i będziemy musieli coś zrobić.
- Jeśli czas tu normalnie płynie – powiedziałem – to za niedługo umrzemy z pragnienia i głodu.

Szliśmy tak rozmawiając, a krajobraz praktycznie się nie zmieniał. W odległości majaczyła góra, z której wyszliśmy. Zastanawialiśmy się dlaczego my. Czy ma to związek z naszym pochodzeniem? Może z oszustwem odnośnie Łaskotka? Lecz cały czas nie było jasne dlaczego zwyczajnie nas nie zabili.
- Nawet jeśli – zacząłem ponownie – zwrócił się do nich ktoś bardzo ważny, bo coś mu zostało skradzione. Nawet jeśli faktycznie to coś zostało skradzione przez Camaralczyków to czemu nadal żyjemy? I po co aż tak skomplikowane zabiegi, aby nas złapać?
- Może jesteśmy właśnie transportowani do tej ważnej osoby pod sąd? – rzucił pomysłem Kejn.
- Za dużo wiemy, aby Camaral tak zaryzykował – skwitował Igo.
Szliśmy tak rozmawiając, aż w końcu dotarliśmy do miejsca, w którym Kejn ułożył kopczyk z kryształów. Byliśmy na wyspie. O ile coś, otoczone płynnym pyłem, można nazwać wyspą.
- Ciekawe czy można w tym pływać – wskazałem ręką na „wodę”.
- Albo oddychać – powiedział Dalinar i ku mojemu zaskoczeniu wsadził w „wodę” głowę. Dosłownie po sekundzie wyciągnął ją, kaszląc, plując i dusząc się. Podałem mu bukłak, a on łapczywie wypił kilka łyków i odetchnął z ulgą.
- Ostrożnie tam wejdę – powiedział Kejn, po czym wszedł po kolana. Wyszedł i patrzył na swoje nogi.
- Tam miałem wrażenie, że jestem w wodzie. Była chłodna, a teraz moje nogi są suche, co to jest?
- Nie wiem co o tym myśleć – zaczął Igo – Myślę, że powinniśmy wrócić do komnaty, w której się, obudziliśmy i zbadać ją dokładniej. Może pominęliśmy tam coś istotnego.
- Dobra uwaga – poparł maga Kejn – Wróćmy się, jak będzie trzeba, to przeszukam nawet wszystkie te komnaty kawałek po kawałku.
- Wydaję mi się, że najwyższy czas też odpocząć – powiedział Dalinar – i zadbać o wodę, bo ja już jestem spragniony.

Wróciliśmy do jaskini i udaliśmy się do pierwszej komnaty. Kejn zaczął obszukiwać ściany i podłogę. Wie wiem ile to trwało, ale w końcu się poddał.
- Nie ma tu niczego prócz tych kryształów.
- Czas odpocząć – powiedziałem – naprawdę padam z nóg. Myślę, że sen może pomóc nam jaśniej myśleć.
Położyliśmy się na kryształowych „łóżkach” i bez wystawiania wart zasnęliśmy momentalnie. Nie wiem czy obudziła mnie moja dyscyplina, wszak od lat wstaję przed świtem, aby medytować, czy pragnienie. Widząc, że moi bracia nadal śpią, pogrążyłem się w medytacji. Po jakimś czasie przebudzili się i oni. Postanowiliśmy wyjść na zewnątrz i zbadać duże monolity, wyrastające co jakiś czas z ziemi. Gdy schodziliśmy z pagórka, po pewnym czasie dostrzegliśmy, niemal na granicy widzenia, jakiś ruch dobiegający znad morza. Coś w rodzaju chmury pyłu, falującej na granicy widoczności. Podeszliśmy kawałek dalej i stanęliśmy jak zaczarowani. Z kipieli wynurzała się gigantyczna postać. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale miała setki metrów, a gdy się wyprostowała, widzieliśmy już tylko dół jej nóg, gdyż reszta tonęła w ciemności. Nagle, gdzieś nad nami, rozległ się tubalny, niczym grom śmiech, a po nim słowa:
- WITAJCIE W MOIM PIEKLE! MAM NADZIEJĘ, ŻE LUBICIE RYBKI!
Po tych słowach dostrzegliśmy ruch ogromnej dłoni, która cisnęła czymś w naszym kierunku. Poczuliśmy gwałtowny wicher i unoszący się wodny pył, uderzający w nasze oczy. Każdy instynktownie z nas zasłonił oczy i ruszył w kierunku jakiejkolwiek zasłony. Sekundę po fali wiatru i pyłu kilkadziesiąt metrów od nas spadły jajowate kamienie wielkości człowieka. Po chwili zadrżały i zaczęły pękać, aby następnie zostać rozerwane z ogromną siłą. Odłamki świstały nad naszymi głowami.

Kiedy nastała cisza w ich miejscu zobaczyliśmy dziwne istoty. Było to coś na kształt połączenia pająka z węgorzem. Wiem mistrzu jak to brzmi. Gdybym tego nie widział, nawet nie umiał bym sobie tego wyobrazić, ale dokładnie tak było. Duży włochaty korpus, wraz z ośmioma włochatymi odnóżami, a z przodu coś na kształt węgorza, z paszczą uzbrojoną w ostre jak sztylety zębiska. Jakby tego było mało wszystkie potwory były wielkości dorosłego człowieka.

Neog

Stwory ruszyły w naszym kierunku. Nie było czasu na niedowierzanie. Ciało zadziałało instynktownie, a Ki popłynęło gwałtownym strumieniem. Przygotowywałem się na starcie z przeciwnikami i już słyszałem świszczące strzały elfa. Po chwili starłem się z dwoma istotami, a obok usłyszałem coś jakby świst wiatru i falę chłodu. Kątem oka dostrzegłem nawałnicę lodu, lecącą spomiędzy rozpostartych rąk Igo. Nie widziałem co stało się z przeciwnikami maga, bo musiałem się skupić na atakujących mnie stworach. Ta chwila nieuwagi jednak wybiła mnie z rytmu. Moje umiejętności stylu „Pijanego Mistrza” wymagały jeszcze dużo pracy, zwłaszcza na trzeźwo. Skupiłem się na unikaniu i chwyceniu rytmu, równocześnie sięgając po bukłak i wlewając potężną dawkę, zmieszanego z okowitą wina w gardło. Gdy podniosłem głowę, aby się napić, przez chwilę zobaczyłem ogromną głowę, jakby pochylającą się nad polem bitwy i obserwującą w zaciekawieniu nasze starcie. Ogromna głowa miała twarz Camarala.
Manewr z alkoholem dostrzegł chyba Kejn, bo krzyknął:
- TSUME życie ci niemiłe!? Co ty robisz!?
Ale ja wiedziałem co robię. Potrzebowałem więcej gibkości, a okowita na pusty żołądek działa błyskawicznie. Stwory atakowały raz po raz, a ja tańczyłem, próbując złapać utracony rytm. Pajęcze odnóża raz po raz mijały mnie niebezpiecznie blisko i gdy pociągnąłem kolejny łyk z bukłaka, w końcu złapałem rytm. Obok usłyszałem znajome „fuknięcie” kuli ognia, którą dla odmiany wyczarował Igo. Przez chwilę mrok rozjaśniło jej światło. Przez krótki moment wyraźnie dostrzegłem błyszczącą i śliską skórę „węgorza”, wyrastającego z pajęczego kształtu. W świetle stwory te wyglądały jeszcze gorzej niż na początku. Istoty były bardzo szybkie, podczas uników udało mi się znaleźć tylko jeden moment na uderzenie, lecz było dosyć potężne. Po ciosie stwór aż przysiadł na swych pajęczych kończynach, lecz zdecydowanie nie miał zamiaru dać za wygraną. Chwilę później znów usłyszałem trzask, a powietrze ponownie gwałtownie się ochłodziło. Nie traciłem już czasu na oglądanie się na zaklęcia Igo. Chwila, którą pajęczak poświęcił na odzyskanie równowagi, starczyła, aby odesłać go dwoma szybkimi kopniakami w niebyt. Od strony Igo usłyszałem charakterystyczny huk błyskawicy, domyśliłem się więc, że musiał dać się ostro we znaki wrogim istotom. Broniłem się znów przed dwoma potworami, na miejsce powalonego, pojawił się następny. Ich ataki były na tyle szybkie, że coraz trudniej było mi znaleźć czas na wyprowadzenie ciosu. Lecz kiedy już trafiałem, to tak, że na pewno to poczuli. Po następnym ataku, bez jakby udziału swojego umysłu, odruchowo pociągnąłem z bukłaka, po czym wyprowadziłem kolejne silne kopnięcie. Stwór zaczął się wycofywać. W pierwszej chwili myślałem, że odstraszył go ból, lecz wtedy zobaczyłem, że pozostałe też się wycofują.
- Kurwa musimy je dobić! – zawołałem – Bo zostaną z nami na tej wyspie.
Rozejrzałem się. Kejn ciężko opierał się na mieczu i krzyknął w stronę podbiegającego do niego Dalinara:
- Tsume ma rację, trzeba je wyrżnąć.
Kapłan stanął i donośnym głosem krzyknął:
- Za Vergena!
I wraz ze mną ruszył za stworami. Chwilę po tym, Kejn z trudem się wyprostował i poszedł za nami. Stwory jakby straciły zainteresowanie walką, właściwie zainteresowane były tylko wycofaniem się i to był ich błąd, bo kiedy nie musieliśmy unikać ich ciosów, po prostu szybko i systematycznie wybiliśmy je co do nogi. Ja miałem nawet chwilę czasu, by znów się napić.

Po chwili wszyscy byliśmy przy Kejnie. Kiedy emocje opadły, widać było, że stoi ledwo na nogach i był solidnie poraniony. W tym momencie usłyszeliśmy coś jak wciągane powietrze, a po chwilę ryk wściekłości. Obróciłem się w kierunku morza, wielka noga unosiła się.
- Na górę, biegiem! – krzyknąłem do braci.
Chwyciliśmy Kejna pod ręce i zaczęliśmy biec pod górę w kierunku groty. Na moment obejrzałem się za siebie i w tym momencie wielka stopa opadła na taflę morza, wzburzając ogromną falę, która ruszyła w naszym kierunku. Wpadliśmy do jaskini, a chwilę po tym woda uderzyła w ściany góry. Po kilku oddechach woda cofnęła się, nie wyrządzając nam krzywdy. Igo wyjrzał na zewnątrz, a Dalinar wraz w Kejnem wznieśli modły do Vergena, aby uleczyć rany elfa. Mag po chwili przyszedł i powiedział, że istota znikła, a fala rozrzuciła stwory po wyspie.
- Wiecie prawdopodobnie kim była ta istota? - zapytałem.
- Nubrimus – powiedział Igo.
- Nie, to był Camaral – odparłem – W trakcie walki spojrzałem w górę i zobaczyłem jego ogromną twarz. Przypatrywał się z zaciekawieniem naszej walce.
- Camaral?! - zakrzyknął Dalinar.
- Tak – odparłem – Chyba już teraz jest jasne, że jesteśmy jego więźniami i z jakichś przyczyn zabawia się nami. Tylko nadal nie wiemy dlaczego. A to była zdecydowanie próba zabicia nas. Więc wersję, że kiedyś nas wypuszczą, możemy chyba pogrzebać.
- Gorsze jest to, że coraz bardziej chce mi się pić – powiedział Igo.
- Mam resztę mocnego wina – odparłem – Chyba wszyscy musimy się tym podzielić, a potem co?
- No, obeszliśmy całą wyspę i nic nie wyglądało tu na źródło normalnej wody – posępnie stwierdził kapłan.
Nagle mnie olśniło.
- Mamy źródło wody – prawie wykrzyknąłem – Igo widzieliśmy, że posiadasz czar, który zamraża, a w co zamienia się lód?
- No, niestety nie mogę rzucić tego czaru – grobowym tonem oznajmił Igo – Musiałbym go jeszcze raz zapisać w Matrycy, a nie posiadam swojej księgi, żeby przestudiować notatki.
- Widać, mój genialny w swej prostocie pomysł, okazał się mało genialny – marudziłem pod nosem.
- Nie pamiętasz tego czaru czy co? - dopytywał Dalinar.
- Mogę próbować go rzucić pozamatrycowo – odparł mag – ale szansa powodzenia jest znikoma. Dodatkowo jest to niebezpieczne.
- Moment, moment – powiedział Dalinar – Zanim go rzucisz, musimy mieć do czego zebrać lód.
- Mamy tarczę i hełm – powiedziałem - A tym co się będzie topić, można uzupełnić mój bukłak.
- Odsuńcie się. Postaram się w takim razie rzucić ten czar na ścianę wzdłuż korytarza.

Igo skoncentrował się i wypowiedział słowa zaklęcia, ale nic się nie stało. Po chwili spróbował jeszcze raz i znowu nic. Było widać, że jest sfrustrowany. Czarownik skupił się, wziął kilka głębokich oddechów i spróbował ponownie. Tym razem z jego dłoni wystrzelił stożek lodu, który pokrył sporą część ścian oraz stropu. Chyba wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Zaczęliśmy pakować kryształki roztrzaskanego lodu do hełmu, tarczy, a pomniejsze kawałki wciskałem do bukłaka. Jeśli tylko coś się roztopiło, piliśmy to łapczywie, uzupełniając szybko ponownie zapasy lodu.
- Biorąc pod uwagę, że był to Camaral – zapytał Dalinar – co to wszystko oznacza?
- No, mi to psuje wcześniejszą teorię, że jesteśmy uwięzieni tu tylko czasowo – powiedział Igo – Teraz ewidentnie wygląda to, że się na nas mszczą.
- A jeśli Camaral potrzebuje co jakiś czas karmić tą istotę, którą widzieliśmy, nowymi ofiarami? - powiedział kapłan - I może dlatego popędzał tak Nubrimusa?
- Ale po co wy się zadręczacie teraz takimi teoriami – zapytał Kejn – Jakie to teraz ma znaczenie?
- Bo to ma znaczenie – powiedział Dalinar – Jeśli jesteśmy tu, bo potrzebują naszej energii życiowej, to nie możemy liczyć na to, że nas kiedyś wypuszczą albo liczyć na to, że tajemniczy ktoś znajdzie nasz ślad i po nas przyjdzie.
- To, że mamy się stąd wydostać, to wiemy chyba już od początku – powiedziałem – ale nadal nic się w tej kwestii nie zmieniło. Nadal nie mam pomysłu jak to zrobić, chyba że po tym wydarzeniu wy macie jakieś nowe pomysły.
Niestety nikt się nie odezwał. Zabraliśmy tarczę i hełmy z wodą do komnaty z „leżankami” z kryształu i zmęczeni usiedliśmy na „łóżkach”. Trudy walki dały się nam we znaki. Kejn zasnął pierwszy, Igo był następny. Dalinar i ja trzymaliśmy kurczowo hełmy, aby przypadkiem się nie przewróciły i żeby nie uronić ani kropelki drogocennej wody. Sam też pogrążyłem się w półśnie, wzdrygając się co chwila, kiedy czułem, że luzuję uścisk i hełm prawie wylatuje mi z rąk.

W pewnym momencie poczułem szturchnięcie Dalinara, który wskazywał głową środek komnaty. Na środku niej stał człowiek, a właściwie nie człowiek, tylko bardziej zjawa. Zjawa miała wygląd starca, przez jej niematerialną formę było widać ściany komnaty. Starzec ubrany był w staromodne ubrania.
- Kim jesteś i co tutaj robisz? – zapytał Dalinar.
- Jestem Kreol – odpowiedziała zjawa, lecz jej głos nie dobiegał z jej ust, a tak jakby gdzieś z oddali - Zawsze tu byłem.
- Gdzie jest to tu? - zapytał Kejn.
- Ktoś nas tu uwięził – powiedział Igo.
- Eh kolejni – odparła zjawa.
- Jak to kolejni? – dopytywał elf.
- Od dawna tu jesteście?
- Nie wiemy, może dwa, może trzy dni – odparł Igo.
- Kim jesteś Kreolu? Odpowiedz – zapytał kapłan.
- Jestem częścią tego miejsca, jestem tu od zawsze. Miejsce to stworzył zakon Thule-dun – bredził coś duch.
- Czy zakon stworzył to miejsce, aby kogoś więzić? – zapytał Dalinar.
- Chyba tak – odparła zjawa.
- Czy możemy się stąd wydostać? – dopytywał kapłan.
- Cóż… To raczej trudne, jeszcze chyba nikomu się nie udało.
- Trudne, nie znaczy niemożliwe – stwierdziłem.
Nagle zjawa ruszyła w kierunku Igo i chwyciła go za rękę.
- Nosisz ślad! Kim ty jesteś? Skąd pochodzicie?
- Jestem Igo, jesteśmy drużyną poszukiwaczy przygód.
- Dlaczego mnie obudziliście? Przysłał was zakon?
- Nie – odparłem – Nie przysłał nas zakon, jesteśmy tu uwięzieni i nie wiemy dlaczego.
- Czy znasz istotę, która nas zaatakowała? - zapytał kapłan.
- Tym miejscem rządzą bogowie, których nikt nie zna. To oni stworzyli to miejsce – odparł Kreol - Powiedzcie mi skąd pochodzicie? Dlaczego nosisz Ślad? – zwrócił się do Igo.
- To ślad po pierścieniu, który miałem na palcu, a który zabrał mi niejaki Nubrimus.
- Pierścieniu? Nic nie wiem o żadnym pierścieniu, ale czuję, że w jakiś sposób jesteś mi bliski.
- Co trzeba zrobić, by się stąd wydostać? – dopytywał Dalinar.
- To prawie niemożliwe... Musielibyście mieć Kamień Wędrowca – odparła zjawa po namyśle.
- Co to jest ten Kamień Wędrowca? – nie dawał za wygraną kapłan.
- I to jest właśnie największy problem, one rosną w różnych miejscach, które są ukryte. To sanktuarium, w którym jesteście można opuścić, lecz tylko gdy jest sztorm... Zaraz po sztormie można stąd odejść... Trzeba szukać... Wyjść na skały... Zrozumiecie... Tam jest droga, którą czasem da się dojrzeć. Wypatrujecie tego w morzu.
- Czy znajdziemy tu pożywienie? - Zapytał Kejn.
- Tu nie, ale czasem da się coś znaleźć w innych miejscach.
- Możemy cię jakoś wezwać? - zapytał Dalinar.
- Możecie spróbować.
- Jak wygląda Kamień Wędrowca? – dopytywał Igo.
- Oh, kiedy go zobaczycie, od razu go rozpoznacie. Przynieście go wtedy tutaj, a postaram się wam pomóc. Strażnicy innych miejsc wiedzieli, gdzie szukać kamieni, ale ich już nie ma, a przynajmniej tak mi się wydaje. A jeśli się mylę i jakiegoś spotkacie, może on wam wskaże drogę do kamienia… A teraz muszę już iść.
Po tych słowach zjawa znikła.


Kroniki XXV: Kostka Xantów (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Październik, rok 222 po Zaćmieniu. Kostka Xantów.

Postanowiliśmy zatem poczekać na sztorm. Niestety nie mieliśmy wyboru i pozostawało nam mieć tylko nadzieję, że słowa ducha są prawdziwe i że do tego momentu nie umrzemy z głodu lub pragnienia. Plan był prosty, trójka z nas czeka w komnacie, aby nie marnować sił, a jedna osoba oczekuje oznak sztormu i tak na zmianę.

Szczęście tym razem uśmiechnęło się do nas. Po dosłownie kilku zmianach, usłyszeliśmy głośne uderzenia burzy nad morzem z pyłu. Cała burza nie trwała jakoś długo i gdy tylko ucichła, zabraliśmy wszystkie swoje rzeczy, napoiliśmy się wodą z tarczy, a resztę zlaliśmy do mojego bukłaka i udaliśmy się na brzeg. Naszym oczom ukazało się coś w rodzaju wąskiego falochronu, prowadzącego od brzegu w głąb morza. Nie wiemy czy to morze się cofnęło i opadł jego poziom, czy ta dziwna konstrukcja w jakiś magiczny sposób podniosła się do góry. Tak jak wspominałem, nie mieliśmy wyjścia, więc z dużą dozą strachu ruszyliśmy po dziwnej konstrukcji przed siebie. Nie wiedząc kiedy grobla znów pogrąży się w odmętach, ruszyliśmy przed siebie tak szybko na ile to było możliwe, aby nie ryzykować upadku do wody.

Podróżowaliśmy tak kilka godzin. Czasem falochron był prawie na równi z wodą, czasem wznosił się ponad nią, a czasami niknął w niej tak, że musieliśmy iść po kolana w wodzie. W pewnym momencie droga się skończyła, a na jej końcu wyrosła ściana nieprzeniknionej ciemności. Igo wysunął się naprzód i począł przyglądać się pustce przed nami. Ukląkł po chwili, aby zbadać ręką czy falochron dalej prowadzi w mrok. Niestety oznajmił nam, że droga się urywa i nie czuje oparcia dla dłoni. Po chwili niepewności postanowił wsadzić głowę w mrok. Widzieliśmy połowę jego ciała na ścieżce przed nami, a reszta kryła się w nieprzeniknionej ciemności. Po chwili wrócił cały na ścieżkę, podniósł jakiś drobny odłamek lezący na falochronie i znów do połowy zniknął w ciemności. W końcu stanął na nogi i znów był cały wśród nas.
- Nie wiem jak wam to wytłumaczyć – zaczął Igo – grobla faktycznie kończy się równo z linią ciemności, lecz potem załamuje się i prowadzi dalej pionowo w dół. Morze, które jest wokół również opada pionowo w dół, ale zaraz się kończy. Falochron przechodzi w jakby most, zawieszony nad pustką. Rzuciłem kamień i nie poleciał w dół, lecz po chwili spadł na chodnik, jakby to co widzę na dole było tylko złudzeniem.
- A może – zacząłem – jeśli jesteśmy w kostce dotarliśmy do jej końca. Byliśmy powiedzmy na górnej ściance, szliśmy tak długo, że dotarliśmy na jej koniec. Kreol mówił o innych miejscach. Może każda ze ścian kostki, to właśnie takie inne miejsce.
- Ma to sens – odpowiedział Dalinar. Za całkiem prawdopodobne uznali to też Igo i Kejn.
- Tylko co dalej? – zapytałem.
- Myślę, że nie mamy innego wyjścia – odparł mag – tylko postarać się zejść na dół.

Igo ukląkł, a potem zaczął iść na czworaka w stronę ciemności i po chwili cały zniknął. Dalinar częściowo wychylił się za linię mroku, po czym wrócił i powiedział:
- Mimo że wygląda to tak, że mój rozum szaleje, wygląda na to, że Igo stoi na pionowej ścianie, ale nic mu nie ma i mówi żeby iść za nim. Ruszam.
Dalinar tak jak Igo na czworakach zginął w ciemności. Po chwili ruszyłem i ja. Do teraz trudno mi to wyjaśnić, ale kiedy tylko moje ręce oparły się na chodniku opadającym pionowo w dół, nie miałem wrażenia, że spadnę. Zatem powoli poruszałem się do przodu. Nawet nie wiem kiedy zmieniła się perspektywa, po prostu w pewnej chwili zorientowałem się, że idę na czworaka tak jak zwykle po czymś poziomym. Za mną wszedł Kejn. Wstaliśmy i tym razem za nami na końcu grobli była linia wyznaczona przez mrok. Było to naprawdę niesamowite doznanie. Tak jakby cała kostka wraz z naszym przejściem obróciła się tak, aby boczna ścianka była teraz u góry.

Jeszcze kawałek szliśmy chodnikiem, który wisiał nad wszechobecną pustką, aż naszym oczom ukazał się brzeg, za którym rozciągał się iglasty las. A przynajmniej wyglądało to tak z daleka. Ktoś z nas zerknął w górę i wskazał tam ręką. Gdy podniosłem oczy, gdzieś w nieprzeniknionym mroku, bardzo wysoko widniało coś, co przypominało wpatrujące się w nas wielkie, zielone oczy, zawieszone w ciemności.

Gdy podeszliśmy bliżej, okazało się, że drzewa to także kryształowe struktury. Przez las prowadziła ścieżka, którą podążyliśmy. Tak jak i na wyspie, z której właśnie się wydostaliśmy, wszystko tutaj emanowało delikatnym blaskiem, a nad nami była tylko nieprzenikniona ciemność. Idąc przez las, czasem dostrzegaliśmy coś na kształt dębów koloru niebiesko-zielonego, z małą ilością liści. Dęby te dla odmiany roztaczały bardziej fioletową poświatę niż reszta lasu, a na ich gałęziach wisiały owoce przypominające jabłka. Lecz i owoce były z kryształu. Zebraliśmy ich kilka, lecz nie próbowaliśmy ich jeść. Po kilkudziesięciu minutach opuściliśmy las, a ścieżka prowadziła przez polanę, na której w różnych miejscach sterczały spore, nawet trzymetrowe kryształy. Szliśmy dalej, aż naszym oczom ukazała się wioska.

Osada składała się dosłownie z kilku domostw, oczywiście zbudowanych z drobnych kryształów. Na środku stała karczma, z której dobiegało światło. Droga, którą przybyliśmy, prowadziła dalej prosto, a przed karczmą rozdzielała się dodatkowo na prawo i lewo. Udaliśmy się więc do karczmy. W środku było kilka niemrawo wyglądających osób, niektórzy zakapturzeni oraz karczmarz Thomas, który oznajmił, że pełni on rolę sołtysa. Karczma oświetlona była przez jasne kryształy, które dawały światło przypominające blask ognia świecy. Pierwsze co rzuciło się nam w oczy to to, że część ręki sołtysa była skrystalizowana. To samo tyczyło się gości w karczmie. Każdy w mniejszym lub większym stopniu pokryty był kryształem. Zapytany o posiłek, zapewnił, że przygotuje coś dobrego i po chwili zjawił się z tacą kryształowych jabłek. Głód mocno dawał nam się we znaki, więc skusiliśmy się na jedzenie. Jabłka o dziwo okazały się pożywne, a przede wszystkim zapewniały dużo soków, które gasiły pragnienie.

W pewnym momencie zapytaliśmy karczmarza skąd się znalazł w tym dziwnym miejscu. Thomas miał tendencje do zastanawiania się nad każdą odpowiedzią. Jego słowa zazwyczaj poprzedzone były chwilą ciszy i wyrazem skupienia na twarzy. Odpowiadał wolno i niepewnie, jakby musiał odnajdywać w zakamarkach pamięci każde słowo.
- Hmm, zostałem tu uwięziony - znowu nastała chwila przerwy – chyba.
Ponownie chwila ciszy.
- Tak jak wszyscy tutaj – wskazał dłonią pokrytą kryształem na zebranych w gospodzie.
Po chwili powiedział znowu tak jakby zapomniał, że zrobił to już wcześniej:
- Tak, uwięziony. Dawno temu tak myślę.
- Uwięziony za co? - zapytał Dalinar.
Znów chwila zastanowienia się i cicha, niepewna odpowiedź:
- Nie, nie wiem. Nie pamiętam, ale chyba uwięziony dawno. Taaaak, bardzo dawno. Chyba tak.
Zapadła cisza.
- Może chcecie pokój? - zaproponował jakby nigdy nic - Powinien tu być jakiś pokój, tak myślę. To przecież karczma.
Zastanowił się chwilę nad tym co powiedział i gdzieś poszedł.
Mieliśmy trochę czasu, aby przyjrzeć się pozostałym ludziom w gospodzie. Karczmarz zdawał się najmniej dotknięty tajemniczą, kryształową naroślą na jego ciele. Większość osobników w pomieszczeniu miała kryształem pokryte nawet głowy. Część nie mogła już nawet mówić, część rozmawiała tak niewyraźnie, że chyba tylko oni potrafili się zrozumieć. Po chwili przyszedł karczmarz i zaprowadził nas do pokoju. Byliśmy tak zmęczeni, że nie zważając na możliwe niebezpieczeństwa w tak dziwnym miejscu, zasnęliśmy szybko. Widocznie zjedzone dziwne owoce oraz sen na prawdziwym łóżku, co prawda zbudowanym z malutkich kryształów, sprawił, że obudziliśmy się w pełni sił, mimo iż w nocy wszystkim przyśnił się ten sam koszmar. Biegliśmy w nim w kierunku widniejącej przed nami wieży, a zewsząd goniły nas różne potwory.

Rano poprosiliśmy karczmarza o śniadanie, a ten zapewnił, że zaraz coś przyrządzi. Po pewnym jednak czasie ponownie przyniósł nam miskę tych dziwnych, kryształowych owoców.
- To jedyne jedzenie? - zapytałem.
- Tak – po chwili namysłu odpowiedział karczmarz.
- A czy można znaleźć gdzieś inne? – dopytał Dalinar.
Mimo iż owoce były smaczne, wszyscy obawialiśmy się tego, że to one odpowiedzialne są za stan ludzi w tym miejscu. I nie chcieliśmy ich jeść więcej niż tyle, aby nie paść z pragnienia i głodu. Nim karczmarz odpowiedział, musiała minąć dłuższa chwila, a na jego czole pojawiły się głębokie bruzdy, kiedy zastanawiał się nad odpowiedzią, szukając czegoś w swej pamięci.
- Czasem można zdobyć prawdziwe jedzenie – przy tych słowach rozbłysły mu oczy, jakby przypomniał sobie czasy kiedy i on jadał normalnie - Widowisko, taaak, widowisko. Jest taka arena, gdzie można wygrać jedzenie i wodę. O tak. Prawdziwą wodę.
Po tych słowach znów pogrążył się w rozmyślaniach.
- Jaka, arena? Jakie widowisko? - dopytywał Kejn.
- A tak – powiedział wyrwany z zamyślenia Thomas – jest taki portal. Kiedy jest widowisko, przechodzą tam i walczą na arenie. Walczą, a nagrodą jest woda i pokarm. Pokażę wam.
Po tych słowach powoli wstał, dał nam znać ręką, abyśmy szli za nim. Ku naszemu zdziwieniu poprowadził nas do piwnicy na zapleczu karczmy. Piwnicę, tak jak i gospodę, oświetlały dziwne kryształy. Prócz skrzyń pełnych kryształowych owoców nie było tam zupełnie nic. Thomas doprowadził nas do jednej ze ścian, gdzie wbudowany w nią był swego rodzaju portal. Igo stwierdził, iż może to być jakiś rodzaj magicznego przejścia, które aktualnie nie jest aktywne.
- Kiedy zaczyna się widowisko – powoli mówił karczmarz – Przejście otwiera się i idą walczyć o prawdziwe jedzenie.

Po chwili wróciliśmy do sali u góry i stwierdziliśmy, że walka ku uciesze Camarala jest ostatnią rzeczą, która nas interesuje i jeśli nie będzie to niezbędne do wydostania się z stąd, nie mamy zamiaru się tam udawać. Uznaliśmy, że czas ruszać dalej, ale w zasadzie to nie wiedzieliśmy dokąd. Thomas opowiedział nam dokąd prowadzą trzy pozostałe drogi odchodzące z wioski.
- Jeśli pójdziecie w tamtym kierunku – wskazał ręką, a my umownie ustaliliśmy, że to północ – dotrzecie do jaskini, gdzie mieści się świątynia Boga władającego tą krainą.
Zapytany jaki to Bóg, nie był w stanie odpowiedzieć.
- Po prostu Bóg. Nie znam jego imienia, ale od zawsze włada tym światem. Jeśli podążycie drogą na wschód, dojdziecie do świecącego kamienia. To z niego mam kryształy, które oświetlają karczmę. Przy krysztale są rozstaje. Jeśli skręcicie w lewo dojdziecie do ognistej wieży. Legenda głosi, że była tu od zawsze, a dojścia do niej strzeże niebieski potwór. Lecz nikt nie wie czy to prawda, bo ktokolwiek się tam udał, nie wrócił. Jeśli pójdziecie prosto, dojdziecie do osady Ankh, natomiast, gdy skręcicie w prawo, traficie do lasu. Ale czy w tym lesie coś jest, to nie wiem. Można też z naszej osady iść drogą na zachód – tu karczmarz zastanawiał się dłużej niż zwykle – i dojdziecie wtedy do rzeki i wodospadu. Tam są inne osady. Tak mi się wydaje. Nie jestem pewien skąd to wiem i czy tam byłem.

Igo pośpiesznie namalował małą mapę, według słów Thomasa.

Wioska w Kostce Xantów


Dalinar zapytał, czy karczmarz mógłby nam dać kawałek świecącego kryształu, a Thomas chętnie się z nami podzielił. Dodatkowo zaproponował, że przydzieli nam przewodnika. Tą osobą był Marek, ale kryształowa narośl na nodze sprawiała, iż poruszał się wolno i ociężale. Choroba dodatkowo zaatakowała już jego gardło, co czyniło go niemową.

W powolnym tempie udaliśmy się za nim drogą prowadzącą na „północ”. W końcu dotarliśmy do jaskini, a po wejściu do niej naszym oczom ukazał się duży, doskonały i precyzyjny w każdym aspekcie posąg Camarala. Z jednej strony mocno nas to zaskoczyło, z drugiej chyba każdy z nas przyznał, że gdzieś z tyłu głowy kołatała taka myśl, że to właśnie przywódca Camaralczyków może być „Bogiem” tego świata.
- Mam nadzieję, że odrąbię mu ten czarny łeb – ponuro powiedział Kejn.
I chyba wypowiedział na głos pragnienie nas wszystkich.

W grocie nie było nic poza pomnikiem, wróciliśmy zatem do wioski i udaliśmy się, już bez towarzystwa Marka, na „wschód”, w kierunku świecącego obelisku. Po pewnym czasie, już z daleka, zobaczyliśmy go. Emanował przyjemnym światłem, a za nim faktycznie zgodnie z opisem Thomasa były rozstaje. Odłamaliśmy bez większych problemów kilka kawałków świecących kryształów, aby w razie potrzeby mogły zastąpić nam pochodnię i ruszyliśmy na północ w stronę legendarnego zagrożenia i płonącej wieży.

Droga przez jakiś czas prowadziła przez coś w rodzaju trawiastych łąk, a po kilkuset metrach ujrzeliśmy ścianę lasu. Tym razem drzewa przybrały kolor niebieski i emanowały właśnie poświatą takiego koloru. Wytrwale kroczyliśmy przed siebie, kiedy nagle, z zaskoczenia, zaatakował nas kilkumetrowy wąż o połyskliwych, niebieskich łuskach. Bestia ta doskonale zamaskowała się w konarach drzew o praktycznie identycznym kolorze. Nawet sprawne oczy Kejna nie wypatrzyły tego zagrożenia. Dalinar momentalnie sięgnął po broń i tarczę, ja zaś skupiłem się na przepływie Ki. Kejn sięgał po łuk, a Igo, wycofując się delikatnie w tył, rozpoczął inkantacje zaklęcia.

Kostka Xantów - Lodowy Wąż

Wąż zaatakował z furią. Kapłan zdążył wbić się między węża a nas i blokując się tarczą, starał się ugodzić gada swą włócznią. Koło mnie zaczęły furkotać strzały, a chwilę potem bok stworzenia przypalił ogień. Po chwili i ja atakowałem, doskakując i odskakując raz po raz. Wąż kłapał swą ogromną paszczą, obnażając duże i ostre jak szpikulce zęby, wił się i uderzał masywnym ogonem. Po kolejnym ciosie Dalinara wycofał się i jakby uniósł wysoko swe cielsko. Przez chwilę pomyślałem, że cofa się pod naporem ciosów, lecz szybko zrozumiałem swój błąd. Stwór rozwarł szeroko pysk, wziął głęboki oddech, a po chwili z jego paszczy poleciały w naszym kierunku ostre kawałki lodu. Dalinar zasłonił się tarczą, ja tylko częściowo zdołałem uskoczyć, lecz pancerz Ki w dosyć znacznym stopniu osłabił siłę uderzenia. Mimo to poczułem solidny ból. Kejn miał mniej szczęścia i zajęty szyciem z łuku, oberwał całą masą lodowych pocisków. Wąż wykorzystał to, iż ukryty za tarczą Dalinar miał nieco mniejsze pole widzenia i spowolnione ruchy, wystrzelił swój łeb do przodu i ugryzł kapłana w ramię. Jego zęby musiały przebić zbroję, gdyż Dalinar jęknął z bólu. Nie powstrzymało to jednak naszego natarcia. Kejn nadal szył z łuku, ja uwijałem się jak w ukropie, próbując zadać jak najdotkliwsze uderzenia, a kapłan swą długa włócznią usiłował trzymać stwora na dystans. Wąż krwawił coraz mocniej, lecz napierał z taką samą furią co wcześniej. Po chwili znów cofnął się i nabrał powietrza, jednak na ten moment czekał Igo. Stwór tylko przez chwilę był nieruchomy, lecz mag dobrze wyczekał moment i szeroki strumień ognia popłynął z jego dłoni i trafił gada tuż pod głową. To przerwało nabieranie powietrza i na chwilę oszołomiło istotę, a moment ten wykorzystał Dalinar, wbijając głęboko włócznię, praktycznie w to samo miejsce, w które trafił Igo. Stwór zwalił się na ziemię i drgał. Wściekły Kejn wyszarpał miecz i raz po raz zaczął okładać cielsko tuż za głową. Wyrąbał już sporą szczelinę, kiedy to opadł z sił i usiadł na ziemi trzymając się za miejsca, które najbardziej oberwały lodem. Był blady i ciężko oddychał. Igo spięty stał dalej w tym samym miejscu, a Dalinar ukląkł z wyraźnym wysiłkiem tam, gdzie stał. Dosłownie po kilku sekundach wstał i podszedł do Kejna. Wezwał imienia Vergena i prosił go o łaskę uleczenia dla elfa. Po chwili podszedł do mnie, a gdy podniosłem koszulę, zobaczył ogromne siniaki na moich żebrach. Pomodliłem się wspólnie z nim i ból i większość wybroczyn zniknęła. Upewniliśmy się, że wszystko z nami w porządku.
- Miałem dużo szczęścia – zaczął Dalinar – Gdyby ta walka trwała dłużej, prawdopodobnie przypłaciłbym to życiem. To ścierwo było jadowite i gdybym nie miał czasu wyprosić Boga o usunięcie trucizny, już byłoby po mnie. Ostatni cios włócznią to był już cios rozpaczy. Czułem, że gwałtownie tracę siłę, lecz dzięki Vergenowi udało nam się stoczyć dobrą i zwycięską walkę.

Podeszliśmy do stwora i na spokojnie oglądaliśmy jego zwłoki. Jego łuski wydawały się być zrobione z kryształu, lecz z jego ran sączyła się krew. Igo przyjrzał się dokładnie i powiedział:
- Fascynujące. Na pierwszy rzut oka widać, że to krew. Jednak ta krew składa się też z małych drobinek kryształu. Dokładnie tak samo jak woda na wyspie. Tu chyba wszystko stworzone jest z jakichś kryształów, a ludzie tacy jak Thomas po pewnym czasie są przez kryształ pochłaniani. Musimy się pośpieszyć w naszych poszukiwaniach, bo nie mam ochoty skończyć jak ludzie z tamtej wioski.
- Zgadzam się z tobą – powiedział Dalinar – lecz ja muszę odpocząć. Muszę wzmocnić na nowo swoją więź z Bogiem, abym mógł służyć nam jego mocą. Nie wiemy czy to ostatnie zagrożenie, ani co czeka na nas w wieży.
Usiedliśmy zatem w trójkę, a Igo poświęcił ten czas na badanie truchła węża. Po niecałej godzinie kapłan stwierdził, że możemy udać się dalej, aby wyjść z tego dziwnego lasu, obawiając się, że ten wąż nie był jedynym.
- Odpoczniemy w jakimś bezpieczniejszym miejscu.

Po tych słowach ruszyliśmy przed siebie dalej na „północ”. Po dosłownie kilkudziesięciu metrach, drzewa zaczęły wyraźnie się przerzedzać, a chwilę później dotarliśmy do polany. W oddali zobaczyliśmy wysoką na około dwanaście metrów wieżę z czarno szarego kamienia. Wieżę otaczała ściana wysokiego na około trzy metry płomienia. A w zasadzie założyliśmy, że płomienie otaczają wieżę, jako że widzieliśmy ją na ten moment tylko z jednej strony. Z tej odległości nie dostrzegliśmy też, aby budowla posiadała jakiekolwiek okna. Podeszliśmy jeszcze kawałek bliżej i tu postanowiliśmy ponownie odpocząć. Dalinar pogrążył się w modlitwie. Mimo iż byliśmy w sporej odległości, wyczuwalne było ciepło bijące od płomieni. Igo zaciekawiony zapewne magiczną naturą płomieni, powiedział, że podejdzie kawałek, aby się przyjrzeć. Wrócił po chwili i oznajmił:
- To potężne zaklęcie. Zbliżyłem się na około siedem metrów i żar bijący od płomieni stawał się już nie do wytrzymania. Poczekajmy aż Dalinar zakończy modły i obejdźmy wieżę, gdyż z tej strony nie dostrzegłem drzwi.
Zaobserwowaliśmy, że trawa na polanie była bardzo uboga, w pewnej odległości od wieży poczerniała, a dalej była już wypalona do gołej ziemi.
- Ciekawe – powiedziałem do braci, leżąc na ziemi i wpatrując się w bezkresną czerń nad naszymi głowami – Wąż ział ogniem, a wieża płonie. A może to jest centrum jednej ze stron kostki i reprezentuje żywioł ognia? Wyspę reprezentowała woda, może inne reprezentują powietrzę i ziemię. Tylko co z pozostałymi dwoma? A może chaos i magia? Igo, czy magia jest żywiołem?
- Uczony byłem – odpowiedział mag – że są cztery żywioły i nie, magia nie jest żywiołem.
- Wiem, że teraz tak sobie wymyślam, ale nie mam co robić, a alkohol się skończył – powiedziałem ze smutkiem.

Po pewnym czasie Dalinar skończył modły i postanowiliśmy obejść wieżę. Z każdej strony wyglądała tak samo, brak okien i okalająca ją ściana ognia. Ogień tańczył i czasami, wpatrując się w jedno miejsce, udawało dostrzec się co skrywa. W ten sposób zlokalizowaliśmy coś, co przypominało zarysem drzwi. Pozostała tylko kwestia jak się do nich dostać. Zagadką było też to, jak gruba jest ściana płomieni.
- Igo – zacząłem – jak myślisz, czy czar, który rzuciłeś i tworzył lód, dałby radę to zgasić?
- Daj mi chwilę – odparł mag, po czym zaczął bacznie przyglądać się ścianie ognia.
Wyciągał w jej kierunku dłonie, koncentrując się na niej. Z powodu bijącego żaru, robił to wszystko ze znacznej odległości. Po chwili odpowiedział na moje pytanie:
- Jak już wiecie, bez ponownego przestudiowania tego czaru, co w naszym żargonie oznacza „bez zapisania do Matrycy, rzucenie go jest bardzo trudne, co zresztą widzieliście, kiedy chciałem przywołać stożek lodu, aby zapewnić nam wodę. Ryzyko jest takie, że przy próbie rzucenia go, stracę cały swój pozostały potencjał magiczny. Szansa, że się w ogóle to powiedzie jest nikła, a nawet jeśli mi się uda, to, patrząc na naturę tego zaklęcia, wątpię aby udało mi się zgasić płomienie otaczające wieżę. Najwyżej na krótki czas je osłabię, co i tak nie przybliża nas do drzwi. Nawet jeśli udałoby się ugasić ten płomień, w co szczerze wątpię, to i tak efekt utrzyma się dosłownie na chwilę.
- Ja mogę poprosić Vergena o ochronę przed ogniem – przerwał magowi Dalinar – lecz nie wiem jak bardzo śmiertelnym zagrożeniem jest ten magiczny ogień. Dla przykładu, osoba pod wpływem tego błogosławieństwa, jest w stanie przetrwać kulę ognia rzuconą przez maga.
- Jak długo działa to błogosławieństwo? - zapytałem – I ile osób może objąć?
- Co do osób – odparł kapłan – to muszę wymodlić tę łaskę dla każdego z osobna, a co do trwania to już zależy od mocy ognia. Ogień, w zależności od jego natury, czy jest naturalny, czy magiczny, będzie powoli spalał otrzymaną od Boga ochronę. Mam nadzieję, ze rozumiecie co mam na myśli.
- Oby nie było tak Dalinarze – powiedziałem – że już samo podejście do ognia wyczerpie moc błogosławieństwa. Bo wtedy nadal nic nam to nie daje.
- Nie mogę zagwarantować, że tak nie będzie – odparł kapłan – Nie znam ani siły, ani natury tego ognia. Pozostaje nam to przetestować. Oczywiście nie myślę o testowaniu na nas, raczej skłaniałbym się, aby zabezpieczyć jakiś przedmiot i go tam przerzucić.
- To nic nie da – zaprotestowałem – Przerzucony przedmiot przeleci przez ogień o wiele szybciej, niż nam zajmie samo podejście. To nic nie wnosi. Jest jeszcze jedno pytanie, czy ta ściana ognia z drugiej strony jest tak samo gorąca. Wszak wieża ciągle stoi, widzieliśmy zarysy drzwi i też są całe. Może te płomienie mają tylko za zadanie nie dopuścić kogoś do środka?
- Wątpię – odparł Igo – jestem prawie pewien, że to w jakiś sposób podtrzymywana wersja czaru „Ściana ognia”, który znam. A ten pali od dwóch stron.
- Myślę, że nie mam co gdybać – przerwał Dalinar – tylko jak zwykle zawierzyć mocy Vergena.
- Poczekajcie chwilę – powiedziałem – Chcę coś sprawdzić.
Skoncentrowałem się i wybiłem się pionowo w górę, wyskakując ponad poziom ognia i po chwili wylądowałem z mocnym ugięciem nóg.
- Ogień ma głębokość nie więcej niż pół metra, a drzwi do wieży wydają się drewniane. Wszystko jest delikatnie poczerniałe – oznajmiłem – Zróbmy tak. Poproś Vergena o ochronę dla mnie, bo jako jedyny jestem w stanie w miarę szybko doskoczyć do drzwi, nie marnując czasu na podchodzenie przez ogień. Co znacząco powinno wydłużyć czas ochrony. Sprawdzę czy jestem wstanie otworzyć drzwi i czy w środku też panuje ukrop.
- Mogę jeszcze wyprosić Vergena o to, aby, gdyby błogosławieństwo jednak działało zbyt krótko, uleczył twe rany. Tylko wtedy musisz od razu się wycofać, gdyż nic więcej nie będę w stanie zrobić – oznajmił kapłan.
- Gdyby coś poszło bardzo nie tak – powiedział Igo – postaram się rzucić na ciebie pewną sferę ochronną, która przyda ci się w trakcie ucieczki w tę stronę. Czar ten zamknie cię w kuli, która osłoni cię przed ogniem. Przy odrobinie wysiłku będziesz w stanie ją turlać. Mówię ci to po to, abyś się przed tym nie bronił, bo w zasadzie jest to czar, który rzuca się na kogoś wbrew jego woli.
- Zróbmy to zatem – powiedziałem.

Dalinar podszedł do mnie, wyciągnął symbol boga i zaczął modlitwę.

Vergenie spraw by płomienie nie imały się tego człowieka
niech ogień nie przeszkodzi mu w chwalebnej misji,
jego duch niech nie zazna strachu, a wola pozostanie niezachwiana
w Tobie pokładamy swe nadzieje.

Sam pozwoliłem, aby Ki płynęło przez moje ciało i gdy Igo dał znak, że też jest gotowy, przygotowałem się do skoku. W momencie przeskakiwania przez ogień, poczułem żar i ból, lecz trwało to dosłownie chwilę, a gdy wylądowałem przed drzwiami żar ustąpił. Popatrzyłem na swoje ubranie i włosy, czy przypadkiem nie zaczynają się palić. Nic takiego nie zauważyłem. Po chwili poczułem jednak na plecach narastający żar, a moje ubranie zaczęło się tlić. Szybko szarpnąłem za klamkę i ciężkie drzwi z oporem ustąpiły. W blasku ognia przed sobą zobaczyłem pomieszczenie, a kątem oka dostrzegłem stół. Żar z tyłu stawał się nieznośny, wszedłem więc do środka i schowałem się za murem. Uczucie gorąca momentalnie zniknęło. Odetchnąłem z ulgą i zacząłem rozglądać się po pomieszczeniu. Jedynym źródłem światła były płomienie na zewnątrz. Wyciągnąłem rękę w kierunku drzwi i szybko ją cofnąłem, gdyż żar był nieznośny. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Po chwili zorientowałem się, że prócz światła padającego przez drzwi, pomieszczenie delikatnie oświetlały też dziwne zielono-niebieskie kryształy, które wyrastały z podłogi oraz ścian. Nie wychylając się za obrys drzwi zawołałem do braci:
- Jestem w wieży! Na pewno sam nie dam rady wrócić. Błogosławieństwo zapewniło mi ochronę dosłownie na kilka sekund po tym, kiedy dotarłem pod drzwi. W wieży jest chłodno! Natomiast muszę stać za ścianą, więc jeśli się zdecydujecie, musicie biec ile sił w nogach!
- Powiedz mi Tsume! – krzyczał Dalinar – Czy zostałeś ranny?
- Wydaje mi się, że trochę się poparzyłem! - odkrzyknąłem – Ale nie przy przejściu, tylko wtedy, kiedy szarpałem się z drzwiami! Aha i ostrzegam! Samo przekroczenie granicy ognia jest nieprzyjemne!
- Biegnę – krzyknął Igo.
Przygotowałem się na to, że gdy tylko zobaczę go w drzwiach, wciągnę go za mur. Po chwili faktycznie w drzwiach zobaczyłem maga i pociągnąłem go w swoją stronę. Następnie usłyszałem krzyk Kejna:
- Teraz ja!
Ponownie przygotowałem się na przejęcie i gdy tylko elf pojawił się w drzwiach, wciągnęliśmy go z Igo za mur. Ostatni był Dalinar. Po wbiegnięciu do środka, zatrzasnąłem drzwi wieży.
- Chwała niech będzie Vergenowi – z ulgą powiedział kapłan, czując chłód bijący ze środka.
- Chwała – odparłem.
- Pokaż no się – powiedział kapłan.
Podniosłem koszulę, a Dalinar, widząc moje plecy, syknął.
- Pozwól, że uleczę twe rany – kapłan pomodlił się i poczułem ulgę.

Igo wyciągnął jeden ze świecących kryształów, które odłamaliśmy ze świecącego obelisku i uniósł go w górę. W końcu mogliśmy przyjrzeć się wnętrzu wieży. Okazało się, że zbudowana była z prawdziwego kamienia, a nie kryształu jak wszystko inne. Miejsce wyglądało na opuszczone od dawna, a kiedy spojrzeliśmy w górę, nie było widać żadnych schodów lub balkonów. Wysoko nad nami, w nikłym świetle niebiesko-zielonych kryształów, zobaczyliśmy po prostu strop, który był dachem wieży.
W nasze oczy rzuciły się resztki mebli oraz jakieś rozpadające się szmaty. Na środku pomieszczenia stał olbrzymi kryształ. Komnatę w wielu miejscach porastały małe kryształy, a podłoga, jak i ściany wykonane były z szarego kamienia. Wielki stół był także wykonany z tego kamienia, ale przez kogoś kto zdecydowanie nie był kamieniarzem. Był toporny, lecz spełniał swoją funkcję. Na stole leżało coś co na pierwszy rzut oka uznaliśmy za szyby. Po dokładnych oględzinach, okazało się, iż są to kryształowe tablice, na których wyryty był tekst w języku Północy. Obok leżały kamienne dłuta, a naszą uwagę przykuł też duży szmaragd, który mienił się, odbijając światło kryształu, który trzymał Igo. Mag poświecił na tablice i przeczytaliśmy tekst.

Nazywam się Rabba Dakarta i moja historia kończy się tutaj. Gdyby nie kamień, który znalazłem w kryształowym grobowcu jednego z tutejszych mieszkańców, już dawno magia tego świata by mnie pochłonęła. Mimo, że nie potrafiłem zrozumieć jego prawdziwego przeznaczenia, pozwolił mi manipulować tutejszymi kryształami i opóźniać to co nieuniknione.
Na łożu śmierci, to com się dowiedział o tej krainie, spisać chcę na tych tablicach, które są jedynym trwałym nośnikiem w tym przeklętym miejscu…
Ich bóg, zwany Thule-dun, martwym jest od wielu wieków. Moje badania okolic Pasa Pogranicza wykazały, że mogło to mieć miejsce ponad 300 lat przed Zaćmieniem.
Nazywany on jest Dzieckiem Wiecznego Wędrowca, a tamtejsi zakonnicy Thule-dun wierzą, że ich bóg zginął za swych wiernych, w wielkiej wojnie bogów jaka rozgorzała między dziećmi Wędrowca, których było wiele. Ten, który za to odpowiadał to Orios, zwany Mocarnym. Losy Oriosa są mi nieznane. Znamiennym jednak jest, że wedle mojej wiedzy Orios był jednym z dwudziestu jeden Wielkich Namiestników Zanzibarru…
Wierni mówili, że Dzieci było więcej, ale nikt ich imion już nie pamięta…
Kult Thule-dun, Pana Żywokryształu, w jakiś sposób jednak przetrwał poza Pasem Pogranicza i żyje w symbiozie z Bractwem Khal. Władany jest przez Wielką Piątkę, Wysokich Kapłanów, którzy trwają w świątyniach z żywokryształu…
Thuleńczycy są ludem zaiste ciekawym – przez pokolenia jako jedyni nauczyli się uprawiać te dziwne „rośliny”, obrabiać je i wykorzystywać na swoją korzyść…
Zaraz po opuszczeniu ziem Zakonu, planem mym była podróż do pradawnego Nahnagarru, aby tam zrozumieć zależności między Thule-dun i Ziemiami Kultów Węży, którymi włada Malakus…
Niestety to co robiłem, wiedzę którą zdobywałem, było tak pilnie strzeżone przez kapłanów Delidii, że już same próby sprowadziły na mnie zgubę…
I tak trafiłem do tego miejsca, w którym umieram już przez lata, chociaż czas tutaj jest pojęciem względnym...
Teraz moje ciało i umysł stają się jednością z tym światem i nie mam już sił na nic…
Myślałem nawet, że…

- Kojarzę autora tej notatki – odparł Igo – Żył w Karabaku i miał tam swoje ziemie. Był historykiem, który interesował się czasami starożytnymi i zaginął około trzydzieści lat temu.
- A czy przypadkiem ten szmaragd, nie jest Kamieniem Wędrowca? - zapytałem – Kreol powiedział, że zorientujemy się, kiedy go zobaczymy. A prócz tej wieży, nie pasuje do tego co tu widzieliśmy. Wygląda jak normalny szmaragd i wręcz nie pasuje do tego miejsca.
- Całkiem możliwe – odparł mag.
- Wiecie co mi się wydaje dziwne? – zacząłem – Ten cały Rabba Dakarta z tego co tu napisał, podpadł kapłanom Delidii i trafił za karę tutaj. My zaczęliśmy szukać rzeczy związanych na przykład z Zakonem Atolla i też jesteśmy tutaj. Kim kurwa jest Camaral? Nie jest to zwyczajnie jakiś pies gończy Kościoła?
Moje rozważania przerwał Dalinar.
- Zobaczcie! - wskazał ręką na duży, dwumetrowy kryształ na środku pomieszczenia - W nim chyba ktoś jest.
Podeszliśmy szybko wszyscy, a Igo uniósł do góry świecący kamień. W krysztale było widać coś co faktycznie mogło przypominać człowieka.
- Myślę, że to Rabba Dakarta – stwierdził Igo – To miejsce go pochłonęło.
- Patrząc na ostanie zdania na tablicach to nawet logiczne – powiedziałem i zacząłem czytać na głos - „Teraz moje ciało i umysł stają się jednością z tym światem i nie mam już sił na nic”. Tylko dlaczego nie pochłonęło go razem ze stołem, tablicami? Przecież stół i ten wielki kryształ stoją kawałek od siebie.
- Być może ten proces trwał bardzo długo – powiedział Igo – Kryształ powoli go zmieniał, tak jak rękę Thomasa, aż w pewnym momencie zwyczajnie w tym miejscu nie mógł już się poruszyć i tak został.
- Dziwne, że tu nic nie ma – powiedział Dalinar – Skoro żył tu przez lata, to gdzie spał? Co jadł?
- No pewnie te jabłka – odpowiedział Igo.
- A jak wychodził po te jabłka przez ten ogień? - zapytałem – Przecież nie był magiem, tylko historykiem.
Igo przejechał ręką po twarzy w zastanowieniu, szukając czegoś głęboko w pamięci, a po chwili powiedział:
- Myślę, że mógł wychodzić przez ten ogień, a nawet go stworzyć. Dopiero teraz skojarzyłem, że jego nazwisko przewijało się też przy historii jednego z magicznych bractw. Myślę, że jednak był magiem.
- No dobrze, nawet jeśli – powiedziałem – to miał tylko to co ty Igo. Nie ma tu księgi, nie ma magicznych składników. Byłbyś w stanie przetrwać tu latami?
- Myślę, że musimy spróbować wyciągnąć go z tego kryształu i zobaczyć co ma przy sobie – stwierdził mag.
- Jest jeszcze jedna rzecz, którą mogę zrobić – powiedział Dalinar – Vergen obdarował mnie możliwością rozmowy z duchem zmarłego.
- Faktycznie opowiadałeś kiedyś o tym – powiedziałem – ale sam twierdziłeś, że to nie jest łatwy temat. Mówiłeś, że zmarły musi chcieć rozmawiać, że ważny jest stan jego ciała i to jak dawno umarł.
- Nie powiedziałem, że to będzie łatwe – odparł kapłan – Jedynie tyle, że jest taka możliwość. I nie jest to rozmowa jako taka. Raczej mogę mu zadawać pytania, na które duch, jeśli podda się mej sile woli, odpowie. Więc musimy przemyśleć o co się zapytać. Myślę, że jestem w stanie zmusić go do odpowiedzi na dosłownie kilka pytań. Jego odpowiedzi mogą być niepełne, zagadkowe.
- Tego się obawiałem – powiedziałem – Zapytamy go jak używać kamienia, a on odpowie „rozsądnie” – wszyscy wybuchnęli śmiechem, mimo że do śmiechu nam nie było.
- To wszystko zależy od ducha zmarłego – odparł kapłan.
Ustaliliśmy wspólnie o co zapyta Dalinar.

Kapłan kazał nam się odsunąć pod ścianę i nie odzywać się. Wyciągnął kadzidło, rozpalił je i zaczął nim delikatnie ruszać. Wonny dym rozszedł się po pomieszczeniu. Dalinar krążył i okadzał miejsce wokół kryształu, modląc się po cichu. Po chwili poczuliśmy powiew chłodu, a spod drzwi wieży zaczęła wyłaniać się lodowata mgiełka. Dół drzwi pokrył się szronem, temperatura w pomieszczeniu zaczęła spadać. Szron na drzwiach stopniowo piął się w górę, na podłodze zaczęły pojawiać się rozszerzające się plamy lodu, to samo działo się na ścianach wieży. Usłyszeliśmy kroki i spojrzeliśmy w górę. W mroku wyglądało to, jakby duży pająk schodził po ścianie wieży. Kiedy istota była bliżej, dostrzegliśmy, iż był to człowiek lub coś co człowieka przypominało. Szedł pionowo w dół, jakby na czworaka, lecz zarówno ręce i nogi miał za plecami. Głowa „człowieka” była nienaturalnie wykręcona do tyłu. Istota doszła do podłogi i zatrzymała się około metra przed Dalinarem. Wszystkie moje włosy na ciele zjeżyły się z ogromną siłą. Po chwili ta cienista postać płynnym ruchem wstała i odezwała się cichym głosem:
- Dlaczego mnie obudziłeś? Czego chcesz?
Kapłan odpowiedział:
- Witaj Rabba Dakarta. Dziękuję, że odpowiedziałeś na moje wezwanie. Nazywam się Dalinar. Jestem kapłanem Vergena. Zostałem uwięziony w tym miejscu, dlatego zostałem zmuszony do wezwania cię i zadania kilku pytań, które pozwolą mi się stąd wydostać. Odpowiedz mi w jaki sposób użyć tego kamienia, aby manipulować tutejszymi kryształami – Dalinar pokazał duchowi szmaragd.
- Musisz być z nim zestrojony i znać jego prawdziwą moc, wtedy będziesz w stanie go kontrolować – odparła zjawa.
- Dziękuje za tą odpowiedź. Przekaż mi informacje, które pomogą mi się stąd wydostać do Karabaku.
- Stąd jest tylko jedno wyjście. Jest to śmierć – ponuro odpowiedziała zjawa.
- Powiedz mi co chciałeś dopisać na tablicach, a na co nie starczyło ci już czasu – dopytywał Dalinar.
- Nie pamiętam, to było bardzo dawno.
- A czy wiesz, gdzie znaleźć Kamień Wędrowca?
- Tak, posiadasz go.
- Dlaczego zostałeś zesłany do tego miejsca?
- Szukałem zakazanej wiedzy. Badałem powiązania Delidii ze światem Zanzibarru.

Duch zaczął się rozpływać i znikł. Trwało to zaledwie kilka sekund, gdy chłód powoli zaczął zanikać, a szron topnieć.
- Muszę powiedzieć, że było to bardzo nieprzyjemne przeżycie – odezwałem się po chwili.
- Cóż, takie moce wyzwalają różne rzeczy – wyjaśnił kapłan – Ważne jest to, że się udało i wiemy iż to jest Kamień Wędrowca. Ale o co chodzi z tym Zanzibarrem?
- Będąc w Górskim Gryfie – zaczął Igo – obiła mi się ta nazwa o uszy. Wiem tylko tyle, że kościół Delidii i jej kapłani, zabiegają bardzo mocno o to, aby jakiekolwiek informacje o Zanzibarze nie były rozpowszechniane. Zatem nikt nie drążył tam tego tematu, bo mogło by się to skończyć dla zainteresowanego fatalnie. A co do tego co duch powiedział o zestrojeniu się z kamieniem, to nie jestem w stanie tego zrobić tutaj.
- A czy zestrojenie jest nam potrzebne, skoro wiemy, że mamy Kamień Wędrowca? - zapytał Dalinar.
- Tego nie wiem – odparł Igo – w teorii mamy to, po co tu przybyliśmy.
- A czy próbujemy dostać się do jego ciała? - zapytałem.
- Myślę, że powinniśmy to zrobić – powiedział mag – Może ma przy sobie coś, co się nam przyda.
- Też tak myślę – powiedział Dalinar – jednak najpierw odpocznijmy. Dostanie się tu oraz rozmowa ze zmarłym, mocno mnie wymęczyły.
- Myślę, że wszystkim nam przyda się solidny sen – powiedziałem.

Położyliśmy się na chłodniej posadzce, na swoich płaszczach. Mimo iż nie było to wymarzone miejsce do odpoczynku, sen zawitał szybko. Po kilku godzinach obudziliśmy się, zjedliśmy po jabłku, a ja pogrążyłem się w medytacji. Po pewnym czasie Dalinar pobłogosławił nas przed kolejnym trudami nadchodzącego dnia.
- Tsume – powiedział kapłan – dasz radę to rozbić?
- Postaram się – odparłem – lecz nie będzie to łatwe. Jeśli użyję za mało siły, to kryształ nawet nie pęknie. Jeśli odrobinę za dużo, mogę też zniszczyć ciało w środku.
- Postaraj się – powiedział Igo.
- Odsuńcie się za mnie i dajcie chwilę na skoncentrowanie się.
Przywołałem Ki i pozwoliłem, by moc płynęła przez ręce. Wyregulowałem oddech i kiedy byłem gotowy, uderzyłem. Przez sekundę nic się nie stało, jednak po chwili usłyszałem delikatny trzask pękającego kryształu, a z miejsca, w które uderzyłem, zaczęła rozchodzić się pajęczyna pęknięć. Po chwili kilka dużych odłamków odpadło na podłogę. Kryształ miał teraz wysokość około metra. Było już wiadomo, że w częściach które odpadły, na pewno jest też część kogoś, kto był tam zamknięty. Igo poświecił nad tym co pozostało z kryształu. Coś, co kiedyś prawdopodobnie było Rabba Dakartą, zostało całkowicie skrystalizowane. Dało się wprawdzie określić, gdzie kończy się korpus, a zaczyna kryształ, lecz nie zostało już nic, co można byłoby nazwać „żywą” tkanką.
- Cóż, starałem się, ale jak widać był już praktycznie częścią tego kryształu – powiedziałem – Myślę, że nie było żadnej szansy, by uniknąć takich zniszczeń.
- Warto było spróbować – powiedział Dalinar.
- Czas opuścić to miejsce – powiedziałem – Dalinarze, poproś Vergena, aby mnie ochronił. Wyjdę pierwszy.
Dalinar pomodlił się. Nakazałem braciom schować się za murem i otwarłem drzwi. Płomieni nie było, a na ziemi pozostał tylko wypalony krąg, zatem wszyscy wyszliśmy na zewnątrz.
- Prawdopodobnie zniszczyłeś uderzeniem coś co powstrzymywało czar – powiedział Igo.
- Wracajmy do karczmy – powiedział Dalinar – Kejnie, wiesz już czego się spodziewać. Wypatruj zagrożenie, gdyż wiesz że te węże doskonale się maskują.

Droga przebiegła bez problemów i po kilku godzinach zobaczyliśmy zabudowania wioski. Weszliśmy do gospody. Wyglądała dokładnie tak jak za pierwszym razem, tak jakby przez cały czas, kiedy nas nie było, nic się nie zmieniło.
- Karczmarzu przygotuj coś do jedzenia – powiedział kapłan – oraz spakuj nam prowiant na drogę.
- Oczywiście – odparł Thomas.
Usiedliśmy przy stole, a po chwili karczmarz przyniósł misę z jabłkami. Dalinar poprosił o więcej, a gospodarz spełnił jego prośbę, nie domagając się zapłaty.
- Uważacie, że powinniśmy bardziej zwiedzić tę krainę? - zapytał kapłan.
- Myślę, że nie – odparł Igo – Jestem pewny, że czas gra na naszą niekorzyść. Wszyscy, którzy się tu znajdują zbyt długo, powoli zamieniają się w kryształ. Nie wiemy jak szybko pojawiają się pierwsze zmiany.
- Dokładnie – poparłem Igo – tym bardziej, że może okazać się, iż w drodze powrotnej znowu musimy czekać na sztorm.

Podziękowaliśmy gospodarzowi i ruszyliśmy na „południe” w kierunku morza. Szliśmy kilka godzin przez rzadki iglasty las, kiedy zatrzymaliśmy się, gdyż przed nami, w odległości może czterdziestu metrów, dostrzegliśmy dwie osoby. Igo skorzystał z magii, aby móc z takiej odległości dokładnie przyjrzeć się postaciom i relacjonował.
- Jeden to Tesijczyk. Sporo po czterdziestce. Długie wąsy, krótka broda. Nie widzę żadnych oznak zmian na ciele. Ma bardzo eleganckie czarne szaty ze złotymi wstawkami, a przy pasie widzę jakiś krótki miecz. Drugi koło trzydziestki, zdecydowanie wyższy od Tesijczyka. Zadbana broda, długie włosy oraz czarno-czerwone ubranie. W przeciwieństwie do tamtego wygląda na podróżne. Stoją i po prostu czekają. Zupełnie mi się to nie podoba.
- Nic tu nie wystoimy – powiedział Dalinar – Chodźmy.
Ruszyliśmy powoli do przodu.
- Chłopaki – po cichu powiedział Igo – Mam wrażenie, że już gdzieś tego Tesijczyka widziałem.
Podeszliśmy na odległość kilku metrów od stojących na ścieżce ludzi.
- Witajcie panowie – przywitał się Igo.
- Witajcie – odparł Tesijczyk.
- Wyglądacie jakbyście na nas czekali – kontynuował mag.
- Dokładnie tak jest – ponownie odezwał się Tesijczyk – Dobrze wam się tu żyje?
- Bywało lepiej – odparłem.
- Czyżbyśmy się znali – dopytywał Igo.
- Wy mnie nie znacie – wyjaśnił mężczyzna – ale ja znam was. To ja jestem sprawcą waszych nieszczęść, to ja sprawiłem, że tu jesteście. A właściwie nie sprawiłem tego ja, tylko wasza własna głupota. Jak mogliście być tak naiwni, że pomyśleliście, iż nie dowiemy się, że głowa którą nam dostarczyliście to nie Łaskotek.
- Jak to nie Łaskotek – udał zdziwienie Dalinar – Przecież sami go ubiliśmy.
- Mamy swoje sposoby, aby to sprawdzić – spokojnie odparł Tesijczyk.
- Kim jesteś – zapytałem – i jaki masz interes w tym, aby nas tu więzić?
- Chciałbym się od was dowiedzieć, gdzie jest naprawdę Łaskotek, gdzie się ukrywa. Być może dzięki temu uzyskacie wolność. Nasuwa się tylko pytanie, czy w ogóle warto z wami rozmawiać.
Odruchowo odpowiedziałem twą sentencją mistrzu:
- Zawsze warto rozmawiać.
- Owoce smakują – zapytał szyderczo Tesijczyk – ciekawa dieta?
- Całkiem znośne – odparłem – tylko jedno mnie zastanawia. Tyle tego zjadłem, a jeszcze nie srałem.
Mężczyzna zdecydowanie nie był przyzwyczajony do takiego traktowania, bo aż się wzdrygnął, lecz szybko się opanował. Drugi mężczyzna cały czas stał nieruchomo.
- Ja wiem jedno – powiedziałem spokojnie – zabiliśmy Łaskotka i żadne podejrzenia tego nie zmienią.
- Zatem gdzie jest ciało?
- Jeśli mnie pamięć nie myli na południowy wschód od karczmy Byczy Łeb w tamtejszym lesie – odparłem.
- Zatem gdzie jest głowa?
- Jak to gdzie? - zapytałem - Dostarczyliśmy ją Camaralowi.
- Więc jesteście aż tak głupi? - zastanowił się jakby Tesijczyk - Dla waszej wiadomości, kapłani Delidii potrafią komunikować się ze zmarłymi i uznali, że zdecydowanie nie był to Łaskotek. Był to jakiś nędzny łowca nagród. Niestety nie wiedział tego czego byśmy oczekiwali.
- To stawia sprawę w innym świetle – powiedziałem.
- Dokładnie – zgodził się Dalinar – Musimy zatem skończyć naszą misję i odszukać prawdziwego Łaskotka. Zostaliśmy najwidoczniej przechytrzeni.
- Kim wy w ogóle jesteście? – przerwał Dalinarowi mężczyzna – Pojawiliście się znikąd.
- Jak wszyscy najemnicy – odparłem – jednego wciąż nie rozumiem. Skoro wiedzieliście, że to nie Łaskotek, to dlaczego Camaral wypłacił nam sowitą nagrodę, dopuścił nas potem do istotnych dla niego zadań, które zresztą wykonaliśmy dla niego bez zarzutu?
Tesijczyk obrócił się do drugiego człowieka i zaczęli rozmawiać, lecz my nic nie słyszeliśmy. W trakcie rozmowy, wyższy mężczyzna jakby zamigotał i na chwilę stał się przeźroczysty, po czym znów widzieliśmy go wyraźnie. Po chwili przerwali rozmowę i Tesijczyk znów zwrócił się do nas:
- Myślałem, że będziecie bardziej rozsądni… W takim razie musicie umrzeć.
Po tych słowach zniknął, a wyższy mężczyzna uniósł ręce do góry, coś szepnął i także zniknął.
- Czy ktoś z was rozpoznał tego Tesijczyka? - zapytał Igo. Wszyscy zaprzeczyliśmy.
- Ruszajmy – powiedziałem, lecz w tej chwili Kejn powiedział:
- Coś słyszę przed nami.
Nasłuchiwaliśmy w skupieniu i faktycznie, od przodu dochodziły do nas jakieś odgłosy, a po chwili dostrzegliśmy z oddali pojawiające się postacie.
- Igo możesz? – zapytałem.
Mag skinął głową ze zrozumieniem, gdyż czar wzmacniający jego wzrok nadal działał i zaczął relacjonować:
- Wyglądają na starych ludzi w łachmanach. Wszyscy pokryci są kryształami i to o wiele bardziej niż karczmarz i jego klienci. Poruszają się wolno, nie mają broni. Naliczyłem ich dziewięciu.
- Słyszę jeszcze kilku z prawej i z lewej strony – oznajmił Kejn.
- Kejnie strzelaj – powiedział kapłan.
- Kiedy tylko będę miał ich w zasięgu.
Skoncentrowałem się i przygotowywałem do boju. Kejn czekał już z łukiem. Dalinar wyszeptał modlitwę i w okolicy pojawił się jego duchowy młot. Igo wyciągnął coś z sakiewki i krzyknął:
- Cofajmy się powoli, potrzebuję czasu!
Zrobiliśmy tak jak powiedział Igo. Cofaliśmy się powoli, ale w gotowości do walki. Zobaczyłem jak młot uderza jedną ze zbliżających się istot. Trafił go w głowę aż zadudniło. Istota stanęła na chwilę, po czym znów ruszyła do przodu. Nie wróżyło to nam nic dobrego. Kejn strzelił, lecz strzała odbiła się od stwora.
- Kurwa skończyły mi się strzały. Zostały tylko te od Elandera!
- Wal tym co masz – krzyknąłem.
Chwilę później krzyknął Igo:
- Cofamy się i trzymajcie się mnie blisko!
Powoli, krok za krokiem, cofaliśmy się, skupiając się przy magu. Igo wymawiał zaklęcie. Kilka metrów od nas pojawił się okrąg z ognia, praktycznie identyczny jak wokół wieży. Płomienie odcięły nas od przeciwników. Tylko trzech zdołało być po tej stronie ognia. Jednak byli tak blisko płomieni, że zaczęli się palić. Mimo to parli naprzód, nie zważając na ból. Dalinar uderzał młotem, ja rzuciłem się na drugiego, a Kejn wyciągnął miecz i dopadł trzeciego. Na szczęście płomienie osłabiły istoty i poradziliśmy sobie z nimi, lecz nie była to szybka walka. Widząc jak niewielkie wrażenie robiły nasze ataki, mieliśmy świadomość, że gdyby nie Igo, nawet ta trójka byłyby dla nas śmiertelnym zagrożeniem. Reszta bezmyślnie, swoim tempem, podchodziła do kręgu ognia i tylko kilku z nich udało się przejść za płomienie, ale padli martwi zaraz za ogniem. Oczekiwaliśmy na następnych. Po pewnym czasie płomienie zgasły, a wszyscy napastnicy leżeli martwi wzdłuż linii, którą wyznaczały płomienie. Kejn klęczał ciężko, opierając się na mieczu, a Igo z wysiłkiem podpierał się na swym kosturze.
- Dalinarze – powiedział ciężko Kejn – mógłbyś uleczyć me rany?
- Obawiam się, że w tej chwili nie pomogę nawet sam sobie – odparł kapłan – Ta walka bardzo mnie wyczerpała. Musimy ruszać w kierunku mostu.
- I modlić się o to, że to miejsce ma jakieś ograniczenia – powiedziałem – Następny taki atak nas po prostu zabije.
- Z tym nic nie zrobimy – powiedział – Dalinar musimy iść i liczyć na szczęście.

Powoli ruszyliśmy dalej na „południe”.
- Gdyby nie twój czar – powiedziałem – Jestem przekonany, że bylibyśmy martwi.
- Problem w tym – odpowiedział Igo – że następnym razem już go nie dam rady przywołać.
Po upływie dobrej godziny, las się skończył i doszliśmy do polany, za którą był most. Część dużych kryształów, które wcześniej tu stały, było połamanych. Podszedłem do najbliższego całego kryształu i przyglądałem się uważnie. W środku był uwięziony człowiek, zupełnie jak w płonącej wieży. Zyskaliśmy pewność, że nasi przeciwnicy wyszli z tych połamanych. To był chyba tutejszy cmentarz.
- Ruszajmy dalej – ponaglał Dalinar.
Posililiśmy się jabłkami i poszliśmy stamtąd.
- Wiecie – powiedziałem – że przed mostem i tak musimy zaryzykować odpoczynek. Nie dacie rady w tym stanie iść kilka godzin po grobli, o ile w ogóle teraz jest odsłonięta.
- Odpoczniemy przed groblą – powiedział kapłan.
Po pewnym czasie doszliśmy do mostu zawieszonego w mroku. Strach pchał nas do przodu mimo obrażeń. W końcu dotarliśmy do morza, ale grobli nie było widać. Jako że nie byłem ranny, zaproponowałem, że stanę na warcie pierwszy. Moi bracia położyli się na środku mostu, aby być jak najdalej od krawędzi i zasnęli. Wpatrywałem się w morze. Po kilku godzinach poziom morza obniżył się, a ja zacząłem budzić braci.
- Już czas – powiedziałem – Morze się cofa.
- Pozwólcie, że zajmę się naszymi ranami i musimy ruszać – powiedział Dalinar.
Po chwili, kiedy wszyscy czuli się już znacznie lepiej, ruszyliśmy w stronę wyspy. Gdy dotarliśmy znów do granicy mroku, za którą grobla prowadziła pionowo w dół, wiedząc czego się spodziewać, ruszyliśmy na czworakach. Świat znów wywinął kozła i szliśmy w poziomie. Po kilku godzinach doszliśmy w ten sposób do wyspy, a z przodu dostrzegliśmy górę, w której się tu pojawiliśmy za pierwszym razem. Odetchnęliśmy z ulgą.


Kroniki XXVI: Pomocna dłoń (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Październik, rok 222 po Zaćmieniu. Siedziba hrabiego de Robespierre, królestwo Mar-Margot.

Ruszyliśmy do pomieszczenia, w którym się obudziliśmy w Kostce po raz pierwszy. Tam Igo wyciągnął szmaragd i zawołał:
- Kreolu przybądź!
Niestety nic się nie stało.
- To nie mogło być tak proste – powiedziałem z rezygnacją – Kreol wspominał, że może uda nam się go przywołać, o ile nie będzie pogrążony we śnie. Ostatnio pojawił się sam i wspominał coś, że wyczuje ten kryształ. Wydaje mi się, że powinniśmy odpocząć, bo zaraz zwalimy się z nóg.
Dalinar zadeklarował, że będzie wartował pierwszy, a my położyliśmy się na kryształowych „łóżkach” i zapadliśmy w sen. Po pewnym czasie obudził mnie Kejn.
- Twoja kolej – powiedział.
Przeciągnąłem się i objąłem wartę. Po około trzech godzinach obudziłem Igo, a sam pogrążyłem się w medytacji. Gdy skończyłem, wszyscy byli już na nogach. Niestety Kreol się nie pojawił.
Siedzieliśmy tak pogrążeni każdy w swoich rozmyślaniach, kiedy Kejn zauważył stojącego pod ścianą Kreola.
- Witaj – powiedział elf i wszyscy zwróciliśmy się w stronę zjawy.
- Witajcie. Wyczuwam, że macie Kamień Wędrowca ze sobą.
- Tak – powiedział Igo i pokazał kamień Kreolowi. Ten przejechał nad nim widmową ręką i powiedział:
- Jak wam się udało go zdobyć? To prawie że niemożliwe.
- Nie było łatwo – odparł mag – prawie przypłaciliśmy to życiem. Co mamy teraz zrobić, aby się stąd wydostać?
- Dajcie mi go – powiedziała zjawa i wyciągnęła dłoń.
- Skąd mam mieć pewność, że nie uciekniesz stąd sam? – zapytał Igo.
Kreol nie odpowiedział, natomiast jego twarz zaczęła się zmieniać. Mieliśmy wrażenie, że w miejsce jego twarzy pojawiają się dziesiątki innych, aż nagle zastygła tyle, że zamiast twarzy Kreola, ujrzeliśmy twarz Nubrimusa, czarownika Camarala. Muszę powiedzieć, że byłem mocno zaskoczony.
- Chyba nie ma sensu już bawić się w te gierki – powiedział Nubrimus – Ja potrzebuję tego kamienia, wy chcecie się stąd wydostać. Umożliwię wam to. To nie wszystko, gdyż mam dla was propozycję, której mam nadzieję nie odrzucicie. Chcę, abyście po uwolnieniu, zabili kogoś dla mnie.
- Wiem nawet kogo – odparłem.
- Kogo? – zapytał Dalinar.
- Camarala – odparłem z pewnością w głosie.
Nubrimus zacisnął wargi, aż mu zbielały i jęknął, jakby z bólu.
Po chwili odpowiedział z trudem:
- Wasz brat ma rację – miałem wrażenie, że każde słowo sprawia mu ból.
- Jesteś w jego niewoli prawda? - zapytałem.
- Nie rozmawiajmy o tym – poprosił mag – co wy na to? Mogę was stąd wydostać w każdej chwili, ale najpierw potrzebuję tego kamienia.
- Nie rozumiem – nerwowo zaczął Kejn – po co te podchody. Czemu nie przyszedłeś z tym do nas od razu, czemu pozwoliłeś nas tu uwięzić? A nawet nie tyle pozwoliłeś, co sam tego dokonałeś.
- To nie ja – powiedział Nubrimus.
- Co nie ty? – ciągnął elf – Po tym wszystkim myślisz, że od tak ci zaufamy?
- Daj mu powiedzieć – przerwałem Kejnowi – On zwyczajnie nie może tu długo przebywać.
- Dokładnie jest tak jak mówisz. Nie mogę tu przebywać ile chcę oraz nie mogę powiedzieć tego co chcę. W kwestii ucieczki, to każdy z was musi się położyć na tych leżankach. Po pewnym czasie zaśniecie i obudzicie się w innym miejscu.
- Będzie to miejsce bezpieczne? - zapytałem – Będziesz tam? I czy będą tam nasze przedmioty?
- Tak, o wszystko zadbałem – odparł Nubrimus.
- Dobrze, tak zrobimy, a ty idź już i się nie przemęczaj – powiedziałem, a po moich słowach Nubrimus zniknął - Przede wszystkim od teraz nie rozmawiajmy o niczym. Wiemy dobrze, że jesteśmy podsłuchiwani. Być może Nubrimus wybrał moment, kiedy nikt tego nie słyszał.
- Igo – szepnąłem – daj kamień Dalinarowi na wszelki wypadek. Niech Nubrimus będzie pewien, że ty go masz.
Mag ukradkiem wręczył kamień kapłanowi, a ten go ukrył.
Położyliśmy się na kryształowych posłaniach. Dalinar powiedział, że kiedy faktycznie spotkamy się z Nubrimusem, wyprosi Vergena o dar rozpoznawania kłamstwa. Zaproponowałem, aby to wykorzystać i jeśli, tak jak myślę, mag był już od dłuższego czasu niewolnikiem Camarala, zapytać go o Vernira i ród de Vries. Dalinar uznał to za dobry pomysł. Ustaliliśmy, że jeśli Dalinar będzie pewny intencji maga, wtedy zada mu te pytania. Skończyliśmy dyskusję i czekaliśmy na sen. Igo zasnął pierwszy, jego łoże zaczęło mienić się czerwonym światłem. Po chwili zasnąłem i ja.

Nie wiem ile spałem, lecz nagle obudził mnie jakiś dźwięk, coś jakby przytłumiona muzyka. Obudziliśmy się na ziemi, przez zaropiałe oczy zobaczyłem światło pochodni w uchwycie na ścianie. Kiedy przetarłem oczy i odzyskałem zdolność ostrego widzenia, zrozumiałem, że jestem w czymś co może być pomieszczeniem dla służby. Przy małym stoliczku były dwa krzesła, a na jednym z nich siedział Nubrimus. Na stoliku stał płonący kaganek, a obok niego znajmy, emanujący fioletowym światłem, sześcian. Okiennice w pomieszczeniu były zamknięte, po przeciwnej stronie widniały drzwi, z boku szafa oraz dwie piętrowe prycze, przy których stały proste skrzynie. Na dwóch dolnych łóżkach, przykryci kocami, leżeli strażnicy. Mieli na sobie czepce kolcze. Wyglądali jakby spali, lecz biorąc pod uwagę, że mają na sobie kolczugi, domyślałem się, że nie żyją. Z wysiłkiem podniosłem się. Czułem się jakbym pił przez trzy dni i w końcu dopadł mnie kac. Nubrimus odezwał się cicho w naszym kierunku:
- Chciałbym tylko przypomnieć, że zostaliście zestrojeni z tym przedmiotem – wskazał ręką na sześcian – Jeśli spróbujecie mnie zaatakować w jakikolwiek sposób, wrócicie tam w ułamku sekundy i uwierzcie mi, że nigdy stamtąd nie wyjdziecie. Chciałbym, abyśmy zagrali uczciwie w otwarte karty. W tej skrzyni – wskazał dłonią – znajduje się dzban z wodą i jedzenie. Posilcie się. Wasze reakcje są bardzo opóźnione i potrzebujecie kilku godzin, by dojść do siebie. Częstujcie się, gdyż na pewno dobrze wam to zrobi.
- Poczekajcie – powiedział Dalinar – Oczyszczę ten pokarm – Wyciągnął ręce nad skrzynię i stał tak chwilę, po czym dał znać, iż możemy zjeść.
- Dawno nie widziałem kapłana starych bogów – powiedział tesijski czarownik – Bardzo interesujące... Co za ciekawy splot wydarzeń... Poproszę teraz o kamień.
- Nim ci go wydamy, powiedz czym jest i do czego ci jest potrzebny – postawił warunek Dalinar.
Zjadłem kawałek suszonej kiełbasy. Jeszcze nigdy w życiu nic nie smakowało tak wspaniale.
- Jest mi potrzebny, aby się uwolnić – odparł mag – Jest pewien człowiek, który przy pomocy Kamienia Zniewolenia, spowodował, iż przestałem być wolnym człowiekiem i muszę wykonywać polecenia mojego pana.
- Czyli Camarala? – zapytałem z pełnymi ustami.
- Tak – potwierdził Nubrimus – Jest taki człowiek. Nazywa się Ahito-tan. Szef tajnych służb kościoła Delidii. Wszystko zaczęło się od tego, a potem podarował mnie Camaralowi.
- Powtórz czego od nas oczekujesz – powiedziałem.
- Już wam mówiłem i nie chcę się powtarzać, bo to dla mnie bardzo bolesne – powiedział Nubrimus.
- My oddamy ci kamień – zaczął Kejn – Ty będziesz wolny, a my będziemy zawsze zniewoleni. Wszak jesteśmy powiązani z tą kostką.
- Tak, zestrojeni będziecie już zawsze, ale myślę że już nigdy się nie spotkamy i z mojej strony nic wam nie grozi – zapewniał mag.
Liczyłem na to, że Dalinar wyczuje jego prawdziwe intencje.
- To nie rozwiązuje naszego problemu – upierał się elf – Kostka może wpaść w inne ręce.
- Kostka należy do mnie i ze strony innych nie ma takiego zagrożenia. Natomiast odpowiadając na wasze drugie pytanie, Kamień Wędrowca pozwala manipulować materią i za jego pomocą dam radę usunąć Kamień Zniewolenia, który mam wszyty pod sercem. Zapewne wiesz o czym mówię magu – zwrócił się do Igo, a ten skinął głową na znak zrozumienia.
- Nie możecie się też ujawnić zbyt szybko, bo wtedy zginę. Tylko ja mogłem was wyciągnąć, bo tylko ja umiem władać kostką.
- Gdzie się obecnie znajdujemy? – zapytał Igo.
- Jesteście w rezydencji hrabiego de Robespierre.
De Robespierre. Poszukałem w pamięci i po chwili sobie przypomniałem, że według pamiętnika Lorda Radnisa, to on przybył z wojskami pod zamek Łaskotka kilka lat wcześniej. Edmund de Robespierre uważany za najbogatszego człowieka Karabaku, a jednocześnie kapłan Delidii.
- Odbywa się tu właśnie bal maskowy. W pewnym momencie nadarzy się okazja, aby pozbyć się człowieka, o którym wspominałem. Kiedy go zabijecie – widać było, że wypowiadanie tych słów sprawia mu fizyczny ból – odejdziecie wolno. Wszystko przygotowałem. Jest tu ukryty tunel, który doprowadzi was za rezydencję. Są tam ukryte konie wraz z waszym dobytkiem. Teraz proszę o kamień – zwrócił się do Dalinara – czuję, że ty go masz. Zrozum kapłanie, że gdyby tylko chodziło o kamień, odebrałbym go wam, kiedy tu spaliście na podłodze. Nie byłby to dla mnie żaden problem. W tej sytuacji jednak ja potrzebuję was, tak jak wy mnie.
Dalinar wyciągnął szmaragd i podał go magowi.
- Dziękuję. Macie jakieś pytania?
- Chcielibyśmy się dowiedzieć co wiesz na temat porwania Vernira z Białej Osady – zapytał Dalinar. Wynikało z tego, że mag wcześniej nie kłamał.
- Vernir? Biała Osada?
- Był również znany pod imieniem Ragn. Stało się to prawie rok temu. Wtedy to właśnie został porwany przez ludzi Camarala – dopowiedział kapłan.
- Dlaczego w ogóle myślicie, że ja mam z tym coś wspólnego? – zapytał zdziwiony Nubrimus.
- Nie że ty – odparłem – lecz Camaral, a ty w końcu pracujesz dla niego. Mniejsza o to. Pytamy, bo może po prostu znasz temat. Jeśli zabijemy Camarala nie dowiemy się już co stało się z Vernirem.
- A zależy nam na jego losie – dodał Dalinar.
Miałem wrażenie, że mag nie wie o czym mówimy. Spróbowałem więc inaczej.
- A może ktoś na kogo mówili Kościej jest ci znany?
- Kościej? Ten paser? - zainteresował się Nubrimus – Faktycznie była jakaś sprawa z Białą Osadą. Wiem tylko, że ktoś z Białej Osady węszył na mieście i wypytywał pasera o jakieś stare sprawy Camarala. Kiedy dowiedział się o tym, kazał zabić Kościeja. Tyle wiem.
- Zróbmy zatem krok dalej – powiedział Dalinar – Czy wiesz może coś o śmierci Roberta de Vries i pożarze w jego rezydencji?
- To była głośna sprawa, lecz ja nie miałem z nią nic wspólnego.
- A Camaral? – dopytywał kapłan.
- Myślę, że tak, lecz sprawy nie znam.
- A kto może wiedzieć? – nie dawał za wygraną Dalinar.
- Sądzę, że Tesijczyk, o którym wam wspomniałem.
- Czy ten Tesijczyk pojawił się może niedawno w kostce? - zapytałem.
- Tak i myślę, że on może mieć coś wspólnego z tą sprawą.
- Kim była druga osoba, towarzysz tego Tesijczyka, którego spotkaliśmy w kostce? – zapytałem.
- Był to jeden z kapłanów Delidii. Wracając do Camarala, musicie wiedzieć, że to tylko narzędzie. Bardzo przydatne, ale jednak tylko narzędzie w rękach Ahito-tana. To właściwie ten człowiek kreuje politykę kościoła w Mar-Margot. Camaral prawdopodobnie nawet nie wie, po co robi niektóre rzeczy. Płacą mu, a on działa. Źródłem wszelkich informacji, o które pytacie jest Tesijczyk.
- Wszystko fajnie – odparłem – tylko pomysł, że uzyskamy od niego informacje, wydaję mi się jeszcze bardziej absurdalny, niż wydawało mi się na początku dotarcie do Camarala.
- Wróćmy jednak do tu i teraz – powiedział Nubrimus – Poczyniłem jak już mówiłem pewne przygotowania. Widzę też, że bardzo zależy wam na informacjach o tym Vernirze. Jeśli wykonacie dla mnie to zadanie, powiem wam gdzie może przebywać. Myślę, że wiem. Powiedzcie mi tylko czy ten człowiek ma związek z Zakonem Atolla?
- Ma – powiedział Igo.
- Zatem to człowiek, o którym myślę i wiem gdzie przebywa. Jeśli wykonacie dla mnie to zadanie, ja przekażę wam szczegóły. Jest taka gospoda, nazywa się Tarcza Smoka. Znajduje się na trakcie z Mar-Margot do Celebornu. Spotkajmy się tam za dziesięć dni, czyli pierwszego października.
Chwila ciszy.
- Dobrze, teraz wróćmy do tematu. Hrabia de Robespierre wydaje uroczystość z okazji powrotu wielkiej armii Ambardu z południa. Pewnie kojarzycie, że Ambard podbił Dukhaj, kraj, który w zasadzie był kontrolowany przez Wiktów. Właściciel tego zamku organizuje dziś bal maskowy dla śmietanki towarzyskiej z Mar-Margot. Będą tu wszyscy liczący się w królestwie. Oczywiście nie może zabraknąć kapłanów i dostojników kościelnych. O północy odbędzie się pokaz fajerwerków. Wtedy mój pan spotka się z pewnym człowiekiem w południowej części ogrodu. Został wynajęty, aby zlikwidować rycerza Pierwotnego Zakonu, Teodora von Grann. Jakieś wewnętrzne porachunki kościelne, ale to nie ma znaczenia w tej chwili.
- Czy ty masz pomóc Camaralowi w likwidacji? - zapytałem
- Nie bezpośrednio. Od tego jest mój pan i jego ludzie. Ja tylko śledzę cel i co jakiś czas informuję o tym, gdzie się znajduje.
- Czy Camaral ma jakieś słabości, które moglibyśmy wykorzystaj w tej walce? Używa magii, chronią go amulety? - zapytał Dalinar.
Nubrimus chciał odpowiedzieć na to pytanie, ale gwałtownie chwycił się za gardło, poczerwieniał na twarzy i upadł na kolana obok krzesła, walcząc o powietrze. Po chwili opanował się, usiadł i powiedział:
- Nie rozmawiajmy o tym więcej. Nie dam rady. Gdyby nie to, że przez ostatnie lata pracowałem nad osłabieniem działania Kamienia Zniewolenia, już dawno bym nie żył.
- Dobrze – powiedziałem – zatem przedstaw plan od początku do końca.
- Po pierwsze, musicie zrzucić te brudne łachy i ubrać się w ubrania, które są w szafie. Są tam też maski. Po drugie, zostawcie tu swój oręż i zbroje. W odpowiednim czasie znajdziecie je w drewnianej szopie w południowym ogrodzie, nieopodal muru okalającego rezydencję. Nikt tu nie może mieć żadnej zbroi ani broni, ponieważ każdy jest dokładnie przeszukiwany. Ogrody dla gości zostaną otwarte na godzinę przed północą. Nawet gdyby udało wam się tam dostać wcześniej, narażacie się na ryzyko natknięcia na straże, a nie macie dobrego powodu, by się tam znajdować wcześniej niż pozostali goście. Po wykonaniu zadania musicie się stąd wydostać. Niedaleko szopy jest też stara fontanna, a obok niej nieużywana od dawna stara i zarośnięta studnia. W studni jest ukryte przejście. Jest tam drabina, którą musicie zejść, a następnie podążyć podziemnym tunelem ku wolności.
- Przepraszam, że ci przerwę – powiedziałem – ale nie chcę, by wyleciało mi to z głowy. Czym był pierścień, który zabrałeś Igo, kiedy zamykałeś nas w kostce?
- Ten pierścień był wykonany dawno temu przez Thuleńczyków. To lud żyjący na południu od Karabaku, już za Pasem Pogranicza. Dawni mistrzowie, nazywani Xantami, pochodzący z Thule-dun stworzyli tą kostkę. Jak się domyślacie, ja też jestem Thuleńczykiem. Pierścień z racji swego pochodzenia, wchodził w interakcję z kostką i odpowiednio przeszkolona osoba, mogłaby łamać zasady, które istnieją w tym świecie. Oczywiście i pierścień czeka na ciebie magu na końcu tunelu.
- Mam jeszcze jedno pytanie – powiedziałem – Czy może z czystej ciekawości zbadałeś ten pierścień?
- Zerknąłem na niego, ale to bezużyteczne świecidełko. Efekt uboczny wyższej magii.
- Czy ogród jest duży? - zapytał Dalinar.
- Jest dosyć spory, lecz bez problemu odnajdziecie wasz cel. Spotkanie z rycerzem Pierwotnego Zakonu ma nastąpić przy żelaznej bramie, prowadzącej do ogrodu z innej części rezydencji – odparł mag.
- A ilu ludzi przyprowadził ze sobą Camaral? - dopytałem.
- Sześciu.
Wpadłem na pewien pomysł. Przeszedłem na język tesijski i zadałem Nubrimusowi pytanie:
- Czy przejście na twój rodzimy język, nie pozwoli oszukać ograniczeń, które cię wiążą?
- Bardzo mnie zadziwiacie – odparł zdziwiony – ale niestety nie, skąd w ogóle znasz mój język?
- Powiedzmy, że bardzo interesuję się kulturą Tesji – odparłem – Skoro to nie pomoże, to wróćmy do języka Północy.
Po czym zwróciłem się do moich braci z wyjaśnieniem:
- Przeszedłem na tesijski, bo pomyślałem, że może to ominie okowy, którym spętany jest Nubrimus, ale niestety to nic nie zmienia – wyjaśniłem.
- Czy mógłbyś udzielić nam jakichś informacji, które pozwolą nam się zbliżyć do Ahito-tana? - zapytał Dalinar.
- Hmmm. Mówią, że nic w mieście nie dzieje się bez jego zgody, lecz nie lubi być na świeczniku i rzucać się w oczy. Działa raczej za kulisami. Jeśli wykonacie zadanie, może będę w stanie wam bardziej pomóc. A tymczasem wy też możecie zaspokoić moją ciekawość. Co stało się naprawdę z Łaskotkiem?
- Nie żyje – odparłem, lecz Nubrimus zignorował moją odpowiedź i ciągnął dalej.
- Ahito-tan wściekł się, kiedy się dowiedział, że głowa Łaskotka była fałszywa. Myślał, że Camaral próbował go oszukać. Jakoś się dogadali, ale Camaral omal nie oszalał ze złości, dlatego przygotował dla was coś specjalnego i finalnie wylądowaliście w kostce jako jego zabawki.
- Widocznie Łaskotek wystawił do wiatru i nas, jeśli to co mówił Ahito-tan jest prawdą – wyjaśniłem.
- Mam jeszcze jedno pytanie. Jak udało wam się zdobyć Czarny Kamień Sumień u dahijskich trolli?
- Cóż, rozwiązaliśmy Zagadkę Menhirów i podążyliśmy za wskazówkami w niej zawartymi – odpowiedziałem.
- Mój pan był naprawdę w szoku, kiedy wam się to udało. W zasadzie to posłał was na pewną śmierć. Nie znam szczegółów, ale pewna wpływowa osoba zleciła mu zdobycie tego przedmiotu. Jestem przekonany, że nie był to człowiek Kościoła Delidii. Cała historia o lasce była kłamstwem. Wysłał was, bo uważał, że jesteście najlepsi i może jakimś cudem wam się uda. Tak czy siak nie było elfa, nie było banitów i Kostura Dusz. Już wtedy kościół wydał na was wyrok. Camaral chciał jeszcze zabawić się waszym kosztem, wysyłając was na misję do trolli. Jeśli zginęlibyście, wykonując zadanie, wyrok Kościoła zostałby wykonany. Jego pomysł polegał na tym, że jeśli jakimś cudem by wam się udało zdobyć Kamień Sumień, mój pan zarobiłby duże pieniądze, a was zamknąłby w kostce, finalnie zamęczając na śmierć. I tak koniec końców się stało – jedyna różnica jest taka, że ja was uwolniłem.
Nubrimus zamilkł na chwilę.
- A teraz odpocznijcie, przebierzcie się i wyjdźcie z pokoju. Skręćcie w korytarz w lewo, a potem kierujcie się w stronę skąd dobiega muzyka. Traficie na pewno. Wyjście na ogrody prowadzi na wschód. Na zewnątrz skręcicie w prawo i dojdziecie do południowej części ogrodu. Muszę się zbierać, gdyż zajmie mi trochę czasu przeniesienie waszych rzeczy w wyznaczone miejsce.
Ubraliśmy się w wytworne stroje. Kejn ubrał maskę śmierci, Igo kruka, Dalinar wilka, a ja błazna.
- Nubrimusie – odezwałem się – mam pewną propozycję. A co ty na to, abyśmy przed północą weszli do szopy, niepostrzeżenie wyszli tunelem, tak aby nikt nie wiedział, że uszliśmy z kostki? Spokojnie popracujesz nad uwolnieniem się od Camarala, spotkamy się później i kiedy będziemy przygotowani lepiej, wspólnie uderzymy. Teraz Igo, który jest sporą siłą bojową w naszej drużynie, jest wyczerpany i na niewiele się zda.
- Nie - odparł Nubrimus – To musi stać się dzisiaj. Chcę opuścić Karabak tak szybko jak to możliwe.
- A bierzesz w ogóle pod uwagę sytuację, w której nie uda nam się zabić Camarala i zwyczajnie nam ucieknie? - zapytał Kejn – Albo nawet nas zabije, bo nie jesteśmy przygotowani do tej walki? Jesteśmy na obcym terenie, dodatkowo Camaral ma sześciu ludzi.
Mag milczał.
- Ja mam nawet jeszcze inną propozycję. Możesz mnie z powrotem uwięzić w kostce - powiedziałem – A wydostaną się tylko oni. Będziesz miał wtedy gwarancję, że cie nie wystawimy.
- To nie wchodzi w rachubę – szedł w zaparte mag – To musi być dziś. Mogę spróbować odciągnąć część ludzi mego pana, ale to wszystko na co mogę się zgodzić. Zrozumcie. W momencie kiedy zniszczę kamień umieszczony w moim ciele, drugi, który posiada mój pan, także zostanie zniszczony. On będzie wiedział, że się uwolniłem i na pewno będzie się pilnował. Powiem wam szczerze, jeśli nie chcecie zrobić tego dziś, zamknę was w kostce.
Ta informacja niespecjalnie nami wstrząsnęła. Wiedzieliśmy, że jesteśmy na jego łasce.
- Więc jeśli sytuacja wygląda tak jak mówisz – powiedział Kejn – a nasze argumenty nie dochodzą, musimy zrobić to tutaj. To chyba zamyka dalszą dyskusję. Nubrimusie zrób w takim razie wszystko co w twojej mocy, aby odciągnąć część ludzi Camarala.
- Tak będzie – powiedział mag – Udajcie się teraz na bal. Późno już.

Wyszliśmy na korytarz i według wskazówek dotarliśmy do sali balowej. Podłogę zdobił bogaty dywan, a cały korytarz był dobrze oświetlony. Zza drzwi dobiegał gwar rozmów i dźwięki muzyki. Do sali wchodziliśmy pojedynczo. Przed drzwiami stało dwóch strażników z halabardami w rękach. Nie zwrócili na mnie uwagi, stali jak posągi. Na środku sali, na podwyższeniu stał śpiewak z lutnią, a wokół niego przygrywało dodatkowo kilku muzyków. Sala była pełna ludzi. Wszyscy wytwornie ubrani, kobiety w bogato zdobionych sukniach, a każdy na twarzy miał misternie wykonane maski. Część ludzi rozmawiało ze sobą, część tańczyło. Sama sala była ogromna. Z jednej jej strony pięły się schody, które prowadziły na rozległy balkon, z którego goście patrzyli na bawiących się w dole. W jednym z rogów sali, były ustawione stoły, oświetlone przez bogato zdobione świeczniki, zastawione srebrnymi talerzami i misami pełnymi wybornego jedzenia. Stało tam też sporo dzbanów z winem. Z głównej sali odchodziły jeszcze cztery korytarze, a przy każdym z nich stał strażnik z halabardą. Były też wielkie przeszklone drzwi, które, jak się domyślałem, prowadziły na ogrody. Po sali kręciło się też dużo służek, a wszystkie ubrane były w ten sam sposób. Nosiły maski kotów i były dosyć wyzywająco ubrane. Miały spore dekolty, które zdradzały, że są to bardzo młode kobiety, a może nawet bardziej wyrośnięte dziewczynki. Co chwilę przechadzali się też służący z dużymi srebrnymi tacami pełnymi kielichów. Obeznany z etykietą dworską, dałem odpowiedni znak i służący podał mi kielich. Wino było wyborne. Wiedziałem już, iż ten znak wykonam jeszcze wiele razy do północy. Kręciliśmy się bez celu, starając się nie znikać sobie z oczu. Na podwyższeniu siedział mężczyzna w masce psa. W jego okolicy stało kilku uzbrojonych mężczyzn, obserwujących tłum. Ludzie tłoczyli się wokół niego i każdy zabiegał o to, by choć przez chwilę z nim porozmawiać. Przypuszczam, iż był to sam de Robespierre, lecz wtedy bardziej interesowało mnie to, czy gdzieś nie zobaczę Camarala. Akurat on jeden nie mógł się ukryć pod żadną maską, ponieważ dosłownie każdy rozpoznałby tego wielkiego, czarnoskórego mężczyznę. Po chwili dostrzegłem go w tłumie. Miał na sobie maskę tygrysa, a ubrany był w ekstrawagancką koszulę z dużym, trójkątnym wycięciem, ukazującą jego potężną muskulaturę. Przechadzałem się po sali, pijąc kolejny kielich wina, kiedy przez tłum przebił się głośny śmiech, który mógł należeć tylko do jednej osoby. Szybko zwróciłem głowę w kierunku jego źródła. Na balkonie, w masce kocicy, w sukni, która bardzo mało zakrywała, stała z całą pewnością Carmilla, była przeorysza Bezimiennego Klasztoru Sierot. Mimo, że w masce, tego pięknego ciała nie pomyliłbym z żadnym innym. W ręce trzymała kielich, rozmawiała z jakimś mężczyzną i śmiała się głośno wskazując coś na dole. Miałem wrażenie, że wypiła już sporo. W pewnym momencie spotkaliśmy się z braćmi i Dalinar powiedział:
- Jestem nieco połamany i chyba skorzystam z gościnności gospodarza – wskazał głową na jedną ze służek.
- Nie wiem jak to działa – powiedział Igo.
- No ja wiem, że ty masz z tym problem – zaśmiałem się głośno, a Dalinar podchwycił mój żart i dodał:
- To chodź ze mną, to ci pokażę co zrobić z kobietą – wybuchnęliśmy śmiechem.
- Chciałem wam tylko powiedzieć, że są tu też kapłani Delidii. Nie zapominajmy o tym – powiedziałem.
- Ja żadnego nie widziałem – powiedział Dalinar.

- Ale wiem, że są – odparłem – Zaufajcie mi. Po prostu nie chcę was teraz rozpraszać niepotrzebnymi informacjami.
Była to prawda. Od dawna chcieliśmy zemścić się na Carmilli, ale bałem się, żeby porywczość nie narobiła nam dodatkowych kłopotów, stąd też tę informację zachowałem dla siebie.
- Chodzi mi tylko o to, żebyśmy mieli na uwadze to, iż przy ewentualnym pościgu, możemy mieć na plecach ne tylko zbrojnych, ale i ludzi, którzy posiadają kapłańskie moce. W każdym razie ja nie zamierzam iść ruchać. Wolę poobserwować. Zresztą jak na mój gust, te kobitki mają za małe cycki i zbyt mało zaokrąglone biodra. To ty idź się zabaw, a ja muszę skosztować reszty trunków. Jak umierać to nie na trzeźwo.

Po tych słowach, udałem się na balkon i stanąłem niedaleko, gdzie bawiła się Carmilla. Oparłem się o barierkę balkonu i obserwowałem bawiących się w dole ludzi. Carmilla, otoczona była trzema adoratorami, którzy prawili jej komplementy. Rozmowa była nudna. Nie usłyszałem nic, co by mnie interesowało. Dowiedziałem się jedynie, że jeden z adorujących ją mężczyzn miał na imię Tatunus. Nic mi to imię nie mówiło. Około pół godziny przed otwarciem bram do ogrodu, spotkałem się ponownie z Kejnem i Dalinarem. Igo gdzieś zniknął, ale dołączył do nas może z pół godziny później. W pewnym momencie muzyka umilkła i przemówił de Robespierre:
- Aby uświetnić uroczystość ku chwale zwycięskiej kampanii, dzięki której Ambard przyniósł swe światło krainie Dukhaj, zaprosiłem do nas dwóch wybitnych szermierzy, aby zabawili nas pokazem swych umiejętności. Za chwilę przed nami broń skrzyżują tesijski mistrz Idżi Nak i Leopold z Tragonii Północnej.
Służba wyznaczyła miejsce walki, prosząc gości o przesunięcie się za ten obszar, a po chwili rozpoczęła się pokazowa walka. Mimo że nie znałem się na walce bronią, było widać, iż stający do boju wojownicy są naprawdę sprawni i szybcy. Pojedynek trwał około kwadransa. Po tym czasie hrabia podziękował za wspaniały pokaz i ogłosił, iż w związku z tym, że do północy została już tylko godzina, zaprasza do ogrodu, gdzie odbędą się pokazy fajerwerków.

Służba otwarła przeszkolone drzwi i ludzie tłumnie wyszli na zewnątrz. Umówiliśmy się, że Igo będzie obserwował Camarala, ja poszukam studni, a Kejn i Dalinar poszukają szopy. Zacząłem też rzuć „Zioło Siłaczy”. Pierwszy ruszyłem w kierunku południowej części ogrodu, który, w przeciwieństwie do doskonale oświetlonego ogrodu wschodniego, tonął w ciemności. Na szczęście niebo było bezchmurne, a księżyc był prawie w pełni. Część ludzi, którzy chcieli odpocząć od zgiełku, też udała się w stronę ogrodu południowego, i zajmowała umiejscowione tam pojedyncze ławeczki. Nikt nie zwracał na mnie większej uwagi. Szedłem więc dalej głównymi alejami, aż w końcu byłem sam. Ogród troszkę się zmienił. Zamiast rzadko stojących drzewek, pojawiły się żywopłoty posadzone wzdłuż ścieżek. Domyślałem się, że obrałem dobry kierunek, wszak fontanna musiała być umiejscowiona przy jakiejś alejce, a nie z dala od widoku. Podążałem przed siebie, aż doszedłem końca ścieżki. Po lewej i prawej stronie rozciągał się mur, a drogę odgradzała metalowa, zamknięta łańcuchem brama. Wróciłem się i skręciłem w kolejna alejkę. Po raz kolejny doszedłem do ceglanego muru, który prawdopodobnie stanowił granicę posiadłości. Poszedłem wzdłuż muru i kawałek dalej, przy innej ścieżce, dostrzegłem fontannę, ozdobioną figurą pięknej kobiety. Widać było, że fontanna nie działa od dłuższego czasu, w środku było sporo liści i małych patyków. Zacząłem rozglądać się uważnie w poszukiwaniu studni porośniętej winoroślą. Znalazłem ją kilka metrów dalej. Zajrzałem do środka i mimo ciemności zobaczyłem drabinę. Postanowiłem wrócić gdzieś w pobliże wejścia do ogrodu wschodniego, by mieć na oku Igo. Starałem się zapamiętać drogę do studni oraz jej umiejscowienie. Po chwili namysłu poszedłem do Igo i zagaiłem:
- Znalazłem studnię. Pomyślałem sobie, że nie możemy tu stać bez celu. Przecież jak zamachowcy w końcu znikną, to przecież nie wrócą tu w zbrojach i pod bronią.
- No ale nie możemy stracić z oczu Camarala – zaprotestował mag – ktoś musi go obserwować i ktoś musi być łącznikiem.
- Jak mam być łącznikiem, jak nawet nie wiem gdzie jest szopka – odparłem – Idę jej poszukać. W tym momencie wrócił Dalinar i Kejn.
- Wiemy gdzie jest szopka – powiedział Dalinar i wytłumaczył nam jak tam dojść.

Zaczęliśmy dyskutować, gdzie zaczaić się na Camarala lub jak rozsądnie dać znać braciom, którzy będą czaić się w szopce, gdzie udał się nasz cel. Każdy z naszych planów miał poważne wady. I kiedy tak rozmawialiśmy, z budynku wyszedł Camaral i ruszył w naszym kierunku. Teraz to już trzeba było improwizować. Kejn i Dalinar szybkim krokiem ruszyli w kierunku szopy. Po chwili minął nas Camaral, a z grupy ludzi w ogrodzie wschodnim, odłączyły się trzy osoby i ruszyły za mężczyzną. Odczekaliśmy chwilę i ruszyliśmy za nimi w znacznej odległości. Po chwili grupa przed nami wyraźnie przyśpieszyła kroku. Staraliśmy się widzieć ich postury, gdy gdzieś z krzaków po lewej usłyszeliśmy odgłosy rozkoszy. Pewnie jedna z wielu par znalazła sobie zaciszne miejsce na zabawę. Nie zwracając na to uwagi, szliśmy, wpatrując się w cztery sylwetki w mroku. Przeszliśmy jeszcze kawałek dalej, gdy dla odmiany z prawej strony usłyszeliśmy przytłumiony krzyk mężczyzny i to nie był zdecydowanie jęk rozkoszy, a raczej bólu. Krzyk gwałtownie się urwał. Stanęliśmy jak wryci. Zdecydowaliśmy się przejść przez krzaki i zobaczyć co się stało. Chwilę zajęło nam przedarcie się przez gęstwinę, a gdy w końcu nam się udało, zobaczyliśmy dziwną scenę. Na ziemi leżał mężczyzna, a nad nim pochylała się kobieta w balowej sukni. Chyba nas usłyszała, bo szybko obróciła głowę w naszym kierunku. Jej oczy płonęły czerwienią. Trwało to dosłownie chwilę, po czym kobieta z szybkością wiatru zniknęła gdzieś w mroku.
- Wracamy – powiedziałem i ruszyliśmy w kierunku głównej ścieżki.
- Tam ktoś skręcił - wskazał krzaki Igo, lecz ja nikogo nie zauważyłem.
- Idź tam, ja tu poczekam – powiedział mag – Jeśli uznasz, że to był Camaral, kiwnij mi ręką, a ja pobiegnę po braci.

Pozwoliłem, by dzięki Ki, moje ruchy stały się ciche i płynne i ruszyłem we wskazane miejsce, dodatkowo wypatrując śladów czterech osób. Dotarłem do miejsca, które wskazał Igo i chyba zdradził mnie szelest krzaków, bo usłyszałem:
- Ciii.
Trwałem w bezruchu około minuty, po czym usłyszałem szept:
- Dobra kurwa, przebierać się.
Dałem znak Igo i czekałem w napięciu. Z oddali słyszałem jakieś szelesty. Minuty mijały. Po chwili usłyszałem jakieś odgłosy od strony ścieżki. Wróciłem kawałek i wyjrzałem. W moim kierunku zmierzał Igo. Dałem mu znać ręką, aby się zatrzymał i po cichu podszedłem do niego.
- Tu niedaleko Camaral wraz ze swoimi ludźmi miał ukryte zbroje i broń. Pewnie już skończyli się ubierać. Gdzie Kejn i Dalinar?
Chwilę po moim pytaniu z krzaków wyszli pozostali bracia. Wskazałem Igo i Dalinarowi miejsce, w którym mają się schować, a Kejnowi wytłumaczyłem jak ma iść, aby obejść miejsce, gdzie ostatnio widziałem Camaralczyków. Ja natomiast wszedłem na główną ścieżkę i z kielichem w ręce zataczałem się w kierunku zamkniętej bramy. Dochodząc do niej głośno beknąłem i głośno złorzeczyłem.
- To ma być wino? To szczyny!
Podszedłem do kraty i zacząłem ją szarpać.
- Otwieraj się! No otwieraj!
Nagle zza krzaków wyszedł uzbrojony mężczyzna i zapytał:
- A ty czego tu szukasz pijaku?
- Panie! A nie pijaku! Panie!
- Teren ten jest zabroniony dla gości. Proszę odejść – służbowym głosem odpowiedział zbrojny.
Obróciłem się na pięcie i odchodząc usłyszałem:
- To tylko jakiś pijaczyna, spokojnie.
Wróciłem do braci i opowiedziałem co zaszło. Po chwili wrócił Kejn i rzucił, że widział moje przedstawienie z przeciwnej strony. Według niego w grupie nie było Camarala. Postanowiliśmy czekać.

Chwilę później usłyszeliśmy huk, a niebo się rozświetliło. Od strony ogrodu wschodniego usłyszeliśmy krzyki:
- Wspaniale! Cudowne! Więcej! Więcej!
Pokaz trwał w najlepsze, kiedy Kejn powiedział:
- Chyba słyszę odgłosy walki – i wskazał kierunek.
Ja w tym huku nie słyszałem nic. Ruszyliśmy we wskazanym kierunku, szybkim krokiem licząc na to, że głośne wybuchy zagłuszą nasze kroki. Po chwili rzeczywiście usłyszeliśmy odgłosy mieczy uderzających o miecze, przekleństw i jęków rannych. Zobaczyliśmy toczącą się walkę, ale Dalinar zatrzymał nas i przez chwilę obserwowaliśmy. Chwilę zajęło nam zorientowanie się w sytuacji. Z jednej strony walczyło siedmiu zbrojnych z mieczami, a naprzeciw nim stawało czterech wojowników w ciężkich zbrojach. Jeden z nich wyróżniał się z tłumu. Był to Camaral, który walczył ciężką maczugą i tarczą, dając odpór trzem przeciwnikom. Na ziemi leżały już dwa ciała. Ludzie Camarala walczyli maczugami. Jeden z nich właśnie rozłupał solidnym ciosem głowę przeciwnika, który momentalnie zwalił się na ziemię. W pewnej chwili ktoś widocznie nas zauważył, bo krzyknął:
- Kurwa, posiłki idą! Sprężać się chłopaki!
Ruszyliśmy w kierunku Camarala, a Kejn celował z łuku. Jeden z walczących został uwięziony w jakiejś bańce i miotał się w niej, próbując wyjść. Nim dobiegliśmy, przeciwnicy Camarala leżeli na ziemi. Walczący obrócili się w naszym kierunku i ktoś z nich zawołał:
- O popatrzcie, strażnicy. Chodźcie, zabawimy się!
Dalinar starł się z Camaralem, ja miałem jednego przeciwnika, a kolejny, widząc uzbrojonego Dalinara, ruszył na niego, ignorując mnie. Po chwili dobiegał też Kejn.
Wbiłem się w swojego przeciwnika z furią, który chyba zwyczajnie zignorował oponenta ubranego w balowy strój i dostał potężnie. Prawie upadł i gdyby nie zbroja, wbiłbym mu żebra w płuca.
Obok zaciekle walczył Dalinar. Wiedziałem, że będę musiał się szybko uwinąć ze swoim przeciwnikiem, by wspomóc Dalinara. Po chwili kątem oka dostrzegłem włączającego się do walki Kejna. Sekundę później kolejny przeciwnik został zamknięty w magicznej bańce. Dopiero w tym momencie zorientowałem się, że nadal w dłoni trzymam srebrny kielich, który odrobinę przeszkadzał mi podczas walki. Rzuciłem nim więc w mojego zaskoczonego przeciwnika, który chyba dalej się zastanawiał jak to możliwe, że człowiek z maską błazna przydzwonił mu z ręki tak, że prawie usiadł. Zamachnął się w mym kierunku z widoczną wściekłością i to był jego ostatni atak, bo potem wbiłem mu nosal hełmu w czaszkę. Na chwilę mrok rozświetliły cztery niewielkie magiczne pociski, które wbiły się w jednego z walczących. Przeciwnik krzyknął:
- Mag Pierdolony! - I rzucił się w kierunku Igo.
To był jego ostatni błąd, ponieważ włócznia Dalinara przebiła go na wylot.
Starałem się rozglądać po polu bitwy, lecz mrok skutecznie to uniemożliwiał.
- Zapierdolę cię – krzyczał Camaral, lecz nie widziałem do kogo.
Zerknąłem w jego kierunku i nawet nie wiem, kiedy przestał walczyć z nim Dalinar, a zaczął Kejn. W tej samej sekundzie zobaczyłem magiczne pociski uderzające w Camarala, który zwalił się na ziemię z łoskotem.
Rozglądałem się po polu walki. Prócz nas wszyscy leżeli na ziemi. Zostały tylko dwie postacie w magicznych bańkach.
Dalinar podszedł do elfa i powiedział:
- Jesteś ciężko ranny. Nim skończymy z tymi dwoma, pozwól, że zatamuję krwawienie.
Kapłan wypowiedział znane nam słowa modlitwy i Kejn aż nabrał głęboko powietrza z wyraźną ulgą.
- Tsume, Dalinar, przygotujcie się. Zdejmę czar z tego pierwszego.
Spokojnym krokiem podeszliśmy do bańki. Człowiek w środku zasłonił się tarczą, a Kejn z bliskiej odległości wycelował z łuku. Igo zwolnił czar. Strzała była szybsza niż tarcza. Przeciwnik padł martwy. Po chwili Igo rozproszył kolejną bańkę i sytuacja powtórzyła się. Usłyszeliśmy dobiegający z oddali tupot stóp.
- Odetnij mu łeb – powiedział Dalinar, a wściekłego Kejna nie trzeba było ponaglać. Elf uwinął się szybko. W oddali usłyszeliśmy odgłosy otwieranej metalowej bramy.
- Za mną - zawołałem – nie mamy już czasu.
Dalinar chwycił głowę Camarala i wszyscy ruszyli za mną.
- Podaj mi świecący kryształ – powiedziałem kapłanowi.
Schowałem go pod szatę, aby nie zdradzić naszej pozycji. Za sobą słyszeliśmy stukot ciężkich, wojskowych buciorów. Dotarłem do zamaskowanej studni, odsłoniłem winorośl i rzuciłem kryształ w dół. Zobaczyłem jak chwilę leci, po czym rozprysł się o ziemię. Aby nie blokować drabiny, zeskoczyłem w dół i gdzieś z korytarza poczułem przeciąg. Odetchnąłem z ulgą, gdyż do tej pory nie wiedziałem czy Nubrimus mówił prawdę o tajemnym przejściu. Odsunąłem się spod drabiny i czekałem na braci, gdy obok mnie spadło coś z mlaszczącym odgłosem. Domyśliłem się, że to głowa Camarala. Po chwili na dole byli też moi bracia, a ja pociągnąłem ich w kierunku tunelu i kazałem zamilknąć. Obawiałem się, że zaraz zobaczymy światło pochodni u wylotu studni.


Kroniki XXVII: Nubrimus (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Listopad, rok 222 po Zaćmieniu. Ziemie Edmunda de Robespierre i karczma „Smocza Tarcza”, Mar-Margot.

Igo rozświetlił pomieszczenie, abyśmy zorientowali się gdzie w ogóle się znajdowaliśmy. Okazało się, że prócz odnogi korytarza, w której staliśmy, naprzeciwko była druga. Tunel, na pierwszy rzut oka, nie wyglądał na stworzony rękami ludzi, lecz na naturalny, skalny korytarz. Dalinar podniósł głowę Camarala i szybko udaliśmy się w głąb tunelu, z którego wyczułem powiew, aby nie zdradzić światłem swojej pozycji. W oddali, z góry słyszeliśmy już nawet rżenie i tętent kopyt koni. Poszukiwania ruszyły na całego.
Przeszliśmy tunelem i kilkanaście metrów dalej, usłyszeliśmy coś, co mogło być szumem rzeki. Szliśmy, a odgłos nasilał się i faktycznie za jakiś czas doszliśmy do szerokiej na około metr rzeki, która płynęła prostopadle do tunelu, którym przyszliśmy. Koryto rzeki było około pół metra niżej.
- Nie podoba mi się ten kierunek – oznajmiłem – O ile można ufać Nubrimusowi, powiedział, że wyprowadzi nas stąd tunel. Pomijam już kurwa fakt, że nie raczył nas poinformować, że są dwa. Ale wyraźnie użył słowa „tunel”, nie wspominał o odnogach i rzekach. Może dobrze by się było wrócić?
- Też tak myślę – poparł mnie Dalinar.

Zawróciliśmy i po kilku minutach byliśmy znowu pod wejściem do studni. Nie było słychać odgłosów u góry, ruszyliśmy więc drugą odnogą. Mieliśmy wrażenie, że korytarz cały czas skręca po lekkim łuku w prawo, a po kilkuset metrach zaczął opadać dosyć mocno w dół. Po kolejnych kilkudziesięciu metrach nachylenie zwiększyło się jeszcze bardziej. Podjęliśmy decyzję, że jednak ostrożnie zejdziemy dalej. Posuwaliśmy się teraz znacznie wolniej. Kejn szedł pierwszy. Kawałek dalej z boku dostrzegliśmy bardzo wąskie przejście, prowadzące w górę.
- Do kurwy nędzy – warczałem – Dlaczego ten mag nie powiedział nam, że to jakiś jebany labirynt!
- Wydaję mi się, że idziemy dobrze – uspokajał mnie Igo – Zeszliśmy w dół. Pewnie teraz, idąc do góry, wyjdziemy na powierzchnię już poza posiadłością hrabiego de Robespierre. Kejn prowadź.
Po kilku metrach, w oddali, w bocznej ścieżce, która nagle się pojawiła, zobaczyliśmy delikatną, fioletową poświatę. Kolor kojarzył mi się z przeklętą kostką Nubrimusa. Moja pierwsza myśl była taka, że jebaniutki już na nas czeka. Na szczęście się myliłem. Dotarliśmy do naturalnej, niewielkiej jaskini, porośniętej, dające takie światło, grzybami. Stanęliśmy, nie wiedząc czego się po nich spodziewać. Po chwili odezwał się Igo:
- Możemy wejść. To „purchawka fioletowa”, bardzo rzadki grzyb, ale jest jadalny i nie stanowi zagrożenia.
Weszliśmy do jaskini, ale nie było z niej przejścia dalej. Już mieliśmy wracać, kiedy Kejn dostrzegł coś na środku jaskini. Był to szkielet w pordzewiałej zbroi. Kejn obszukał ciało. W zasadzie szkielet. Do paska przywiązana była sakiewka, a kiedy po nią sięgnął, rozpadła się i na ziemię wypadło kilka srebrnych i złotych monet. Były starsze niż wybijane obecnie, bo widniał na nich wizerunek poprzedniego Grododzierżcy Mar-Margot. Pod kolczugą miał srebrny wisior w kształcie czaszki, z czerwonymi, małymi rubinami w miejscu oczu. Nie wiem skąd, ale kojarzyłem ten symbol. Był to znak jednej z przestępczych organizacji, działających chyba głównie na terenie Celebornu. Igo zabrał wisior i schował. Wróciliśmy do głównego korytarza. Ruszyliśmy dalej, ale po kilku minutach droga opadła w dół pod bardzo ostrym kątem. Nie było szans, by Dalinar i Igo dali radę tamtędy zejść. Dodatkowo nikłe światło kryształu nie wystarczyło, aby zobaczyć jak daleko ciągnie się spadek.
- Kurwa, kurwa! - znów złorzeczyłem – Nubrimus coraz bardziej mnie wkurwia. Tam rzeka, tu jakaś wspinaczka. Co to kurwa ma być?! Mam ochotę wbić mu nos do mózgu!
Mimo że moi bracia się nie odzywali, na ich twarzach rysowała się irytacja
- Tędy nie zejdziemy!
- Cicho – powiedział nagle Kejn – coś słyszałem.
Zamilkliśmy, a elf nasłuchiwał.
- Dałbym sobie rękę uciąć, że usłyszałem z dołu jakieś słowa. Lecz teraz jest cicho. Podpal mi strzałę Igo – powiedział Kejn, wyciągając ją z kołczana.
Z palca Igo wystrzelił niewielki płomień i strzała zajęła się ogniem. Elf wymierzył i strzelił w dół. Obserwowaliśmy ukształtowanie terenu.

Stromizna miała dobrze ponad dziesięć metrów, a na dole wchodziła w jakąś większą jaskinię.
- Nie ma szans, abyśmy tam zeszli – powiedział Dalinar – Ale wam się uda. Weźcie kryształy i zobaczcie czy ci się nie przesłyszało Kejnie.
Tak też zrobiliśmy. Jeden świecił, a drugi z nas schodził do w miarę wygodnego miejsca i oświetlał drogę drugiemu. Po pewnym czasie udało nam się bezpiecznie dotrzeć na dół. Tym razem i ja przez moment usłyszałem coś jakby zaśpiew, dochodzący z przodu. Trwało to dosłownie kilka sekund. Przytłumiliśmy światło kryształów dłońmi i powoli, ostrożnie ruszyliśmy przed siebie. Panowała teraz całkowita cisza. Po dosłownie kilkunastu metrach, duża jaskinia, do której zeszliśmy, ponownie zwężała się do mniejszego chodnika i ku naszemu zdziwieniu, w skale po lewej stronie, zobaczyliśmy solidne, stare, okute, dębowe drzwi, z dużym zamkiem. Kejn podkradł się i zerknął przez dziurkę od klucza. Po chwili podszedł do mnie i powiedział.
- Nic nie widać, lecz przez chwilę kogoś usłyszałem. Potem cisza.
- Ruszajmy kawałek dalej – powiedziałem.
Szliśmy dalej, po czym korytarze znów się rozdzielały w różnych kierunkach.
- Nie ma sensu tu błądzić – stwierdziłem – Chodźmy kawałek prosto i jak nie będzie wyjścia, wracamy.
Przeszliśmy dosłownie kilka metrów, kiedy w nasz nos uderzył nieprzyjemny zapach zgnilizny.
- Wracamy – powiedziałem – nie wiadomo co tu się wyprawia. Jest to zapewne ciekawe miejsce, ale nie na ten moment. Zwłaszcza wiedząc, że po powierzchni grasuje jakaś dziwna istota.
- Jaka kurwa istota? - zdziwił się Kejn.
- No tak, nie było wam kiedy nawet powiedzieć, ciągle jesteśmy w biegu. Kiedy z Igo śledziliśmy Camarala, usłyszeliśmy urwany krzyk bólu. Zainteresowało nas to i na chwilę zboczyliśmy między żywopłoty. Jakaś istota, wyglądająca jak kobieta, w sukni balowej, nachylała się nad leżącym mężczyzną. Nie wiem czy go zabiła, lecz jego krzyk świadczył o tym, że nie miała dobrych zamiarów. Chyba nas usłyszała, bo obróciła się w naszym kierunku. Miała przerażające, czerwone ślepia, po czym dosłownie w jednej sekundzie, szybko jak wiatr, zniknęła w ciemności. Wracamy.

Kiedy ponownie dochodziliśmy do starych drzwi, gdzieś w oddali zza nich było słychać jakieś śpiewy. Stanęliśmy z uszami przyklejonymi do drzwi i usłyszeliśmy strzępy chyba jakiegoś rytuału. Powtarzały się słowa:
- O panie! - potem głos troszkę cichnął i po chwili znów głośniej – Wzywamy cię!
Takie wezwanie usłyszeliśmy kilka razy i szybko ruszyliśmy do braci, którzy czekali na nas w tym samym miejscu, gdzie się rozstaliśmy.
- Martwiliśmy się. Gdzie wy tak długo byliście? - Zapytał wyraźnie zdenerwowany Igo.
Streściliśmy im więc co odkryliśmy. Wyraźnie ich to zdziwiło.
- Dalinarze – powiedział dodatkowo Kejn – Tsume opowiedział też o istocie, którą z Igo widzieli na górze, a zwyczajnie do teraz nie było czasu o tym rozmawiać.
Informacje zaskoczyły kapłana, lecz nie było czasu się nad tym rozwodzić. Postanowiliśmy wrócić do podziemnej rzeki, do miejsca skąd zawróciliśmy na początku, sądząc, że to niewłaściwa droga.

Kejn wyraźnie stawał się coraz słabszy i musieliśmy mu pomagać. Widać było, że walka z Camaralem dała mu mocno popalić. W pewnym momencie stanąłem i zwróciłem się do Dalinara:
- Możesz go jakoś wspomóc? Bo daleko tak nie zajdziemy.
- Mogę, lecz chciałem to zrobić już w bezpiecznym miejscu – odparł kapłan – Jeśli mu teraz pomogę, nie będę wstanie wyprosić Vergena o żadne łaski, gdyby przyszło nam tu jeszcze walczyć.
- Myślę, że trzeba to zrobić, bo zaraz staniemy i nie zajdziemy nigdzie – rzekłem, a Dalinar zgodził się ze mną i pogrążył się w modłach.
Kejn chyba poczuł się lepiej, bo gdy ruszyliśmy dalej, elf dawał sobie radę sam.
Dotarliśmy w końcu do rzeki. Kejn szedł pierwszy, aby to on dyktował tempo i nie musiał nas gonić. Zdecydowaliśmy, aby udać się w górę rzeki, bo stamtąd czuliśmy powiewy powietrza. Woda była zimna i sięgała nam niemal do pasa. Po pewnym czasie koryto było szersze i woda opadła nam do kolan, co ułatwiło przeprawę. Szliśmy tak jeszcze kilkanaście minut i zobaczyliśmy przed sobą jasną poświatę, którą dawał tej nocy księżyc. Kiedy podchodziliśmy do wylotu, usłyszeliśmy też rżenie koni. Z ulgą wyszliśmy na powierzchnię.

Ku naszej radości Nubrimus dotrzymał słowa. Czekały na nas cztery konie, wraz z kompletnym ekwipunkiem. Wprawdzie konie nie były nasze, lecz chyba niczego nie brakowało z naszych rzeczy.
Dalinar patrzył na głowę Camarala i powiedział posępnym głosem:
- Mam zamiar wzywać jego ducha co tydzień przez pół roku. Będę gnębił tego skurwysyna.
- Duchy tego nie lubią? - zapytał Kejn.
- Zdecydowanie nie. Nawet jak są do ciebie dobrze nastawione i przychylne twojej sprawie – wyjaśnił kapłan – W wypadku Camarala, będzie to dla niego niesamowitą męką.
- Czy nic nam nie grozi? - zapytał elf
- Grozi – odparł Dalinar.
- To może jednak nie baw się jego kosztem – odparłem – Wezwij go raz, wypytajmy o rzeczy, które nas interesują i daj sobie spokój.
- Nie – odparł kapłan – Jebaniec ma wiedzieć, że mnie zdenerwował.
Znając Dalinara wiedziałem, że raczej przemawiało przez niego faktycznie zdenerwowanie. Uważałem, że gdy się uspokoi, nie pozwoli sobie szastać darami Vergerna, żeby dręczyć Camarala po śmierci. W tamtym momencie mówił to jednak ze śmiertelną powagą.
Wraz z Igo ściągnęliśmy wytworne dworskie ubrania i przebraliśmy się w nowe ubrania podróżne, które znaleźliśmy w jukach. Jako że moje wytworne ubranie mocno ucierpiało podczas walki z Camaralem oraz przeprawianiu się przez podziemne korytarze, rzuciłem je Dalinarowi mówiąc:
- Zawiń w to głowę tego skurwiela. Ne zabrudzisz sobie juków.
Kapłan zapakował czerep i wsadził go do juków. Byliśmy gotowi do drogi. Udaliśmy się przez las w kierunku południowym, gdzie wydawało się nam, że powinien przebiegać główny trakt wiodący z Mar-Margot do Celebornu.
- Oddalmy się ile możemy do świtu – powiedziałem – Potem muszę zagłębić się w medytacje. Wprawdzie starałem się łączyć z Boginią w kostce, lecz brak normalnego cyklu dobowego, mimo mej dyscypliny, zaburzył codzienne rytuały, a walka wyczerpała moje zasoby Ki.
- Mi też przyda się odpoczynek i modlitwa – przytaknął Dalinar.

Gdy prawie świtało, zacząłem wypatrywać dobrego miejsca, gdzie moglibyśmy bezpiecznie odpocząć i nie rzucać się w oczy. Rozbiliśmy obóz i chcąc nie chcąc pozwoliliśmy sobie na niewielkie ognisko. Był wyjątkowo mroźny poranek, a Dalinar nie mógł obdarzyć nikogo z nas błogosławieństwem zapewniającym ciepło. Igo, mimo zmęczenia, wartował pierwszy. Kejn błyskawicznie zapadł w sen w rozłożonym namiocie, a kapłan modlił się w skupieniu. Ja pogrążyłem się w medytacji. Po jakimś czasie zmieniłem Igo, później Dalianar zastąpił mnie, a na końcu wartę przejął Kejn. Późnym popołudniem, poprosiłem elfa, by wybrał się ze mną na polowanie. Wytropiłem sarenkę. Kejn szedł bezszelestnie za mną, aż w końcu udało mi się go doprowadzić na strzał z łuku. Strzelił znakomicie i po dwóch godzinach wróciliśmy do obozu ze zdobyczą. Oprawiłem zwierzę. Szło mi to jeszcze dosyć opornie, ale w końcu Igo mógł zacząć pracować nad zdobytym mięsem. W kociołku przygotował gęsty, tłusty gulasz, a na prowizorycznym rożnie upiekł na dalszą drogę solidne kawały mięsiwa. Mimo tego, że brakowało wielu warzyw i przypraw i tak po czasie spędzonym w kostce, jedzenie smakowało wyśmienicie.

Gdy Igo doglądał posiłku, dyskutowaliśmy o tym, o co zapytać ducha Camarala. Dalinar po raz kolejny wyjaśnił nam, aby przy formułowaniu pytań w tym wypadku założyć, że duch jest naszym wrogiem i nie będzie chciał nam pomóc. Co więcej, że będzie chciał odpowiadać jak najbardziej pokrętnie. Jak to my, dyskutowaliśmy długo o tym o co pytać zmarłego. Gdy w końcu ustaliliśmy wszystko, Dalinar poczynił przygotowania, wyciągnął głowę z juków, położył ją na ziemi, przykląkł i zaczął się modlić. Następnie rozpalił kadzidło i okadził miejsce wokół głowy. Po chwili zaczął wzywać Camarala. Wiedzieliśmy, nauczeni doświadczeniami z kamiennej wierzy w Kostce Xantów, że to trochę potrwa, więc siedzieliśmy z dala w milczeniu i cierpliwie czekaliśmy. Ognisko nagle gwałtownie przygasło, znikąd pojawiła się mgła, a z lasu usłyszeliśmy przeciągły jęk bólu i usłyszeliśmy całkiem materialne kroki. Gałęzie strzelały komuś pod nogami, szeleściły łamane pożółkłe paprocie. Brzmiało to jakby z naprzeciwka przedzierało się przez gęstwinę kilka osób. Przez chwilę pomyślałem, że może to patrol z zamku de Robesepierre, lecz szybko okazało się, że to nie patrol. Z lasu wyłoniła się paskudna istota. Kształtem przypominała olbrzymiego pająka, lecz jego odnóżami były nogi i ręce różnych ludzi. Część w zbrojach, kilka w ozdobnych szatach, niektórzy w łachmanach. Zamiast pajęczej głowy, widniała długa, giętka szyja, na końcu której widzieliśmy widmową głowę Camarala. Mimo iż postać była niematerialna, czuliśmy jej fizyczną obecność. Postać ciągnęła coś za sobą, a właściwie nie tyle ciągnęła, co raczej sama była odciągana. Do jej ciała w wielu miejscach przytwierdzone było coś w rodzaju widmowych lin, które jakby chciały z powrotem wciągnąć ją do lasu. Wspominałem Ci mistrzu, jak nieprzyjemne były moje doznania w płonącej wieży? To było nic w porównaniu z tym co czułem w tamtym momencie. Zawładnęły mną obrzydzenie i pogarda do tego człowieka, jeszcze większe niż czułem do niego za życia. Przyznam się też bez wstydu, że czułem strach i troskę o Dalinara. Wiedziałem, że nie będzie to dla niego łatwa konfrontacja. Camaral stanął kilka kroków przed kapłanem i chciał iść dalej. Jego twarz wyrażała wściekłość, kiedy zorientował się, że liny trzymają go zbyt mocno i jest uziemiony. W tej chwili, jakby było mało grozy tego czego właśnie doświadczaliśmy, z ziemi, gdzie położył ją Dalinar, uniosła się odrąbana głowa Camarala i osiadła na widmowej szyi.
Głowa otworzyła skrwawione powieki i z jej ust wydobył się głos:
- Dlaczego mnie wezwałeś?
- Jesteś tu, by odpowiedzieć na me pytania – odparł z pewnością w głosie Dalinar – Więc bez ociągania się podaj mi nazwisko i imię zleceniodawcy podpalenia dworu de Vries.
- Dlaczego zadajesz tak karkołomne pytania – zawarczał duch – Nie znam odpowiedzi na nie. Daj mi spokój!
- Gdzie ukryłeś swoje kosztowności na czarną godzinę? - ponownie zapytał kapłan.
Duch porozglądał się, wodząc długą szyją na lewo i prawo, spróbował ruszyć w stronę Dalinara, lecz liny aż szarpnęły go do tyłu, po czym odparł:
- Kto by myślał o kosztownościach w takiej sytuacji. Nic nie ukryłem. Wszystko ma Zambin. Daj mi wreszcie spokój.
- Powiedz mi czy kontrolowałeś Nubrimusa za pomocą kryształu? - niewzruszony pytał ze spokojem kapłan.
- Ten pies. Ten pies musiał mi być posłuszny. To było wspaniałe uczucie – tym razem liny naciągnęły się pozwalając Camaralowi podejść dwa kroki do Dalinara.
- Gdzie jest przetrzymywany sołtys Białej Osady zwany Ragnem?
- A dlaczego miałbym o tym wiedzieć? - zapytał duch i zawarczał.
- Wiem, że byłeś zamieszany w to porwanie – podniesionym głosem mówił Dalinar – Jesteś w mojej mocy, odpowiadaj!
Całe pajęcze ciało aż ryło ziemię, chcąc zerwać liny i dorwać kapłana, lecz po chwili Camaral zapytał:
- Uwolnisz mnie jak ci odpowiem?
- Tak – zapewnił kapłan.
- Twierdza Długiej Nocy – odparła zjawa. Po tych słowach głowa Camarala opadła na ziemią, a widmowe liny wciągnęły ducha z powrotem w głąb lasu.

Dosłownie chwilę później mgła rozstąpiła się, a płomienie ogniska znów mocno tańczyły, dając sporo ciepła. Chyba wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, nie zdając sobie nawet sprawy, że wstrzymywaliśmy oddechy. Do tego chyba nie da się przyzwyczaić.
- Co to kurwa było? – powiedział mocno zszokowany Kejn.
- Duch Camarala – odparł Dalinar.
- To był kurwa duch Camarala? - powiedział z niedowierzaniem Kejn.
- Cóż, nie wiemy gdzie trafił po śmierci i co zgotowali mu Bogowie – odparł spokojnie kapłan.
- Najważniejsze jest to – powiedział Igo – że mamy potwierdzenie słów Nubrimusa i wiemy gdzie przetrzymywany jest Ragn. Twierdza długiej nocy to specjalne więzienie, należące do kościoła Delidii. Znajduje się na wyspie na Jeziorze Wielkim, na południe od Celebornu. Słyszałem co nieco o tym miejscu. Trafiają tam najgorsi przestępcy, najczęściej polityczni. Mówi się, że jeszcze nikt nie stamtąd nie wyszedł, pewnie dlatego, że ludzie, którzy tam trafiają, nie żyją zbyt długo. Ponoć nie można się nawet zbliżyć do tego miejsca bez zgody kościoła. Wydaje mi się, że dostanie się tam jest niemożliwe. To nie jest zwykłe więzienie. To miejsce tortur i pozyskiwania ważnych dla kościoła informacji. Niestety nie wróży to nic dobrego dla Vernira.
Przez chwilę w ciszy trawiliśmy te raczej mało optymistyczne wieści. Igo w milczeniu nakładał parujący gulasz.
- Co dalej z głową? - zapytałem – Mimo jej stanu widać, że to głowa czarnoskórego. Jeśli dorwie nas z nią jakikolwiek patrol, jesteśmy w dupie.
- Myślę, że trzeba ją zakopać w jakimś miejscu, które w razie potrzeby będziemy mogli odszukać – powiedział Dalinar.
- I co z Nubrimusem? – zapytał Kejn.
- A co ma być? Spotkamy się z nim, porozmawiamy. Jak na razie wywiązał się ze swych obietnic – odparłem – Zobaczymy jak rozmowa się potoczy.
- No ja nie gwarantuję, że nie skończy ze sztyletem w plecach – od niechcenia powiedział Kejn.
- Kurwa z jakim sztyletem w plecach – krzyknął Igo, a ja go poparłem – Przecież wszystko co zrobił było poza jego wolą. Nie mamy w nim wroga.
- No ja tylko mówię, że nie gwarantuję – odparł Kejn – Nie wiemy jak potoczy się sytuacja.
- Nie rób nic głupiego bez naszych ustaleń – szybko powiedział Dalinar – Ja też, mimo że mam do niego uraz, nie mam zamiaru przez twoje nieprzemyślane decyzje, wylądować na wieczność w jakiejś pierdolonej kostce!
- Dobra, będę trzymał nerwy na wodzy – powiedział elf.
Miałem nadzieję, że tak zrobi, bo z Kejnem to różnie bywa.

Noc spędziliśmy na odpoczynku. Każdy z nas potrzebował tego po ostatnich dniach. Rano zjedliśmy resztę gulaszu, a podpieczone mięso spakowaliśmy na podróż. Droga do szlaku zajęła nam dwa dni, a po drodze szerokim łukiem omijaliśmy wioski i zabudowania. Dyskutowaliśmy troszkę o tym czy wracać do Mar- Margot. Przed udaniem się na tę feralną misję, Igo dowiedział się o możliwości wglądu do tajnej biblioteki zwanej Archiwum Lumen i wszyscy wiedzieliśmy, że to może być jedyne źródło informacji na wiele frapujących nas pytań. Lecz zdawaliśmy sobie sprawę, że niesie to za sobą ogromne ryzyko. Byliśmy znani przez większość Camaralczyków i na pewno nikt nie przyjąłby nas z otwartymi ramionami. Ostateczną decyzję co do tego, czy tam wracać, czy nie, mieliśmy podjąć po rozmowie z Nubrimusem.

Podążaliśmy szlakiem w kierunku karczmy „Smocza Tarcza”. Na jednym z rozstajów, dostrzegliśmy drogowskaz, mówiący, że do Mar-Margot mamy trzy dni. Postanowiliśmy, że będzie to dobry punkt orientacyjny, aby schować w lesie głowę Camarala. Usypaliśmy na głowie kopiec z kamieni i ruszyliśmy w dalszą drogę, a po kilku godzinach dotarliśmy do celu naszej podróży. Nim dostrzegliśmy karczmę, usłyszeliśmy pijackie okrzyki, śpiewy oraz odgłosy świętowania, a gdy podjechaliśmy bliżej, zobaczyliśmy duży zajazd. Prócz samej gospody, obok stały dodatkowe dwa budynki z pokojami, osobna łaźnia oraz całkiem duża stajnia. Było też sporej wielkości klepisko, na którym stały wozy. Cała okolica roiła się od wojskowych różnej maści. Od żołnierzy w barwach Mar-Margot, po różne kompanie najemnicze, głównie z Karhanu. Większość z nich zalana była w trupa, kilku leżało nawet na trakcie kilkadziesiąt metrów od zajazdu. Niektórzy jakimś cudem wdrapali się na dach mniejszego budynku, skąd wznosili bełkotliwe toasty:
- Za Ambard!
Domyśliliśmy się, że to żołnierze, którzy wracali z wyprawy na Pas Pogranicza, z podbitego Dukhaj. Jak widać niektórzy postanowili zatrzymać się w tym miejscu na dłużej.
- Rezygnujemy tu z dziwek – powiedziałem – Będą mocno przechodzone.
Podjechaliśmy do stajni, która mimo rozmiarów była prawie pełna i daliśmy stajennemu srebrną monetę, aby zajął się naszymi końmi.
W okolicach zajazdu sporo też było rozstawionych wozów kupieckich, których właściciele handlowali z żołnierzami i innymi przyjezdnymi.

Karczma była pełna i nie wyglądała lepiej niż na zewnątrz. Dziwki nie miały tu łatwego życia. Tak samo skulony w rogu minstrel, który próbował coś śpiewać, lecz co chwilę w jego kierunku latały obelgi pijanych żołnierzy. W gospodzie było też sporo rannych, ofiar kolejnej kampanii wojennej Ambardu. Ci, mimo amputowanych rąk, czy nóg, pili na umór tak samo jak pozostali.
Podeszliśmy do karczmarza, a ten od razu powiedział:
- Pokoju nie będzie.
- A to szkoda – powiedział elf – chcieliśmy odpocząć kilka dni, bo w długiej podróży jesteśmy.
- A to wy nie z nimi? – wskazał głową w stronę sali.
- Nie, nie – odparł Dalinar – my przejazdem.
- A to jak na kilka dni i nie jesteście z nimi, to pokój się znajdzie – odparł gospodarz – Tyle, że w drugim budynku. Pasuje?
- Jak najbardziej – odparł Igo.
- Doba z końmi sześć srebrnych od głowy.
Zapłaciliśmy z góry za pięć dni. Gospodarz wyglądał na zadowolonego. Zamówiliśmy jedzenie, piwo i kąpiel w łaźni. Udaliśmy się do pokoju, a po chwili przyszedł niewolnik z jedzeniem i piwem.
- Wieczorem zaprowadzę panów do łaźni – rzekł.
Na nasze szczęście, budynek, w którym zamieszkaliśmy, gospodarz przeznaczył dla kupców i nie było tu pijanych wojskowych. Wieczorem skorzystaliśmy z łaźni i udaliśmy się na spoczynek. Postanowiliśmy nie rzucać się w oczy i czekać na Nubrimusa. Jedynie Kejn pochodził i popytał przejeżdżających kupców czy nie mają na sprzedaż strzał i uzupełnił zapasy. Wybrałem się z elfem też kilka razy do lasu, aby nauczyć go podstaw tropienia. Tak mijały nam dni w oczekiwaniu na maga.

Minęły cztery dni i Nubrimus się nie pojawił. Piątego dnia dalej nic.
- Dajmy mu jeszcze trzy dni – powiedział Igo – może usunięcie kryształu zajęło mu dłużej niż przewidywał.
- Albo nie żyje – powiedziałem.
- Albo nas wyruchał – powiedział Kejn.
Czekaliśmy dalej.
Szóstego dnia pobytu, późnym popołudniem usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Otworzyliśmy. W drzwiach stał młody mężczyzna, w znoszonym ubraniu podróżnym, który przez ramię przewieszoną miał skórzaną torbę. Wokół niego rozchodził się charakterystyczny zapach konia.
- Panowie Kejn, Igo, Dalinar i Tsume? - zapytał.
- Tak – odparliśmy.
- Jestem posłańcem Towarzystwa Kupieckiego Karabaku. To dla was – wyciągnął w naszym kierunku glejt i stał w drzwiach.
- Słuchaj – powiedziałem – Jeśli to dobra wiadomość, dostaniesz od nas kilka srebrników. Natomiast jeśli to zła wiadomość, utniemy ci głowę.
Posłańcowi ze strachu aż rozszerzyły się oczy.
- To ja już pójdę – powiedział szybko i zaczął się zwijać.
- Czekaj, żartowałem tylko – i wsadziłem mu w dłoń kilka monet dziękując.
Młodzieniec podziękował i odszedł.
Dalinar rozwinął glejt, lecz przerwałem mu i powiedziałem:
- Igo, rzuć zaklęcie.
- Jakie? - zdziwił się kapłan.
- Wykrywające czy nikt nas nie podsłuchuje – powiedziałem poważnie.
Dalinar i Kejn wybuchnęli głośnym śmiechem.
- No to ci wyszło Tsume – powiedział, śmiejąc się Dalinar, lecz po chwili się opanował i zaczął czytać na głos:


    Przez ostatnie trzy dni zastanawiałem się czy powinienem was zabić, wydać inkwizycji, czy też nigdy się nie odezwać. Mam nadzieję, że nie będę tego żałował, ale wybrałem jeszcze inny wariant. Wszystko to zapewne przez te głupie, tesijskie zabobony, którymi cała moja rasa żyje od pokoleń. Nie plam swego honoru, gdyż nie dostąpisz zaszczytu ujrzenia Śpiącej Bogini. Spłacaj długi za życia, abyś nie musiał ich spłacać po śmierci. Bzdury, które mamy zapisane w sercach od narodzin do śmierci. Żaden ze mnie Tesijczyk, bliżej mi do Thuleńczyka, ale właśnie te zasady spowodowały, że się złamałem. Nie po raz pierwszy zresztą.

    Wiele lat temu jako przestępca kościelny zostałem wydany na pastwę łowców nagród. Koniec końców wpadłem w łapy Camarala, który przywiódł mnie przed oblicze mego byłego pana Ahito-tan’a. Ten, chcąc mnie ukarać i poniżyć, oddał mnie na usługi tego dzikusa z Iktii, dodatkowo łamiąc moją wolę przy pomocy Kamieni Zniewolenia, specjalności kapłanek grupy Czarnej Łzy. Dopiero dzięki wam odzyskałem wolność. Tak. Jestem wolny, a dodatkowo Kostka Xantów wróciła do ich thuleńskiego ucznia. Nie byłem pewny czy Kamień Wędrowca, który mi przynieśliście, pozwoli pozbyć się wszytego w okolicę mego serca kryształu – wydatnie temu pomogła śmierć Camarala. Właśnie ta wdzięczność spowodowała to, że się odezwałem.
    Ale dość już o mnie. Niech moja wdzięczność ma w końcu jakąś namacalną wartość.



    Z królestwem Mar-Margot jestem związany o tyle o ile musiałem przez te lata, ale nawet ja słyszałem o sprawie rodziny de Vries. Grododzierżca, Kościół oraz Towarzystwo Kupieckie ogłosiły swoje własne dochodzenia, ale jak się domyślacie potraktowano to jako nieszczęśliwy wypadek. Robert, bo chyba tak się zwał, był szanowanym człowiekiem, zasłużonym żołnierzem i wiernym, a także bogatym poddanym. Nie miałbym powodu, żeby zaprzątać sobie tym głowę, gdyby nie trzy sprawy, które opisuję poniżej:

1. Cztery lata temu Camaral dostał dziwne zlecenie. Ponoć sam Orak-Ar interesował się tą sprawą. Zwierzchnik Ahito-tan’a, niejaki Rufus Ardanni, był osobiście zaangażowany w zlecenie. Camaral wybrał do wykonania tego zadania pewną grupę ludzi, którzy parali się między innymi magią i wiedzą tajemną z zamierzchłych czasów sprzed Zaćmienia. Celem było odnalezienie tak zwanej Sali Kolumnowej, starożytnej świątyni, która według map znajduje się w okolicy Białej Osady, a w której ukryto wiedzę zamierzchłą, z jakiegoś powodu potrzebną Kościołowi. Ponoć miejsce to jest strzeżone przez Zagadkę Menhirów i jakiś zaawansowany mechanizm sześciu obręczy, cokolwiek to znaczy. Uderzyło mnie wtedy jedno zdanie wysłannika świątynnego: „Wiemy, że de Vriesowie strzegli tej świątyni od pokoleń, mimo że w ich zbiorach nie znaleźliśmy nic na ten temat.”
Camaral wydawał się nigdy nie wierzyć w historie o zakazanych świątyniach i starożytnych religiach. Był z pozoru prostym, acz przebiegłym człowiekiem. Ciekawostką jest fakt, że misja się nie powiodła, a niedługo później stanowisko zleceniodawcy Camarala, zajął Ahito-tan, jego protektor. Od tego czasu kariera tego barbarzyńcy nabrała jeszcze większego rozpędu.

2. Drugie wydarzenie miało miejsce niecały rok temu, pod koniec zimy. Szpiegowałem dla Camarala u Kościeja. Było to zaraz po przybyciu człowieka, ukrywającego swą twarz pod głębokim kapturem. Powiedział tylko do Camarala „Przeszłość wróciła. Sprawy wymagają interwencji.”
Gdy byłem na miejscu to jak zwykle użyłem Kostki, żeby naznaczyć miejsce docelowe, a później obserwowałem i słuchałem. Przyszedł człowiek, zbrojny, stary weteran. Z Kościejem znali się, widać to było. Mówili dziwnym, żołnierskim żargonem, praktycznie dla mnie niezrozumiałym. Zapłacił mu, żeby rozeznał jakiś temat i umówił spotkanie za 2 tygodnie. Nie wiem co było dalej, ale coś poszło nie tak, bo ludzie Camarala zrobili zasadzkę, w której jednak ponieśli spore straty. Tej samej nocy szef zwołał dużą grupę i wyjechali schwytać sołtysa Białej Osady, Ragna. Domyślam się, że sołtys to ten, który przyszedł do Kościeja. Ten, którego szukacie. Niedługo później dom Kościeja spłonął w niewyjaśnionych okolicznościach.

3. Miesiąc przed waszą wyprawą na ziemie Dahijczyków do Camarala przybył pewien człowiek. Był ciemnej karnacji, ale nie czarnej. Język, styl bycia, ubiór, pozwoliły mi się domyślać, że to Soelijczyk, pochodzący z krain Lenna Soelji, które należą do Malakusa, jednego z tych dziwnych bogów węży. Był to jedyny człowiek, przy którym wyczułem strach u Camarala. Tak, ten czarny osiłek bał się owego przybysza. Co więcej, najwyraźniej go znał. Podsłuchanie strzępów tej rozmowy bardzo wiele mnie kosztowało – kamień pod mym sercem wił się boleśnie, a skutki tej niesuburdynacji odczuwałem przez kolejne tygodnie. Soelijczyk miał na imię Zahariasz i wypytywał Camarala o Gwiazdę Acheronu, gdzie jest i jak ją zlokalizował. Iktyjczyk powiedział, że w okolicy Mar-Margot znajduje się tajna biblioteka zwana Archiwum Lumen, z której to jego ludzie czerpali przez lata potrzebne informacje, łącząc je z tym co już wcześniej wiedzieli. Camaral mówił, że jego informator podejrzewał, że dwa wieki wcześniej Dahijczycy, trolle z Przeciętego Pasma, mogły odnaleźć mityczną Komnatę Kolumnową, zbudowaną przez Zakon Atolla i w ten sposób wejść w posiadanie Gwiazdy. Co najmniej dwóch badaczy, którzy badali historię rodu Dahijczyków, opisało czarny kamień bardzo dokładnie, co mogło sugerować, że rzeczywiście go posiadają. Iktyjski dzikus wspomniał też, że niedawno, przy jego pomocy, Kościół pojmał interesującego człowieka, który mógł mieć coś wspólnego z Zakonem Atolla i należy działać bardzo szybko, bo oprawcy z Twierdzy Długiej Nocy mogą coś z niego wyciągnąć. Po tej rozmowie długo nie mogłem się pozbierać – byłem zaskoczony tym jak długo Camaral ukrywał tą część swoich działań.
Pięć dni później Camaral przyszedł do mnie i powiedział, że pewien wysoko postawiony człowiek zlecił odzyskanie swojej własności, drogocennego kamienia, owitego starą i potężną magią. Tu opisał Gwiazdę Acheronu, nie podając jednak nazwy przedmiotu. Powiedział, że kamień jest w posiadaniu dahijskich trolli, a moim zadaniem jest wymyślenie zręcznej historii, żeby wyglądała na autentyczną i która skusi potencjalnych śmiałków. Resztę już znacie – historię o Czarnym Kamieniu Sumień i Kosturze Dusz wymyśliłem ja, a Camaralowi spodobała się na tyle, że postanowił ją wykorzystać. Pozostał dylemat wyboru odpowiedniej ekipy – misja była trudna, niebezpieczna i wymagała improwizacji.
W międzyczasie wróciliście wy z głową Łaskotka, a Kościół, gdy zorientował się, że jest fałszywa, wydał na was wyrok śmierci – o czym oczywiście nie mogliście jeszcze wiedzieć. Ahito-tan osobiście przybył do Camarala i nakazał przyniesienie mu waszych głów. Iktyjczyk zaproponował rozwiązanie z Kostką Xant, obiecał, że Tesijczyk będzie mógł zabawić się waszym kosztem, a kiedy się po prostu już znudzi, zabije was. Camaral postanowił upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – stwierdził, że jesteście idealną drużyną, żeby zdobyć Gwiazdę Acheronu, a jeśli wam się nie uda, to najzwyczajniej w świecie znajdzie inną ekipę. Tak czy siak w tamtym momencie byliście już martwi w jego oczach...
Gdy wróciliście z kamieniem, ponownie go zaskoczyliście. Powiedział, że jesteście zbyt dobrzy jak na łowców nagród i z okazji zakończenia współpracy z wami, zleci wam ostatnią misję. Taką, w której będziecie tropić i polować na samych siebie. Ot jeszcze jeden kaprys.
I w ten sposób dochodzimy do końca tej opowieści. Przebiegły Camaral nie mógł podejrzewać, że przez lata powoli wyplatałem się z okowów Kamieni Zniewolenia i skrycie planowałem zrealizować swoje własne zamierzenia, przy waszej drobnej pomocy. Motywu z Kreonem próbowałem kilka razy z różnymi więźniami Camarala, ale byli zbyt głupi, żeby zrozumieć ukryte przesłanie – nie mogłem zaś ryzykować bezpośredniości, bo w przypadku wpadki, moje serce zamieniłoby się w krwawą miazgę.


W ramach podziękowania zostawiłem dla was coś specjalnego, co pozwoli przeżyć wam nadchodzącą zimę i przeczekać ciężkie czasy, ale musicie się po to pofatygować w pewne miejsce. Kurier TKK dowiezie zapieczętowany list, ale w innych sprawach bym im nie ufał. Pamiętacie waszą pierwszą misję dla nas? Rośnie tam taki duży, biały dąb – szukajcie, a znajdziecie.


p.s. przez najbliższe miesiące unikajcie Mar-Margot, a najlepiej nigdy więcej nie pojawiajcie się w tym mieście – każdy Camaralczyk wie kim jesteście, a wici zostały rozesłane po innych gildiach. Odradzam też inne duże miasta, chyba że te najodleglejsze. Gdybym był wami, to przezimowałbym w Moss Eil, to górnicza osada w odludnym terenie Samotnych Gór – zapuszczają się tam poszukiwacze przygód i tacy, którzy szukają wolności lub przed czymś uciekają. Są tam areny, na których można zarobić trochę ambardów. Znajdziecie tam także przedstawicieli różnego rzemiosła, od kuglarzy, po płatnerzy, magików, czy też wytrawnych wojowników. Tam nikt nie pyta skąd pochodzisz i dlaczego tam jesteś.


Teraz jestem zatem wolny, a my nigdy więcej się nie spotkamy. Żegnajcie zatem bracia… de Vries?


N.

- Cóż. Nadal mamy głowę Camarala – powiedział Dalinar – Ten list troszkę wnosi do sprawy, więc możemy zadać mu nowe pytania.
Kapłan uśmiechał się przy tym paskudnie. Widać było, iż męczenie jego ducha naprawdę sprawia mu satysfakcję, lecz w tamtym momencie ta męka była uzasadniona.
- Trzeba by udać się do Mar-Margot na cmentarz – stwierdził Kejn.
- Powoli. Pomyślmy zanim udamy się w miejsce leżące trzy dni drogi stąd – powiedział kapłan – Bo nawet nie wiemy co tam jest.
- No jak na razie nie mamy powodów by uważać, że coś błahego – powiedział Kejn – Nubrimus napisał, że pozwoli nam to przeżyć na jakimś zadupiu całą zimę.
- Faktycznie trzeba się zastanowić, czy warto teraz tam się kręcić – odparłem – Życie w jakiejś górniczej osadzie nie może być drogie. Przeżyjemy do wiosny nawet za to co mamy w sakiewkach.
- No może ty – odparł elf – ja jestem spłukany.
- Obawiam się – przerwał nasza dysputę o pieniądzach Igo – że ukradliśmy coś, co było własnością Zakonu Atolla i oddaliśmy to ludziom, którzy zdecydowanie nie powinni być w tego posiadaniu. Mam na myśli Czarny Kamień Sumień.
- Kurwa – powiedział Dalinar – nie zrobiliśmy przecież tego specjalnie. Zostaliśmy oszukani!
- Ja ciągle uważam, że powinniśmy udać się na cmentarz – upierał się Kejn.
- Ja w sumie też tak myślę – poparłem Kejna – ale nie od razu. Tam są trzy dni drogi i to pod warunkiem, że nic nas nie zaskoczy. Potem trzy dni będziemy wracać. A mamy zadać pytania Camaralowi. Dalinar mówił, że czas ma duże znaczenie.
- Tydzień nic nie zmieni w tej kwestii – sprostował kapłan – Możemy spokojnie udać się po to co zostawił nam Nubrimus. W tym czasie powinniśmy na spokojnie jeszcze raz przeczytać jego list i zastanowić się nad pytaniami do naszego „przyjaciela”.
- A gdzie znajduje się w ogóle to Moss Eil? - zapytałem – Wie ktoś z was? Bo ja pierwsze o tym słyszę.
- Dokładnie nie wiem – odpowiedział Igo – ale z tego co kojarzę gdzieś u podnóży Gór Samotnych, jednego z pasm Gór Dzikich. To na południowy wschód od Jeziora Wielkiego. Żeby było ciekawiej, to jest szansa, że Twierdzę Długiej Nocy zobaczymy w drodze do tej osady.

Następnego dnia kupiliśmy prowiantu na osiem dni, aby mieć go wystarczająco na dojechanie do cmentarza i drogę powrotną do „Smoczej Tarczy”. Nie chcieliśmy pokazywać się w Mar-Margot. Znaliśmy tamte tereny na tyle, że dokładnie wiedzieliśmy jak objechać miasto i niepostrzeżenie, pod osłoną nocy dostać się na cmentarz. Postanowiliśmy jechać głównym traktem w kierunku Mar-Margot około dwa dni, potem zboczyliśmy ze szlaku i staraliśmy się objeżdżać miasto po dużym łuku. Zgodnie z planem na cmentarz podjechaliśmy pod osłoną nocy. Konie zostawiliśmy w znanym nam zagajniku i na teren cmentarza dotarliśmy przeskakując ogrodzenie. Doskonale kojarzyliśmy dąb, o którym pisał Nubrimus i około północy byliśmy u jego stóp. Obeszliśmy majestatyczne drzewo dookoła, szukając miejsca gdzie mogłoby być coś ukryte. Kejn znalazł niewielką sakiewkę w małej dziupli, pomiędzy grubymi gałęziami. Otwarł ją i wysypał zawartość na dłoń. Były to kamienie szlachetne, na pierwszy rzut oka tuzin małych diamentów. Trzeba przyznać, że Nubrimus miał gest. Postanowiliśmy nie odpoczywać na cmentarzu, ani w okolicy, tylko pod osłoną nocy ruszyć z powrotem, aby być jak najdalej od Mar-Margot. Na rozbicie obozowiska pozwoliliśmy sobie dopiero o świcie w niewielkim zagajniku. Po odpoczynku wyruszyliśmy w dalszą drogę.


Kroniki XXVIII: Ucieczka do Moss Eil (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Grudzień, rok 222 po Zaćmieniu. Celeborn, Port Gis.

W drodze powrotnej z Mar-Margot analizowaliśmy wiadomości przekazane w liście przez Nubrimusa. Wyjaśniło się kilka spraw, jak na przykład to, że Camaral grał na dwa fronty oraz to, że prawdopodobnie Vernir, Marcus i Graham szukali w Białej Osadzie czegoś, co Dahijczycy wynieśli stamtąd ponad dwa stulecia wstecz. Natomiast pojawiły się nowe nazwiska i wątki. Ponownie dyskutowaliśmy nad tym o co zapytać ducha Camarala i jakie powinny być nasze następne kroki. Wstępnie ustaliliśmy, aby udać się do Celebornu, gdzie być może Dalinar dowie się czegoś w ukrytej świątyni Vergena, a my sprzedamy klejnoty od Nubrimusa. Mimo iż ciągle w naszych głowach mieliśmy myśli o odnalezieniu Vernira, oswajaliśmy się z myślą, że nawet jeśli jeszcze jakimś cudem żyje, to na ten moment nie mamy pojęcia jak rozgryźć problem jego pobytu w Twierdzy Długiej Nocy. Dodatkowo z powodu przez śmierci Camarala, byliśmy spaleni na terenie królestwa Mar-Margot i miast ościennych, co utrudniało jeszcze bardziej nasze dalsze kroki.

Narzuciliśmy ostre tempo i po dwóch dniach dotarliśmy do „Smoczej Tarczy”. Przespaliśmy się i uzupełniliśmy prowiant, udało nam się nawet kupić ciepłe ubrania. Z rana wyruszyliśmy w kierunku Celebornu, a późnym popołudniem dotarliśmy do rozstaju, gdzie pozostawiliśmy głowę Camarala.
Weszliśmy w las. Już z dala widziałem, że kopiec, który ułożyliśmy, jest rozkopany. Głowy nie było.
Zacząłem się przyglądać i dostrzegłem ślady wilka, może dwóch. Ruszyłem ich tropem i kilkanaście metrów dalej zobaczyłem obgryzioną czaszkę.
- Dalinarze nada się to jeszcze do czegoś? - zapytałem.
- Nada się.
Oddaliliśmy się od szlaku, rozpaliliśmy ognisko, a Dalinar przygotowywał się do rytuału.

My siedliśmy wokół ogniska i czekaliśmy w milczeniu. I znów, mimo że słońce stało całkiem wysoko, zapanował półmrok, ognisko ledwo się tliło stłamszone niewidzialną mocą i poczuliśmy też okropny fetor. Z lasu wyłoniła się dziwna chmura ciemnej materii i powoli sunęła w stronę Dalinara. Dziwny obłok zatrzymał się kilka metrów przed nim, a z jej głębi dochodziły kroki i jakby odgłosy kogoś, kto idzie w ciężkiej zbroi. Po chwili wyłoniła się z niej postać, wielka i barczysta, odziana w poczerniałą jakby od ognia kolczugę. W ręce dzierżyła ogromną maczugę. Pod otwartym hełmem widzieliśmy gołą czaszkę z oczami płonącymi ogniem. Ponownie wstrząsnął mną strach, sięgnąłem po bukłak i pociągnąłem solidny łyk na odwagę. Postać stanęła przed kapłanem i odezwała się lodowym głosem:
- Dlaczego znów mnie wezwałeś? Szukasz śmierci?
- Wezwałem cię, byś odpowiedział na moje pytanie – bardzo spokojnym głosem powiedział kapłan – Powiedz mi jak możemy wydostać Ragna z Twierdzy Długiej Nocy.
- Zapytałem czy szukasz śmierci? - jeszcze głośniej zapytała istota.
- Jesteś tu by odpowiadać na moje pytania, a nie grozić mi – ciągnął nadal spokojnie Dalinar.
Muszę przyznać, że byłem pod ogromnym wrażeniem jego opanowania. Ja pociągałem nerwowo z bukłaka łyk za łykiem.
- Jeśli będziesz się opierał, sprawię, że będziesz cierpiał całe wieki.
- Arrrgggg – wyrwało się z miejsca gdzie powinny być usta i postać zamachnęła się wielką maczugą, lecz coś powstrzymało ją przed uderzeniem.
Ręka z maczugą zaczęła się trząść, jakby ta ważyła zbyt dużo i powoli opadła wzdłuż ciała.
- Dobrze, jeszcze ten jeden raz odpowiem – odparła pokornym głosem istota – Ale obiecaj mi, że już nigdy potem mnie nie wezwiesz.
- Odpowiadaj – powiedział kapłan.
- Ahito-tan – odparł duch
- Jakie są słabe strony Ahito-tana? – zadał kolejne pytanie Dalinar.
- Służalczość i wierność.
- Powiedz mi kim jest Zahariasz – kontynuował kapłan.
W tym momencie zjawa się zawahała.
- Nie, na to pytanie nie odpowiem – powiedział bardzo cicho Camaral.
- Kto powiedział ci, że Ragn wypytuje Kościeja o przeszłość związaną z rodem de Vries?
- To było tak dawno – jakby w zamyśleniu powiedział duch – Czy to ostanie pytanie?
- Tak, odpowiedz i cię uwolnię – zapewnił kapłan.
- To był Mordred. Tak, Mordred. Sługa Ahito-tana.
- Wracaj do piekielnych czeluści skąd przybyłeś.
- Dzięki ci – powiedział z cierpieniem Camaral – miałem taką ochotę cię zabić, lecz tym razem musiałem ci jeszcze darować.
Istota obróciła się i weszła w ciemność rozpościerającą się za nią. Dosłownie sekundę później wszystko wróciło do normy. Ciemności nie było, słońce świeciło jak zawsze, a ogień wysoko strzelał w ognisku. Odetchnąłem z ulgą.
- Czemu nie dopytywałeś o Zahariasza? - zapytałem – Nubrimus mówił, że Camaral się go bał. Widać, że boi się go nawet po śmierci. To mogło być bardzo ważne.
- Cieszę się – zaczął Dalinar – że wyraziłeś swoją opinię, lecz widząc wasze miny i to jacy jesteście bladzi, chyba się domyślacie, że nie była to łatwa rozmowa. Oceniłem, że tak będzie najlepiej.
Spojrzeliśmy po sobie.
- Czyli za wszystkim stoi Ahito-tan – skwitował kapłan – Trzeba dopisać nazwisko Mordreda do zabicia.
- Nie do zabicia tylko do przepytania – sprostowałem.
- Do przepytania i zabicia. Niekoniecznie w tej kolejności – odparł z paskudnym uśmiechem Dalinar.
- Trzeba znaleźć mrowisko i niech mrówki wyczyszczą to ścierwo – wskazałem na czaszkę – może się jeszcze przyda.
- Całkiem możliwe – powiedział Dalinar – przecież nie zamierzam dotrzymać słowa, że to był już koniec pytań. Może kiedyś będziemy potrzebowali znowu pogawędki.
- Dziwne, że teraz wyglądał całkiem inaczej – powiedział Kejn.
- No pewnie bydlak już nawet w piekielnych czeluściach awansował – zażartował Igo – Z pająka do zbrojnego.
- Ciekawe co miał na myśli Camaral mówiąc „służalczość i wierność” – zastanawiał się mag.
- Może ślepo wykonuje rozkazy przełożonych i jest do bólu wierny Kościołowi – powiedział Kejn.
- Albo kluczem jest Mordred – powiedziałem.
- Też mi się tak wydaje – powiedział Dalinar - Muszę kupić znowu solidny wór pełen soli, bo tylko problemy z tymi głowami, a nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda.
- Dokładnie – poparłem kapłana – przyda się na Mordeda. Zwłaszcza, że zawsze jesteśmy niezdecydowani co do pytań.

Ruszyliśmy w kierunku Celeberonu i podczas jednego z noclegów znaleźliśmy mrowisko i położyliśmy głowę obok. Do rana mrówki uwinęły się z resztkami. Kilka dni później, od kupca w jednej z przydrożnych karczm, Dalinar kupił worek z solą. Wrzucił tam czaszkę i przytroczył wór do konia.
Droga do Celebornu minęła nam bez problemu. Szlakiem podążało jeszcze sporo kupców w stronę Mar-Margot, aby dokonać ostatnich transakcji przed nadchodzącą zimą, kiedy to szlaki stają się nieprzejezdne.

Mury Celebornu dostrzegliśmy szóstego grudnia. Było tak zimno, że zimowe ubrania na stałe opatulały już nasze ciała. Kejn i Dalinar poznali troszkę to miasto wcześniej, więc nie mieliśmy problemu ze znalezieniem miejsca na postój. Bracia polecili karczmę „Pod złamanym Ambardem”. Później Dalinar i Kejn powiedzieli nam także troszkę o samym mieście. O tym, że bogactwo Celebornu zapewnia mu rzeka zwana Sercem Karabaku, którą spławia się większość towarów z Gordionu Północnego oraz z Umbarak – potężnych krasnoludzkich, górskich fortec. Opowiedzieli też, że w mieście są dwa rzeczne porty i jeśli będziemy chcieli udać się do Moss Eil drogą wodną, to właśnie tam znajdziemy transport. Z karczmą, w której się zatrzymaliśmy, też wiązała się ich opowieść. Ponoć kiedy byli tu pierwszy raz, strażnicy mocno naprzykrzali się właścicielowi, twierdząc, iż nazwa przybytku godzi w święte miasto Ambard. Gospodarz wybrnął jednak, mówiąc, że nazwa nie obraża wspaniałości Ambardu, a karczma w rzeczywistości wzięła swą nazwę od złamanej monety, najdrobniejszego środka płatniczego, zwanego powszechnie „ćwiartką” lub „połówką”. Ponoć nawet ci, którzy mają tylko pół srebrnego Ambarda albo i ćwiartkę, mogą się u niego posilić. Bracia wspominali, że strażnicy regularnie nachodzą karczmarza, próbując wymusić zmianę nazwy, ale gospodarz zawsze z uśmiechem tłumaczy im to samo. Jak widać do dziś nazwa gospody pozostała niezmieniona. Wynajęliśmy pokój na dwa dni i postanowiliśmy, że aby nie zostać oszukanym, trzeba dać do wyceny kamienie od Nubrimusa do kilku jubilerów. Dalinar miał odwiedzić lokalną świątynię Vergena i zasięgnąć języka, a karczmarz wskazał nam gdzie szukać jubilera w dzielnicy handlowej. Postanowiliśmy, aby nie wzbudzać zbytniego zainteresowania i na początek dać do wyceny cztery z dziesięciu diamentów.

Pierwszy z poleconych jubilerów popatrzał, pocmokał i stwierdził, że okazy nadają się do obróbki i zaproponował nam za nie trzydzieści złotych ambardów.
- Tylko tyle? Byliśmy u niejakiego Ronina. Polecił nam go znajomy karczmarz i ten zaproponował nam trzydzieści siedem – skłamałem.
- Co?! Ta pazera? Niemożliwe – wzburzył się kupiec – Nie mogę uwierzyć! Dodatkowo radziłbym uważać na niego, bo ponoć płaci obrzynanymi ambardami. Zastanówcie się dobrze, ja zawsze daję uczciwą cenę!
- Dobrze, dziękuję za informację – powiedziałem – Zapytamy Ronina co sądzi o twoich ambardach.
- Moje ambardy są bez zarzutu – wyniośle powiedział jubiler – Często sprawdzają mnie urzędnicy z TKK.
- A jego nie sprawdzają? - zapytałem podejrzliwie.
- Słyszałem, że ma z nimi jakiś nielegalny układ i kto go tam wie... Zapłacicie taką monetą później, ktoś się zorientuje i macie kłopoty. Ja bym się zastanowił. Ale wasza wola panowie, wasza wola.

Udaliśmy się do Ronina, drugiego z poleconych jubilerów i pokazaliśmy mu te same kamienie.
- Widzę, że powiodło się wam podczas wypraw za Pas Pogranicza – Ronin założył, że braliśmy udział w kampanii wojennej kościoła – Dukhajczycy, słyszałem, zrabowali wiele kosztowności z ościennych miast. Dobrze, że nasze wojska zaprowadziły tam porządek. No pokażcie co tam macie.
Spojrzał na diamenty i stwierdził:
- Widzę, że naprawdę wam się poszczęściło, naprawdę ładnie się obłowiliście. Mogę wam zaoferować trzydzieści trzy ambardy.
- Czterdzieści – powiedział Igo.
- Panowie, ja rozumiem, że jesteście żołnierzami i chcecie zarobić, lecz wycena takich kamieni, to naprawdę sprawa, którą powinienem zająć się profesjonalista. Czyli ja. Moje ostanie słowo to trzydzieści pięć.
- Czyli Joahim prawdę mówił, że kutwa... – powiedziałem do braci.
- Jak to?! O co chodzi? – zapytał podniesionym głosem jubiler.
- No, mówił panie, żeś sknera i obrzynane masz ambardy. Zatem musimy sprzedać jemu, bo proponował więcej.
- Kurwisyn – pod nosem złorzeczył Ronin – Więcej wam nie da. On kupuje tylko po to, by odsprzedać. Ten cymbał nic z tego nie stworzy. A ja na pewno daję więcej niż on, bo sam pracuję nad tymi kamieniami i zarobek mam od wykonanego wyrobu. Trzydzieści pięć i to ostania oferta jaką mogę dać i to tylko dlatego, że walczycie w tej wojnie po odpowiedniej stronie. Żołnierzy Ambardu trzeba wspierać.
- No, powiedzmy, że będziemy w stanie to sprzedać za tą cenę – zaczął Igo – Kilku naszych kompanów też ma jeszcze parę kamieni. Byłbyś panie zainteresowany?
- A ile by tego było? - zapytał Ronin.
- Nie wiemy dokładnie - odparłem – Znając niektórych, mogli już je przepić albo przegrać w karty, ale myślę, że nie więcej niż dziesięć.
- Cóż, za te mogę zapłacić już teraz, a resztę muszę zobaczyć, wycenić i jak będą nadawały się do obróbki, to muszę zdobyć fundusze. Nie posiadam takiej ilości złota, toż to majątek. Ale zobaczę, ocenię i coś wymyślimy.
Dobiliśmy targu i ruszyliśmy do Joahima. Kupiec już miał zamykać, ale kiedy nas zobaczył, wpuścił nas jeszcze.
- O widzę, że się zdecydowaliście.
- Tak, lecz mamy tego więcej. Zebraliśmy wszystko od reszty kompanii i też chcielibyśmy to spieniężyć.
Kupiec przyglądał się pozostałym kamieniom i stwierdził:
- No, te są słabszej jakości, zdecydowanie słabszej. Mogę zaoferować za nie pięćdziesiąt ambardów, nic więcej.
- Cóż, to zdecydowanie za mało – powiedział Igo.
Sprzedawca upierał się przy swojej cenie, dlatego też pożegnaliśmy się i wróciliśmy do Ronina.
Stary jubiler dokładnie oglądał każdy kamień i powiedział:
- No, waszym kompanom nie powiodło się tak jak wam. Te są gorszej jakości. Trudno będzie zrobić z tego jakąś porządną biżuterię. Na pewno dam radę, ale szlifowanie spowoduje znaczne straty. Czterdzieści pięć mogę dać.
- Mistrzu – powiedział Kejn – pięćdziesiąt pięć i ani ambarda mniej. Tyle chciała dać konkurencja, która cię tak szkaluje, a mimo to wybraliśmy ciebie. To raz. Dwa, będziesz miał pewność, że jak jeszcze coś wpadnie w nasze ręce, przyjdziemy z tym do ciebie, a nie do Joahima.
- Przekonałeś mnie elfie, ale będę potrzebował dwóch dni na zebranie takiej pokaźnej sumy.
- Tyle możemy spokojnie poczekać – odparłem.
Podaliśmy sobie dłonie i wyszliśmy.
- Musiałbym uzupełnić składniki – w drodze do karczmy stwierdził Igo.
- Może Dalinar ci pomoże – powiedziałem.
- Nie pomogę. Ostatnio jak tu byłem, nie odwiedzałem sklepu ze składnikami – odparł kapłan.
- Naprawdę? Naprawdę? - zapytałem z teatralnym oburzeniem – Nie wiesz kiedy przestać? Nie wiesz kiedy z niego zejść? Jak szydzimy, to szydzimy, ale jak potrzebuje składników, to dowiedz się w swojej świątyni, gdzie może takie zdobyć! Jak już je będzie miał, to możemy znowu zacząć szydzić, że nie umie ich używać. Myśl dwa kroki do przodu. Nie powinno się liczyć tylko tu i teraz.
Kejn i Dalinar wybuchnęli śmiechem, a Igo nawet nie skomentował. Kejn stwierdził, że skoro będziemy tu dwa dni, to oddałby zbroję do naprawy. W drodze do karczmy wstąpiliśmy więc do zbrojmistrza. Dalinar i Kejn wodzili błędnymi oczami po wystawionych pancerzach i było widać w ich oczach zachwyt. Kejn wdał się w jakieś techniczne rozmowy z kowalem. Równie dobrze mogli rozmawiać o metodach rozpłodu kóz, gdyż interesowałoby mnie to tak samo. Wodziłem wzrokiem bo pancerzach, ale dla mnie po prostu były to nieporęczne kawały żelastwa. Zniecierpliwiony czekałem, aż Kejn skończy. Bracia zostawili swe zbroje i udaliśmy się do karczmy, a Dalinar poinformował nas, że uda się na spotkanie z kapłanami. Czekaliśmy na brata w karczmie przy piwku.

Kapłan wrócił dopiero późnym wieczorem i oznajmił:
- Łaskotek dotarł do Celebornu, tak jak planował. Jako wierny wyznawca Vergena skontaktował się z tutejszą świątynią. Kapłani powiedzieli mi, że jest możliwość spotkania się z nim, jeśli poczujemy taką potrzebę.
- Wydaję mi się, że mamy taką potrzebę – powiedziałem – W końcu możemy zapytać o Czarcie Oko i Iglicę z Dorrn.
- Dodatkowo – przerwał mi Igo – Trzeba go poinformować o tym, iż kościół wie, że żyje.
- Druga sprawa – kontynuował kapłan – Wypytałem o Twierdzę Długiej Nocy. Niestety nie mam optymistycznych wiadomości. Dostanie się tam jest praktycznie niemożliwe, a ci, którzy interesują się tym miejscem, kończą zazwyczaj źle. Na rezydują są kapłanki Delidii, należące do zakonu Czarnej Łzy, które specjalizują się w kontroli umysłu i przesłuchiwaniu. Nubrimus chyba wspominał, że to właśnie one wszczepiły mu Kamień Zniewolenia. Pytałem o to jak pomóc Ragnowi i jest pewna możliwość, o ile jeszcze żyje. Jest pewien szpieg, który pracował kiedyś dla świątyni, ale wiele lat temu zaprzestał tej działalności i wycofał się z interesu. Być może uda mi się uzyskać informację jak można się z nim skontaktować, lecz niesie to sobą duże ryzyko, że jeszcze bardziej zwrócimy na siebie uwagę kościoła. Szpieg może nawet przekazać informacje Ragnowi. Wydaje mi się, że ryzyko musi być wysokie, bo zdarzały się przypadki, że do Twierdzy trafiali ludzie kościoła Vergena, a mimo to kapłani nie odważyli się skorzystać z usług szpiega, aby ich wydobyć lub chociaż skontaktować się z nimi.
- Może odłóżmy to do czasu spotkania z Łaskotkiem – przerwał Kejn - Może on coś wie w tej kwestii.
- Szczerze wątpię – odparł kapłan – wydaje mi się, że nikt nie jest w stanie pomóc w tej kwestii. Chyba tylko sam Ahito-tan może być naszą szansą.
- Ale to przecież nasz wróg – sprzeciwił się Igo.
- Wiem o tym, ale nawet Camaral powiedział, że tylko Ahito może pomóc uwolnić Ragna. Po tym co usłyszałem w świątyni, obawiam się, że może to być nasza jedyna szansa.
- Jak sobie to wyobrażasz? – zapytał mag.
- Wcale sobie tego nie wyobrażam – odparł Dalinar – stwierdzam jedynie to co wiemy.
- Powiem tak – zacząłem – jeśli na informacje o szpiegu musimy zaczekać, to, żeby nie tracić czasu, umówmy też spotkanie z Łaskotkiem. Druga sprawa jest taka, że jeśli zdecydujemy się na kontakt ze szpiegiem, nie możemy mu przekazywać żadnych informacji. Jedynie czego moglibyśmy żądać, to żeby się dowiedział, czy Vernir żyje i nic więcej. Jeśli szpieg wpadłby w ręce kościoła, to kapłani dowiedzą się co mu przekazaliśmy, przez co siłą rzeczy zostaniemy zdemaskowani.
- Zorganizuj spotkanie z Łaskotkiem i siedźmy póki co w karczmie – powiedział Kejn – bo chyba na razie nic innego nie wymyślimy.
- Dowiedziałeś się może o miejsce, gdzie będę mógł uzupełnić składniki? - zapytał Igo.
- Tak. Jest taki kuglarz w handlowej dzielnicy – Dalinar wytłumaczył magowi jak tam trafić – A i jeszcze jedno. Poinformowałem kapłanów, że zamierzamy ruszyć i zostać w Moss Eil do wiosny i jeśli potrzebowaliby od nas czegoś w tamtej okolicy, to jesteśmy dostępni.
- I słusznie – powiedziałem – może zlecą nam coś, co zabije nudę.
Udaliśmy się na spoczynek.

Od momentu kiedy dowiedziałem się, że na razie nie będzie nam dane skorzystać z tajnej biblioteki w Mar-Margot, podczas rannych medytacji staram się zadawać Ci różne pytania, na które szukamy odpowiedzi. Być może na te, które natrafiliśmy w dzienniku Łaskotka, uzyskam odpowiedzi, jeśli uda się nam zorganizować z nim spotkanie. Lecz są pytania o naszą Boginię, które nurtują mnie od dłuższego czasu, a pojawia się coraz więcej niewiadomych. Zapewniam Cię, iż wiara w naszą misję pozostaje niezachwiana, lecz patrząc choćby na Dalinara, brakuje mi ugruntowanych doktryn i podstaw wiary, którymi on dysponuje. Czuję, że Ki jest we mnie silne i jak dotychczas Bogini jest dla mnie łaskawa, lecz pewne sprawy wciąż pozostają bez odpowiedzi. Oczekuję na Twe wiadomości jak na razie bezskutecznie, ale może to jeszcze nie ten czas.

Rano, po śniadaniu, Dalinar wraz z Kejnem udali się do świątyni, a ja z Igo do niejakiego Kalmucjusza, o którym dzień wcześniej poinformował maga Dalinar. Jego sklep mieścił się w dzielnicy kupieckie i był to rodziny interes, który kupiec prowadził ze swoimi dziećmi. Zakład specjalizował się w handlu tkaninami. Gdy Igo poinformował o swoich specjalnych potrzebach, Kalmucjusz zaprowadził nas na zaplecze, gdzie skompletował potrzebne mu rzeczy, czyli jakieś szklane pręciki, kulki siarki i bogowie wiedzą co jeszcze. Po zakupach wróciliśmy do karczmy, gdzie czekaliśmy na informację od pozostałych braci.

Kejn i Dalinar wrócili na obiad, a kapłan opowiedział jak mu poszło:
- Szpiegiem, o którym wczoraj mówiłem, jest człowiek o imieniu Kaspian Talio. Porzucił już on to zajęcie, lecz kapłani powiedzieli mi, że prawdopodobnie wiedzie proste życie rolnika w osadzie zwącej się „Mała Woda”, która to znajduje się na pograniczu „Lasu Svan”. Ten wielki las rośnie kilka dni drogi od Moss Eil. W tej kwestii to wszystko co wiem. Udało się też na dziś wieczór zorganizować spotkanie z Łaskotkiem w obozie Visconti. Jak pewnie pamiętacie Visconti to wędrowny lud, który od setek lat przemierza świat i nigdzie nie może zaznać swojego miejsca. Jest z tych grup aktualnie rozbiła swoje obozowisko w okolicy Celebornu.
Nazwa tego ludu przywołała przyjemne wspomnienia z dzieciństwa, gdy ten wędrowny lud, wraz ze swoim taborem, zawitał w okolice Mar-Margot. Ojciec czasem zabierał nas tam, aby posłuchać ich bajarzy, ich radosnej muzyki i popodziwiać ich tańce. Teraz wydawało mi się, że to tylko sen. Od tego czasu minęło kilka lat, a ja miałem wrażenie, jakby to stało się w całkiem innym życiu. Wydarzenia ostatniego roku rzuciły nas w taki wir, iż zapomniałem o przecież wspaniałym dzieciństwie jakiego zaznałem w domu de Vries.
- Tam właśnie spotkamy się z Łaskotkiem – kontynuował Dalinar – Kapłan mej świątyni wspomniał, że Hektor, mimo iż jest wyznawcą Vergena, nie utrzymuje z nimi obecnie kontaktu. Zerwał kontakt w momencie, kiedy świątynia próbowała się dowiedzieć, czy Łaskotek ma coś wspólnego z pewnymi podejrzanymi sprawami. Mianowicie od pewnego czasu znikają z okolic ludzie, związani z kościołem Delidii. I to nie pojedyncze osoby, a całe rodziny. Nie jest to na rękę tutejszym kapłanom, gdyż, jak wiecie, musimy działać w ukryciu, a takie sprawy wzbudzają podejrzenia. Służby kościoła Delidii stały się bardzo aktywne, co utrudnia działalność świątyni i niesie ze sobą ryzyko dekonspiracji. W tym wszystkim giną nie tylko mężczyźni, ale także kobiety i dzieci. Świątynia Vergena nie ma na to dowodów, lecz zbiega się to dziwnie z czasem, kiedy w tych okolicach pojawił się lord Radnis, czyli nasz Łaskotek. Kapłani ma moją prośbę skontaktowali się z nim i w ten sposób mamy umówione spotkanie.
- Czy to jest pewna informacja? - zapytał Igo – Czy tylko plotka?
- Wiem tyle co ci powiedziałem – odparł kapłan – Kościół Vergena jedynie przypuszcza, że tak jest, lecz dowodów nie ma. Pytanie jest takie, co to oznacza dla nas?
- No, jeśli nie zamierzamy do niego dołączyć, a tylko chcemy spotkać się, aby go ostrzec i dowiedzieć się kilku rzeczy i później wyjechać, to nas to nie dotyczy – odparłem.
- Martwi mnie to – zaczął Dalinar – że z człowieka posiadającego jakieś zasady i honor, stał się zwykłym bandytą.
- Moment, moment – przerwałem kapłanowi – Kościół Vergena nie musi wiedzieć wszystkiego co wie Łaskotek. My też tego nie wiemy. Już raz założyliśmy, kierując się tylko listem gończym, że jest to pospolity bandyta, a co się okazało później, wiemy wszyscy. Zatem nie wyciągajmy pochopnych wniosków.
- Chodzi mi tylko o to – sprostował Dalinar – czy jest to dalej ta sama osoba, z którą chcemy utrzymywać kontakty.
- To raczej nie jest teraz powodem do dyskusji. W ogóle nie popieram mordowania dzieci, ale trzeba pamiętać, że kościół Delidii robi dokładnie to samo. Zabiera dzieci do klasztorów, skazuje je na niewolniczą pracę, a potem kończą jako trupy w śmierdzącej dziurze. Równie dobrze Łaskotek może zabić rodziców, a dzieci niech umrą z głodu. To nie moment na takie rozmowy.
- Czy Vergen mówi coś o zabijaniu dzieci? - szyderczo zapytał Dalinara Igo.
Dalinar wiedział do czego to zmierza, więc odparł:
- A co cię to w ogóle interesuje?
- Nie każdy wyznawca jest wyznawcą idealnym – chciałem uciąć tę rozmowę, bo wiedziałem do czego chce doprowadzić Igo – W każdej religii wyznawcy błądzą, grzeszą, popełniają przestępstwa niezależnie od doktryn wiary. A ty już gadasz jak zwykle. Patrz co robi! No patrz co robi! Jest wyznawcą Vergena, a patrz co robi! Nie ma to żadnego znaczenia. Tak działa świat i tyle.
- Czy Vergen pochwala zabijanie dzieci? - dopytywał z przekorą Igo.
- Nie – odparł Dalinar.
- A potępia? - drążył mag, mimo iż starałem się uciąć wcześniej tę rozmowę.
- Niekoniecznie – powiedział ze spokojem kapłan – jeśli toczy się wojna, to dzieją się różne rzeczy.
- A moim zdaniem jest to wojna – odparłem – Może i prywatna, ale trzeba mieć na uwadze co kościół Delidii zrobił jemu, jego rodzinie i poddanym.
- No tak, ale myślałem, że Vergen szanuje honor – powiedział Igo.
- Igo – nadal ze spokojem odpowiadał Dalinar, mimo iż ja już się gotowałem, bo wiedziałem, że Igo cały czas szuka sposobu na wsadzenie szpili, jeśli chodzi o wierzenia moje, czy Dalinara – Jeśli wierzysz, że wojna opiera się tylko na honorze, to jesteś niepoprawnym idealistą.
- Nie jest niepoprawnym idealistą, tylko prowokatorem – odpowiedział Kejn doskonale wyrażając moje myśli.
- Powiem jeszcze raz dobitnie – przerwałem ich dyskusje – Jeśli jest tak jak mówisz i on za tym stoi, absolutnie nie jest nam na rękę utrzymywanie z nim kontaktów, natomiast uważam, że to jedno spotkanie powinniśmy z nim odbyć i tyle.
- Dodatkowo – dodał kapłan – Świątynia Vergena zleciła misję, która myślę doskonale nam będzie pasować.
- Trzeba zabić jakiegoś lekarza? - zapytałem niewinnie, wiedząc, że wkurwię tym pytaniem Igo. Dlaczego tylko on ma denerwować nas?
Kejn i Dalinar dostrzegli widocznie minę Igo, bo wybuchnęli śmiechem.
- Nie, nie – odparł Dalinar – ale trafiłeś z tym, że trzeba kogoś zabić. Jest pewna osoba, która może przebywać w Moss Eil. Niejaka Melidia von Dharr, zwana także Czarną Dalią. Kilka lat temu doprowadziła ona do ujawnienia spore ilości kapłanów Vergena w Mar-Margot, co finalnie doprowadziło do ich aresztowania i powieszenia.
- Czy to jakaś zdrajczyni? - zapytałem.
- Tak – odparł kapłan – Współpracowała kiedyś z kościołem Vergena. Pięć lat temu zdradziła jednak i prawie cały kościół Vergena w Mar-Margot został zlikwidowany. Dopiero od jakiegoś czasu organizacja staje na nogi, ale w innym miejscu, bo już tutaj, w Celebornie. Na pewno nie będzie to proste zadanie, jako że kapłani Vergena wykorzystywali ją do eliminowania wrogów, szczególnie związanych z Delidią. Była w tym bardzo dobra. Należała do elitarnej grupy zabójców zwanych Czarnym Księżycem.
- Masz rację – odparł Kejn – Jeśli należała do Czarnego Księżyca, to będzie bardzo trudnym przeciwnikiem. Czarny Księżyc to elita wśród zabójców, wręcz legendarna grupa. Słyszałem o nich, kiedy szkoliliśmy się w Karhanie.
- Dlatego też powiedziałem, że zadanie może być ciekawe – odparł Dalinar – O tym, że będzie proste, nie wspominałem.
- Ile? - zapytał Kejn – Bo mimo iż szanuję kościół Vergena i ciebie bracie, to takie zadanie musi mieć swoją cenę.
- Sto złotych ambardów – odparł kapłan – Zapłata jest godziwa, ale jak sam powiedział Kejn, to nie jest przypadkowa osoba.
- Jak ona wygląda? - zapytał Igo.
- Wiem jedynie, że jest piękną kobietą o kruczoczarnych włosach, stąd jej pseudonim Czarna Dalia. Charakterystycznym elementem jest wytatuowany na prawym ramieniu sztylet sai. Po dekonspiracji przepadła jak kamień w wodę, jednak kilka miesięcy temu jeden z wędrowców przyniósł wieści, że rozpoznał ową kobietę lub kogoś do niej bardzo podobnego. Zmierzała konno do Moss Eil. Nie ukrywam, że zależy mi na wykonaniu tego zadania, bo przez nią zginęło wielu kapłanów Vergena.

Popołudniu udaliśmy się konno na północ od miasta, gdzie rozbili swe obozowisko Visconti. Minęliśmy wielki port rzeczny, który tętnił życiem, a pracownicy portowi uwijali się z załadunkiem i rozładunkiem barek. I tak jak szlaki powoli już pustoszały o tej porze roku, to transport rzeczny miał się jeszcze całkiem dobrze.
Niecałą godzinę później, dotarliśmy do skupiska wozów. Już z daleka słyszeliśmy muzykę i śpiewy od strony obozowiska. W naszą stronę leciała chmara umorusanych dzieciaków z kijami w ręce i okrzykami na ustach „Bij zbója!!!”, lecz kiedy tylko dostrzegły nasze posępne miny, rozbiegły się z okrzykami w różnych kierunkach. Mieszkańcy tego obwoźnego obozu, poubierani byli w kolorowe ubrania. Kobiety miały powpinane w zaplecione warkocze kolorowe ozdoby. Przy rozstawionych kramach, które były wszędzie, kręciło się też sporo ludzi z miasta. Gdy tylko podjechaliśmy bliżej, z jednego z pierwszych, zabudowanych wozów, wyszła do nas kobieta.
- Młodzieńcy, powróżę wam – zaproponowała śpiewnym głosem.
Posiadając miłe wspomnienie związane z tym ludem, postanowiłem, że dam jej zarobić.
- Zamówcie jakieś trunki – powiedziałem, wskazując duży namiot, rozbity na środku obozowiska Visconti – a ja dowiem się, co gotuje mi przyszłość.
Wszedłem do dusznego wozu, a kobieta wzięła moją rękę i zaczęła mówić, gładząc moją dłoń.
- Widzę mroczną przeszłość i tragedię w twojej rodzinie. Widzę też tragedię w przyszłości. Widzę kobietę. Uważaj na nią, ona jest bardzo groźna. Zmierzasz na południe. Dalekie południe. Podróż cię czeka. Widzę wodę. Widzę wszędzie wodę. Unikaj wody, gdyż woda cię pochłonie.
Schowałem dłoń i wyciągnąłem drugą, chcąc pokazać moje znamię i licząc na jakąś reakcję.
- Piękny tatuaż – wyciągnęła jakiś proszek i posypała moją dłoń – A więc to prawda. Szukasz kobiety na dalekim południu. Czyżby wąż cię oplótł i wróży to twoją katastrofę lub śmierć? Czy może serce twe pęknie dla tej pani? Tak czy siak, nie zatrzymuj się, bo kobieta w wieży oczekuje cię. A teraz chodź... i wejdź w mnie.
Pociągnęła mnie na łoże usłane skórami i rozebrała się. Nie opierałem się i pochłonęły nas miłosne igraszki. Gdy kobieta była bliska uniesienia, zaczęła wykrzykiwać coś w niezrozumiałym dla mnie języku. Skończyłem, a ona przez chwilę krzyczała coś w dziwnym języku. Jej oczy zapłonęły na zielono, a ciało jakby uniosło się nad łożem. Trwało to dosłownie chwilę, po czym spojrzała na mnie nieprzytomnym wzrokiem i szepcząc powiedziała:
- Dziękuję ci, a teraz mnie zostaw – przykryła się skórami i zapadła w sen.
Zostawiłem na stoliku srebrnika i wyszedłem z wozu.

Udałem się do namiotu, gdzie pili moi bracia.
- Dziwna była ta kobieta – powiedziałem – Powiedziała mi, abym unikał podróży wodą. Potem pokazałem jej dłoń ze znamieniem i wtedy wywróżyła mi, że czeka na mnie kobieta w wieży.
- I to tak długo trwało? – zdziwił się Kejn.
- Nie, nie. Potem zaciągnęła mnie do łózka – odparłem – i to co się tam stało, też było dziwne. Bo albo jestem tak dobrym kochankiem albo kobieta faktycznie ma jakieś magiczne zdolności. Ale to chyba pytanie do Igo, choć wątpię, że jakakolwiek kobieta przy nim tak zareagowała. Pod koniec jej oczy zabłysnęły na zielono.
- Wiem o co chodzi – z powagą odparł Igo.
Zdziwiłem się, że mag tak szybko chce mi odpowiedzieć coś o magicznej naturze zdarzenia, jako iż zawsze mnie zbywał. Czekałem więc zaciekawiony na to co powie. Igo zrobił pauzę i powiedział:
- To były kurwiki!
Bracia ryknęli śmiechem. Muszę przyznać, że i ja się zaśmiałem, dając się tak podejść.
- Dobre Igo, dobre – powiedziałem przez śmiech – Wszystko było dziwne i trwało dosłownie chwilę. Miałem wrażenie, że na końcu kobieta nie była świadoma tego co się stało.
Niestety Igo nie wiedział co mogło się wydarzyć. Bracia polecili mi pędzony na miejscu bimberek. Skosztowałem i zachęcony jego smakiem dokupiłem kolejną kolejkę. Siedzieliśmy tak, słuchając radosnej muzyki i obserwując tańczących. W pewnej chwili ktoś wpadł na Igo i popchnął go tak, że aż spadł z beczki.
- Co mnie popychasz?! – krzyknął do maga mężczyzna, który go popchnął.
Mężczyzna nosił skórzaną zbroję, a przy pasie wisiał miecz. Z tłumu wyleciało, podobnie ubranych, trzech jego kompanów.
- Co się dzieje? - zapytali.
- Spokojnie panowie – powiedziałem – Stawiam wszystkim kolejkę!
Nie chciałem zwracać na nas uwagi, tym bardziej że Kejn i Dalinar byli bez zbroi. W tym samym momencie Kejn przystawił jednak napastnikowi miecz do szyi.
W namiocie nastała cisza. Wszystkie oczy zwrócone były na nas.
- Spokój panowie – powiedział podchodzący do nas miejscowy – Jesteście na ziemiach Visconti.
Położył dłoń na klindze miecza i powoli opuszczał miecz Kejna na dół, mówiąc dalej:
- Jesteście na naszych ziemiach. A tu pijemy i bawimy się. Jjeśli macie jakiś problem, idźcie do kręgu i tam to załatwcie. Poza nim nie można przelać krwi.
- A w tym kręgu to bijemy się sam na sam, czy mam ich zlać wszystkich? – przeciągałem słowa, udając bardziej pijanego niż byłem.
Jeden z napastników odepchnął mnie.
- Spadaj szmaciarzu – warknął w moim kierunku.
Chciałem zgasić mu światło bez przelewania krwi i wyprowadziłem szybki cios. Nie doceniłem miejscowych stojących z mną. Byli na tyle czujni, że wychwycili mój zamiar. Mimo iż moja reakcja była błyskawiczna i nie zdążyli złapać mej ręki, wytrącili mnie z równowagi i moja pięść minęła szczękę napastnika. Wygiąłem się do przodu ile mogłem, ale tylko zahaczyłem łokciem brodę mężczyzny. Mimo to, zaskoczony tym faktem, przysiadł na tyłku. Znikąd otoczyło nas kilku miejscowych i mocno pochwycili nas i naszych potencjalnych przeciwników. Zaczęli ciągnąć nas poza namiot, krzycząc:
- Do kręgu z nimi! Do kręgu!
Tłum poniósł nas w stronę wyznaczonego kręgu, usypanego z kamieni. Nasza czwórka stała naprzeciwko naszych napastników. Widziałem niezadowolone spojrzenie Dalinara, które patrzyło na mnie karcąco.
- Uwaga uwaga! Zgodnie ze starożytnym prawem Visconti, ci goście, goszczący na naszych ziemiach, mają spór ze sobą. Jak każe tradycja, muszą rozstrzygnąć ten konflikt w kręgu – wykrzykiwał stojący pośrodku kręgu niski Visconti.
- Zatem zapytuję was! Czy chcecie rozwiązać ten problem pokojowo i rozejść się, czy może rozstrzygnąć o racji ma walka!?
- Ja im kurwa dam pokojowo – krzyczał jeden z przeciwników – Flaki z nich wyprujemy!
Chcąc załagodzić sytuację, powiedziałem pijackim głosem:
- W swiaaasku z tym, abyyy nie upaprać uświęconej siemi, proponuję pojedynek jeten na jetnegoo! Aby wynik tej falki fskazał kto ma racje! Soo ty na to gospodarzu?!
- Nie wiem co na to wasi przeciwnicy – odparł Visconti.
- Nie! Nie kurwa!! - darł się ten, któremu przywaliłem z łokcia – Zajebiemy ich wszystkich!
- Panowie - zwrócił się do nas miejscowy, widząc, że jesteśmy nieuzbrojeni – Radzę wam przeprosić, a my gwarantujemy wam, że będziecie chronieni na naszych ziemiach i włos wam tu z głowy nie spadnie.
- Dobra, nie mamy ambicji, żeby ich obić – powiedział Dalinar.
- Niech odejdą – powiedział Igo.
- Panowie! – krzyknął niski mężczyzna do naszych napastników – Ci młodzi ludzie przepraszają was i nie mają żalu.
- Wiedzieliśmy, że spękają! Szkoda czasu na tych maminsynków – obrócili się i odeszli z głowami podniesionymi wysoko.
Ludzie spoza osady rozeszli się niezadowoleni z powodu tego, że ominęło ich widowisko.

Po chwili podszedł do nas mężczyzna w zbroi i dziwnie się do nas uśmiechał. Rozpoznaliśmy w nim Chudego z bandy Łaskotka. Tego, któremu złamałem palec na początku naszej znajomości.
- No, jak zawsze w ogniu walki – powiedział – Chodźcie za mną.
Poprowadził nas w kierunku ogniska, dosłownie kawałek za obozem. Zmienił się od ostatniego razu. Włosy miał czyste, a twarz zdobiła zadbana broda. Przy ognisku było kilkanaście osób. Tańczyło tam kilka kobiet, a grajek przygrywał na harfie. Wśród siedzących rozpoznaliśmy resztę brygady. Wszyscy siedzieli w kolczugach i tak jak i Chudy zmienili się. Było widać, że wiodą życie inne niż wtedy, gdy spotkaliśmy ich po raz pierwszy. Zniknęły ślady niedożywienia. Mężczyźni byli czyści i zadbani. Hektor, kiedy tylko zobaczył nas, wstał i serdecznie każdego z nas uściskał.
- Cieszę się, że was widzę. Nie spodziewałem się, że się jeszcze spotkamy.
- Dobrze i was widzieć – powiedział Igo.
Pozostali też wstali i przywitali się z nami.
Siedliśmy przy ognisku, a Kruk, kolejny z bandy, od razu przyniósł antałek piwa, rozdał kubki i nalał.
- Jak się do ciebie zwracać? - zapytałem.
- Teraz jestem znany pod imieniem Robert – odparł Łaskotek – Robert z Celebornu. Możemy tu rozmawiać swobodnie.
- Zacznijmy od tego – powiedział Igo - że kościół Delidii już wie, że żyjesz i że dostarczono głowę nie twoją, a kogoś innego.
- Nie słyszałem o tym – powiedział Hektor w zamyśleniu – W jaki sposób kościół się o tym dowiedział?
- Prawdopodobnie jakiś mag lub kapłan to sprawdził – odparł Igo.
- Dziękuje za tę informację – skinął głową z wdzięcznością Łaskotek.
- Byliśmy przez to w czarnej dupie – powiedziałem – Ale jakoś wydostaliśmy się z tej kabały. Przez to zresztą jesteśmy też tu, a nie w Mar-Margot.
- Jak potoczyły się wasze losy? - dopytywał Łaskotek.
- Chyba nie starczyło by nam nocy, aby wszystko opowiedzieć – powiedział Kejn – Lecz tak w skrócie, to kiedy kościół dowiedział się o tym, że tamta głowa nie była twoja, staliśmy się niemile widziani w Mar-Margot. A jak twoje losy?
- Wiodę teraz spokojne życie kupca – odparł Hektor – Kupuję jedno, sprzedaję drugie.
- Jak sprawy z kościołem? Pracujesz nad swoją listą? - zapytałem, mając na myśli listę wrogów Hektora do likwidacji, z którą zapoznaliśmy się swego czasu. Była długa.
- Cały czas – odparł z paskudnym uśmiechem.
- Mam kilka pytań. Niektóre zrodziły się już po naszym spotkaniu – zacząłem – Innych nie zadaliśmy z powodu sytuacji w jakiej się rozstawaliśmy. Czy znałeś rodzeństwo naszego ojca?
- Oprócz Antona, którego znam przelotnie, niestety nie kojarzę. W zasadzie z Robertem miałem okazję uczestniczyć w dwóch kampaniach wojennych dawno temu. Potem nasze drogi się rozeszły.
- Cóż, jak wiesz, interesowaliśmy się pewnym sprawami, którymi interesował się również nasz ojciec. Jak wiesz też, przeczytaliśmy również twój pamiętnik. Umknęło nam pewne pytanie, które chciałbym teraz zadać, o ile to nie tajemnica. Padły tam dwie nazwy, które nas interesują, mianowicie Iglica z Dorrn i Czarcie Oko.
- Zgadza się. Czarcie Oko to miejsce leżące na moich włościach, na Ziemi Ramun. Dosyć dawno temu, kiedy byłem jeszcze Panem na Ziemi Ramun, Anton, brat waszego ojca, dostał ode mnie zgodę na prace wykopaliskowe w tym rejonie. Czarcie Oko to nazwa wejścia u wrót kopalni adamantytu na Górze Tharr. Jest to w zasadzie cały system kopalń, niedaleko mojej twierdzy. To właśnie tam Anton prowadził swoje badania. Odkopał tam jakieś starożytne tablice, które pozwoliłem mu zabrać.
- A Iglica z Dorrn? - zadałem kolejne pytanie, które mnie nurtowało.
- A dlaczego was to tak interesuje? - dopytał Łaskotek.
- Jak wiesz poszukujemy tej samej wiedzy, której poszukiwał nasz stryj.
- Anton mówił, że znalazł stare mapy, poszlaki i podania o tych tablicach, właśnie w Iglicy z Dorrn. Kopalnie pod Górą Tharr są bardzo stare. Moja rodzina eksploatowała je od ponad trzystu lat. Nie wiem dokładnie czym jest Iglica. Anton był bardzo tajemniczy, a ja nie dopytywałem przez wzgląd dawną przyjaźń z Robertem. Wiem tylko, że to jakieś ruiny zniszczone bardzo dawno temu w jakiejś wojnie. Ponoć miejsce to zniszczyły siły Delidii jeszcze przed Zaćmieniem. Wracam czasem myślami do tych wydarzeń, bo wasz stryj nie był ze mną do końca szczery. Anton twierdził, że wiadomości zawarte w tablicach mówią o historii jakiejś starożytnej cywilizacji, która zamieszkiwała te tereny. Ale moi ludzie skopiowali tablice, a jeden z mych uczonych, który częściowo zdołał odszyfrować zawarte w nich informacje, twierdził, że dotyczą sekretu położenia jakiejś potężnej broni, niemal boskiego artefaktu ukrytego gdzieś na terenie Karabaku. Z tego co mówił Anton, szukał on czegoś zupełnie innego.
- A czy masz kopię tych tablic? – zapytał Dalinar.
- Nie mam jej tutaj. Kopia znajduje się w Twierdzy Ramun, lecz jak wiecie, nie mam już tam dostępu – powiedział ze smutkiem – Jest dobrze ukryta. Mój uczony wspominał, że ten przedmiot, ta broń, o ile dobrze to przetłumaczył, był tworem niejakiego Praojca lub Ojca Innych. Po tych wydarzeniach właśnie, chciałem to wyjaśnić i skontaktować się z Robertem, lecz dowiedziałem się, że nie żyje. Później sprawy mocno przyśpieszyły i jestem tu gdzie jestem. Może chcielibyście się przyłączyć do mojej małej krucjaty? A zapewniam was, że roboty jest tu sporo. Jest tu kilka osób, którymi trzeba by było się zająć. Posiadają sporo wartościowych informacji.
- Na razie musimy stąd znikać – powiedziałem – Ubiliśmy Camarala.
- O, to miło słyszeć – powiedział Łaskotek – Po spotkaniu z wami, gdy dowiedziałem się, że nasłał was na mnie, abyście mnie ubili, dopisałem go do swojej listy. Zatem mogę go teraz skreślić. Dobrze to słyszeć! Gdzie w ogóle zginął?
- W zamku de Robespierre – odparłem.
- Na zamku Edmunda? - W jego oczach było widać zaskoczenie – Jak udało wam się tam dostać?
Edmund de Robespierre był jednym z głównych odpowiedzialnych za zdradę i podstępne wymordowanie rodziny Hektora. To także potężny i wpływowy polityk, uważany za najbogatszego człowieka w Karabaku.
- Przez zdrajcę Camarala – odparłem – Jednak muszę cię zasmucić. Sam de Robespierre dalej ma się dobrze. Zainteresować może cię natomiast fakt, że wiemy jak się tam dostać.
Oczy aż mu się zaświeciły.
- Jest tajne przejście.
- Nikt o nim nie wie? - Zapytał z zapałem Łaskotek.
Tak jak najlepiej umiałem, opisałem miejsce, gdzie czekały na nas konie, sprowadzone przez Nubrimusa oraz jak dostać się do niego od strony traktu prowadzącego z Mar-Margot do Celebornu. Nie pominąłem również informacji o podziemnym pomieszczeniu w jaskiniach, gdzie słyszeliśmy dziwne modły.
- To nic dziwnego – odparł Hektor – De Robespierre jest przecież wysokiej rangi kapłanem Delidii.
- Nie sądzę – odparł Kejn – Jak wiesz żyliśmy w Bezimiennym Klasztorze Sierot przez jakiś czas i znamy modły i pieśni ku chwale Delidii. To co tam słyszeliśmy, nie przypominało nic z tego co znamy. To było coś bardziej mrocznego.
- Dodatkowo mam wrażenie – przerwał Kejnowi Igo – że widziałem na zamku wampira.
- Toż to legendarne stworzenia – odparł zdziwiony Łaskotek.
- Jak to wampira? - zapytałem zdziwiony – Przecież kiedy opowiadałem im o dziwnym stworzeniu w pałacowych ogrodach – wskazałem na Kejna i Dalinara – Twierdziłeś, że nic tam nie było!
- Tak mówiłem? - zapytał zdziwiony Igo.
Coraz częściej zastanawiam się dlaczego Igo tak kręci.
- Musicie wiedzieć – zaczął Łaskotek – że podejrzewam, a nawet jestem pewien, że istnieje coś takiego jak Wewnętrzny Krąg Delidii. Wtajemniczeni są do niego tylko wysocy kapłani. Może tego byliście świadkami? Słyszałem pogłoski o różnych mrocznych i krwawych rytuałach.
- Czyli jakby wewnętrzna kasta, która ukrywa prawdziwe oblicze tej wiary? - zapytałem – Coś, co zburzyłoby obraz bogini dla wiernych? Jej prawdziwe oblicze?
- Coś w tym kształcie – odparł Hektor.
- To, że wydawało mi się, że widzę wampira to nic pewnego – powiedział Igo.
- Nadal nie bardzo mi to pasuje, po tym co tam słyszałem – powiedział Kejn – Ale nie neguję tego co mówisz.
- Może bal był przykrywką do tego, aby ściągnąć Wewnętrzny Krąg w jedno miejsce? – zaproponował Igo.
- To bardzo interesujące co powiedzieliście – powiedział zamyślony Łaskotek.
- Mimo że to wszystko jest ogromnie ciekawe – przerwał mu Dalinar – Musimy się ukryć co najmniej do wiosny. Potem zapewne wrócimy do naszych poszukiwań. Jak wiesz, sądzimy, że za zabójstwem naszych rodziców, stoją dostojnicy kościelni, więc może w przyszłości połączymy siły.
- Bardzo chętnie – z wyraźnym entuzjazmem powiedział Hektor.
- Znasz może jakiegoś kapitana, który bez zbędnych pytań dostarczy nas do Wielkiego Jeziora? – zapytałem.
- Znam taki statek – odparł Łaskotek – To „Uśmiech Losu”. Tylko nie wiem czy obecnie przebywa w Celebornie. Pływa na trasie do Gis, które leży na wschodnim brzegu jeziora. Transportują tam narzędzia i wino, a także chętnych podróżnych i ich konie, jeśli trzeba. Kapitanem tego statku jest niejaki Mermek. Pytajcie o niego w porcie. W Gis miejcie się na baczności, gdyż to miejsce jest pełne szpicli kościoła.

Podziękowaliśmy za informacje i pożegnaliśmy się, życząc sobie szczęścia i udaliśmy się do karczmy. W drodze Dalinar powiedział:
- Chyba zatem postanowione. Moss Eil, a potem wróciłbym do Łaskotka, bo nasze sprawy wydają się być zbieżne.
- A najpierw chciałbym odwiedzić Dorn – powiedziałem – Bo może się okazać, że za szybko nie będziemy w tej okolicy.
- Jak najbardziej – poparł mnie kapłan – Mówię tylko, że jak już załatwimy nasze sprawy na południu, Hektor wydaje się dobrym kierunkiem na potem.
- Pozostaje mieć tylko nadzieję, że informacja o tajnym przejściu do zamku hrabiego de Robespierre nie zaćmi mu rozsądku – stwierdziłem.
- Jak na razie wykazał się rozsądkiem – skwitował Dalinar.
Po powrocie do karczmy od razu udaliśmy się na spoczynek.

Z rana postanowiliśmy działać szybko. Kejn i Dalinar mieli odebrać swoje zbroje i pieniądze za sprzedane diamenty, a my z Igo udaliśmy się zorientować czy polecony statek w ogóle jest w porcie. W kapitanacie dowiedzieliśmy się, że „Uśmiech Losu” najprawdopodobniej przypłynie z Umbaraku z samego rana i jeszcze tego samego dnia ma wypłynąć do Portu Gis.
- Zatem dobry człowieku – zwróciłem się do pracownika kapitanatu – daj znać z łaski swojej kapitanowi tego statku, że cztery osoby są zainteresowane transportem do Gis. Chcemy przewieźć też nasze konie.
- Oczywiście, nie ma problemu. Będę się widział z kapitanem Mermekiem, bo sam muszę od niego odkupić kilka skrzynek Rudej Pajdy. Bądźcie tak przed południem, to dogadacie z nim szczegóły.
- A co to ta Ruda Pajda? - zapytałem z ciekawością.
- A to taki trunek wysokoprocentowy, produkowany przez krasnoludy z Umbarak. Mocny jak diabli. Mam na to spory zbyt, gdyż kręci się tu niemało krasnoludów. To specjalny rodzaj spirytusu, który wziął nazwę od specyficznego czerwonawego koloru oraz chleba, którym się go zagryza, aby lepiej wchodził i poranek był lżejszy. Nie wiadomo skąd ta rdzawa barwa trunku, a i krasnoludy z Umbarak zazdrośnie strzegą swej receptury.

Wróciliśmy do karczmy i czekaliśmy na resztę braci, którzy niedługo później wrócili ubrani w naprawionych zbrojach i z pieniędzmi od jubilera. Od razu podzieliliśmy złoto, zjedliśmy posiłek i poszliśmy do swego pokoju.
- Panowie, to jest ostania noc – powiedziałem, a bracia wybuchnęli śmiechem – No co? Wczoraj tylko ja zaliczyłem. Wam się nie chce? - nastała chwila ciszy – Aa rozumiem, czekacie na magiczne słowa, że ja stawiam? Może tym razem każdy zapłaci sobie sam? Złóżmy się i dajmy Kejnowi po ambardzie i niech zorganizuje napitki i panny na wieczór.
Kejn poszedł do karczmarza i wrócił, oznajmiając, że wszystko załatwione. Po pewnym czasie przyszły cztery nawet ładne kobiety, zaprowadziły nas do łaźni, a potem potoczyło się jak zwykle.

Rano obudziliśmy się skacowani. Wypiliśmy po piwku i udaliśmy się do portu. Okazało się, że nasz statek zacumował już w porcie. Była to duża barka z dwoma masztami. Przód statku zdobiła statua błazna. Trapy były spuszczone i marynarze uwijali się z rozładunkiem, a całym tym procesem dowodził jeden człowiek. Był ubrany w dobrej jakości płaszcz i czerwoną czapkę. Podeszliśmy do niego i zagadaliśmy.
- Jesteś panie kapitanem tego statku?
- Tak. Jestem kapitan Mermek.
- Chcielibyśmy się dopytać o możliwość transportu do Gis. My, plus cztery konie – powiedział Igo.
- Nie widzę problemu. Tylko wyruszamy za kilka godzin. Załadujemy się i odpływamy – odparł kapitan.
- Jesteśmy gotowi – odparłem.
- Podróż potrwa tydzień. Po drodze będą dwa przystanki na uzupełnienie zapasów i rozprostowanie nóg. Cena z wyżywieniem to 15 srebrników.
- Doskonale – powiedział Dalinar.
- Są dwie opcje zaokrętowania. Pierwsza to wspólna sala, gdzie się je i śpi. Druga możliwość to nocleg w osobnej sali, gdzie będziecie mieli wygodniej i ciszej. Za to trzeba dopłacić srebrnego ambarda na dobę.
Zdecydowaliśmy się na opcję z osobnym pokojem.
Wróciliśmy do karczmy, opłaciliśmy należności, dokupiłem dwa bukłaki wina i wraz z końmi wróciliśmy do portu.

Marynarze zaprowadzili konie pod pokład, do specjalnej ładowni, a nas wprowadzili na pokład, do głównej sali. Później okazało się, że na statku, prócz nas i nielicznej załogi, było około dwudziestu innych osób. Wśród nich dominowali mężczyźni, ale były też dwa małżeństwa oraz czterech krasnoludów. Wprowadzili nas do pomieszczenia, gdzie było coś w rodzaju kuchni ze specjalnie przygotowanym i zabezpieczonym paleniskiem oraz kilka ław i stołów. Nasza „kajuta” była oddzielona od reszty pomieszczenia przewieszonymi skórami. Pasażerowie to byli głównie najemnicy i zapewne pracownicy udający się do kopalń, których pełno u podnóża Gór Dzikich. Jedynymi wyróżniającymi się osobami, oprócz oczywiście strasznie głośnych i podpitych krasnoludów, było dwóch żołnierzy w umundurowaniu armii Celebornu. „Kajutę” z nami dzielili właśnie oni oraz dwóch kupców, którzy nieustannie pilnowali dwóch, sporych rozmiarów kufrów. Kiedy weszliśmy do wykupionego przedziału, podszedł do nas jeden z wojskowych i powiedział:
- Witajcie panowie. Chyba będziemy podróżować razem. Jestem porucznik Zygfryd.
Przywitaliśmy się, a porucznik sztywno odmaszerował w róg pomieszczenia.
- Jest ważna sprawa – powiedziałem – Idę zobaczyć, czy krasnoludy nie grają czasem w kości.
- Tsume tylko cię proszę – powiedział błagalnym głosem Dalinar – żeby tylko nie wyrzucili nas z tego statku.
- Za co? Za grę w kości? – zapytałem z miną niewiniątka.
Podszedłem do kogoś, kto wyglądał na kucharza i zapytałem, czy można nabyć Rudej Pajdy. Po pierwsze byłem ciekaw tego trunku, a po drugie chciałem zrobić dobre wrażenie na krasnoludach. Kucharz powiedział, że jak najbardziej. Zamówiłem pokaźną flaszę i podszedłem do krasnoludów, gdzie grali w kości i zagadałem:
- Witajcie mości panowie krasnoludowie. Nie ma się z kim napić, a mam butelczynę Rudej Pajdy, może można by się było dosiąść?
- A jak najbardziej. Siadaj. Siadaj młodziku – jeden z nich wskazał mi ręką ławę.
- Mamy chleb. Siadaj, siadaj.
- Gracie może panowie w kości? - zapytałem.
- A i owszem, rżniemy w „Bakaraka”. Znasz zasady?
- A i owszem – odparłem – a o ile gracie? Jakieś znaczne sumy, czy tak dla przyjemności?
- A tak dla zabicia czasu. Po srebrniku na wejście.
- No to tak dla przyjemności to i ja zagram – i przyłączyłem się do gry.
Pierwszą partię zagrałem z jednym z nich dla przypomnienia zasad, a potem dołączyła się reszta.
Rozgrywka mijała w przyjaznej atmosferze.

Dowiedziałem się, że krasnoludy pochodziły z klanu Grizzmanów i udawali się do Rozstajów Ehelda, małej osady leżącej na rozstajach do Moss Eil, Gis i Dorrn, a stamtąd wyruszali do małej górniczej osady zwanej Randal, gdzie mieli dostarczyć niezbędne narzędzia. Tak się polubiliśmy, że zaproponowali mi nawet pracę przy ochronie rudy w Randal i okolicach, lecz grzecznie odmówiłem, mówiąc, że już mamy zajecie. Krasnoludy okazały się całkiem gadatliwą i miłą kompanią, gra w kości szła nam gładko, a „Ruda Pajda” znikała szybko. Dowiedziałem się o niuansach transportu w górę rzeki aż do Umbarak rud metali i węgla wydobywanego w Górach Dzikich. Brodaci kompani powiedzieli, że Port Gis to ostatnia większa osada królestwa Celebornu i stacjonuje tam duży garnizon wojskowy Archonta Kaspiana II. Gis to także miejsce dokąd ciągną górnicy z urobkiem z okolicznych kopalń Samotnych i Dzikich Gór, gdzie wydobywa się węgiel i srebro na masową skalę. W drugą stronę, czyli do Gis, transportuje się głównie narzędzia, a w szczególności żywność, wino roskańskie, gordiońskie „ale” oraz spirytus z Umbarak zwany popularnie Rudą Pajdą, którą tak radośnie piliśmy.

Co wieczór spędzałem czas z nowymi znajomymi. Na pierwszym postoju wyszliśmy do pobliskiej tawerny, aby choć na chwilę uwolnić się od smrodu panującego we wspólnej sali. Na drugim postoju było już nam wszystko jedno, dlatego też postanowiliśmy nie schodzić na ląd. Zasmakowałem w Rudej Pajdzie tak bardzo, że upiłem z dwóch bukłaków wina i dolałem do nich po kuflu Pajdy, aby je wzmocnić. Krasnoludy zyskały moją sympatię jeszcze mocniej, kiedy byłem świadkiem jednego wydarzenia. Któryś z podróżujących najemników kilkukrotnie powiedział coś niewłaściwego do jednej z kobiet i zaczepiał ją rzucając niewybredne żarty. Przestraszony mąż tej kobiety wolał się nie odzywać, ale jeden z krasnoludów wstał, wypłacił solidny cios najemnikowi o niewyparzonej gębie, tak aż tamten siadł na dupie. Kazał się mu zamknąć, skinął głową do obrażanej kobiety i jakby nigdy nic wrócił do stołu i rzucił kośćmi. Trzeba było im przyznać, że charakter to mieli. Piątego dnia, na postoju dołączył do naszej „kajuty” kolejny gość, krasnolud. Ku mojemu zdziwieniu skinął tylko pozostałym czterem i wszedł za wiszącą skórę, gdzie rozwinął gruby koc i usiadł sobie. Moi towarzysze od kości wyglądali na rębajłów, a nowo przybyły ubrany był raczej jak kupiec.
Pod wieczór Kejn zabrał nas na bok i powiedział:
- Obserwuję od jakiegoś czasu tych dwóch wojskowych i bardziej mi to wygląda na relację sługi z panem, niż relację na stopie żołnierskiej. Usłyszałem, że dostali wezwanie od jakiejś Wielebnej Matki, ktokolwiek to jest. Ten, który wygląda na niższego stopniem lub tak jak podejrzewam, jest sługą, zapytał porucznika Zygfryda o powód wezwania od Wielebnej. Zygfryd aż się zjeżył i oznajmił, że jeśli tamten jeszcze raz wypowie jej miano, to wygarbuje mu skórę. Poza tym nic ciekawego się nie dzieje.
Dopiero następnego dnia, nowo przybyły krasnolud dosiadł się do nas, kiedy graliśmy w Bakaraka, popijając jak co dzień. Był to niejaki Morgan i jak się okazało, był to kuzyn kuzyna jednego z krasnoludów przy stole. Było widać, że Morgan jest przy złocie, bo tego dnia on przejął na siebie trud stawiania trunków.

Siódmego dnia wpłynęliśmy na wody Jeziora Wielkiego, które było tak rozległe, że nie było widać drugiego brzegu. U ujścia rzeki znajdował się pierwszy port, raczej jakby duża przystań, którą ominęliśmy. Gis znajdowało się po drugiej stronie jeziora. Po pewnym czasie, daleko na południu, zaczęliśmy dostrzegać zarysy jakiejś budowli na małej wyspie. Jak się okazało była to niesławna Twierdza Długiej Nocy. Zdecydowanie nie było to zwykłe więzienie, lecz ogromny, warowny zamek. Zauważyłem, że porucznik Zygfryd, od momentu kiedy twierdza była już widoczna, stał i wpatrywał się w nią ze skupieniem.
Zapytałem moich nowych brodatych kompanów, czy będą przechodzić przez Moss Eil, bo jeśli tak, to zawsze milej i bezpieczniej podróżować w grupie. Krasnoludy odparły, że owszem, lecz dopiero za kilka dni, gdyż w Gis mieli coś „ważnego” do załatwienia.

W porcie pożegnaliśmy się serdecznie z Grizzmanami i przy okazji zapytaliśmy kapitana Mermeka, czy może polecić nam jakąś tawernę.
- Rekomendowałbym „Gołą Syrenę” – odparł kapitan – Naprawdę polecam. Gdy jeszcze nie miałem żony, bywałem tam często. Chętnie bym was zaprowadził, ale gdyby moja żonka się dowiedziała, obdarłaby mnie żywcem ze skóry. Mieszkam tu niedaleko, zatem czas wrócić do ukochanej, wszak nie było mnie tu już dłuższy czas. A i dzieciaki czekają.
- No nic kapitanie, zatem powodzenia – powiedziałem – i dziękujemy za udaną podróż. A my skorzystamy z uroków tawerny w pełnym asortymencie – zaśmiałem się głośno.
- Ano polecam się. Jak widzicie cena u mnie przystępna, a i warunki u mnie na barce niezgorsze.
- A cały rok pływacie kapitanie? - zapytałem.
- Jeśli rzeka nie zamarznie to tak – wytłumaczył kapitan – lecz czasem mróz tak zetnie, że musimy sobie zrobić przerwę.
- No to jeśli będziemy wracać, na pewno skorzystamy z pańskich usług kapitanie – powiedziałem.
Właśnie wyprowadzano nasze konie spod pokładu i po chwili ruszyliśmy we wskazanym kierunku, do tawerny.
- A zresztą zaprowadzę was – usłyszeliśmy głos kapitana za sobą, który dołączył do nas.

Gdy Mermek prowadził nas do tawerny, prószył już śnieg. Po drodze zauważyliśmy, iż Gis rozciąga się właściwie wzdłuż wybrzeża, nie wchodząc za głęboko w ląd. Jedynie nieliczne rezydencje pobudowane były na pobliskich wzgórzach. Idąc, co chwilę mijaliśmy magazyny i różne tawerny, a uliczki pełne były pijanych marynarzy. W oddali, na niewielkim wzgórzu, zobaczyliśmy warowny budynek, a kapitan powiedział nam, że to miejski garnizon. Po chwili dotarliśmy do naszej tawerny, gdzie kapitan nakazał stajennemu, który przywitał go jak dobrego znajomego, by zajął się naszymi końmi. Weszliśmy do środka i po chwili wiedziałem, że mi się tu spodoba. Półnagie niewolnice obsługiwały klientów. Kapitan podszedł do jednej z nich i chwycił za goły biust.
- Zuzanno, moje kochanie. Dawno cię nie widziałem – i obdarował ją gorącym pocałunkiem.
Kolejna kobieta uwiesiła się na jego szyi. Kapitan, uwolniwszy się z jej objęć, rzucił tylko w naszym kierunku:
- Bawcie się dobrze chłopaki – i odszedł do stolika na uboczu.
Gospodarz wskazał nam stolik. Po chwili podeszła do nas roznegliżowana służka, aby zapytać o zamówienie.
- Kąpiel dla czterech. Jadło, napitek, no i jakieś cztery miłe panie – rzuciłem – Elf płaci.
Tawerna była naprawdę wysokiej jakości. Nie było tam pijanych marynarzy, a goście byli raczej przy kasie.
Kąpiel jadło i uciechy były na bardzo zadowalającym poziomie. Cena też była odpowiednio wysoka. Zabawa tam kosztowała nas dwa złote ambardy, ale czasem trzeba zaszaleć. Zauważyliśmy też, że kapitanowi nie udało się jednak wyjść do żony. Kiedy miał już wychodzić, napotkał grupę znajomych, która zaciągnęła go do stolika. Już po chwili pił, całował i namiętnie obmacywał jedną z niewolnic.

Noc minęła naprawdę miło. Rano wstaliśmy nie do końca wyspani, lecz mimo to zadowoleni. Zeszliśmy do sali jadalnej, gdzie przy stole, z twarzą w misce, spał kapitan. Zjedliśmy śniadanie, zakupiliśmy prowiant i dopytaliśmy o drogę do Moss Eil. Karczmarz wytłumaczył nam, że najlepiej udać się głównym szlakiem w kierunku Dorrn, aż do Rozstajów Ehelda i tam odbić na południe do Moss Eil. Szlak robi się potem trudniejszy, ale konie spokojnie dadzą sobie radę. Dowiedzieliśmy się też, że z Rozstajów, przez Las Svan, można się dostać szlakiem do Dorrn, lecz zimą jest to raczej niewykonalne. Podziękowaliśmy za informacje i ruszyliśmy w dalszą drogę na południe.


Kroniki XXIX: Moss Eil (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Grudzień, rok 222 po Zaćmieniu. Na szlaku, a później Moss Eil.

Nasza droga do Moss Eil prowadziła szerokim szlakiem. Śnieg prószył coraz częściej, a i noce stawały się już naprawdę zimne. Dzięki magii Igo dosyć sprawnie rozpalaliśmy ogniska z mokrych gałęzi. Jego pomoc naprawdę ułatwiała nam życie, lecz nauczony doświadczeniem minionych tygodni, wiedziałem, że nie możemy ciągle polegać na jego zdolnościach. Postanowiłem, że skoro i tak będziemy mieli sporo czasu do wiosny, zdobędę trochę wiedzy od tamtejszych myśliwych, którzy przecież jakoś sobie radzą z takimi problemami bez magii.

Po sześciu dniach dotarliśmy do Rozstajów Ehelda, małej osady na szlaku przez Las Svan do Dorrn. Na rozstaju stała strażnica, na której zatknięte były flagi z herbem Dorrn. Żołnierze, którzy kręcili się wykonując jakieś pomniejsze naprawy, nie zwrócili na nas uwagi. Wioska była skupiskiem chat oraz kilku magazynów oznaczonych godłem Towarzystwa Kupieckiego Karabaku. Zawitaliśmy tam do karczmy Długa Broda, gdzie, zmęczeni drogą, postanowiliśmy przenocować. W środku było tłoczno, ludzie grzali się przy kominku, popijając trunki, unosił się ostry zapach potu. Noc w karczmie w taką pogodę to błogosławieństwo.

Następnego ranka wyruszyliśmy szlakiem na południe, zbaczając z głównej drogi, która prowadziła na wschód. Szlak zaczął delikatnie piąć się w górę, lecz nadal wytyczony był tak, aby mogły nim jeździć wozy. Przed sobą w oddali widzieliśmy już zarysy Gór Stromych, u podnóża których leży Moss Eil, a za nimi pięły się strome szczyty Gór Dzikich. To ponoć tam mieszkały plemiona barbarzyńskich Wiktów, które atakowały raz po raz ziemie Karabaku.

Szlak prowadził przez coraz gęstsze lasy, które częściowo osłaniały nas od zimnego wiatru. Mimo to podróż stawała się coraz bardziej nieprzyjemna. Następnego dnia śniegu napadało już tyle, że mogliśmy się kierować tylko przecinką widoczną w gęstym lesie. Mieliśmy nadzieję, że podążaliśmy we właściwym kierunku. Około południa w lesie zobaczyliśmy dym.
- Co robimy? - zapytał Kejn.
- Wygląda to na dym z ogniska – powiedziałem – Może ktoś tam obozuje. Ja bym zobaczył to bliżej, zaoszczędzimy sobie męki z rozpalaniem ognia.
Ruszyliśmy w stronę dymu, powoli jadąc konno między drzewami. Po kilkudziesięciu metrach dotarliśmy do małego obozowiska, gdzie zobaczyliśmy trzy namioty i ognisko z małym płomieniem. Wokół ogniska powbijane były paliki, na których wisiały skóry pokryte białym futrem. Obozowisko wydawało się opuszczone.
- To dziwne, że pali się ogień, a obozowisko jest puste – powiedział Igo.
- Może to myśliwi – odparłem.
Podjechaliśmy bliżej. Obozowisko rzeczywiście wyglądało na opuszczone.
- Dzień dobry! – głośno zawołał Kejn.
Nikt nie odpowiedział.
- Jest tu ktoś w obozowisku!? - ponownie krzyknął elf.
Nadal brak odpowiedzi.
Zeszliśmy z koni.
Na ognisku, na prowizorycznym ruszcie, grzały się resztki mięsiwa.
Rozejrzałem się. Z obozowiska w stronę lasu prowadziły ślady koni.
Kejn podszedł do jednego z namiotów i mieczem odchylił skórę zasłaniającą wejście i zajrzał do środka.
- Pusto – oznajmił.
- To na pewno myśliwi – powiedziałem i wskazałem ręką na resztki patroszonych zwierząt.
- Może i myśliwi – powiedział elf – ale nikt nie zostawiłby obozowiska z dobytkiem bez opieki.
- Ale jakiego dobytku? Jest już zima, prawie nikt pewnie prócz nas tu nie jeździ. Skóry zostawili, aby się suszyły. Z tego co mówił mi kiedyś myśliwy, w terenie tak właśnie się robi – odparłem – Zjedli, zostawili mały ogień, aby żar suszył skóry, a sami z dala od ognia pojechali polować dalej. Dodatkowo ślady wskazują, że nie uciekali stąd, nie wyjeżdżali w pośpiechu. Mamy tu ogień oraz opał – wskazałem ręką na stertę gałęzi przysypanych śniegiem – Igo zrób coś ciepłego i jedziemy dalej. Do zmroku jeszcze kilka godzin, warto się ogrzać chociaż chwilę.
Ledwo zdążyłem to powiedzieć, kiedy Kejn głośno powiedział:
- Witajcie!
Obróciliśmy się w stronę lasu i zobaczyliśmy dwóch mężczyzn ubranych w grube skóry, stojących między drzewami. Powiedzieli coś do siebie i jeden ruszył w naszym kierunku.
Ruszyłem naprzeciw niego, ukazując, że jestem nieuzbrojony.
- Witaj – przywitałem nieznajomego – To wasze obozowisko?
- Ano nasze – odparł mężczyzna.
- Jechaliśmy traktem w stronę Moss Eil – zacząłem – zobaczyliśmy dym. Chcielibyśmy się ogrzać i zjeść coś ciepłego. Czy możemy skorzystać? - wskazałem ręką na ognisko.
- A pewnie – odparł myśliwy – gościny na szlaku nielza odmówić.
- Dziękujemy.
Mężczyzna machnął ręką w kierunku kompana. Za nim z lasu wyszła kolejna grupka, w której skład wchodziło trzech ludzi prowadzących za uzdy konie.
- Siadajcie panowie przy ogniu, skorzystajcie z jego ciepła.
Do ogniska przysiadła się reszta grupy.
- Gulian jestem – zaczął ten który podszedł pierwszy – My są tropiciele.
- Zacne skóry – powiedział Kejn.
- Ano zacne – zgodził się myśliwy – Śnieżne wilki to trudna zdobycz. Mądra zwierzyna. Aby takiego upolować, to trzeba mieć spore doświadczenie.
- Patrząc na skóry, to chyba wielkie bestie? - kontynuował elf.
- Ano wielkie i groźne – przytaknął Gulian – Od kilku dni na takiego jednego wielkiego polujemy, ale jak na razie wymyka się nam nieustannie. Pewnikiem przywódca stada, cały czas natrafiamy na jego tropy, ale sprytny jest.
Wyciągnąłem bukłak wina zaprawionego Rudą Pajdą.
- Zapewne znużeni jesteście panowie, napijmy się na rozgrzewkę.
Myśliwi chętnie sięgnęli po bukłak.
- A was co tu sprowadza? - Zapytał jeden z myśliwych
- Jesteśmy w drodze do Moss Eil – powiedział Kejn - Myśleliśmy, że może to dym z oberży.
- Tu już po drodze nie ma żadnej gospody – powiedział traper – Do Moss Eil macie jeszcze kawałek. Jakbyście wyruszyli teraz, to może nocą dotrzecie na miejsce. Ale po co łazić po nocy, przenocujcie z nami i wyruszycie za dnia. Zawsze to bezpieczniej.

Dwóch traperów weszło do namiotów wyciągnęli małe łopaty i odkopali przysypany śniegiem opał i dorzucili do ognia. Po chwili ognisko rozpaliło się na całego. Postanowiliśmy przenocować w obozowisku. Podzieliliśmy się alkoholem i w cieple rozmawialiśmy swobodnie. Gulian opowiedział nam, że zajmują się polowaniem na śnieżne wilki. Polowanie przedłużyło się z powodu pojawienia się wielkiego osobnika. Zależało im mocno na ubiciu go, lecz jak dotąd nieskutecznie.
- Jak widzicie - wskazał na suszące się skóry – Ubiliśmy cztery, lecz ten wielki jest najpiękniejszy i nie odpuścimy, dopóki go nie ubijemy. Wodzi nas bestia za nos już prawie trzy tygodnie.
- Polujecie tylko dla skór jak rozumiem? – zapytał Kejn.
- Dla skór, mięsa, a i dla ochrony tutejszych ludzi. Zwłaszcza w zimę stanowią poważne zagrożenie dla mieszkańców. Potrafią nawet napaść na wioskę jak ich głód przyciśnie. Trzeba zatem je regularnie wybijać.
- A co słychać w Moss Eil? - zagaił Igo
- A w Moss Eil chyba po staremu – odparł Gulian – My w osadzie rzadko bywamy, nasza farma na uboczu stoi. Ten najmłodszy to mój syn, ten to kuzyn, a tamtych dwóch to kuzyni kuzynów. I od lat zajmujemy się łowiectwem. Dostarczamy mięsiwo jak i skóry do pobliskich. Skóry zawieziemy do Rozstajów Ehelda, gdyż tam zawsze na ten towar jest zapotrzebowanie, zwłaszcza w zimę, kiedy wilków jest więcej, ale za to trudniej je upolować, bo warunki trudne. W sumie tylko my w zimę polujemy, to i zarobek najlepszy, bo skór brakuje. Bywa tak, że i do Gis na targowisko się wybierzemy. Gadka gadką, ale zjeść coś trzeba - Gulian wstał i wyciągnął z namiotu przymrożony kawał pieczeni i zaczął nakładać na prowizoryczny ruszt – To pieczeń z wilka. Odgrzejemy i sobie podjemy.
Mięso nie było tak doprawione jak robi to Igo, lecz mimo było smaczne i sycące.
- Weźcie łopaty – powiedział traper – Odgarnijcie śnieg i rozbijcie namioty koło naszych. Jak rano wyruszycie, to spokojnie przed zmierzchem do Moss Eil dotrzecie.
Skorzystaliśmy z jego propozycji i rozbiliśmy swe namioty. Pomogliśmy nanieść zapasy drewna na noc, aby ognisko dawało światło i ciepło. Po skończonej pracy znów zasiedliśmy przy ogniu i jedząc i pijąc doczekaliśmy zmroku. Traperzy dzielili się z nami historiami o swoich najlepszych polowaniach. Mimo iż byli prości w obyciu, miło słuchało się ich historii. Zaproponowaliśmy, że podzielimy się wartami, na co przystali ochoczo. Rano pożegnaliśmy się z myśliwymi. Życzyliśmy sobie powodzenia i ruszyliśmy w drogę.

Po kilku godzinach szlak zaprowadził nas na niewielkie wzgórze, z którego dostrzegliśmy zabudowania Moss Eil. Miasteczko leżało w dolince otoczonej górami. Wokół nie było drzew. Otaczające je góry nie były wysokie, lecz dalej w zasięgu wzroku szczyty były coraz wyższe. Ze wzgórza było widać, że to raczej rozbudowana osada niż pełnoprawne miasto.
- My tu mamy przeczekać zimę? Ja pierdolę! - przeklinał elf.
Całość składała się z kilkudziesięciu budynków, z czego część był zbita w coś co można było nazwać centrum, a reszta mocno rozproszona. Można było się spodziewać, że są to farmy, jako że przy niektórych było widać niewielkie zagajniki, prawdopodobnie drzew owocowych. Było widać też rzeczkę ciągnącą się przez osadę z zachodu na wschód.
- Powiem wam – odezwałem się – że nie trzeba być tropicielem, aby wywnioskować, że trafiliśmy w niezłe gówno.
Miny moich braci były nietęgie. Jedynym wyróżniającym się budynkiem była kamienna wieża.
- Spokojnie – powiedział Dalinar – mamy tu tylko przezimować i się przyczaić.
- Chyba kurwa hibernować – odparłem – Może wytropię niedźwiedzia, zapytam jak wykonać gawrę i obudzimy się kurwa na wiosnę!
Bracia zaśmiali się głośno.
- Nie będzie tak źle – odparł kapłan – teraz przyda nam się spokój.

Około trzysta metrów od centrum, minęliśmy duża farmę, na której kręciło się sporo postaci. Nad miasteczkiem unosiło się wiele stróżek dymu. Z daleka było widać, że miejscowość żyje i jest pełna mieszkańców. Po kolejnych minutach dotarliśmy do mostu zawieszonego nad wąską rzeką. Przed mostem stała tabliczka oznajmiająca, że wkraczamy do Wolnej osady Moss Eil.
Tyle co przejechaliśmy przez most, a z naprzeciwka podjechali do nas konni. Było to pięciu zbrojnych. Pierwszy z nich wysunął się delikatnie do przodu, uniósł dłoń i powiedział „Witajcie”. Był to człowiek około pięćdziesiątki. Pozostali jeźdźcy, ku naszemu zaskoczeniu byli szarymi orkami. Zatrzymaliśmy się i odpowiedzieliśmy także powitaniem.
- Widzę, że jesteście nowi w naszej osadzie. Na długo?
- Myślę, że na całą zimę – odparłem.
- Wszyscy są tu mile widziani – kontynuował – Jedynie chcę powiedzieć, bo widzę żeście pod bronią, żebyście zachowywali się spokojnie. Ja tu pilnuję porządku i chciałbym, aby porządek tu pozostał.
- Nie szukamy tu kłopotów – odparł Igo.
- Bardzo się cieszę. Takich gości przyjmujemy z otwartymi ramionami. Jeśli przyjechaliście w pokoju, aby zostawić tu swe pieniądze, to miło.
- Możesz panie wskazać jakąś karczmę? – zapytał Dalinar.
- Ano mamy tu kilka – odparł człowiek – Ten przybytek, o tam... – wskazał na duży budynek – to „Podpalona Siostra”, najlepszy burdel w tej osadzie.
Był to duży drewniany budynek. Miał kamienną podbudówkę, był dosyć obszerny i wysoki, miał parter i dwa piętra. Dookoła pierwszego piętra były balkony, na których stały niewątpliwe kurtyzany, zachęcając przechodniów do skorzystania z ich wdzięków. Nad drzwiami wisiał szyld z napisem „Podpalona Siostra”.
- Jest też „Czerwony Goblin” na końcu tej drogi, porządna gospoda, gdzie można pograć w kości i karty. Są jeszcze „Kulawa Noga” i „Brudna Tara”, ale to musicie sami ocenić, czy wam podpasują. Są dosyć głośne, gdyż pełno w nich krasnoludów – wskazał dwa budynki w oddali po lewej i prawej stronie, jak się później okazało głównej drogi w tej osadzie.
- Taki tu klimat – uśmiechnął się – To po prostu mała, górnicza osada.
Po tych słowach zwrócił się do orków „Chłopaki jedziemy.”
Jeźdźcy zawrócili konie i odjechali.
- Podjedźmy do „Czerwonego Goblina” – zaproponował Igo – Po męczącej drodze jakoś nie widzi mi się towarzystwo pijanych krasnoludów.
- Na dobry początek proponuję... – zacząłem, lecz Dalinar szybko mi przerwał.
- Nie kurwa! Najpierw muszę się dowiedzieć, czy mogę się tu gdzieś podszkolić z walki tarczą i czy mnie na to stać! A potem ewentualnie myśleć o dziwkach! Bo skończę polując na jakieś wilki.
- Spokojnie – powiedziałem – nawet nie dałeś mi skończyć. Na dobry początek chciałem, abyśmy udali się do „Czerwonego Goblina” zjeść coś i dowiedzieć się ile będzie kosztowało nas przezimowanie – Dalinar uspokoił się nieco.
Udaliśmy się we wskazane miejsce. Mijaliśmy różne budynki po prawej i lewej stronie. Sposób zabudowy był dziwny. Budynki łączyły się ze sobą i tylko w kilku miejscach było widać jakby uliczkę między nimi. Na końcu ulicy znajdowała się gospoda „Czerwony Goblin”, a droga rozchodziła się stąd w prawo i lewo. Także tam umiejscowione budynki były jakby złączone ze sobą. W zasadzie na tym kończyło się „centrum”. Całe Moss Eil było zabudowane na planie w kształcie litery T.

Mapa Moss Eil

Obok wejścia do gospody była też stajnia, zostawiliśmy zatem konie stajennemu. Przed karczmą był mały ganek, gdzie pomimo mrozu siedziało kilku krasnoludów, popijając z kufli i głośno dyskutując.
- Powiem wam, że jak na wielkość tej osady, zaskakuje ilość oberży – stwierdziłem.
- Pewnie tu wydają większość zarobku górnicy – odparł Dalinar.

Już mieliśmy wejść do środka, kiedy drzwi otwarły się z wielkim hukiem prawie wyrwane z zawiasów i wyleciał przez nie człowiek, wypadając na ulicę. Po chwili wybiegł za nim drugi w poszarpanym ubraniu i zaczęli okładać się pięściami. Zaraz po nich wyszedł prawdopodobnie gospodarz, przewiązany fartuchem i ze ścierką przewieszoną przez ramię, a za nim kilku ludzi. Obserwowali walkę, a karczmarz zaczął zbierać zakłady.
- Mieliśmy iść do Czerwonego Goblina – powiedział Igo.
- To jest Czerwony Goblin – odparłem z głupim uśmiechem.
Przecisnęliśmy się przez tłum gapiów i weszliśmy do środka. W karczmie było mało ludzi, jako że większość wybiegła oglądać walkę. Na środku leżało połamane krzesło. Przy jednym ze stołów kilku ludzi grało w karty w takim skupieniu, że chyba nawet nie zauważyli burdy.
Za barem nikogo nie było. Tak jak podejrzewałem, gospodarz przyglądał się bójce i chwilę trwało zanim wrócił do środka, a wraz z nim pozostali klienci. Po chwili podszedł do nas człowiek pracujący w oberży i zaprowadził nas do stolika.
- Co podać? Mamy dobre „ale” i jagnięcinę, możemy też naszykować jajecznicę.
- Niech będzie piwo i jagnięcina – powiedziałem.
Po chwili przyniósł kufle piwa i pieczeń. Wszystko było naprawdę dobre.

Znad jedzenia obserwowałem salę. Była tu całkiem ciekawa mieszanina klientów, sporo krasnoludów, kilku zbrojnych, prawdopodobnie kilku kupców oraz miejscowych i robotników.
Po chwili przy stoliku zjawił się gospodarz.
- Witajcie, młody mówił żeście tyle co przyjechali. Pokój wam będzie potrzebny?
- Tak – odparł Dalinar – Tak na dwa, trzy dni.
- Gdybyście chcieli wynająć na dłużej, daję zniżkę.
- Zaproponuj coś – powiedział Igo.
- Normalnie za dobę biorę dziesięć srebrnych, za tydzień pięćdziesiąt, a za miesiąc sto pięćdziesiąt. Za konie dorzucicie dychę, jak zapłacicie za miesiąc z góry.
- A wyżywienie ? - dopytywał Igo.
- To jeszcze po pięć od doby – odparł karczmarz – lecz bez alkoholu i oczywiście kobiet.
Oferta wydawała się dobra i zdecydowaliśmy się na wykupienie pokoju na miesiąc. Siedzieliśmy nad posiłkiem, kiedy nagle podszedł do nas młody, niski, chudy chłopak i zagaił:
- A witajcie panowie, witajcie. Co was tu sprowadza? Z daleka tu przybyliście? Jestem Ashley i za drobną opłatą mogę was oprowadzić po okolicy. Pokażę wam całe nasze miasto!
- Jakie tu są atrakcje? – zapytał Dalinar.
- Ano atrakcje hmm. Mamy kilka burdeli. Nie tylko tu w „Goblinie” można zabawić się z kobietą. Byliście w Podpalonej Siostrze? Tam to dopiero jest zabawa! Jak się jakoś dogadamy, to was tam wprowadzę. Mam tam specjalne zniżki. Co wy na to?
- Jesteś miejscowy? - zapytał Igo.
- Tak, jestem stąd. Znają mnie to tu, to tam. Jakbyście chcieli kupić coś specjalnego, wciągnąć coś, rozerwać się, to mamy tu specjalne specyfiki. Mogę to zorganizować. A i robotę mogę zorganizować. Baron cały czas poszukuje do pracy.
- Baron? - zapytał zaciekawiony Kejn.
- Ano Baron. Szeryf nasz, ten z Lorsonami, znaczy się tymi orkami. Przybywają tu do nas różni tacy, co to chcą w spokoju zimę przeczekać, tacy co chcą się do kopalni nająć, a i tacy co swym orężem chcą te kopalnie i transporty ochraniać.
- A wiesz może gdzie można podszkolić się tu w walce albo może wziąć udział w jakimś turnieju? - Zapytał kapłan.
- Ano w „Kulawej Nodze” organizują turnieje walki na pięści, ale byle kogo nie biorą. Ale jak coś to mam tam znajomego i mogę was wkręcić. To karczma klanu Tunnerów.
- Wiesz co Ashley – powiedział Kejn – jest już późna pora, pogadamy jutro. Chcemy odpocząć, naradzić się, przemyśleć różne sprawy.
- Dobrze, dobrze. Wszyscy znają tutaj Ashleya – gadał jak najęty chłopak i coraz bardziej działał mi na nerwy – jak wam nie pasują Tunnerowie, to mogę zagadać z Mordeinami. Nie mam z nimi takich układów jak z Tunnerami, ale też kogoś tam znam. Może rzucicie Ashleyowi srebrną monetę na zachętę i jutro pogadamy?
Rzuciłem mu srebrnika, chcąc się pozbyć go jak najprędzej.
- Dzięki panie, dzięki. To do jutra – młodzian obrócił się na pięcie i odszedł.
- Powiem wam tak – zacząłem – chodźmy się przespać, bo jeszcze chwilę tu posiedzę, to dostanę depresji. Wyjebane mam na turnieje, bijatyki i jakiegoś zjebanego Ashleya! Od trzech tygodni jesteśmy w trasie i jak psu buda należy się nam kilka dni odpoczynku i spokoju.
Udaliśmy się do pokoju i tam odezwał się Kejn.
- Dobrze by było się nie ujawniać, ustalmy jakieś nowe imiona.
- Słuszna uwaga – powiedział Dalinar - ja będę Lyrralt.
- Ja Gurney – powiedział Igo.
- Mi mówcie Radagast – powiedział Kejn.
- A ja będę bez udziwnień, Gniewomir. A co mi tam.

Sen przyszedł błyskawicznie. Dawno nie spaliśmy tak dobrze. Rano, gdy tylko zeszliśmy na śniadanie, jeden z posługaczy podał nam chleb oraz trochę wędliny i gotowane jajka. Nie zdążyłem nawet ugryźć kromki, kiedy nie wiadomo skąd przy stoliku pojawił się Ashley.
- To jak chłopaki? Zastanowiliście się? Mieliśmy porozmawiać rano.
Wkurzony rzuciłem nienapoczętą kromką na talerz i wydarłem się:
- Człowieku no miej trochę wyczucia! Nie zdążyliśmy się nawet dobrze rozbudzić, zjeść, ani nawet wysrać! A tu już „chłopaki to”, „chłopaki tamto”. Weź się ogarnij i daj nam zjeść! Wypierdalaj!
Dawno nikt nie działał mi tak na nerwy jak ten matoł.
- To ja przyjdę później – powiedział speszony Ashley i odszedł.
- Chyba wstałem dziś lewą nogą – powiedziałem do braci.
- Widzimy – odparł Kejn z uśmiechem.
Zjedliśmy śniadanie. Nie niepokojeni przez nikogo, ubraliśmy się ciepło i wyszliśmy na ganek przed gospodą. Przy jednym ze stolików, z dwoma pijakami, siedział Ashley.
- Ashley! - warknąłem.
Kiedy tylko nas zobaczył, podszedł.
- Jesteście gotowi?
- Tak – powiedział Dalinar – Oprowadź nas po mieście.
- To tutaj – wskazał na drogę – To Ulica Główna. Nie wiem czy wiecie, mości przyjaciele, że osada Moss Eil mieści się na granicy dwóch królestw, Dorrn i Celebornu. Żyjemy tu w zasadzie z trzech kopalń, które należą do wolnej osady Moss Eil. Jest to kopalnia węgla, srebra i plumbum, który to jest bardzo wytrzymałym metalem, który głównie wykorzystują krasnoludy. Jest także wykorzystywany przy produkcji ozdób. Kopalnie są dosłownie o dwie, trzy godziny drogi od osady. O tę osadę dawno temu biły się władze Celebornu z Protektoratem Dorrn. Nazwano to wojną o Twierdzę Ramm.
- Słyszałem o tym – powiedział Igo – Kościół na mocy Traktatu z Gis nakazał zakończyć walki między królestwami i aby przerwać spór, uczynił Moss Eil wolną osadą.
- Dokładnie – zapalił się Ashley – mimo, że sama osada nazywana jest wolną, jej właścicielami jest rodzina grafowska del Piemmo z Dorrn. To właśnie w jej imieniu pełni tu władzę Baron. W wiosce, w zależności od pory roku, żyje pomiędzy dwustu, a czterystu mieszkańców. A tych, którzy mieszkają tu na stałe, to tak około stu pięćdziesięciu. Mamy nawet swojego czarownika Harmusa. Żyje w tamtej wieży – wskazał ręką – Ponoć to renegat Wysokiego Słowa, którego wyrzucili za jakieś niecne eksperymanta. I teraz tu swoje ekskrementy prowadzi.
Wybuchnąłem głośnym śmiechem. Ashley patrzał na mnie zdziwiony, lecz nie miałem zamiaru tłumaczyć mu powodu.
- Mów dalej – zachęcałem go przez śmiech.
- Czarownik siedzi tu już dłużej niż ja, a ja tu jestem ponad trzy lata. Przybył tu i zrujnowaną wieżę odbudował i tam siedzi.
- To jedyny czarownik tu w wiosce? - zapytał Igo.
- Ano jedyny – powiedział Ashley – z pogodą umie coś zrobić, wyleczyć za pieniądz. No ale oprowadzę was teraz. Ten dom to dom Barona – nagle ściszył głos – Pan Baron to tak naprawdę nie baron, ale tak na niego wszyscy mówimy, a on to chyba lubi. A tam daleko jest farma Lorsonów, to te szare orki. Dziesięć rodzin ponoć tam mieszka i pomagają Baronowi. Na służbie jest ich z dwunastu zbrojnych. A reszta to na farmie pracuje z rodzinami. Lepiej im w drogę nie wchodzić, strasznie się wściekać potrafią i ponoć jeden za kilku wojów robi. Dalej jest areszt i strażnica, tam siedzą Lorsonowe. Rzeka w tym mieście to Jarna. Ta oberża to Brudna Tara, należy do krasnoludzkiego klanu Mordeinów, a tam jest Kulawa Noga, knajpa Tunnerów.
- Ashley, a ty skąd tu przybyłeś?
- Z Dorrn.
- A stąd jak najlepiej się tam dostać? - zapytałem.
- Teraz? W zimę? - zapytał zaskoczony.
- Na wiosnę – odparłem.
- A to najszybciej górskim szlakiem, około tygodnia konno lub wrócić się do Rozstajów Ehelda i przez Las Svan. Dłuższa to droga, ale bezpieczniejsza. Na górski szlak lubią zapuścić się Wiktowie. Wprawdzie w lesie znowóż grasują banici, lecz i tak lepiej ich spotkać niż Wiktów.
Szliśmy chwilę w milczeniu, po czym Ashley zwrócił się do Dalinara:
- A jeszcze jedno. Pytałeś wczoraj o jakieś walki na arenie – znów ściszył głos – Czasem Lorsonowie organizują coś z Baronem, ale tam można się tylko dostać za specjalnym okazaniem.
- Okazaniem czego? - dopytywał się kapłan.
- Pałki – z głupim śmiechem odpowiedział Igo.
- No w sumie to nie wiem czego, bo kiedyś chciałem i się nie udało – powiedział Ashley.
- Chciałeś się bić z orkami? - zapytałem zdziwiony.
- Nie, nie. Tylko popatrzeć, ale mi nie pozwolili. Część urobku - zmienił nagle temat – przerabiana jest w kuźniach Mordeinów i Tunnerów, a część w postaci surowej rudy wywożona jest do Rozstajów Ehelda i tam dalej sprzedawana. W zimę jest gorzej z transportem. Wtedy czekają, aż śniegi się ubiją, a Lorsonowie hodują specjalne psy co to sanie ciągną i wtedy tak transportują.
- A są tu jakieś jeszcze ważne, ciekawe osoby, które warto by poznać? - ciągnął za język Ashleya Dalinar.
- A są tu teraz tacy nieciekawi jedni, źle im z oczu patrzy, ale to nie wiem czy was takie typy interesują – powiedział wyraźnie ciszej chłopak – Kręcą się w Podpalonej Siostrze. Podsłuchałem rozmowę Lorsonów. Mówili, że trzeba ich obserwować, bo podejrzane typy. Trzech chłopów z wytatuowanymi łezkami pod oczami i dwie babki, a jedna to takiej urody, że bogowie, ale lepiej nawet na nią nie patrzeć, tak jej plugawo z oczu patrzy, że aż włosy się jeżą. Uzbrojona po zęby, sztylety za pasem, czasem toporek dzierży. Lepiej się nie interesować.
- A o pracę to gdzie pytać? - zagaił Kejn.
- A to głównie u krasnoludów albo do pracy w kopalni albo do ochrony transportów. Można i Barona zapytać o jakieś specjalne zlecenie.
- Na czym polega specjalność zleceń Barona? - dopytywał Igo.
- A bo ja wiem – odparł Ashley.
- No ponoć wiesz wszystko – wbiłem mu szpilę.
- Wiele nie wiem w tej kwestii, ale raz było tak, że z rok temu Wiktowie porwali adoptowanego syna Barona, Teozjusza. Lorsonowie i ochotnicy ruszyli odbić chłopaka. Ten wrócił cały, tylko lekko poobijany. Ponoć Baron dobrze płacił. Ale tak to chyba nie często coś ma. Zapytać musicie.
- Zaiste jesteś skarbnicą wiedzy – powiedział Kejn i podał mu srebrną monetę.
- O dziękuję. Powiem wam jeszcze jedno. Trzy miesiące temu było tu morderstwo. Na środku ulicy znaleźli martwą parę. Tyle co przybyli. Mówili, że nowe życie chcą zacząć, osiedlić się tu chcieli. Śledztwo było, pan Baron wynajął elfa takiego z Gis. Elf chodził, zagadywał, a na końcu sprawcę wskazał. A Baron go obwiesił. Ten elf sprytny był. Trevir z Gis niejaki z tamtejszego garnizonu. Tydzień tu siedział. Niby gadał, niby w karty zagrał, a na końcu bach i winny wisi!
- No nic Ashleyu, bardzo nam dziś pomogłeś – powiedział Kejn – Bywaj zatem.
- Może dalibyście jeszcze kilka monet? – zagadał Ashley.
- No możemy ci dać – odparłem – ale powiedz coś tak ciekawego, że zwali nas z nóg.
- Coś słyszałem, ale nie wiem czy mogę powiedzieć, to może być niebezpieczne.
- Gadaj, to zarobisz – potrząsnąłem sakiewką.
Ashley odciągnął nas na bok i szeptał:
- Baron ponoć bierze procent z Podpalonej Siostry i Czerwonego Goblina i nie wiadomo skąd jeszcze.
- Co nas to kurwa obchodzi – odpowiedziałem szeptem – że Baron kantuje jakiegoś władykę, chuj nam do tego. Jesteśmy z chuj wie jak daleka, więc co nas obchodzi co robi jakiś Baron z jakiejś zapiździałej dziury na końcu świata, do tego Baron, który kurwa nawet baronem nie jest?
- No nie wiem – powiedział Ashley.
- Za tą wiadomość dostaniesz trzy srebrniki – powiedział Kejn dając mu monety – Do następnego razu.
- Ale zostaje to między nami? - ze strachem zapytał chłopak.
- Tak – odparłem – a teraz znikaj.
Ashley odszedł szybkim krokiem.
- Chodźmy pod dom Barona – zagadał Kejn – Zobaczymy czy jest tam jakaś tablica z ogłoszeniami. Jak jest, zobaczymy co tam ciekawego, jak nie ma, idziemy do Podpalonej Siostry przyjrzeć się tamtej podejrzanej grupie. Może to nasza Czarna Dalia, której szukamy? I tak nie mamy nic do roboty.

Tak też zrobiliśmy. Dom Barona był piętrowy, odnowiony, pobielony białą farbą. Z tyłu widać było ogrodzony kawał pola, po którym biegały konie. Koniami zajmował się młody chłopak. Nieopodal było więzienie, o którym wspominał Ashley, gdzie stała tablica, a na niej kredą wypisane:
„Zatrudnię najemników informacje u Barona.”
- Na Barona przyjdzie czas – powiedziałem – Chodźmy do Siostry.
Doszliśmy do „Podpalonej Siostry”. Już z daleka było słychać muzykę, a w środku było kilkanaście osób. Przygrywał bard, a w rytm jego muzyki tańczyła roznegliżowana kobieta. Karczmarz był ubrany elegancko, zdecydowanie nietypowo jak na rolę, którą pełnił. Było widać, że to drogi lokal. Dziwki, które przechadzały się po sali, były naprawdę wyjątkowej urody. Gdy tylko gospodarz nas zobaczył podszedł do nas.
- Dzień dobry, zapraszam. W czym mogę pomóc? Jadło? Alkohol? A może jedną z naszych pięknych kobiet?
Wysławiał się też niesłychanie kulturalnie jak na taki przybytek.
- Chcielibyśmy napić się piwka – odparł Igo.
- Oczywiście już podaję, a wy cieszcie swe oczy widokiem naszej tancerki w trakcie oczekiwania na trunek.
Po chwili przyniósł antałek piwa i cztery kufle. Siedzieliśmy sobie rozmawiając o bzdurach, podziwiając tancerkę i obserwując salę. Aby nie wzbudzać podejrzeń, zamówiłem butelkę wódeczki, słoninę i kiszone ogórki. Później zamówiłem obiad i poprosiłem gospodarza o komplet kości. Graliśmy popijając. W pewnym momencie z piętra zeszła ładna kobieta w eleganckiej sukni. Miała rude, gęste, kręcone loki. Po chwili zorientowaliśmy się, że prawdopodobnie ona zarządza tym przybytkiem, bo wydawała dyskretnie polecenia. Czas mijał miło, kiedy szturchnął nas Kejn.
- Zobaczcie tę trójkę – dyskretnie wskazał na trzech mężczyzn siedzących w kącie - To chyba ci, o których mówił Ashley.
Po pewnym czasie z pokojów zeszła dziewczyna, ubrana ku mojemu zdziwieniu w zbroję łuskową. Kobieta miała czarne włosy i około dwudziestu pięciu lat. Gdyby nie kilka szram szpecących jej twarz, byłaby naprawdę piękną kobietą. Mimo iż nosiła ciężką zbroję, poruszała się z pewną gracją. Dosiadła się do trzech mężczyzn, których wcześniej wskazał nam Kejn. Po pewnym czasie dołączyła do nich kolejna kobieta. Ta dla odmiany ubrana była w zbroję ćwiekową, a przy pasie nosiła sztylety. Kobieta miała niewiele ponad dwadzieścia lat. Nosiła krótkie blond włosy i była naprawdę ładna. Jedynie zimne i groźnie patrzące oczy psuły ten obraz. Cała kompania piła i jadła. Rozmawiając cicho i śmiejąc się od czasu do czasu. Wraz z upływem czasu sala zaczęła się zapełniać. W pewnym momencie naszą uwagę przykuł pewien mężczyzna, który jakby nigdy nic pojawił się nagi na schodach i chwiejnym krokiem podszedł do baru. Niezaskoczony gospodarz zabrał mu z ręki pusty antałek, podał pełny, a niczym nieskrępowany mężczyzna, machając swym przyrodzeniem, odszedł do swojego pokoju, mocno chwiejąc się na schodach. Najwidoczniej był to tu normalny widok, bo zaskoczył chyba tylko nas.

Czas mijał, a Kejn obserwował interesującą nas piątkę. Rozmawialiśmy o bzdurach, kiedy to Dalinar powiedział:
- Pamiętacie jak na rozstajach rozmawiałem z Łaskotkiem?
- Rzuć kośćmi – przerwałem mu – Twoja kolej, a to zostaw na później.
Dalinar zrozumiał, że nie chcę tu poruszać tego tematu, zatem wziął kości, rzucił i nasza rozmowa znów zmieniła tory na paplaninę o niczym. Pod wieczór wróciliśmy do swojej gospody, aby tam w pokoju spokojnie porozmawiać.
- Musimy w takich miejscach i przy takim towarzystwie powściągnąć języki – zacząłem – Radagast – celowo nawet w odosobnieniu używałem naszych przybranych imion, aby weszło nam to w nawyk – udowodnił nie raz, że potrafi słuchać, a więc trzeba zakładać że w takiej grupie jak ta piątka jest ktoś z podobnymi zdolnościami.
Bracia przytaknęli.
- Dokończ co chciałeś powiedzieć, a ci przerwałem.
- Moc Vergena potrafi sprawić, że wiem czy ktoś kłamie czy nie, może mógłbym z nimi porozmawiać.
- No i o co ich zapytasz? - powiedział Igo – Nawet nie mamy powodu, by ich zagadywać.
- No raczej nic nam to nie da – zgodziłem się z magiem – Nie zapytasz jej czy jest Czarną Dalią, nie zapytasz czy jest zabójczynią, ani nie zapytasz czy należy do Czarnego Księżyca. Ja widziałbym to inaczej. Idziesz do Podpalonej Siostry, bierzesz sobie dziwkę i podpytujesz ją. Pomijam fakt, że w końcu do ciebie dojdzie, że jak dziwka mówi, że jesteś najprzystojniejszym jej kochankiem, to kłamie. Ale może uda ci się dowiedzieć czegoś o tej piątce. Zadasz pytanie w stylu „czy wiesz jak nazywa się ta czarnowłosa klientka”.
- No i dziwka powie, że nie wie i co? - zapytał Igo.
- No to wtedy Lyrralt będzie wiedział czy mówi prawdę, czy należy ją przycisnąć – wytłumaczyłem – Może być tak, że przygotowywała jej kąpiel, a może widziała tatuaż.
- Czyli co mamy spotykać się z wszystkimi dziwkami? - zapytał ze znaczącym uśmiechem mag.
- Nie my – odparłem – Tylko Lyrralt.
- No ten plan coraz bardziej do mnie przemawia – z szerokim uśmiechem powiedział kapłan.
- Wydaje mi się, że to słaby plan – smutno powiedział Igo.
- Poczekaj, poczekaj – pośpiesznie powiedział Dalinar – Nie ma go co skreślać, na razie innego nie mamy – mówiąc to cały czas miał głupi uśmieszek przyklejony do twarzy.
- Wiem, że to jest plan średni – odparłem – ale prędzej dowiemy się tego od kogoś innego niż od nich samych. Oddają swoje ubrania do prania, kąpią się, jakieś służki przygotowują im balię, być może pomagają nawet w samej kąpieli. Nie twierdzę, że będą wiedziały jak się nazywa, ale tatuaż mogły widzieć – upierałem się przy swoim.
- Pomysł z wykryciem kłamstwa jak najbardziej mi się podoba – już poważniej powiedział kapłan – ale jest jeszcze druga sprawa. To jest mała mieścina, będziemy tu sporo czasu, więc siłą rzeczy będziemy spotykać się z nimi co jakiś czas. Może wtedy zwyczajnie przypadkiem czegoś się dowiemy.
- No to co mamy robić, nic? - zapytałem.
- Nie no, musimy właśnie znaleźć sobie zajęcie – zaprzeczył kapłan.
- No ale co tu można robić? Osłaniać transport rudy?
- Ja zamierzam wypytać się o możliwość szkolenia – powiedział Dalinar – Musimy udać się do Barona i spytać czy nie ma dla nas jakiegoś ciekawszego zajęcia. Przecież nie będziemy siedzieli do wiosny w pokoju.
- To jutro rano pogadajmy z Baronem – zaproponowałem.
- Ja bym chciał pogadać z tutejszym magiem – powiedział Igo – Udam się do czarodzieja Harmusa, a wy udajcie się do Barona. Myślę, że łatwiej mi będzie nawiązać z nim kontakt, jak nie będę miał ze sobą grupy zbrojnych.
- Gurney’u, mamy tu spoooro dni do przeżycia – zaczął Dalinar – Zatem udamy się wszyscy do Barona, a potem będziesz miał od groma czasu, aby sam załatwić swoje sprawy.
- W sumie racja – zgodził się mag.
Udaliśmy się na spoczynek.

Rano po śniadaniu przespacerowaliśmy się do domu Barona. Jego dom mieścił się dosłownie trzy budynki od naszej karczmy. Na ganku siedział w bujanym fotelu, okryty kocem Baron i obserwował główną ulicę. W dłoni trzymał parujący kubek, z którego co jakiś czas popijał.
- Witajcie, witajcie – powiedział, kiedy tylko nas zobaczył.
- Witaj panie Baronie – odparłem.
Mężczyzna zdjął z kolan koc, wstał, przeciągnął się, położył kubek na balustradzie ganku, oparł się o nią dwoma rękami i zapytał:
- Co was do mnie sprowadza?
- Szukamy jakiegoś zajęcia – powiedział Kejn.
- Na tablicy naszkrobane było, że najemników szukacie – dopowiedziałem.
- A doświadczenie jakieś macie? W robieniu mieczem?
- Ano coś tam się wywijało – odparłem.
- Na wojnie jakiejś byliście?
- Nie – powiedział Dalinar – ale jesteśmy najemnikami od dłuższego czasu.
- Młodzi jesteście, zabiliście kiedyś człowieka?
- Nie tylko człowieka – odparł zimnym głosem Kejn – A co, to zadanie wiąże się z zabiciem kogoś?
- Nie, to nie będzie konieczne – powiedział Baron – Kojarzycie zapewne, że te okolice nie są zbyt bezpieczne. Mamy tu problem z tymi dzikusami, Wiktami. Czasem zdarza się, że napadają na górników i podróżnych, a bywają i porwania dla okupów. Jakiś czas temu pewien bogaty człowiek został przez tych barbarzyńców okradziony. Cudem uszedł z życiem. Wyjechał już stąd, ale że był to mój przyjaciel, poprosił mnie o przysługę. Jeśli odzyskalibyście przedmiot, który mu skradziono, chętnie bym za to zapłacił. Tak się składa, że wiem, które plemię dokonało tej kradzieży. Wiem też mniej więcej, gdzie mają swoją osadę – znajduje się dzień drogi stąd. Herszt tego plemienia ukradł piękną złotą broszę zdobioną dużym rubinem. Za jej odzyskanie zapłacę wam trzydzieści złotych ambardów.
- Jak liczna jest ta grupa? - zapytałem.
- Pewnie kilkanaście nędznych chat. Zazwyczaj w takiej wiosce jest od kilku do kilkunastu wojowników.
- Jesteś pewien, że ten rubin tam jest? - zapytał Igo.
- Tak. Wszystkie te plemiona mają swoją symbolikę. Malują twarze, gdy wyruszają na wyprawy łupieżcze. Rozpoznaliśmy ich barwy, ale niestety nie zdołaliśmy ich dogonić. Jeśli szukacie roboty może to coś dla was.
- Mam tylko jedno pytanie – zaczął Kejn – Dlaczego zatem nie wysłałeś orków, które tu stacjonują?
- Orki mają co robić w osadzie. Poza tym mamy umowę, że bez wyraźnej konieczności nie zapuszczamy się na ziemie Wiktów.
- Damy radę w takich warunkach? - zapytałem – Bo jeśli to gdzieś w wyższych górach na ciężkim terenie, to w taką pogodę średnio to widzę.
- Myślę, że dacie radę. Jest to jedna z pierwszych osad Wiktów za Świetlistą Przełęczą.
- Mógłbyś powiedzieć nieco bardziej szczegółowo? Nazwa jakiejś przełęczy nic nam nie mówi.
- Myślę, że jeden z tropicieli może zaprowadzić was do przełęczy i wskazać dalszą drogę, bo za przełęcz się nie ruszy. Zastanówcie się i dajcie znać. Macie trochę czasu, bo aktualnie tropiciele polują poza Moss Eil. Spodziewam się ich w ciągu kilku następnych dni. A jeśli potrzebujecie roboty na już, to pogadajcie z Tunnerami albo Mordeinami. Oni zawsze potrzebują kogoś do ochrony swoich kopalń i transportów.
- No to jesteśmy umówieni – powiedział Dalinar – Lecz mam jeszcze jedno pytanie. Kiedy zastanawialiśmy się, gdzie przeczekać zimę, usłyszeliśmy że można spotkać tu czasem kogoś, kto potrafiłby wyszkolić wojownika w walce tarczą lub parowaniu. Wiesz może czy jest tu aktualnie ktoś taki?
- Cóż, Lorsonowie, szare orki, mają małą arenę, gdzie czasem organizujemy takie małe zawody. Wiem, że Rovan czasem podejmuje się szkolenia innych, jeśli ktoś ma na to fundusze. On w zasadzie potrzebuje pieniędzy cały czas na tą swoją… hmm… kampanię… zatem myślę, że będzie chętny. Mogę z nim pomówić. A wy dajcie odpowiedź, czy jesteście zainteresowani tym zleceniem.
- Na jaką kampanię? - zainteresował się Igo.
- A to sprawy polityczne, nie będę was zanudzał. Powiem jedynie, że wspierają pewne ugrupowanie Szarych Orków na zachodzie.
- Zatem porozmawiaj z Rovanem, a my przyjdziemy za kilka dni – powiedział Dalinar – chętnie się rozerwiemy.
W tym momencie otwarły się drzwi domu, skąd głowę wychyliła młoda kobieta i powiedziała:
- Kochanie, śniadanie gotowe – i zniknęła ponownie w domu.
- Jak widzicie panowie muszę już iść – oznajmił Baron – Do zobaczenia za kilka dni.
Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy z powrotem do Czerwonego Goblina.
- Cóż, to dobra okazja, żeby zarobić złoto i potem przez tydzień na bogato bawić się w Podpalonej i wykorzystać ten czas na zebranie informacji o tamtej kobiecie.
- Ciekawa koncepcja – powiedział Igo.
- Choć dalej uważam, że plan Gniewomira jest dobry, to mogę się poświecić i zacząć go realizować już dziś – ponownie głupi uśmieszek zawitał na twarzy kapłana.
- Mi się te zadanie nie podoba. Wchodzić w zimę, w środku nocy do wioski Wiktów, żeby zajumać im jakiś kryształ... – powiedziałem.
- Rubin – poprawił mnie Igo.
- Może być i diament, kij z tym – odparłem.
- Słuchaj – przerwał mi kapłan – weszliśmy do wioski trolli i ukradliśmy im coś bardziej cennego niż rubin, czym się martwisz?
- Nie wiem, tam odbyło się to prawie bez konfrontacji z nimi, a tu zwyczajnie mi się to nie podoba i tyle – wytłumaczyłem.
Kiedy byliśmy przed drzwiami gospody, naszą rozmowę przerwało ogólne poruszenie i zbieranina ludzi na głównej ulicy na wysokości Brudnej Tary. Szary ork tubalnym głosem uspokajał tłum.
- SPOKÓJ! SPOKÓJ!
Zainteresowani podeszliśmy do powiększającej się grupy gapiów. Przed zaułkiem stało dwóch orków, odpędzających tłum ciekawskich, a trzeci w samym zaułku pochylał się nad kimś leżącym w śniegu.
- Co tu się stało? – zapytał Dalinar.
- Ktoś tam nie żyje – odparł ktoś z tłumu – To ciało.
- Rob go znalazł – powiedział człowiek z tłumu – Poszedł napić się do Kulawej Nogi.
Po chwili przyszedł Baron. Przeszedł przez tłum i ukląkł przy ciele. Po chwili wstał i wydał polecenie orkom.
- Weźcie koc, przykryjcie go i zanieście do strażnicy.
- ROZEJŚĆ SIĘ! - warknął ork do tłumu.
Drugi po chwili przyszedł z kocem, zawinęli ciało i udali się za Baronem. Wszedłem w zaułek, licząc na to, że orki nie zatarły wszystkich śladów. Jedyne co wywnioskowałem to to, że padającego śniegu nie było na tyle, by dokładnie pokryć ciało. Prawdopodobnie ktoś go przysypał.
- Dobra Gurney – powiedziałem – Idź do tego czarodzieja, a my wypytamy w Goblinie co się stało.
Poszliśmy do karczmy.
W środku ludzie plotkowali poruszeni, a ja rozglądałem się za Ashleyem.
- Gdzie ten bałwan Ashley? – powiedziałem do braci – Skoro nie ma go tu w takiej sytuacji, to nie zdziwiłbym się, gdyby to on tam leżał – zażartowałem.
- Pewnie dalej używa za nasze pieniądze – powiedział Dalinar.
Zamówiliśmy sobie piwo i siedzieliśmy przy stole licząc, że w końcu dowiemy się co tam się wydarzyło.

Po pewnym czasie do karczmy wszedł Igo i przysiadł się do nas.
- Powiem tak. Sytuacja dla mnie jest dobra, choć może nieco komplikuje troszkę nasze sprawy. Umówiłem się na szkolenie, ale dziennie będę spędzał tam około czterech godzin. Mag wydaje się być... hmm... nieco szalony i dziś nie był w ogóle skory do rozmowy o czymś innym niż nauka. Mam nadzieję, że gdy się poznamy lepiej, dowiem się od niego co nieco o tej miejscowości.
- No dobrze, to co w tym złego ? - zapytałem – Co to komplikuje?
- No będę wycięty codziennie przez cztery godziny – powiedział mag.
- No na co dzień to nie jest problem, bo i tak robimy tu nic – powiedziałem – A co, jeśli zdecydujemy się na wyprawę po tą broszę z rubinem?
- Wyjaśniłem mu, że będę potrzebował kilku dni i z tym nie będzie problemu.
- No to nie ma problemu wcale – powiedziałem.
- A właśnie, Ashley nie powiedział kto to zginął? – zapytał Igo.
- No właśnie dziwne jest to, że się nie zjawił – odparłem – coraz poważniej myślę o tym, że to on tam leżał. Może za dużo plotkował i ktoś go uciszył na wieki.
- Mniejsza z tym kto tam leży – odparł Dalinar – Co nas obchodzi jakiś miejscowy.
- W sumie racja – powiedział Kejn.

Wieczorem, przy kolacji po gospodzie rozniosła się wieść, że martwym człowiekiem był jednak Ashley. Ludzie mówili, że prawdopodobnie zabawił z dziwkami i pijany zasnął na mrozie.
- Miałem nosa – stwierdziłem bez satysfakcji.
Karczma aż huczała od plotek. Dało się słyszeć rozmowy w różnych tonach:
- Na dziwki ciekawe skąd by miał pieniądze, to morderstwo.
- On jakiś taki dziwny był, wypytywał wszystkich. Może to szpieg z Dorrn?
- Ten głupek i leń? Niemożliwe.
- Pił tu wczoraj, sam widziałem!

Ile ludzi tyle wersji wydarzeń. Jedno było pewne. Ashley nie żył.
Przed snem Igo poprosił mnie, abym obudził go, nim zacznę poranną medytację, gdyż umówił się na szkolenie wczesnym rankiem.

Rano spełniłem jego prośbę i kiedy wyszedł, zacząłem medytację. Po chwili Igo wszedł do pokoju i przerwał mi moje skupienie.
- Wywożą ciało z posterunku.
- No i? - zapytałem.
- No, może dobrze by zobaczyć, gdzie je wywożą?
- No pewnie kurwa na cmentarz! – odparłem zdenerwowany, że mi przerywał.
Mój podniesiony ton obudził Kejna.
- Dobra mam to w dupie – powiedział zdenerwowany Igo – Ja muszę iść – i pośpiesznie opuścił pokój.
- Dobra, ja pójdę – powiedział Kejn – Słyszałem wszystko. Idę, żeby nie marudził, że nas nic nie interesuje.
- To idź, bo ja mam teraz ważniejsze rzeczy do robienia, niż patrzenie się na coś tak niesamowitego, że zmarłego wiozą na cmentarz.
- Wiem, wiem. Idę już – elf ubrał się w ciepłe ubranie i wyszedł, a ja mogłem wrócić do medytacji.

Po ponad godzinie wrócił elf i oznajmił, że Ashley został pochowany na cmentarzu.
Około południa wrócił Igo.
- I jak pochowali go?
- Tak - odparł elf.
- W normalnym miejscu? – dopytywał mag.
- Nie kurwa – nie wytrzymałem – Pochowali go z wozem.
- Zastanawiałeś się może Dalinarze, aby wykorzystać swoje zdolności, by dowiedzieć się co się stało? - zignorował mnie Igo.
- Chcesz rozkopywać tu groby? - zapytał Kejn – Dlaczego uważasz to za dobry pomysł?
- Nie uważam tego wcale za dobry pomysł – powiedział mag – ale jeśli został zamordowany, a nie zamarzł, to nurtuje mnie pytanie dlaczego. Czy dlatego, że za dużo gadał, czy po prostu zbieg okoliczności?
- No podpaść mógł Baronowi za to co rozpowiada – powiedział Dalinar – A jeśli przypuszczamy, że jest w Moss Eil zabójca, a ginie człowiek, to naturalną myślą dla mnie jest to, że to zabójca zabił. Może jest to całkowicie ślepy strzał, ale może Gurney ma rację. Bo jeśli jest choć cień szansy, że zrobiła to Czarna Dalia, to zróbmy to. Myślę, że powinniście iść we dwóch wykopać ciało i przynieść mi jego głowę.
- Co kurwa? - zapytałem z niedowierzaniem – Jak kurwa iść wykopać i odciąć głowę? Chyba cię Vergen opuścił. Idziemy tam w nocy wszyscy, cmentarz z tego co mówił Kejn jest daleko. Odkopujemy go, nic mu kurwa nie ucinamy, robisz co masz zrobić, zasypujemy go i tyle.
- Lyrralcie, to jest prawie kilometr stąd – potwierdził Kejn – nikomu nic nie będziemy ucinać! Weźmiemy łopatę wykopiemy go i tyle.
- Dobra, kupię łopatę, kilof, kotwiczkę, linę, jakiś koc. Oficjalnie wybieramy się w góry z zadaniem dla Barona i potrzebujemy sprzętu – zaproponowałem.
Na tym stanęło, a ja udałem się po potrzebne narzędzia i wróciłem z nimi do pokoju.

Poczekaliśmy do zmierzchu, w tym czasie ustalając pytania, które Dalinar miał zadać zmarłemu Ashleyowi. W nocy opuściliśmy narzędzia przez okno, aby nikt nie widział nas wychodzących z pakunkami i udaliśmy się na cmentarz. Pogoda nam sprzyjała, niebo było mocno zachmurzone, śnieg sypał delikatnie, więc nie musieliśmy się obawiać, że zostaniemy zauważeni. Cmentarz okalał kamienny murek, który też dawał pewną osłonę przed niepożądanym wzrokiem. Miejsce pochówku Ashleya było doskonale rozpoznawalne, gdyż wokół niego była spora zaspa świeżo odkopanego śniegu. Zaczęliśmy kopać. Ziemia na szczęście nie zdążyła zamarznąć, ani się ubić, a ciało zostało pochowane płytko. Kopaliśmy na zmianę, Igo, Kejn i ja. Dalinar przygotowywał się w skupieniu do rytuału. Po około dwudziestu minutach natrafiliśmy na owinięte w płótno zwłoki. Odsłoniliśmy całe ciało, a Kejn przeciął sznury trzymające płótno na miejscu i z naszą pomocą zbadał zwłoki. Korzystając z tego, iż byliśmy osłonięci wykopaną ziemią, Igo przywołał niewielkie światło, które pomagało elfowi w oględzinach.
- Nie ma żadnej rany – powiedział Kejn.
- Odsuńcie się - powiedział Dalinar – I rozpoczął znany już nam rytuał.

Tym razem wyglądało to zupełnie inaczej niż dotychczas. Duch zareagował niemalże na pierwsze wezwanie. Wstał jakby z grobu, niczym niematerialna kopia chłopaka, który leżał przed nami.
- Gdzie ja jestem? Brama… tam było tak pięknie – smutnym głosem powiedział duch.
- Ashleyu, mój przyjacielu. Przepraszam, że cię niepokoję, ale musisz odpowiedzieć mi na kilka pytań – zaczął rozmowę Dalinar – W jaki sposób straciłeś swoje życie?
Duch chwilę patrzył na kapłana.
- To było jak ukłucie. Nagłe, szybkie i potem ciemność. Coś wbiło się w plecy.
- Wiesz, kto cię zabił?
- Nie wiem.
- Widziałeś kobietę ze sztyletem wytatuowanym na ramieniu?
- Nie.
- Czy słyszałeś w mieście Moss Eil o kobiecie zwanej Czarną Dalią?
- Nie znam nawet takiego imienia.
- Dlaczego ktoś mógł chcieć twojej śmierci?
- Nie wiem – powiedziała zjawa - Nie zasłużyłem na to, by umierać tak młodo.
- Gdzie zginąłeś?
- Był to zaułek koło Brudnej Tary. Brama mnie wzywa… czego jeszcze chcecie?
- Wracaj w zaświaty i spoczywaj w pokoju.
Po tych słowach Dalinara duch rozpłynął się w ciemnościach.
- Obróćmy go – powiedział Kejn – Zobaczę jego plecy.
Pomogliśmy elfowi obrócić zwłoki. Igo przyświecał magią, a elf oglądał plecy nieboszczyka.
- No i jest – wskazał palcem ranę Kejn – Precyzyjne uderzenie w punkt witalny. Śmierć niemal natychmiastowa, często bez wylewającej się krwi. Zrobił to ktoś, kto się na tym dobrze znał.
Zakopaliśmy ciało. Tyle na ile dało się, zatarłem ślady, licząc na to, że padający śnieg zatrze moje niedociągnięcia. Wróciliśmy do karczmy, dbając o to, aby narzędzia ponownie dostarczyć do pokoju przez okno.
Rozmowa z Ashleyem potwierdziła to, iż w mieście był zabójca. Zastanawialiśmy się tylko, po co zabójca odznaczający się takimi umiejętnościami, miałby zawracać sobie głowę kimś takim jak Ashley. Postanowiliśmy nie zdradzać się z naszą wiedzą.


Kroniki XXX: Mistrz Moss Eil (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Grudzień, rok 222 po Zaćmieniu. Wolna osada Moss Eil na pograniczu królestwa Celebornu i Protektoratu Dorrn.

Siedzieliśmy sobie wieczorem w pokoju w „Czerwonym Goblinie”, kiedy zagadałem do Igo:
- Jak pójdziesz jutro rano do maga Harmusa, to mam prośbę. Czy mógłbyś zapytać go, czy nie ma jakichś interesujących przedmiotów, tak jak pani Jahira?
- Zapytam – zapewnił mag.
- Słuchajcie – powiedział Kejn – Miałem już wam o tym ostatnio powiedzieć, ale sporo się działo. Pamiętacie tych trzech gości, którzy siedzieli z dwoma kobitami w Podpalonej Siostrze? Dwóch z nich miało koło oka tatuaż łzy. To symbol grupy znanej Kompanią Ostatniej Łzy. Trudnią się zabijaniem ludzi na zlecenie. Niektórzy członkowie tej bandy tak właśnie się tatuują. Obiło mi się co nieco o uszy o nich, kiedy byliśmy z Dalinarem w Karhanie. Nie miałem z nimi nigdy styczności, ale ponoć jest to większa grupa.
- A czy jest to grupa tak elitarna jak grupa Czarnego Księżyca? - zapytałem.
- Nie, nie – odparł elf – To znacznie większa grupa, do której na pewno można dostać się posiadając mniejsze kwalifikacje, co jednak nie oznacza, że ich stopień wyszkolenia powinno się ignorować. Grupa Czarnego Księżyca już nie istnieje, ale tak jak kiedyś wam tłumaczyłem, zrzeszała tylko i wyłącznie elitę w tym fachu.
- Może przybyli tu zabić Ashleya? – powiedział Igo.
- Wątpię – zaprzeczył Kejn – On wydawał się jakimś cieniasem bez znaczenia. Co nie wyklucza tego, że mogli to zrobić. Rana, która go zabiła, była zadana przez fachowca. Prawie brak krwi, zapewne umarł cicho i szybko. Dlatego jak najbardziej traktowałbym ich jako podejrzanych.
- Czy jest to możliwe, aby ktoś taki jak Czarna Dalia dołączyła do takich ludzi? - powątpiewał Igo.
- Myślę, że nie – odparłem – Lecz oni mogli chcieć pracować dla niej. Zauważcie, że kiedy ich obserwowaliśmy, oni nie byli w sytuacji, abyśmy mogli stwierdzić, czy jest tam jakiś przywódca. Myślę, że dobrze by było, aby wykorzystać fakt, że za dwa dni jest Święto Gwiazd i zabawić się w Podpalonej Siostrze. Wyglądamy na osoby które stać na taką zabawę i nasza obecność nie wzbudzi podejrzeń. Może spędzając tam czas podczas noworocznej zabawy, zdołamy wywnioskować czy to oni dołączyli do niej, czy z jakichś przyczyn to ona dołączyła do nich. Jeśli dojdziemy do wniosku, że głową tej grupy jest ta czarnowłosa kobieta, to może wskazywać na to, że jest to Czarna Dalia.
- Dodatkowo jest szansa – zauważył Dalinar – że może nie będzie miała na zabawie zbroi i zobaczymy czy ma tatuaż.
- Dokładnie tak – zgodziłem się z bratem – Skoro nie mamy jak się stąd ruszyć, bo musimy czekać na powrót traperów i nie zamierzamy eskortować wozów z rudą z kopalni, poczekajmy do ostatniego grudnia i skoczmy się zabawić. Nie widzę na ten moment innego punktu zaczepienia. Jeszcze jedna sprawa chodzi mi po głowie. Dziwny zbieg okoliczności, ale po południu Ashley mówi nam, że Baron robi tu jakieś lewe interesy, a wieczorem gryzie glebę. Oczywiście nie wypytywałbym go o nic, aby nie wzbudzać podejrzeń, ale miałbym z tyłu głowy to, że on dokładnie może wiedzieć kim jest ta grupa i kto do niej należy. Ja to widzę tak, bo nie mam innego pomysłu. Chyba że ty Igo możesz jakoś dyskretnie wypytać się maga, u którego studiujesz.
- Mogę spróbować.
- Dzięki. Pamiętajcie, że ciągle używamy naszych przybranych imion. Dalinar to Lyrralt, Igo to Gurney, Kejn to Radagast, a ja to Gniewomir.
Poszliśmy spać.

Nazajutrz, jak co ranek, ja oddawałem się medytacjom, a Igo wyruszył do maga pobierać swoje nauki. Zeszliśmy na późne śniadanie. O tej porze w karczmie było mało ludzi. W pewnej chwili podszedł do nas karczmarz Otto i zapytał:
- No i co Lyrralcie, planujesz zapisać się w Święto Gwiazd na turniej?
Popatrzyliśmy na niego ze zdziwieniem.
- Nie słyszeliście o tym? My co roku organizujemy tu taki turniej walk. To nasza tradycja. Widzę, że kawał chłopa z ciebie, a i miecz i zbroję nosisz, to chyba bitka ci nie obca!
- Walka na pięści? - dopytał Dalinar.
- Ano na pięści. To trochę brutalna zabawa, ale taki byk jak ty, na pewno miałby szansę. Jest jeszcze kilka wolnych miejsc na liście. Płaci się co prawda wpisowe, ale i nagroda jest nie byle jaka. Za pierwsze miejsce piętnaście złotych ambardów, za drugie pięć, a wpisowe wynosi tylko jeden ambard.
- To jest tylko walka na pięści? – zapytałem zaciekawiony.
- No w sumie tak. Ale jak potrafisz dobrze kopnąć, to i nogi wchodzą w grę.
- Nie o to mi chodzi – sprostowałem – Pytam czy bez broni. Albo czy można używać jakichś kastetów lub czegoś w tym rodzaju.
- Nie, nie, nie. Absolutnie bez takich rzeczy – powiedział gospodarz – Dlatego też taka opłata, bo nie chcemy byle kogo. A jak ktoś zapłaci już ambarda, to nie po to, aby się wygłupić.
- Mówisz teraz do mnie? - Zapytałem może trochę zbyt agresywnie.
- Nie, nie Gniewomirze. Tak ogólnie.
- To zapisz mnie – rzuciłem.
Karczmarz urwał w pół słowa i patrzył na mnie zdziwionym wzrokiem.
- Daj skończyć chłopcze - powiedział nerwowo – Te zawody bywają bardzo brutalne, krew potrafi lać się strumieniami.
- Kiedyś muszę nabrać męskości – odparłem.
- Wiesz Gniewomirze – kontynuował Otto – znam lepsze sposoby.
- Ale ja już byłem z dziwkami – odparłem.
- Ale wiesz, Lorsonowie wystawiają swojego najlepszego człowieka.
Przerwałem mu w pół zdania:
- Lorsonowie wystawiają człowieka? – zapytałem zdziwiony.
- No, miałem na myśli najlepszego orka.
Dalinar/Lyrralt zaśmiał się głośno.
- Dlatego proponuję to Lyrraltowi. Przemyślcie to sobie na spokojnie. Do jutra macie czas.
- Nie ma sensu, abym ja startował – stwierdził Dalinar – Myślę, że to bardziej zabawa dla ciebie Gniewomirze.
- Ale jak to? - zapytał zaskoczony gospodarz – Biłeś się kiedyś w ogóle?
- Jak widzisz nie mam broni – odparłem – A czasem w karczmie trzeba się jednak prać. Zdradzę ci też, iż mam pewien problem. Lubię sobie popić, a to rodzi konflikty.
- No, że lubisz wypić, to zauważyłem – stwierdził Otto - Ale dobrym jesteś klientem.
- Nie twierdzę, że nie, ale po pijaku czasem coś chlapnę i bitka gotowa.
- No, to tak jak mówię, przemyślcie to. Do jutra są zapisy, to duże wydarzenie. Praktycznie wszyscy będą tutaj. No nic, wracam do roboty.

Otto odszedł, a ja powiedziałem do braci lekko przyciszonym głosem:
- Nie powiem, chętnie bym wystartował, bo i pieniążki ładne i nudę można zabić. Tylko czy jest sens się odkrywać? Aktualnie robię tu za wioskowego głupka.
- Myślę, że nie ma co przesadzać. Jak nie pokażesz swoich różnych dziwnych możliwości, powinno być dobrze – powiedział Dalinar.
- No i bez pazurów – dodał Kejn.
- Nie no, to to jest oczywiste – odparłem – Tylko na tą walkę najchętniej poszedłbym lekko wstawiony. Czy to nie będzie dziwne?
Kejn zmierzył mnie wzrokiem i powiedział:
- Patrząc na ciebie, zdecydowanie nie.
Zastanawiałem się o co mu chodziło. O moja koszulę, brodę w nieładzie, czy może korale, które dostałem od żony Munda?
- Nie powiem, mam ochotę wziąć udział w tym turnieju, ale chcę wiedzieć, czy nie macie nic przeciwko temu.
- Myślę, że powinieneś zawalczyć – powiedział kapłan, a Kejn twierdząco kiwną głową po tych słowach – Zresztą zawsze możesz się z nami podzielić nagrodą – powiedział Dalinar z głupim uśmieszkiem.
- Nie no – przerwałem mu – Mi chodzi o zabawę, nie o pieniądze. Już nawet wiem jak chciałbym je wydać – zaśmiałem się rubasznie – No chyba, że Gurney powie, że mag ma coś, co mogło by mnie zainteresować, to wtedy zmienia postać rzeczy. A jak nie, to wiecie jak się lubimy bawić.
- Dobrze by było, żebyś nikogo nie zabił – powiedział Kejn.
- Wypadki się zdarzają – odparłem – Jak będę się hamował, to może przesądzić o mojej porażce. Zazwyczaj walczę tak, by być najbardziej efektywnym. Wybijanie się z rytmu i ograniczanie, bardzo utrudni mi walkę.
- Chodzi mi tylko o to – wyjaśnił elf – Żebyś nie robił jakichś dziwnych rzeczy, typu skakanie po balkonach.
- Nie no, o takim czymś nawet nie myślę – odparłem – Więc umówmy się tak. Zapisuję się, jeśli wygram, a Gurney powie, że mag nic nie ma, to pieniądze wykorzystamy w możliwie najlepszy sposób, czyli dziwki, dobre wino i dziwki. Aaa, no i balia z gorącą wodą i do tego dziwki.
- Dokonały plan – skwitował Dalinar.
- Karczmarzu! – zwołałem.
Po chwili podszedł Otto. Podałem mu złotą monetę.
- Zapisz mnie
- No skoro nalegasz, ale na własną odpowiedzialność. Ja ostrzegałem, że to nie przelewki.
- A jakie są dokładnie zasady? - zapytał Kejn.
- No, walka bez broni. Pięści, nogi, żadnych ukrytych broni. Sędziowie dostrzegą kastet, to dyskwalifikacja, a jeśli zrobiłby ktoś czymś takim krzywdę, to odpowie pod prawem przed Baronem. Żadnych sztuczek, po prostu męska zabawa.

Po tym jak się zapisałem, udaliśmy się z Dalinarem na farmę Lorsonów. Kapłan chciał dowiedzieć się czy nie znalazłby tam nauczyciela w walce tarczą. Farma to był cały kompleks budynków. Kilka stodół, zagród, stajni, szop. Było słychać gdakanie kur, kwiczące świnie. Przy obejściu kręciło się również kilka orczych kobiet. Co ciekawe nawet one nosiły skórzane pancerze, a przy pasach broń. Młode szare orki, mimo surowej pogody, goniły się z dużymi kijami w dłoniach, lejąc się raz po raz. Zapewne bawiły się w wojnę. W wyznaczonym miejscu, starsze orki walczyły w formacji dwóch na dwóch. Uzbrojeni byli w tarcze i topory. Domyśliłem się, iż topory są stępione, jednak mimo to moc ciosów robiła wrażenie. Całą walkę nadzorował zapewne ktoś w roli trenera, wykrzykując raz po raz jakieś komendy w języku orków. Wkrótce potem zostaliśmy zauważeni i podszedł do nas duży szary ork.
- Witajcie, jestem Hovan, syn Rovana. Co was tu sprowadza?
- Witaj, jestem Lyrralt. Rozmawiałem z Baronem i skierował mnie tutaj. Interesuje mnie podniesienie umiejętności walki tarczą. Jestem najemnikiem, przeszedłem swego czasu podstawowe szkolenie i chciałem się dowiedzieć, czy znajduje się tu taki trener, który mógłby mnie szkolić?
- Czasami szkolimy przyjezdnych, ale to nie jest tanie. My, szare orki, cenimy się. Masz pieniądze?
- Oczywiście – odparł kapłan.
- Najpierw pokaż co potrafisz, później porozmawiamy o cenie – powiedział ork – Walczysz włócznią jak widzę. Znajdziemy coś treningowego dla ciebie.
Ork poszedł po topór i tarczę. Poczekali aż zakończy się walka pozostałych orków i zaprosił Dalinara na ich miejsce, wręczając mu włócznie ze stępiony ostrzem. Nie znam się na walce bronią, ale miałem wrażenie, że topór w ręce ork trzymał tylko z przyzwyczajenia. Zazwyczaj atakował tarczą. A ciosy te były potężne. Po każdym uderzeniu rozlegał się głośny huk. Mimo iż większość ciosów została sparowana przez kapłana, siła jednego z nich powaliła go na ziemię. Walka trwała kilka minut, po czym ork dał znać, że wystarczy i powiedział:
- Podstawy masz opanowane dobrze, ale widzę że jeszcze sporo możemy cię nauczyć. Szkolenie trwa długo, bo około trzech miesięcy, więc nie wiem czy masz tyle czasu. Wprawdzie mieliśmy pojętnych uczniów, którym zajmowało to niewiele ponad miesiąc, ale to już zależy od ciebie. A co do ceny, to taki trening kosztuje czterdzieści złotych ambardów. Jesteś zainteresowany?
- Czterdzieści złotych ambardów? - zakrzyknął kapłan.
- Dokładnie tyle. Mało jest osób, które szkolimy. Taka jest cena – spokojnie odpowiedział Hovan – Jeśli wysłał cię tu Baron, to wiesz, że nie znajdziesz lepszych nauczycieli. Nasze techniki pochodzą z samego Gird-Danat, z naszej stolicy na dalekim południu. Jak przemyślisz temat, to daj znać. Będziemy musieli znaleźć czas i dwóch nauczycieli, bo jeden nie będzie w stanie cały czas cię szkolić.
- Dobrze, zastanowię się i dam odpowiedź – odparł Dalinar, po czym ruszyliśmy z powrotem.
Wróciliśmy do „Czerwonego Goblina” i pogadaliśmy przy piwku.
- Co o tym myślisz? – zapytałem.
- Nosz kurwa! Czterdzieści ambardów?
- Nie pytam czy to drogo, tylko czy tyle masz?
- Skąd mam mieć kurwa taki majątek?! – wykrzyczał kapłan – Od dwóch lat na to zbieram i mam niecałe trzydzieści.
- Za dużo dziwek – skwitował Kejn.
- Jak za dużo dziwek? - zapytałem oburzony – Zazwyczaj to ja mu stawiam!
Po chwili przemyślałem jak źle to zabrzmiało i sprostowałem:
- Znaczy ja mu stawiam dziwki, które potem stawiają jemu. Wydaje mi się, że dobrze byłoby to załatwić, skoro jesteśmy tu uwięzieni na całą zimę.
- No taki był kurwa plan – przerwał mi Dalinar – ale skąd mam wziąć taką kasę?
- Spokojnie Lyrralt – powiedziałem – Najpierw musimy się zabawić. Bo jak mawiał mój mistrz „spokojnie się mleczko gotuje”. Zabawimy się, spróbujemy odzyskać klejnot, zdobyć nagrodę, bo przypuszczam że nie będą chcieli szkolić cię na raty. Tak więc ta sprawę musimy zamknąć najpierw. A potem, jeśli nikt z nas nie będzie miał jakichś nie wiadomo jak pilnych wydatków, to pożyczymy ci brakującą kwotę. Jak już mówiłem, powoli się mleczko gotuje. Nerwy nic tu nie pomogą. A jeszcze jedna sprawa. Przecież sami szarzy orkowie robią turnieje, na których zapewne można wygrać złoto. Skoro tu jesteśmy, to co szkodzi zapytać?
- Racja – powiedział już spokojniejszym głosem Dalinar.

Wróciliśmy na farmę Lorsonów. Hovan podszedł do nas i zapytał:
- Coś jeszcze?
- Baron powiedział, że czasami i są organizowane zawody. Chciałbym dowiedzieć się coś więcej.
- Baron tak powiedział? No nie wiem. Czasem organizujemy takie zabawy, lecz musiałbym zapytać się ojca. No ale z twoimi umiejętnościami nadałbyś się. W połowie stycznia będziemy coś organizować, lecz to jeszcze nie jest potwierdzone.
- Dobrze – rzekłem – Miej więc zapytanie Lyrralta na uwadze. Przebyliśmy szmat drogi, aby odbył to szkolenie i szkoda by było, aby ten czas poszedł na marne.
- Rozumiem. Porozmawiam z ojcem i damy wam znać Wy jesteście ci nowi, którzy zatrzymali się w Czerwonym Goblinie?
Potwierdziłem.
- Damy wam znać.

Wróciliśmy ponownie do karczmy, zamówiliśmy piwo i zabijaliśmy nudę. Mieliśmy zamawiać obiad, kiedy do karczmy, odrobinę wcześniej niż zwykle, wrócił Igo.
- Co tam słychać? - zapytał wchodząc mag.
- A nic, Gniewomir zapisał się na turniej – odparł Kejn – będą się lać po mordach.
- Masz zamiar używać swoich... – zaczął Igo.
- Nie, nie – przerwałem mu – Tak rozsądnie. Nawalę się, a potem nawalę innym. W końcu to będzie Święto Gwiazd.
- Jest jakaś nagroda? I kto tam bierze udział?
- Piętnaście złotych ambardów – wyjaśniłem – A bić się będą ludzie, orki, krasnoludy i pewnie z pół tej osady.
- O ciekawie. Będę ci zatem kibicował.
- A pytałeś się tego kocopoła o to co prosiłem?
- Tak – odparł Igo – Lecz w zasadzie nic nie ma. Mówi, że po przybyciu tu, sprzedał wszystko co mógł, aby zdobyć środki na remont wieży.
- To bardzo smutna informacja – zaśmiał się z głupim uśmieszkiem Dalinar.
- A zasięgnąłeś języka? – dopytał Kejn.
- No, ten mag raczej nie ma pojęcia co dzieje się w wiosce. Żyje tylko swoimi badaniami i pracą. Czasem pomaga miejscowym w jakichś drobnych problemach z rolą. A tak to tylko badania i badania.
- A co on tam bada? – zaciekawił się elf.
- Szczerze to nie mam pojęcia, bo unika tego tematu. Nie chce się tym chwalić, ale nie jest to jakieś dziwne wśród magów. Zdecydowanie nie jest osobą towarzyską. Nie bywa zbyt często w mieście. Próbowałem pociągnąć go za język, ale bezskutecznie.
- A nie mógłby jakoś pomóc nam w sprawie Czarnej Dalii? - odezwał się Kejn.
- No, raczej nie znalazłem dyskretnego sposobu, aby o to go zapytać, a zależało nam na nie chwaleniu się tym tematem – powiedział Igo.
- A to ja mam takie pytanie - zacząłem – Czy są jakieś czary, zaklęcia, które mogą coś wyśledzić?
- Oczywiście są takie zaklęcia. Sam nie posiadam, ale jak najbardziej istnieje taka magia.
- A czy orientujesz się, czy może twój nauczyciel ma takowe?
- Zapytać się mogę, lecz nadal pozostaje problem dyskrecji – wyjaśnił mag.
- A gdybyś na przykład pokazał mu rysunek sztyletu Sai, tego tatuażu, który nosi Dalia?
- To nie zadziała – odparł mag.
- No, pewnie znajdzie kuźnię – zaśmiał się Kejn – A w niej brodatego krasnoluda. Po wszystkim powie „Ooo! To tam. A teraz należy się pięć złotych ambardów!”
Zaśmialiśmy się wszyscy.
- Czyli chłop jest dla nas nieprzydatny – skwitował elf.
- Dla mnie jest bardzo przydatny – zaprotestował Igo – Nie zabijajcie go czasem.
Po tym stwierdzeniu Igo, które trochę mnie ubodło, musiałem się odgryźć, więc rzuciłem:
- Przecież nie jest lekarzem – wiedząc, że ta sprawa zawsze gryzie jego sumienie i do teraz ma nam to za złe - No ale pomijając maga, to opowiem ci w skrócie co się wydarzyło dzisiejszego dnia. Zapisałem się na turniej walki wręcz. Będzie tu cała mieścina, bo to co roku największa atrakcja w Święto Gwiazd. Zwycięzca zgarnia piętnaście ambardów. Plan wstępny jest taki, że wezmę udział w turnieju, a czy coś wygram, czy nie, to po tym udamy się do Podpalonej Siostry. Jak wygram, to stawiam dziwki i wino, a jak nie, to i tak znając nas, skończy się na dziwkach i winie. Więc bez różnicy, efekt końcowy będzie taki, że dobrze się zabawimy.
- Naszym celem powinno być teraz zarabianie pieniędzy – z kwaśną miną powiedział Dalinar – Potrzebuję dorobić na szkolenie. A tak z ciekawości Gurney’u... Skoro jebany, wielki szary ork żąda ode mnie czterdziestu ambardów, to ile od ciebie wziął mag?
- Myślę, że takie szkolenie, nazwijmy to po cenie rynkowej, byłoby nawet droższe. Ja jednak zapłaciłem dużo mniej. Miałem na tyle szczęścia, że udało mi się wynegocjować naprawdę dobrą cenę.
- A właśnie Gurney’u – zacząłem – Okazało się, że szkolenie Lyrralta znacznie przekracza jego finanse. Czy masz jakieś fundusze, aby go wspomóc, czy też się spłukałeś do cna?
- No zostały mi tylko drobniaki na czarną godzinę – odparł mag.
- No, to nie dobrze – powiedziałem ze smutkiem – Bo oznacza to tylko tyle, że jeśli nawet wygram, to musimy ograniczyć dziwki.
- Albo będziemy opijać zwycięstwo albo zalewać smutki po przegranej – skwitował Dalinar.
- Ja muszę trochę poćwiczyć przed kolejna lekcją – powiedział Igo.
- No ja też – odparłem – Muszę trenować formę na jutro, a to oznacza, że muszę się napić.
- No jeśli to jest forma treningu – odparł mag – To jak najbardziej.

Na dworze rozpętała się potężna śnieżyca, która zdecydowanie nie zachęcała do wyjścia. Cały dzień popijałem wino, drażniąc karczmarza podkreślaniem, że muszę ćwiczyć. Przed samym snem zamówiłem kubek Rudej Pajdy, ulubionego spirytusu krasnoludzkiego.
- Chłopcze - odparł Otto - Masz poważny problem. Ta zima cię zniszczy. Widziałem to już wielokrotnie - lecz mimo tego komentarza, podał mi trunek - Mam nadzieję, że do jutra dojdziesz do siebie – z wyraźną troską odezwał się gospodarz.
- Jak to dojdę do siebie? - zapytałem zdziwiony - Jutro zaczynam trening od samego rana.
- No tak... Może jak odpadniesz w pierwszej rundzie, to zbytnio cie nie poobijają.

Kolejny ranek nie różnił się od poprzednich. Z tą różnicą, że Igo wrócił, nim skończyłem medytację.
- Co za człowiek – powiedział Igo mając na myśli swojego tymczasowego nauczyciela – Zapomniał mi powiedzieć, że w Święto Gwiazd nie naucza.
Karczma od rana była pełna. Okazało się, że większość górników tego dnia nie pracowało. Wśród obecnych przeważającym tematem był dzisiejszy turniej. Czuć było, iż naprawdę jest to wydarzenie dużej wagi i każdy czeka na nie z niecierpliwością. Po śniadaniu oznajmiłem, że idę do golibrody. Obawiałem się, że w trakcie walki ktoś może zechcieć wykorzystać moja długą brodę i włosy do jakichś niecnych sztuczek. A było za co chwycić, Otto powiedział mi gdzie się udać. Niedaleko był zakład krasnoluda, który świadczył takie usługi. Wybrałem się tam niezwłocznie.

Był to mały budynek, dobudowany do Brudnej Tary. Nad drzwiami na zimowym wietrze bujał się szyld z napisem „Golibroda”, a pod spodem, już mniejszymi literami, stało napisane „Golę brody”. Drzwi otworzył mi krasnolud, od którego zionęło ostrym alkoholem. Miał przekrwione oczy i czerwony nos, a w ręce trzymał brzytwę.
- Witaj młody człowieku. Jestem Dario – powiedział w drzwiach – Jak rozumiem golimy brodę?
- Nie tylko brodę – odparłem – Włosy też. Wszystko na zero.
Krasnolud wskazał mi krzesło i zaczął przygotowywać jakąś pianę. Nim podszedł do mnie, pociągnął sobie solidnie z glinianej butelki.
- Ależ mnie dziś suszy – wyjaśnił.
Mimo jego stanu, gdy wyciągnął rękę z brzytwą, ta pozostała nieruchoma i pewna.
- Dziś Święto Gwiazd – oznajmił – Więc trzeba świętować.
Podałem mu bukłak z Rudą Pajdą. Krasnolud Dario powąchał, a oczy aż mu się otworzyły z zadowolenia.
- To ja skoczę po chleb – przerwał na chwilę golenie i zniknął na zapleczu.
Po chwili podał mi pajdę chleba i obaj pociągnęliśmy solidnie, przegryzając chlebem. Golibroda nałożył na mnie ogromną ilość piany i zaczął swoją pracę. Jego ruchy był wprawne i pewne. Co jakiś cza robił przerwę i ostrzył brzytwę na szerokim pasie. Naglę zagaił:
- A szłyszoł żeś co się dziś stało?
- Nie – odparłem.
- Ludzie mówią, że ten, no, na tym cmynterzu, wilcy grób rozkopały. Tego, jak mu tam, Ashleya. Za płytko go zakopali, wilcy rozkopały i ciało wywlekły. Głodne skurwysyny, że tak blisko podchodzą. Wujek jego poszedł hołd oddać, a tu rozkopane i pusty grób. Śladu ni ma, wszystko przez ta upiorno śnieżyca zasypane i tyla.
- A może tak być – poparłem krasnoluda – Jak my tu szli, to my z traperami się spotkali. Ponoć już trzy tydnie na jakiego wielkiego bysiora polują.
- Ano traperzy jeszcze nie wróciły – powiedział krasnolud.
Na pożegnanie pociągnęliśmy jeszcze raz z bukłaka.

Wróciłem do pokoju.
- Powiem wam, że jest lekko nieciekawie. W związku z tym, iż jest Święto Gwiazd, wujek Ashleya poszedł na jego grób, a ten okazał się rozkopany i pusty. Krasnolud twierdził, że ludzie mówią, że za płytko był pochowany i wilki wykradły ciało.
- A ten twój mag – powiedział Dalinar z uśmiechem – Nie kradnie czasem ciał?
- To na pewno mag – zgodził się Kejn.
- Nie, nie, nie – zaprotestowałem, a wypita Ruda Pajda zdążyła już we mnie wzbudzić niezdrowe poczucie humoru – Wszak wiemy, że zwłoki kradną medycy.
- No, ja znam się troszkę na leczeniu – powiedział Kejn.
- Ale medykiem nie jesteś – sprostowałem – Tylko do medyka wysyłasz.
- A Baron wie? - dopytywał elf.
- Nie mam pojęcia, o tym krasnolud nic nie mówił.
- Ale po co ktoś by miał brać ciało? - zdziwił się Dalinar.
- No wiesz – odparłem – gdyby ktoś dzień wcześniej widział, że grób jest rozkopany, też by się pewnie zastanawiał, a jednak my mieliśmy powód to zrobić. Mnie już nic nie zdziwi. Skoro prawdopodobnie wprawny zabójca zabija jakiegoś głupka na utrzymaniu wujka, to i ktoś może chcieć wykopać jego ciało. Choć faktycznie nie wiem po co. Ja pójdę po jakiś alkohol i zapytam karczmarza czy coś słyszał. Powiem, że byłem u golibrody, a ten pijany straszne rzeczy rozpowiadał.

Podszedłem do karczmarza, a ten, kiedy tylko mnie zobaczył, oznajmił:
- Już mi dałeś wpisowe.
- A ja nie po to – odparłem – Coś do treningu potrzebuję, turniej to nie byle co. Jak widzisz byłem u golibrody. Tego co goli brody. Lyrralt mi doradził. Mówi „obetnij te kudły, bo jak ktoś cię za nie chwyci i pociągnie, to po tobie”.
- Ano, dobrze Lyrralt prawi.
- Pamiętasz tego Ashleya – powiedziałem – tego co to nas oprowadzał?
- Ano szkoda go. Darmozjad, ale i tak szkoda. Zwłaszcza jego wuja – odparł Otto.
- Ano, uczynny był to chłopak – powiedziałem – Ale tak jak już mówiłem, za radą Rylar..., Lyrralta! O... jestem jeszcze trzeźwy – uśmiechnąłem się szeroko – Poszedłem do golibrody, a ten straszne historie mi opowiada. Ponoć wilcy jego grób rozkopali i ciało porwali. Prawda to?
- Ano to prawda. Ludzie rozpowiadają, że musiały to być jakieś zjawy nocne – powiedział gospodarz ściszonym głosem.
- To zjawy, czy wilcy?
- Różnie ludzie mówią, jedni, że to wieli wilk, co go traperzy tropią.
- Ten bysior znaczy? Spotkaliśmy traperów i powiedzieli, że już go długo tropią.
- Ano ten sam. W tamtym roku z podwórka dziecko porwał – z przekonaniem mówił Otto.
- Ale zagryzł? – dopytywałem.
- A gdzie tam. Porwał!
- Dajcie no wina karczmarzu, bo na trzeźwo to aż strach słuchać.
Karczmarz nalał mi wina i po chwili pociągnąłem solidny łyk.
- No mówcie karczmarzu, mówcie. Już mi lepiej.
- Ano było tak, że nawet na szlaku podróżnych zagryzł i stąd Baron kazał na niego zapolować.
- No ale, żeby grób rozkopał? - dopytywałem z niedowierzaniem.
- Ludzie mówią, że to nie są wilki, tylko demony w wilczych skórach. Jeden traper mówił, że to złe duchy nasłane przez Wiktów. Bo nie wiem czy wiecie, ale oni czarami się posługują i klątwy rzucają. Sam Baron pojechał z Lorsonami na cmentarz, wywiedzieć się co i jak.
- Straszne opowiadasz rzeczy karczmarzu. Daj no dzban wina, napiję się w pokoju.
Po chwili byłem już z braćmi. Powtórzyłem im całą rozmowę, popijając raz po raz z dzbana.
- To, że jest tam teraz Baron, nic nie znaczy. Śnieżyca zatarła wszystkie ślady – powiedziałem – Problemem jest kilof i łopata, które kupiliśmy w tym lokalnym sklepiku. Musimy dobrze je wyczyścić, aby wyglądały na nowe.
Bracia zgodzili się ze mną i czym prędzej doprowadziliśmy narzędzia i pokój do porządku. Po tym wszystkim zeszliśmy na obiad. Nawet tu było czuć nadchodzące święto. Karczmarz się postarał i na stole zagościła pieczona kaczka. Zajadaliśmy ze smakiem, kiedy dosiadł się do nas Baron. Jego strój pokryty był szybko topniejącym śniegiem, a twarz miał czerwoną od mrozu.
- Witajcie chłopaki, smacznego.
- Witaj Baronie - odpowiedzieliśmy
- No jak wam się żyje?
- Czekamy na dzisiejsze święto – odparł Dalinar – Ponoć szykuje się znakomity turniej i nawet sami wystartujemy.
- Ano, mamy tu taką tradycję – odparł Baron – Tak słyszałem, że będziesz brał udział w walkach – Baron spojrzał na mnie.
- Jeśli nie zdążę się zalać w trupa to owszem – odparłem pociągając znacząco z kufla.
- To dosyć krwawa zabawa, jesteś na to gotów chłopcze?
- Jak na razie zabijam strach alkoholem.
- No tak... tak... a co porabialiście wczoraj wieczorem?
- Byliśmy tutaj – odparłem.
- A coś wam się obiło o uszy o tym co stało się na cmentarzu? - dopytywał Baron.
- Tak – odparłem zgodnie z prawdą – byłem dziś u golibrody, który goli brody. I tak się jakoś złożyło, że zanim ogolił mi brodę, wypiliśmy troszeczkę i mówił, że wilcy ciało porwali.
- Bzdury – krótko warknął mężczyzna.
- Ale karczmarz powiedział nam to samo Baronie – odparłem.
- Widzieliście wczoraj coś dziwnego? Coś o czym jako stróż prawa w tym miejscu powinienem wiedzieć?
- Nic – odparł kapłan – Cały wieczór spędziliśmy tutaj.
- No nic chłopaki, jakbyście coś ciekawego zauważyli, dajcie mi znać.
- A Baronie – zacząłem – mam takie pytanie. Bo karczmarz twierdził, że to nie pierwszy raz, kiedy wilk kogoś porywa. Ponoć w tamtym roku porwał dzieciaka.
- To nic potwierdzonego.
- Bo kiedy jechaliśmy tu z północy, spotkaliśmy waszych traperów i też opowiadali o wielkim bysiorze.
- Bo i jest taki wielki śnieżny wilk – spokojnie tłumaczył Baron – przywódca stada. Ale to zwykły wilk, tylko że większy. Ot tyle. Opowieści ludzi podszyte strachem często coś dodają, przekłamują lub wyolbrzymiają. A zazwyczaj nie ma w tym krzty prawdy. Nie przejmowałbym się tymi bajaniami. W mojej opinii to sprawka raczej grup zwiadowczych Wiktów. Te dzikusy zapuszczają się czasem nawet i tutaj. No ale na mnie już czas, skoro nie macie mi nic do powiedzenia w tej sprawie.
- A mości Baron będzie dziś na walkach? - zapytałem.
- Oczywiście – wstając, położył mi przyjacielsko rękę na ramieniu i uśmiechnięty powiedział – Powodzenia chłopcze, powodzenia. Raczej na ciebie nie postawię.
Po tych słowach wyszedł.
- Ooo, to można obstawiać – zaciekawił się Dalinar.
- Moment, moment – powiedziałem – ja chciałem się tylko zabawić.
- Gdybyś postawił – przerwał mi Igo – mógłbyś zapłacić za szkolenie.
- Hola – przerwałem – ja chciałem się tylko zabawić, ewentualnie postawić nam dziwki, a teraz zaczynam czuć nieprzyjemną presję.
- Karczmarzu! - zawołałem.
Po chwili przyszedł Otto.
- Tak?
- Baron powiedział, że na mnie nie postawi.
- No, ja też nie – zaśmiał się karczmarz.
- Jak to tak? – zapytałem podejrzliwie – Wycyckałeś mnie ze złotego ambarda, a nie powiedziałeś o możliwości dodatkowego zarobku?
- Jak można obstawiać? – przerwał mi Dalinar.
- A to już pytajcie Barona, bo to on przyjmuje zakłady.
- Szkoda, że właśnie wyszedł – skwitował Igo.
- Zaraz go dogonię – powiedziałem i wybiegłem w śnieżycę.
Baron odchodził w kierunku swego domu.
- Mości Baronie! Mości Baronie!
Mężczyzna obrócił się.
- Tak?
- Wspomniałeś o obstawianiu. Wcześniej nikt nam o tym nie powiedział i karczmarz wysłał nas do ciebie. Jakie są zasady?
- Obstawiamy zwycięzcę turnieju.
- Och tylko, zwycięzcę? A pojedynczych walk nie? Szkoda, raczej na zwycięstwo nie liczę, ale może choć jedną walkę wygram.
- Pojedyncze pojedynki też, ale dopiero po pierwszej rundzie, bo muszę ocenić zawodników.
- A jakie są stawki?
- W zależności ile jesteś w stanie postawić, chyba że zaproponujesz sto ambardów.
Znacząco popatrzyłem na swój strój. Baron zaśmiał się i powiedział:
- No właśnie... Obecnie przyjmujemy zakłady na zwycięzcę, ale to już przed samymi walkami. Wtedy to będę miał więcej czasu. No, jeszcze raz powodzenia.
Baron obrócił się i poszedł do domu, a ja wróciłem do naszej gospody i wyklarowałem braciom zasady uczestnictwa w zakładach.
- Przyszła mi taka myśl – powiedziałem – tylko nie wiem co o tym sądzicie. Mogę zaryzykować i pierwszą walkę odbyć na pół gwizdka, aby wydawało się, że jestem słaby. Może to podniesie stawkę zakładu na moją korzyść. A potem iść już z pełnym impetem.
- Dobra strategia – odparł Dalinar.
- Nie wiem tylko czy ta taktyka nie sprawi, że na przykład Baron nie postawi przeciwko mnie, dajmy na to trzydziestu ambardów i jak wygram to go szlag nie trafi. Możemy wtedy być tutaj niemile widziani.
- Skoro obstawi to zna ryzyko – odparł Dalinar – i niech płaci. Są zakłady, jest ryzyko i tyle. Ja na twoje zwycięstwo z piątaka bym postawił.
- Spokojnie Lyrralcie, zdecydujemy jak poznamy dokładne zasady obstawiania.

Późnym popołudniem podszedłem do karczmarza i powiedziałem:
- Karczmarzu, dziś rezygnuję z kolacji. Wiesz, dostanę cios w brzuch i się porzygam, więc dziś na kolację serwuj mi tylko trunki.
- Dobrze, dobrze, ale dziś zjedzcie w pokoju. Mamy tu sporo pracy – wskazał rękę – musimy przygotować arenę walk.
W karczmie faktycznie uwijało się sporo osób. Przestawiali stoły i krzesła. Ktoś zaczął rysować na podłodze granice areny. Aby nie przeszkadzać udaliśmy się do pokoju. Tam popijałem, ale tylko tyle, aby trunek nie przeszkadzał mi w walce. Niestety okazało się drogi mistrzu, że alkohol szybciej wpływa na mój zdrowy osąd sytuacji, niż na ruchy w walce, ale o tym później.

Kiedy zaczęło się zmierzchać, zeszliśmy na dół. Karczma zmieniła się bardzo. Na środku wytyczona była arena. Dookoła niej najpierw ułożone były ławy, za nimi rząd stołów, a za nim kolejny rząd stołów, na których stały drewniane skrzynie, wszystko to tworzyło coś na kształt trybun. Sala była pełna, wręcz trzeba było przeciskać się wśród tłumu, składającego się z ludzi, szarych orków i krasnoludów. Blisko areny siedział Baron, który dyskutował z Ottem. Co chwila podchodzili do niego miejscowi, kładli monety na stół, a ten chował je i coś skrzętnie zapisywał.
Podeszliśmy bliżej i zapytałem:
- Jaka nagroda jest, jeśli obstawię swoje zwycięstwo?
- To nie tak – odparł baron – Na zwycięzcę można postawić dwa ambardy. Jeśli wskazany przez was zawodnik wygra, dostajecie pulę z zakładów. Jest ona dzielona na wszystkich tych, którzy postawili na zwycięskiego zawodnika. A po pierwszej rundzie, można już będzie obstawiać poszczególne walki według ustalonego kursu. Jest jeszcze taka zasada, że jeśli walka się przedłuża, to sędzia może przerwać wtedy pojedynek. Zawodnicy chwilę odsapną i walka jest wznawiana. W tym czasie też można obstawiać. Druga runda zawsze jest rundą finalną. Walka trwa do utraty przytomności jednego zawodnika lub do poddania się. Jeśli w trakcie walki przewrócisz się, to sędzia przerywa walkę. Wracacie wtedy na środek areny i walczycie dalej. Jeśli zostaniesz wypchnięty za arenę, sędzia przerywa walkę i zaczynacie od środka. Jeśli aktywnie uciekasz poza arenę, za trzecim razem przegrywasz. Żeby zwyciężyć cały turniej, trzeba wygrać pięć walk. W tym roku brakuje nam kilku zawodników, więc jest kilka wolnych losów. Ty niestety do tej grupy się nie zaliczasz, bo nie zostałeś wylosowany. Jeśli chcecie postawić na zwycięzcę turnieju, to dwa złote ambardy.
- Na kogo można postawić? - zapytał Dalinar.
- Jeśli chodzi o faworytów to są nimi szary ork Trall Lorson, triumfator z poprzedniego roku, no i krasnolud Drumm Tunner, zwycięzca turnieju sprzed dwóch lat. Twardy zawodnik.
Dyskretnie szepnąłem Kejnowi, aby obserwował, czy nie ma tu naszych znajomych z Podpalonej Siostry. Elf skinął głową. Finalnie ustaliliśmy, że Dalinar postawi na mnie, a Igo na Tralla.

Po chwili sędzia wskazał mi miejsce dla zawodników w rogu głównej sali. W tym miejscu mogliśmy po walkach odpocząć i czegoś się napić. Służące gospody robiły później okłady ze śniegu tym mocniej poobijanym. Niestety z tego miejsca nie mogłem obserwować areny, bo wyrastała mi przed oczami ściana pleców i ludzi obserwujących arenę. Pociągnąłem z bukłaka Rudej Pajdy. Starałem się, aby większość wylała mi się na koszulę, żeby śmierdziało dookoła alkoholem. Chyba zapomniałem jak mocny był to trunek. Siedziałem na krześle i kiedy rozpoczęła się pierwsza walka, tłum zaczął żyć własnym życiem. Ludzie krzyczeli, wiwatowali, tupali nogami, zagrzewali swoich faworytów do walki. Koło mnie siedzieli, głównie ludzie i krasnoludy, ale do walk zapisało się też kilku orków. Mi przypadła trzecia walka z kolei.

Gdy usłyszałem głośne „Gniewomir i Zolan!!!”, chwiejnym krokiem wszedłem na arenę. Moim przeciwnikiem był krasnolud. Stał rozebrany od pasa w górę, a jego solidny tors zdobiły tatuaże. Moja taktyka była prosta, nie dać się trafić oraz nie używać nóg i atakować wolniej niż normalnie. Miałem wygrać, ale ledwo co. Pozwoliłem, aby delikatny strumień Ki popłynął przez me ciało, aby amortyzować ewentualne obrażenia. Krasnolud uśmiechnął się szeroko i powiedział:
- Oj chłopie, szkoda mi cię dzisiaj.
Sędzia dał sygnał do walki, a ja, chwiejąc się, przyjąłem postawę do walki. Z trybun usłyszałem: „Popatrz, on się chwieje. Co to za pajac!?”
Cios krasnoluda był zaskakująco szybki i trafił mnie w twarz, lecz odruchowo obróciłem się lekko na pięcie, co uchroniło mnie przed strzałem w nos, a resztę zamortyzowało Ki. Wyprowadziłem cios, krasnolud chyba nie spodziewał się, że jego atak nie wywoła żadnej reakcji i zaskoczony przyjął moje uderzenie prosto w szczękę. Przeciwnik aż usiadł na dupie. Aby zrobić troszkę gorsze wrażenie, przewróciłem się obok niego i z trudem wstawałem, wykorzystując siedzącego brodacza jako podporę. Krasnolud wstał po chwili, chwycił ostrość widzenia i zawołał:
- No dobra, dawaj dalej.
Wiedziałem, że przesadziłem z siłą uderzenia. Postanowiłem zatem nastawić się jeszcze bardziej na obronę. Krasnolud zaatakował z furią, ale przez to mało celnie. Bez problemów unikałem jego ataków, lecz sam też udawałem, że nie potrafię go trafić i kiedy widziałem już, że krasnolud zaczyna sapać i się pocić, zakończyłem walkę jednym ciosem. Krasnolud usiał ponownie i niewyraźnie oznajmił, że ma dosyć.
Na ring wkroczył sędzia, niski i gruby człowieczek i głośno wykrzyczał – Koniec! Koniec!
Tłum był chyba zdziwiony, bo w przeciwieństwie do końcówek ostatnich walk, było dosyć cicho. Nawet udało mi się usłyszeć radosne krzyki moich braci „Gniewomir! Gniewomir!”. A kiedy przepychałem się przez tłum, do miejsca dla zawodników, słyszałem zdziwione głosy:
- Widziałeś jaki jest szybki jebany?!
- I to w takim stanie... On ledwo stoi!
- Co by było, gdyby był trzeźwy?!
- Jak szybki?! Szczęście początkującego!
Wracając na miejsce, teatralnie się zachwiałem, z trudem uniosłem lewą rękę w geście zwycięstwa i niewyraźnie zawołałem do tłumu:
- Zaaa ruutą paaajteee!
Siadłem na swoim miejscu z głupim uśmiechem. I pociągnąłem znów tak jak ostatnio z bukłaka, większość wylewając na siebie. A przynajmniej tak sobie wmawiałem drogi mistrzu.

Minęło sporo czasu, kiedy znów zostałem wywołany do walki.
- Kolejni w walce staną Gniewomir! I Morda! - krzyczał sędzia.
Gdzieś z boku usłyszałem entuzjastyczny krzyk Igo:
- Gniewomir! Gniewomir! Gniewomir!
Stanąłem naprzeciwko wysokiego mężczyzny i już wiedziałem, skąd to przezwisko. Był strasznie brzydki i miał solidne braki w uzębieniu. „Przynajmniej mu zębów nie wybiję” - pomyślałem.
- Walczę z tobą chłopie? - powiedział Morda – Niech to będzie dobra walka.
- Trzymaj się Mordo – odpowiedziałem.
Uśmiechnął się tylko i powiedział:
- Czasem mówią do mnie „Mordo ty moja”.
Podał mi rękę. Uścisnęliśmy sobie mocno dłonie i stanęliśmy na pozycjach.
Postanowiłem jeszcze bardziej się hamować, bo z krasnoludem poszło za szybko.
Sędzia dał znak do rozpoczęcia walki, a ja wyprowadziłem nieudolny atak i dałem się trafić. Lecz udało się znów wywinąć na tyle, że nie było to trafienie bolesne. Wybiło mnie to jednak z rytmu i musiałem złapać pion. Na szczęście przeciwnik nie zdołał tego wykorzystać i wyprowadziłem cios. Morda zasłonił się instynktownie, a ja trafiłem w jego nadgarstek. W jednej chwili zrozumiałem, że jest źle i ta walka zakończy się szybciej niż z krasnoludem. Usłyszałem charakterystyczne chrupnięcie i poczułem łamane chrząstki. Nie myliłem się. Morda upadł na jedno kolano, drugą ręką trzymał nadgarstek i wrzasnął naprawdę głośno i przeciągle:
- KURWWWWWAAAAAAA!
„O kurwa” - pomyślałem i ja - „Z niskich stawek na mnie nici”. Co z tymi przeciwnikami było nie tak? Już bardziej nie mogłem udawać, bo zwyczajnie nie dałbym rady walczyć.
Sędzia podszedł do mnie i powiedział:
- Dajmy mu chwilę.
Morda już ciszej jęczał.
- Kurwaaaa moja ręka...
Sędzia zaczął odliczać:
-RAZ! DWA! TRZY! KONIEC!
Tym razem do głośnych krzyków moich braci dołączyło się kilka głosów z tłumu.
Znów udałem się w kierunku miejsca dla zawodników.

Gdy minął odpowiedni czas, ponownie zostałem wywołany.
- A TERAZ NAPRZECIWKO SIEBIE STANĄ DRUMM TUNNER I GNIEWOMIR.
Kiedy sędzia wywołał nazwisko krasnoluda, tłum oszalał.
Stanęliśmy naprzeciwko siebie. Widziałem w życiu sporo krasnoludów, lecz ten był chyba z nich największy i nie chodzi o wzrost, a szerokość w barach oraz wielkość mięśni. Pomyślałem sobie, że w kopalni mógłby kopać dwoma oskardami naraz.
- Nieźle sobie radzisz – powiedział Drumm.
- Wiesiałem sze powinenem tu pszyjś tsześfy – odparłem, coraz bardziej wczuwając się w rolę.
Wiedziałem też, że to już nie czas na hamowanie. Musiałem tylko rozsądnie gospodarować Ki, aby nie opaść z sił na ostatnią walkę, o ile do niej dotrwam.
Zmiana stylu walki, po dwóch ostatnich pojedynkach, nie wpłynęła dobrze na moją koncentrację. Potknąłem się na samym początku i musiałem się skupić na odzyskaniu rytmu i unikach, a o atakowaniu nie było mowy. Na szczęście udało się uniknąć dwóch prostych krasnoluda, które odczułbym na pewno, bo gdy pięść przelatywała mi koło ucha, poczułem tylko świst powietrza. Drumm chodził spokojnie wokół mnie, schowany za wysoką gardą. Walczył starodawnym stylem szarych orków, zwanym boksem girdańskim. Krasnoludy zaadoptowały go u siebie setki lat temu.
Przyszła kolej na mnie, ale widocznie nadal nie wpadłem w odpowiedni rytm, bo cios, który dosięgnął krasnoluda, nie zrobił na nim wrażenia. Krasnolud też przestrzelił, co dało mi czas, aby w pełni złapać synchronizację. Kolejny cios, którym obdarzyłem brodacza, był potężny. Byłem pewien, że zakończy walkę, lecz nie doceniłem Drumma, rozluźniłem się przedwcześnie i dostałem i ja. Na szczęście Drumm cios swój wyprowadził w oszołomieniu i mimo że bolesny, nie wpłynął na mój „taniec”. Nadal byłem pełen podziwu, że dał radę mi jeszcze oddać. Po tym ciosie przestał obchodzić mnie na ringu i dwie dłonie uniósł do masywnej gardy. Jako że przestałem się hamować, moje ciało zawładnięte instynktem wykonało obrót i kopnąłem go w bok głowy, omijając gardę. Niewielki wzrost przeciwnika sprawił, że nawet nie musiałem wysilać się przy unoszeniu nogi. Sekundę później krasnolud leżał na podłodze.
Sędzia nie zdążył nawet zareagować. Na arenę wbiegli jego towarzysze, próbując go ocucić, a po chwili znieśli go z areny. Tym razem tłum już się nie hamował. Nie krzyczeli mojego imienia tylko ci, którzy postawili na krasnoluda. W tym tumulcie nie słyszałem już nawet moich braci.
Znów poszedłem na swoje miejsce i oczekiwałem na swoja walkę. Ruda Pajda już konkretnie wirowała po moim ciele.

Tym razem przerwa była krótsza, kiedy sędzia nas znów wywołał:
- A TERAZ NAPRZECIWKO SIEBIE STANĄ AI-AI I GNIEWOMIR.
Moim przeciwnikiem był Tesijczyk. Wiedziałem, że ich odmiana boksu, zwana boksem tesijskim, jest inna od girdańskiego i jeśli władał tą sztuką, musiałem uważać również na jego nogi. Byłem tak blisko drugiego miejsca, że przez myśl mi przeszło, że gdy będzie ciepło, zbluzgam jego matkę po tesijsku, co być może go zaskoczy i na chwilę wybije z rytmu. Jak się później okazało, nie musiałem posuwać się do tak tanich sztuczek. Ale mistrzu nie uprzedzam faktów. Postanowiłem zmienić troszkę taktykę. Pozwoliłem sobie na szerszy strumień Ki i postawę bardziej obronną. Zamierzałem atakować słabiej, ale za to częściej, aby wybadać przeciwnika.
Sędzia rozpoczął walkę.
Nie pomyliłem się. Już pierwszy atak wykonał nogami, lecz byłem na to przygotowany i cios zablokowałem sprawnie przedramieniem. Odpowiedziałem swoim kopniakiem i odskoczyłem, bo trafienie nie było czyste. Drugie natomiast dosięgło celu bezbłędnie, co wytrąciło go z równowagi. Wykorzystałem to momentalnie, a prosty cios zgasił mu światło na dłuższą chwilę. Tym razem miałem wrażenie, że cała karczma to tylko moje imię, donośnie wykrzykiwane chyba już przez wszystkich. Hałas był wręcz ogłuszający. Powoli dochodziło do mnie, że właśnie osiągnąłem drugie miejsce w turnieju. Z rękami w górze wracałem na swoje miejsce.
Tłum cały czas skandował GNIEWOMIR! GNIEWOMIR! GNIEWOMIR!

Gdy siadłem, powoli doszło też do mnie, że następną walkę stoczę z Trallem, ogromnym szarym orkiem, synem samego Rovana Lorsona, który chyba bez większych problemów dotarł do finału. Lecz nie miałem pojęcia jak walczy. Rozmyślałem o tym jaką przyjąć taktykę, gdy podszedł do mnie pewien niziołek. Już wcześniej widziałem, że kręcił się czasem przy Baronie.
- Jestem Corvin – wyszeptał mi do ucha – Baron proponuje dwadzieścia złotych ambardów za twoją przegraną oraz sporą zniżkę na szkolenie Lyrralta.
I tu zdrowy rozsądek został przytłumiony przez Rudą Pajdę oraz wino wlewane w siebie przez całą noc. „O ty mała kurwo” - pomyślałem o niziołku - „Ja ci kurwa poddam walkę. Gdyby kiedykolwiek dowiedział się o tym Dalinar, myślę, że nigdy by mi tego nie wybaczył”. Dotąd moje myśli były jeszcze klarowne, lecz następny pomysł nie wpadł by mi na trzeźwo nigdy.
- Czterdzieści – powiedziałem.
- Dwadzieścia pięć. Masz się podłożyć dokładnie w drugiej rundzie.
- Zgoda – powiedziałem, lecz wcale nie miałem zamiaru tego robić. Wtedy wydawało mi się to doskonałym pomysłem. W pijackim widzie myślałem tylko o tym, że oszust, który oszuka oszusta, sam nim nie jest. Nie wpadłem na to, że gdy Baron postawi na moją przegraną, a ja wygram, będziemy mieli bardzo potężnego wroga w tej miejscowości. Na trzeźwo teraz łatwo mi to mówić i jest to całkowicie sensowne, ale wtedy wzburzony tą propozycją i zamroczony gorzałą, nie widziałem w tym problemu. Plan był prosty. Wejść na arenę i dać z siebie wszystko to, co nie ujawni natury mojego stylu.
- A TERAZ NAPRZECIWKO SIEBIE STANĄ TRALL LORSON I GNIEWOMIR.
Po tej zapowiedzi karczma ponownie wybuchła dopingiem. Miałem wrażenie, że kibice są podzieleni po połowie. Większość krasnoludów i część ludzi wołała moje imię, reszta imię szarego orka.
Stanąłem naprzeciwko chyba największego przeciwnika w życiu. Trall był chyba ogromny nawet jak na orcze standardy, choć w życiu niewielu orków poznałem. Pomyślałem, że tak musiałby się czuć niziołek w walce z Dalinarem. Lecz niesiony dopingiem oraz wiarą w swoje umiejętności nie czułem strachu.
Sędzia dał sygnał i rozpoczęła się walka. Wiedziałem, że albo dam z siebie wszystko, albo przegram.
Od pierwszej chwili ork zaatakował z taką furią, jakby nie był to turniej o złoto w zapadłej dziurze jaką jest Moss Eil, a walka o życie. Wyszczerzył swoje wydatne kły i darł się tak, że prawie przekrzyczał tłum. Nie pozostałem dłużny i zaatakowałem z takim samym zapałem. Ork zaczął toczyć pianę i krzyczeć:
- Zeżrę cię razem z nogami! Aaaarghhh!!!
Wpadł w totalną furię. Nie przypominało to żadnego stylu. Walił rękami jak cepami, człowiekowi zdążył bym odskoczyć, lecz ork miał zbyt długie ręce. Nie spodziewałem się siły z jaką mnie trafił. Gdyby nie koncentracje obronne, ten cios prawdopodobnie pozbawiłby mnie przytomności, a może nawet połamał żebra. Momentalnie siadłem na dupie i przejechałem jeszcze z metr po podłodze. Uniosłem nogi w górę, wybiłem się z pleców i momentalnie stałem na nogach. Sędzia nawet nie zdążył zatrzymać walki. Nie wiem czy dałby to zrobić, nawet gdybym nie wstał. Ork był w szale. Postanowiłem troszkę podkręcić szybkość swoich ataków. Nie zważając na ból, zaatakowałem go z ogromną szybkością. Wyprowadziłem kombinację dwóch prostych i kopniaka na głowę. To wytrąciło go z równowagi i Trall wydawał się być lekko oszołomiony. Jego o wiele za szerokie ataki minęły mnie i całe szczęście, bo nie wiem czy przetrwałbym kolejny. W tym momencie rozbrzmiał gong, a na arenie pojawił się sędzia głośno krzycząc:
- Przerwa, przerwa! Będzie druga runda!
Gdzieś z boku usłyszałem krzyk:
- ZAKŁADY, ZAKŁADY.
- OSTATNIA CHWILA NA ZAKŁADY!
Dostaliśmy dzbany z wodą. Widziałem, że ork ledwo trzyma się na nogach. Pił łapczywie, prychał, oblewał się i chwiał.
- ZAWODNICY NA RING – krzyczał ochrypłym już głosem mały i gruby sędzia.
Obserwowałem wchodzącego na ring Tralla. Nie przypominał już tego orka sprzed pierwszej rundy. Wyglądało na to, że udało mi się dołożyć mu bardziej niż on mi.
Sędzia dał sygnał do walki.
Furia orka minęła i zwyczajnie nie miał już na tyle sił, by ją z siebie wykrzesać. Lecz mimo to pozostałem czujny.
Mimo iż ork był osłabiony, moje proste nie przebiły się przez jego gardę. Jedyny plus był taki, że i on praktycznie nie miał już szybkości, aby trafić mnie.
Zmieniłem taktykę i zaatakowałem nagle niskim kopnięciem. To zaskoczyło orka, który nie zdążył zareagować i ponownie tego dnia usłyszałem łamane kości. Tym razem usłyszeli to chyba wszyscy. Trall padł na ziemię, a spod rozerwanej skóry, bielała wystająca kość. W karczmie nastała totalna cisza. Lecz trwała dosłownie chwilę, po czym karczma wypełniła się skandowaniem. Tak głośno tej nocy jeszcze nie było. Na początku było to wręcz wycie, które stopniowo przeradzało się w rytmiczne:
GNIEWOMIR! GNIEWOMIR! GNIEWOMIR! GNIEWOMIR! GNIEWOMIR!

Nie wiem co dalej stało się z Trallem. Miałem wrażenie, że tłum mnie zaraz rozszarpie. Po chwili zebrani nosili mnie na rękach, a dookoła ciągle słyszałem „GNIEWOMIR! GNIEWOMIR!”
Ktoś wcisnął mi w rękę dzban. Pociągnąłem solidny łyk. Nie spodziewałem się, że w tej karczmie znajdzie się tak wyborny trunek , więc pociągnąłem ponownie. Entuzjazm tłumu udzielił się i mi, toteż zacząłem krzyczeć:
- Prawie na trzeźwo, prawie na trzeźwo!
Po chwili poczułem na mym spoconym ciele chłód i zobaczyłem nad sobą gwiazdy. Tłum wyniósł mnie z gospody, ale po chwili wnieśli mnie do niej z powrotem. Próbowałem rozglądać się za braćmi, lecz z tej niewygodnej pozycji nie byłem w stanie ich dostrzec. Wszystko to trwało około dziesięciu minut, kiedy w końcu postawili mnie na ziemię. Tłum poklepywał mnie po plecach i wykrzykiwał gratulacje. Po chwili do gratulacji dołączył się Otto.
- Sylvia, moja najlepsza dziwka, jest twoja na całą noc! – powiedział gospodarz – Używaj sobie ile wlezie! Zasłużyłeś.
Pomasowałem się po ciele i powiedziałem:
- Chyba będzie musiała rozmasować mi członki.
Po chwili Sylvia stała wtulona we mnie.
- Później Sylvio – powiedziałem – Muszę iść do kompanów.
- Daj mi tylko znać, będę w okolicy – odpowiedziała miłym głosem.

W końcu udało mi się dotrzeć do braci.
- Widzieliście? Prawie na trzeźwo – zaśmiałem się.
- Dobra robota – gratulowali mi bracia.
- I jak wygraliśmy jakieś pieniążki? - dopytywałem - Powiem szczerze, ten ork dał mi taki wycisk, że mam wrażenie jakby przejechało po mnie stado koni.
- Widziałem, że mocno oberwałeś – powiedział Dalinar.
- Mamy dziś święto – powiedziałem, a język zaczynał mi się plątać.
- No tak – odparł kapłan.
- No, ale to się gryzie z moją nagrodą. Może dogadam się, że Sylvię wezmę na jutro, bo chyba nie będę brał kurwy do innego burdelu.
- Weź ją tam po prostu na imprezę – zaproponował Igo.
Alkohol wzbudził we mnie rozmarzonego człowieka.
- Dobry pomysł, wezmę ją tam i będę tańczył – odparłem – To ile zarobiliśmy?
- No, po dziewięć ambardów dla nas czterech – powiedział Dalinar.
- Ja tego nie chcę, podzielcie to na was trzech.
- Jak to nie chcesz? – zdziwił się kapłan.
- No ja wygrałem piętnaście. Mi wystarczy, bo w zasadzie i tak chodziło o zabawę. Wy macie ponad dychę, ja mam dychę, a piątka idzie na dziwki.
Na twarzach braci pojawiły się szerokie uśmiechy.
- Lyrralcie – powiedziałem – Muszę cię przeprosić i coś ci powiedzieć. Ale nie tutaj. Możemy iść do pokoju na słówko?
- Oczywiście - odparł kapłan - A wy zamówcie coś dobrego!
- Gdzie? - zapytałem oburzony – Nie tutaj! Zmieniamy lokal na lepszy, tylko muszę odebrać nagrodę. No chyba, że później… Raczej nie przepadnie, bo w końcu mnie już znają co nie?! Zresztą dobra. Wszyscy chodźmy do pokoju.

Gdy byliśmy w pokoju zacząłem mówić:
- Muszę się przyznać do czegoś, co nie do końca może ci się spodobać Dalinarze. Przed finałową walką podszedł do mnie ten niziołek Corvin, z propozycją od Barona. Miałem podłożyć się w drugiej rundzie za dwadzieścia złotych ambardów. Zanęciłem go na dwadzieścia pięć, ale nie miałem zamiaru się poddawać. Drugą obiecaną rzeczą była zniżka u orków na twoje szkolenie.
I tu drogi mistrzu, moi bracia uświadomili sobie, co zrobiłem, choć jeszcze powaga tego czynu do mnie nie dochodziła. Moc Rudej Pajdy, plus wyborne wino, dalej zaciemniały mi umysł.
- Czy ty jesteś jebnięty? - wykrzyczał wręcz Igo.
Dalej nie widząc problemu, próbowałem przytoczyć mój tok myślenia. Dalinar nie miał pretensji, że zagroziłem jego szkoleniu, ale w jakiś sposób zgodził się ze stwierdzeniem Igo, że chyba coś ze mną nie tak.
- Czy ty zdajesz sobie sprawę, że jeśli Baron postawił na ciebie sto ambardów, bo był pewien, że się podłożysz, to będzie raczej WKURWIONY?
Nadal nie dostrzegałem problemu.
- Uznałem, że ważniejsza od szkolenia, będzie dla ciebie honorowa walka – powiedziałem.
- Ale to nie była honorowa walka – krzyczał Igo.
- Jak nie? - zdziwiłem się.
- No, bo skoro przyjąłeś propozycję Barona, to nie była honorowa – wrzeszczał mag.
- Walka była honorowa. Co ma walka do oszukania niziołka? Chciałem, aby walka była honorowa, a oszuści zostali ukarani. Wszak złodziej, który okrada złodzieja, nie jest złodziejem, a oszust, który oszuka oszusta, nie jest oszustem. W mojej opinii potwarzą dla wierzeń w Vergena byłoby, gdybym się podłożył.
- No tak by było – odparł kapłan – Pojedynki są dla nas bardzo ważne.
Igo jakby się zaciął i wkoło powtarzał, że to nie było honorowe. I tu w końcu mnie olśniło:
- Narobiłem nam wrogów.
- Dokładnie – odparł Dalinar – Postąpiłeś honorowo nie poddając walki, natomiast niepotrzebnie powiedziałeś mu, że poddasz walkę – A może dlatego ten ork walczył tak w drugiej walce – powiedział Dalinar.
Mimo iż podczas walki też tak przez moment pomyślałem, odrzuciłem tę myśl. Wszak widziałem go w przerwie, ledwo stał na nogach. A jeśli by wiedział o tym, to też został ukarany za próbę oszukiwania. Lecz tę myśl zostawiłem już dla siebie i z przekonaniem powiedziałem:
- Nie Dalinarze, on był w takim stanie po prostu.
- Najlepiej byłoby uciec z tego miasteczka – już spokojnie powiedział Igo – Lecz nawet nie mamy jak. Coś ty odstawił?
- Cóż, jestem pijany – odparłem zgodnie z prawdą. Wydawało mi się jedyną słuszną decyzją nie rozczarować Dalinara.
- Wydaje mi się, że powinieneś porozmawiać z Baronem – powiedział mag.
- I co mu mam powiedzieć? Że nie robi się interesów z pijanym człowiekiem? Zresztą ja nie widziałem żadnego niziołka!
- I tego się trzymajmy – powiedział Kejn.
- Mam tylko nadzieję – powiedziałem do Dalinara – że nie wpłynie to na twoje relacje z orkami.
- Muszę powiedzieć Gniewomirze – powiedział Dalinar – że nie wyszło to najlepiej. Mimo wszystko pochyl głowę, wyleczę twoje rany fizyczne, bo kiepsko to wygląda.
Wstydząc się, pozwoliłem, aby Dalinar uleczył moje rany.

Te wydarzenia skłoniły mnie do tego, abym unikał alkoholu. Wydaje mi się, że opanowałem na tyle styl Pijanego Mistrza, że nie będę potrzebował już alkoholu, aby sprawnie walczyć. Jak wspominałem wcześniej, ciało tolerowało alkohol, zdecydowanie lepiej niż umysł.


Kroniki XXXI: Następstwa (autor: Prosiak)

Występują: Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Kejn de Vries (Bast)

Czas i miejsce: Styczeń, rok 223 po Zaćmieniu. Wolna osada Moss Eil na pograniczu królestwa Celebornu i Protektoratu Dorrn.

Zabawa na dole trwała w najlepsze, słyszeliśmy coraz głośniejsze śpiewy. Alkohol robił swoje. Ci, którzy wzbogacili się na walkach, opijali wygraną, a ci, którzy przegrali, zapijali smutki.
- Lyrralcie – zaczął Kejn – Jak wytłumaczymy twoje leczenie?
- Nie wytłumaczymy – odparł Igo – Jest kapłanem i go wyleczył. Nie ma co tłumaczyć.
- Nie widziałbym w tym problemu – powiedziałem – bo jesteśmy na jakimś zadupiu, gdzie być może nikt zbytnio się tym nie zainteresuje, gdyby nie fakt, że powiedziałeś o Czarnej Dalii. Sam mówiłeś, że wydała kapłanów Vergena, sprowadzając na nich śmierć.
- Może zwrócimy tym jej uwagę i się zdradzi – odparł zadziwiająco spokojnie kapłan.
- No, wyglądało to tak – przerwał mi Igo – że nie uknujemy innej historii niż to, że jest kapłanem.
- No może i ją sprowokuje – zaczął Kejn – lecz równie dobrze może to sprawić, że teraz ona zaskoczy nas w najmniej spodziewanym momencie. Do teraz nie miała powodów, by się nami interesować.
- To ty jesteś Radagaście specjalistą od zaskakiwania – zaczął Dalinar – i na twojej głowie jest to, abyśmy zaskoczyli my ją, a nie ona nas.
- Dobrze wiesz, że nie można mieć oczu dookoła głowy cały czas – odparł elf.
- Powiedzcie mi, bo macie większe doświadczenie w tych sprawach, czy jest szansa o tej porze roku uciec z tej wioski? - zapytał Igo.
- Szansa jest jak najbardziej – odparłem – ale nie będzie to łatwe i wymagałoby dobrego przygotowania. Musisz zadbać o naprawdę ciepłe ubrania, jakieś rakiety śnieżne, jedzenie, a co ważniejsze podróż znacząco by się wydłużyła. Raz przez warunki, a dwa przez to, że pewno jedną trzecią dnia musielibyśmy poświęcić na zebranie opału, aby nie zamarznąć w nocy.
- Uważam, że to bardzo ryzykowne – powiedział Kejn.
- Owszem, ale odpowiadając na pytanie Gurney’a nie niemożliwe i dodatkowo mamy tylko jeden kierunek do obrania. Północ, czyli do Rozstajów Ehelda, gdyż droga na południe przez góry odpada. Tam mógłbym się wybrać ja sam, ale z dużą niechęcią. W podobnych warunkach rok temu wracałem na spotkanie z wami z klasztoru i wierzcie mi, nie było łatwo. Dobra, ale kończmy tę dyskusję. Czas na kobiety, wino i śpiew.

Podczas przygotowań do Święta Gwiazd, Dalinar i Kejn zdjęli zbroje i ubrali zwykłe ubrania. Igo włożył swoje najlepsze szaty, a ja, jak to ja, poszedłem tak jak stałem. W głównej sali karczemnej po arenie nie został nawet ślad. Stoły wróciły na swoje miejsca, tłumnie już oblegane przez pijane towarzystwo. Zaszedłem do gospodarza po nagrodę oraz zapytać czy Sylvię mogę zabrać ze sobą do Podpalonej Siostry. Ten nie miał nic przeciwko. Dwornie podałem dziwce płaszcz, wziąłem ją pod ramię i szepnąłem do ucha:
- Dziś zabawisz się jak nigdy w życiu.
Po tych słowach Sylvia przytuliła się jeszcze mocniej. Alkohol zdecydowanie rozbudził bardziej romantyczną stronę mojej duszy.
- Nie znałem cię z tej strony – powiedział Igo.
- To jeszcze nic – odparłem dalej niewyraźnym, podpitym głosem – dziś zobaczysz jak tańczę.
Po tych słowach ruszyliśmy w kierunku Podpalonej Siostry. Śnieg lekko sypał, mróz dawał się we znaki, lecz nie przeszkadzało to ludziom tłumnie świętującym na ulicy Głównej.
- Podobała ci się walka? – zapytałem Sylvię.
- Wierzyłam w ciebie od samego początku – gładko skłamała kobieta.
- Już wiem dlaczego mówią o tobie, że jesteś najlepsza – po moich słowach moi bracia wybuchnęli gromkim śmiechem.

Na zewnętrznych balkonach Podpalonej Siostry było pełno ludzi. Wszyscy z dzbanami, kuflami i kielichami, a część z nich, mimo solidnego mrozu, roznegliżowanych. Ktoś sikał z dzikim okrzykiem w dół. Widać było, że ostatniej nocy roku nikt się tam nie oszczędzał. Weszliśmy do środka. Gospoda była zapełniona po brzegi, wszędzie uwijały się półnagie służki, roznoszące jadło i napoje. Wszystkie stoliki były zajęte, więc staliśmy, rozglądając się za wolnym miejscem. Po chwili podszedł do nas jeden z mężczyzn pracujących w tawernie i rozkładając ręce powiedział:
- Niestety nie ma już miejsc przy stoliku.
- Jak to nie będzie miejsca dla mistrza Moss Eil?! - zapytał głośno Dalinar.
Najwidoczniej ktoś z tłumu usłyszał słowa kapłana, bo zaraz krzyknął:
- Ludzie! Patrzcie! To nowy mistrz Moss Eil!
- Chodźcie do nas!
Obróciliśmy się w stronę, z której dobiegało zawołanie i zobaczyliśmy stolik, przy którym siedziało trzech krasnoludów. Obok nich, z głowami na stołach, spali pijani ludzie. Krasnoludy bezceremonialnie zrzuciły ich z ławy i wskazali nam puste miejsca.
- Już mamy miejsce – roześmiał się Dalinar i ruszyliśmy w stronę stołu.
- O mistrz przyszedł z damą dworu – powiedział jeden z krasnoludów – Siadajcie mistrzu, siadajcie.
- Dziękuje panowie za zaproszenie – skłoniłem się w kierunku brodaczy – Czego się napijesz pani?
- Może Roskańskie – odparła Sylvia.
- A wy panowie? – zwróciłem się do krasnoludów.
- A my to pijemy wódeczkę!
- Dobra robota mistrzu. Mimo iż zlałeś naszego tak, że chyba tydzień będzie do siebie dochodził, cały czas ci kibicowaliśmy. Drum, jak to mówią, twardy, ale łeb ma pusty. Nic mu nie będzie – głośno mówił jeden z krasnoludów.
- Ano twardy, twardy – powiedziałem szczerze – Każdy człowiek po tym ciosie by padł, a ten skurczybyk mnie zaskoczył. Byłem pewny, że już odleciał i opuściłem gardę i wtedy też mi nieźle przydzwonił.
- Radagaście, szkoda że masz problemy żołądkowe i nie możesz pić – zacząłem – Zatem chociaż podziwiaj salę i to jak ludzie się bawią – zasugerowałem, aby zaczął wypatrywać naszych podejrzanych.
- No nie, winka to mogę się trochę napić – odparł elf.
- No, na pewno nie Roskańskiego – zażartowałem – Ty nie będziesz mi dogadzał.
Bracia ponownie wybuchnęli śmiechem.
W oczekiwaniu na obsługę, rzuciłem okiem na salę. Bard, brat Szybkiej Zoi, tamtejszej burdelmamy, zwący się Piękny Travio, przygrywał na lutni. Część gości tańczyła do jego muzyki, lecz większość po prostu piła, grała w karty, kości lub obmacywała dziwki. Po chwili zjawił się mężczyzna z obsługi z dzbanem.
- Roskańskie dla pana.
- To jeszcze „Rudą Pajdę” dla panów krasnoludów i coś do jadła dla nas wszystkich. Polej damie – wskazałem na Sylvię.
- A gdzie są inne damy? – zapytał Dalinar. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zjawiła się obok niego roznegliżowana piękność, która powiedziała:
- Może potrzebujesz towarzystwa kawalerze? - I wpakowała się kapłanowi na kolana.
- Ależ oczywiście – odparł Dalinar – Dla niej też wino!
Po chwili pojawiła się kolejna, która zagaiła do Igo:
- A ty panie nie potrzebujesz towarzystwa do dyskusji? – puściła mu przy tym lubieżnie oczko.
- Ależ oczywiście – odparł mag i wskazał ręką na swoje kolana. Dziwka przyjęła zaproszenie i usiadła obejmując Igo.
- Może zatańczymy pani? – zapytałem Sylvię.
- Ależ oczywiście mistrzu, jeśli tylko potrafisz.
- Ha, dziś zobaczysz co potrafię!
Dwornie podałem rękę i poszliśmy tańczyć. Po chwili dołączyli do nas zarówno Igo jak i Dalinar.
Przez jakiś czas dobrze się bawiliśmy.

W pewnym momencie usłyszeliśmy przez zgiełk radosny, pijany okrzyk:
- Tańcz Alijah! Tańcz!
Odruchowo zerknąłem w tym kierunku i zobaczyłem naszych „znajomych”. Dwóch z nich siedziało przy stole, a przed nimi tańczyła blondynka w wyzywającej sukni. Mimo jej urody, ponownie cały efekt psuły jej zimne, groźnie spoglądające oczy. Mężczyźni z wytatuowanymi łezkami zachęcali ją okrzykami do tańca. Obróciłem moją partnerkę tak, by móc ich mieć na oku. Wszyscy byli już mocno pijani, a blondynka tańczyła przed nimi lubieżnie, popijając raz po raz z dzbana, który miała w jednej ręce. Sporą część dzbana zdążyła już rozlać na swoją suknię, mocno ją czerwieniąc, tak więc co nieco prześwitywało jej przez ubranie. W pewnym momencie w trakcie zachęcania jej do tańca, jeden z jej uzbrojonych kompanów, rzucił w jej kierunku garść monet ponownie krzycząc „Tańcz Alijah!” i śmiejąc się przy tym do rozpuku. To ewidentnie rozwścieczyło młodą kobietę. Z ogromną gracją i szybkością, zwłaszcza jak na jej stan, dobiegła do niego i wymierzyła mu solidnego kopniaka prosto w brzuch. Zaskoczony mężczyzna poleciał do tyłu padając i łamiąc krzesło, na którym siedział. Gdzieś z boku sali momentalnie doskoczyła do niej jej czarnowłosa kompanka, chwyciła ją mocno za ramiona i uspokoiła jednym słowem. Po chwili sytuacja wróciła do normy, a mężczyzna pozbierał się z ziemi, głośno się śmiejąc. Wkurzona blondynka niedbale piła wino prosto z dzbana, nie bacząc, że jej suknia nadaje się do wyrzucenia.
- Powiedzcie mi drogie panie – zwróciłem się do kobiet tańczących z moimi braćmi – Czy kobiety tutaj są zawsze takie nerwowe?
- Trochę są nerwowi rzeczywiście, ale dobrze płacą – odparła jedna z tamtejszych dziwek – Nie przejmuj się nimi mistrzu.
Po chwili cała grupa, którą obserwowaliśmy, piła już wspólnie przy stoliku, a przed nimi tańczyła jakaś dziewczyna z gospody. Tym razem w jej kierunku padały okrzyki „Tańcz!”. I znowu poleciały monety. Do krzyków dołączyła się również kobieta w poplamionej winem sukni i mocno pijana, śmiejąc się szaleńczo, również wykrzykiwała „Tańcz! Tańcz dla nas dziwko!”.

Po kilku tańcach wróciliśmy do stołu, gdzie jeden z krasnoludów leżał już nieprzytomny. Rozsiedliśmy się i znów na sali zobaczyliśmy tego samego klienta, który parę dni wcześniej nagi przyszedł po wino. Także tym razem nic się nie zmieniło – ignorując cały tłum, chwiejnym krokiem wracał z nowym dzbanem do pokoju. „Ten to ma życie” - pomyślałem.
Z czasem ludzie zaczęli się wykruszać. Nasi „znajomi” też w końcu prowadząc się pod ręce, udali się do pokoi. Jedliśmy i piliśmy, aż nadszedł ten moment, kiedy dziewczyny Igo i Dalinara doczekały się zaproszenia do pokoju. Zawołałem jednego z mężczyzn obsługujących w gospodzie i zapytałem ile na ten moment wynosi należność za zabawę. Ten oznajmił mi, że dwa złote ambardy.
- A ty Radagaście nie skorzystasz z wdzięków tutejszych kobiet?
- Jeszcze jest czas – odparł elf – na razie obserwuję sytuację.
Dolałem Sylvii wina. Siedzieliśmy jeszcze chwilę, po czym Kejn nalał wina do trzech kielichów i stwierdził, że też idzie się zabawić. Widząc, że miał zamiar zabrać ze sobą dwie panny, rzuciłem tylko:
- Pamiętaj, że mam tylko pięć ambardów do wydania.
- Spokojnie, jak coś to dopłacę – odparł elf.
Będąc w sytuacji, kiedy byłem z kobietą z innego lokalu, postanowiłem poczekać na powrót do Czerwonego Goblina, zagaiłem więc krasnoluda siedzącego obok:
- Mości krasnoludzie, poznałem twoich pobratymców płynąc z Celebornu do Portu Gis. Przesympatyczna kompania. Mieliśmy ruszyć w tę stronę razem, lecz mieli jeszcze coś do załatwienia na miejscu i nasze drogi się rozeszły. Grałem z nimi w kości, może miałbyś ochotę na partyjkę?
- Ano pewnie, my krasnoludy nigdy nie odmawiamy – wyciągnął woreczek i wysypał na stół kości.
- No to zagrajmy o symboliczną srebrną w Bakaraka – zaproponowałem.
Krasnolud z chęcią przyjął moją propozycję i zaczęliśmy grę.
Po pewnym czasie wrócili z zadowolonymi minami podpici Dalinar i Igo.
- Jak wróci Radagast, to będziemy się chyba zbierać? - zagaiłem.
- Ano chyba nam wystarczy - odparł Igo.
W oczekiwaniu na elfa prowadziłem luźną rozmowę z krasnoludem, jedynym, który jeszcze był na tyle trzeźwy, aby nie bełkotać.
Wrócił w końcu elf i postanowiliśmy się wrócić do Czerwonego Goblina.
Gdy zaczęliśmy się zbierać do wyjścia, podszedł do nas mężczyzna i zapytał kto będzie płacił.
- Mistrz – prawie chórem odparli moi bracia.
- Zapraszam do szynku, podliczymy koszta.
Podszedłem z nim do baru i po chwili usłyszałem.
- Należy się siedem złotych ambardów.
Aż się zagotowałem.
- Godzinę temu pytałem ile na ten moment wynosi rachunek! Powiedziałeś mi, że dwa złote ambardy! Myślisz, że jak jestem nawalony jak stodoła, to mnie oszukasz?! Wbić ci ten twój kinol w mózg?!
Traciłem nad sobą kontrolę. Fala wściekłości zalewała mnie z dużą szybkością. O wiele za dużą. Chyba znów czas wrócić do haiku.
- Ale mistrzu!
- Mie mistrzuj mi tu. Zawołaj tego małego gnoja, który nas obsługiwał.
Chwilę później stało przy mnie dwóch ochroniarzy.
- Jakiś problem? - zapytali.
- Za chwilę wy będziecie mieć kurwa problem! - wykrzyczałem w ich kierunku – Dawać mi tu tego gnoja! - warczałem.
Po chwili przyprowadzili chłopaka.
- Ile kurwa powiedziałeś mi jak pytałem o należność?
- No wtedy to były dwa ambardy, ale to było dawno. A potem oni poszli na pokoje i wzięli jeszcze dwie panny – mówił wystraszony mężczyzna - Potem przyniosłem jeszcze wina – tłumaczył cicho.
- Nie zamawiałem żadnego wina! Weź je z powrotem.
- Ale panie, mieliście puste kielichy – przerwałem mu.
- Prosił cie ktoś o to?!
- Spokojnie mistrzu. Zróbmy tak, że będzie pięć złotych i jesteśmy kwita.
Fala wściekłości odpłynęła.
- No i to mi się podoba!
- Przepraszamy za problem, ale takie mamy zasady, że donosimy, póki ktoś nie powie że dość.
- Dobrze dobry człowieku, jeszcze raz na spokojnie ci powiem. Specjalnie pytałem się półtorej godziny temu o rachunek, bo nie chciałem takiej sytuacji – powiedziałem.
- No tak, ale elf wziął sobie nasze dwie najlepsze kobiety.
- Ano, to trzeba było tak powiedzieć! Ten punkt ominąłeś dobry panie! Przepraszam, iż się uniosłem w tak wspaniałym lokalu, bywam nadto nerwowy jak się upiję.
- No i druga sprawa, że próbował z nimi dosłownie wszystkiego, a to kosztuje ekstra – ciągnął mężczyzna – Nie wszystkie godzą się na takie rzeczy.
- Proszę poczekać. Radagaście naprawdę próbowałeś wszystkiego?
Elf tylko z szerokim uśmiechem przytaknął.
- Panowie – ściszyłem głos – dam wam te siedem ambardów, gdyż nie miałem pojęcia, iż elf może być tak chutliwy.
Dałem należność, jeszcze raz przeprosiłem i udaliśmy się do wyjścia. Za sobą usłyszeliśmy tylko:
- Zapraszamy ponownie!

Szliśmy w stronę Czerwonego Goblina. Dalinar podsumował wieczór:
- Wyborny lokal.
- Wspaniała zabawa – wtórował mu Igo – Dawno się tak nie wybawiłem. Końcówka w twoim wykonaniu też była zabawna.
- No co – broniłem się – Skąd miałem wiedzieć, że weźmie dwie najdroższe panny i nawet się nie zapyta ile kosztują, a potem jeszcze będzie z nimi robił bóg wie co?! Wisisz mi dwa złote Radagaście.
- No dobra, dobra – powiedział elf, wciskając mi w rękę dwie monety.
W Czerwonym Goblinie zabawa też już się kończyła. Czekał tam na mnie osobny pokój, do którego udałem się z Sylvią i na tyle na ile pozwalał mój stan, korzystałem ze swej nietypowej nagrody za wygranie turnieju.

223 rok Po Zaćmieniu przywitaliśmy z potwornym bólem głowy. Lecz wspominając wcześniejszą noc warto było. Kiedy w końcu zeszliśmy coś zjeść, zebrani ludzie w karczmie na mój widok ponownie mi gratulowali. Chwalili mnie za dobrą robotę i wyrażali nadzieję, że za rok znowu zaszczycę turniej swoją obecnością. Odpowiadałem zdawkowo, bo naprawdę bolała mnie głowa.
- Chodźcie do pokoju – powiedziałem – bo jeszcze raz ktoś powie do mnie mistrzu, to oszaleję.
- Dobrze mistrzu – odparł Kejn z głupim uśmiechem.
- Nie no – odparłem – żebyśmy się dobrze zrozumieli. Po prostu nie chcę, aby nam ktoś ciągle przeszkadzał. To, że mówią do mnie mistrzu, mi się podoba.
Udaliśmy się do pokoju i leczyliśmy kaca piwem.
- No i co sądzicie o tej grupie? - zapytałem – Dla mnie ta z ciemnymi włosami była stanowcza i wyglądało, że ma posłuch.
- Mnie się wydaje – odparł Kejn – że ona tylko zapobiegła burdzie, ale wcale nie jestem przekonany czy tam rządzi.
- Z drugiej strony – powiedziałem – Nie wydaje mi się, że gdyby kobiety tam dominowały, nawet po pijaku pozwoliłyby sobie na rzucanie w siebie monetami i krzyczenie „Tańcz!” Bo dla mnie jest to jednoznaczne z porównaniem kogoś do dziwki.
- Ja bym się nie spieszył z osądami – powiedział Dalinar – Prędzej czy później pojawi się okazja, aby to zweryfikować. Chętnie udałbym się do Lorsonów, aby wybadać sprawę ze szkoleniem.
- Ja też bym się tam chętnie udał. Przeprosić, bo traktowałem ten turniej jak dobrą zabawę, a wyszło jak wyszło.
- No to nie jest najlepszy pomysł – całkiem poważnie powiedział kapłan – Bo pójście do orków, którzy też cenią dobrą walkę i powiedzenie „przepraszam, ja się tylko chciałem zabawić i prawie po pijaku zabiłem jednego z was” na pewno nie poprawi naszej sytuacji. Pomyśl czasem Gniewomirze zanim coś powiesz.
- Masz rację – odparłem – Ale zapytać się o jego zdrowie i pogratulować mu dobrej walki wypada.
- No to brzmi sensownie – zgodził się Dalinar
- No najgorsze jest to – zacząłem – że widzieliście, że przez całą walkę nie stosowałem niskich kopnięć, ale byłem już tak pijany, że nie potrafiłem kopnąć wysoko i głupio wyszło. Ale oczywiście tego też nie powiem. Muszę ograniczyć picie, bo robi się kwaśno.
Rozmowę przerwało nam mocne walenie w drzwi.
- Otwarte!
Do pokoju weszło dwóch szarych orków w zbrojach, z toporami za pasem. Na ich ciepłych ubraniach topniały resztki śniegu. Był to Rovan, szef Lorsono i jeden z jego synów, Hovan.
- Witajcie – zaczął Rovan – Doszliście do siebie po wczorajszym?
- Jeśli mam być szczery – odparłem – to jeszcze będę trochę do siebie dochodził.
- Przyszedłem do was osobiście, aby powiedzieć, że to była dobra walka i zasłużenie wygrałeś. Zaskoczyłeś wszystkich bardzo dobrą techniką. Słyszałem o czymś takim dawno temu, ale nie sądziłem, że tu, na północy, spotkam kogoś, kto włada tym stylem. Tak czy siak gratuluję, zasłużyłeś na zwycięstwo.
- Ja gratuluję również Trallowi – odparłem – Czy z jego nogą będzie wszystko w porządku?
- Myślimy, że tak. Właśnie dlatego też tu jestem. Chciałem podziękować za uratowanie syna. Chciałem podziękować za to, że prawdziwa moc dawnych bogów go ocaliła, inaczej musielibyśmy amputować mu nogę.
- Cieszę się, że mogłem pomóc twojemu synowi. To był bardzo dobry turniej w jego wykonaniu, a też i ta ostania walka była wyśmienita. A to jest coś co ja bardzo cenię.
- Czy dobrze słyszałem, że podczas modlitwy szeptałeś słowo Vergen?
- Jeśli tak to co? - zapytał Dalinar.
- Nic, po prostu jesteśmy zaskoczeni, że kapłani tych bóstw w ogóle znajdują się w tych stronach. Myśleliśmy, że Karabak to wyłącznie domena Delidii. Wiedz, że jesteś tutaj bezpieczny, a twoja tajemnica zostanie zachowana w naszej rodzinie. Szanujemy starych bogów, a część z orków nadal oddaje im cześć. Sami wierzymy, że nasza rasa została stworzona przez jednego z nich, wszechboga o imieniu Ghaard.
- Znam tą opowieść – powiedział kapłan – Lecz wiedz, że jest nas znacznie więcej niż się wydaje i mam nadzieję, że dożyję czasów, gdy wyjdziemy z podziemia i będzie to wyglądało tak jak powinno.
- To wszystko co chciałem powiedzieć. Hovanie… - zwrócił się do syna.
- Słyszeliśmy, że poszukujesz trenera, który poprawi twoje umiejętności skutecznego parowania ciosów. W dowód wdzięczności chcielibyśmy ci zaproponować darmowe szkolenie – odezwał się Hovan – Wyznaczyliśmy już dwóch trenerów. Jeśli jesteś gotów, możesz zacząć szkolenie od jutra.
- Jeśli mogę zapytać – zaczął Kejn – Czy byłaby możliwość podjąć u was szkolenie w walce mieczem?
- Widziałem, że nie nosisz tarczy. Twój styl walki jest odmienny od naszego. My ci nie pomożemy, lecz z tego co wiem, kilka godzin drogi stąd, żyje pewien Tesijczyk, który przybył parę lat temu wraz z rodziną w te strony. Jego styl walki odpowiada twojemu. Zapytajcie gospodarza o niejakiego Rashimona, zapewne wskaże ci do niego drogę. A teraz powodzenia.
- I ja mam pytanie – zacząłem – Czy jeśli stan zdrowia Tralla pozwoli, będę mógł odwiedzić go z dzbanem wina? Byłaby to przyjemność napić się z tak znakomitym wojownikiem.
- Jego rekonwalescencja potrwa długo, lecz jeśli dojdzie do zdrowia, to zapraszam. Jesteście mile widziani w naszym domu. A teraz bywajcie, mamy obowiązki.
Po tych słowach obrócili się i wyszli z pokoju.
- Pamiętaj Lyrralcie, że miałem w tym spory udział. Myślę, że tak pięćdziesiąt na pięćdziesiąt, mówię oczywiście o udziale, nie o pieniądzach. To co? Wina z tej okazji – szybko zapomniałem o obietnicy trzeźwości, ale okazja była doskonała, gdyż Dalinar właśnie zaoszczędził czterdzieści ambardów.
- Ja podziękuję – szybko odparł Igo.
- Ja też – równie szybko odparł Kejn.
- A ja zejdę do karczmy i chętnie się napiję – powiedział Dalinar widocznie w wyśmienitym nastroju.
Na dole kapłan powiedział:
- To jak oni chcą odpocząć, to chodźmy do Podpalonej. Może coś wypytamy według twojego planu.
- Ale dziś ty stawiasz – odparłem.
- Da się zrobić – odparł Dalinar i poklepał się po sakiewce.

Poszliśmy zatem do Podpalonej Siostry. W karczmie sprzątali jeszcze po wieczornej imprezie. Kiedy karczmarz mnie zobaczył, uniósł tylko brew. Podszedłem do niego i jeszcze raz przeprosiłem.
- Nie ma tematu mistrzu. Alkohol robi swoje, ale wszystko było dobrze.
- Ano robi, a piłem wczoraj od samego rana, no i źle wyszło.
Siedliśmy do stołu, zamówiliśmy jadło i wino. Pijany jeszcze bard brzdąkał jakąś smutną piosnkę, a na jego kolanach siedziała kobieta o rudych włosach, którą wcześniej uznaliśmy za właścicielkę lokalu. Przy naszym stoliku zakręciło się kilka panien, ale daliśmy im znać, że może potem i dały nam spokój. Do baru podeszła lekko chwiejnym krokiem nasza „znajoma” blondynka, zamówiła jakiś dzban i poszła na pokoje.
- Co ty na to – zaczął Dalinar – aby dać tej burdelmamie kilka złotych i wypytać o kobietę ze sztyletem na ramieniu.
- Myślę, że to kiepski pomysł, bo raczej jest nikła szansa, że widziała ją rozebraną. Ja bym zrobił tak jak proponowałem, bo tylko służki przygotowujące kąpiel na pewno widziały Dalię nago. A biorąc pod uwagę, że Kejna i Igo nie ma, bo nie chcieli, zróbmy to teraz, będzie taniej – powiedziawszy to, wyszczerzyłem zęby w głupim uśmiechu.
Gdy tak rozmawialiśmy, na dół zeszła nasza „Dalia”, druga kobieta z Kompanii Ostatniej Łzy, wraz z jednym z mężczyzn z wytatuowaną łezką. Oni prezentowali się lepiej niż blondynka, mieli na sobie zbroje i pewnym krokiem wyszli z Podpalonej.
Dalinar kiwnął na służącego i zamówił kąpiel dla nas, służki do pomocy w kąpieli i opróżniania dzbana z winem. Służący, nauczony wydarzeniami poprzedniej nocy, cenę końcową podał z góry. Kapłan odliczył czterdzieści srebrników i zapłacił. Udaliśmy się do jedynej łaźni. Panny ochoczo piły wino, które im nalewaliśmy, a ja raz po raz sięgałem do sakiewki i podawałem im srebrne monety. Kobiety z zadowoleniem piły i przyjmowały pieniądze. Rozmawialiśmy z Dalinarem na luźne tematy, o turnieju, o tym jak się żyje w Moss Eil. W pewnym momencie zapytałem kapłana:
- Ciekawe gdzie też teraz podziewa się ta piękność z wytatuowanym na ramieniu sztyletem.
- A chodzi ci o tę blond piękność Alijah? – zaczęła mówić mocno niewyraźnym głosem jedna ze służek.
- To ona? - Zapytałem zdziwiony – Nie poznaliśmy jej, kiedyś nosiła się inaczej – odparłem i po raz kolejny wręczyłem kobiecie kilka srebrników.
- No chodzi ci kochaniutki o tę, która nosi sztylety za pasem?
- Nie, nie – odparłem – Nie za pasem. Nie zrozumieliśmy się. Chodzi mi o tą, która ma tatuaż sztyletu na ramieniu.
- A to nie - odparła służka – Ta blond-dziwka ma tatuaż na ramieniu, ale to jakieś drzewo, a nie sztylet.
- Dziwka? To ona jest od was? - dopytałem.
- Nie, nie od nas, ale Baron już kilka razy nam mówił, żeby obserwować i dać mu znać jak coś będzie nie tak. Mówił, że ta banda mu się nie podoba.
- A ta czarna nie ma przypadkiem? - zapytał Dalinar.
- Nieee. Ta dziwka Noah też nie ma tego o co pytacie, ale trzeba na nią uważać. Raz to dała mi tak w mordę, że prawie mi zęba wybiła. Straszna jędza. Ta ma na plecach tatuaż czegoś... jak ja wiem... może wieży? Ale kto ją tam wie, sukę.
Dokończyliśmy kąpiel i wróciliśmy do Czerwonego Goblina. W drodze zapytałem Dalinara:
- Zakładając, że nawet przerobiła tatuaż sztyletu na drzewo, co moim zdaniem jest wykonalne, czy nie byłaby za młoda? Bo, jeśli tak jak wspominałeś, zdrada miała miejsce pięć lat temu, to chyba jakiś czas służyła już kościołowi? Musiałaby mieć wtedy z kilkanaście lat. Nie pasuje mi to.
- Trzeba zapytać Radagasta, czy tak młoda osoba mogłaby być tak wysoko w takiej organizacji.
Wróciliśmy do pokoju i zdaliśmy relację pozostałym braciom.
Zapytałem Igo czy imię Noah i Alijah to imiona z jakiegoś konkretnego rejonu.
- Brzmią jak imiona ze wschodniego Karabaku. Może Duran-tar albo Dorrn.
- Radagaście, a czy mogła już w wieku kilkunastu lat należeć do tak elitarnej grupy jak Czarny Księżyc?
- Wątpię – odparł elf – To lata szkoleń. Są wprawdzie władcy, którzy inwestują w takie grupy i szkolą już dzieci od najmłodszych lat, lecz tacy zabójcy raczej wiernie służą takiemu władcy, a nie tworzą własne organizacje. Na mój gust to nie wchodzi w grę.
- Z tego wynika, że to żadna z nich – stwierdził Igo – i zostawiłbym to w spokoju.
- Mi też się tak wydaje – powiedział Kejn.
Ja też przytaknąłem magowi.
- Cóż, mamy tu swoje plany. Znaczy wy macie, a ja co mam robić? - zapytałem, raczej nie oczekując odpowiedzi.
- Chyba pić – zaśmiał się Dalinar.
- No właśnie nie - odparłem – narobiłem głupot i powiedziałem, że się chcę ograniczyć.
- Widocznie wszechświat chce żebyś pił – znowu śmiejąc się odpowiedział kapłan.
- Nie, nie. Pogrążę się w długich medytacjach, gdyż mam kilka pytań do swego mistrza. Może uda mi się w końcu uzyskać odpowiedzi.
- No nic – powiedział Igo – jutro mamy pracowity dzień, czas spać.
Udaliśmy się na spoczynek.

Rankiem obudziłem znowu Igo i pogrążyłem się w medytacji. Po śniadaniu Dalinar poszedł na farmę Lorsonów, a Kejn udał się na spotkanie z tesijskim mistrzem Rashimonem. Poprosiłem kapłana, aby pytał się o zdrowie Tralla i abym mógł jak wydobrzeje wypić z nim dzban wina. Niespiesznie dojadałem śniadanie, kiedy za ramię potrząsnął mnie jakiś krasnolud i powiedział:
- Mistrzu! Jest sprawa taka. Obersteiger Herzog Mordein chciałby z tobą pogadać. Miałbyś chwilę?
- Ale o co chodzi?
- Nie tutaj mistrzu. Na miejscu Herzog ci wytłumaczy dokładnie. Powiem tylko, że chodzi o robotę – konspiracyjnie szepnął krasnolud.
- Ale ja nie jestem górnikiem – odparłem.
- Na miejscu się wszystko wyjaśni – odparł krasnolud.
- Poczekaj mości krasnoludzie, tylko ubiorę coś ciepłego i możemy iść.
Narzuciłem płaszcz i ruszyłem za niskim osobnikiem. Byłem spięty, bo ta tajemniczość mnie zaalarmowała. Myślałem, że może mają żal o moje walki. Krasnolud niespiesznym krokiem prowadził mnie do obersteiger’a. Nasza droga wiodła w budynki klanu Mordeinów. Doszliśmy do kuźni, gdzie w skórzanym fartuchu stał stary krasnolud, który, gdy mnie zobaczył, podszedł i powiedział:
- Ooo nasz mistrz! - wyciągnął rękę i się przedstawił – Obersteiger Herzog Mordein. W końcu mogłem cię młodziku poznać. Porządne lanie żeś sprawił tym wszystkim, aż miło było patrzeć. Robotę bym miał dla ciebie.
- Ale już mówiłem, ja się nie znam na górnictwie – powiedziałem.
- A tam górnictwo, to nie to – odparł starszy krasnolud – Nie powiem, moim ludziom podobała się twoja postawa i potrzebował bym kogoś takiego. Wykidajła potrzebuję do Brudnej Tary.
- Nie obraź się krasnoludzie, ale ja tu do Moss Eil przybyłem odpocząć i przezimować – propozycja nie podobała mi się nie ze względu na charakter pracy, tylko mignęły mi w głowie możliwe związane z tym problemy.
- Ja wiem – odparł przeciągle Herzog – To jest porządna gospoda, ale czasem zdarzają się bójki, a jak pojawi się ktoś taki jak ty, to będzie spokój. Ja ci dobrze zapłacę. Dam zjeść, a i alkoholu dostaniesz ile dasz rady w siebie wlać.
- I tu jest problem. Jak popiję, bywam porywczy.
- Eee tam, wszyscy cię lubią, jesteś lokalnym mistrzem – umiejętnie nęcił krasnolud – A tam przyjdziesz, pokażesz się, czasem kogoś uspokoisz. Za każdy dzień dostaniesz dziesięć srebrników.
Muszę powiedzieć, że byłem zaskoczony zaproponowaną kwotą. Mimo iż przyzwyczailiśmy się do większych pieniędzy, to ta kwota, za to co miałem robić, była naprawdę zaskakująco wysoka. Podejrzanie wręcz wysoka.
- Zanim ci odpowiem mości krasnoludzie, to muszę porozmawiać z Baronem - odparłem.
- A po co ty chcesz z Baronem o tym gadać? - zdziwił się krasnolud.
- Bo jestem z nim umówiony na pewne zlecenie.
Krasnolud nawet nie dał mi skończyć.
- Eee tam, nie przejmuj się Baronem, ja z nim pogadam. Jakbyś potrzebował przerwy na jakieś zadanie, czy coś, to nie ma problemu. Bylebyś potem znów wrócił.
- No ale najpierw muszę pogadać z kompanami – powiedziałem.
- Dobra, zastanów się, a potem wpadaj do Brudnej Tary i tam pogadaj z Alanem. On już wszystko wie co i jak. Najlepiej to przyjdź już dziś wieczorem. Zastanów się, mamy dobre „ale” sprowadzane z samego Umbarak. Jak mówiłem, pić możesz do woli.
- W takim razie dam znać jak najszybciej Alanowi i dziękuję za propozycję – odparłem.
- No to do wieczora – powiedział Herzog, jakby nie dochodziło do niego, że mogę się nie zgodzić.
- Mam nadzieję, że nie będzie przez to problemów w Czerwonym Goblinie, że mu klientów podkradam, bo mamy tam pokój do końca miesiąca i jak gospodarz się na mnie wkurzy, to będziesz nam musiał zapewnić pokój.
- Nie ma sprawy. Zresztą sam pójdę do Otto i z nim pogadam. Wierz mi, że obsersteiger’a Herzoga każdy tutaj szanuje i z tym nie będzie żadnego problemu. U mnie będziesz mieć dobrze jak u mamusi.

Poszedłem do naszej gospody gospody i udałem się do pokoju, aby medytować i spróbować nawiązać z tobą mistrzu kontakt. Miałem wiele pytań. Moje medytacje przerwał mi wchodzący do pokoju Igo, później zjawił się Dalinar, a na końcu Kejn.
- I jak załatwiłeś coś? - zapytał elfa Igo.
- Tak, trafiłem na farmę Tesijczyka. Jest to około półtorej godziny stąd pieszo. Na szczęście krasnoludy odśnieżają znaczą część drogi, więc konno mniej niż godzinkę. Od jutra zaczynam szkolenie.
- No, czyli mamy czas zajęty – odparłem – Ty będziesz codziennie lał orków, ty czytał książki, ty będziesz lał Tesijczyka, a ja codziennie będę lał krasnoludy, bo dostałem propozycję pracy w Brudnej Tarze jako wykidajło.
- Jako jedyny nie będziesz wydawał kasy, tylko ją zarabiał – skwitował Dalinar.
- Powiem wam, że oferta mnie zaskoczyła. Dziesięć srebrników za jeden wieczór, wyżywienie i alkohol do woli i mogę być w robocie pijany, co po ostatnich wydarzeniach średnio mi się podoba. No bo co mam robić? Macie dla mnie inne zajęcie? Dalinarze jak uważasz, kiedy Baron ochłonie? Ile damy mu czasu?
- Myślę, że tydzień – odparł kapłan.
- No to dziś będę miał debiut w Brudnej Tarze – powiedziałem.

Wieczorem udałem się do Brudnej Tary. Alan pokazał mi miejsce przy kontuarze, wytłumaczył mi co i jak. Kiedy wchodzili kolejni klienci, co jakiś czas z ich ust padało coś w stylu:
- Oooo mistrz! Witaj!
Podchodzili, podawali rękę i gratulowali dobrej walki. Popijałem z nudów wyśmienite „ale”, obserwowałem salę i zjadłem całkiem przyzwoitą kolację. To były łatwo zarobione pieniądze. Tego dnia grubo przed północą wróciłem do pokoju. Bracia już przysypiali. Udałem się na spoczynek, a rano wszystko potoczyło się jak dzień wcześniej. Bracia po kolei wychodzili, ja medytowałem, potem schodzili się powoli, jedliśmy obiad, a ja udałem się do Brudnej Tary.
Wieść o tym, że pracuję tam, chyba się rozeszła, bo kiedy przyszedłem, klientów było znacznie więcej. Kiedy wszedłem, ci którzy dzień wcześniej mnie nie widzieli, pokrzykiwali do siebie:
- Patrzcie kurwa, mistrz przyszedł.
Usiadłem na swoim miejscu, a karczmarz od razu zapytał:
- Piwka?
- A jednym nie pogardzę – odparłem.
- Powiedz mi – zapytałem – W którym momencie jak coś mam interweniować? Nigdy nie miałem takiej roboty.
- No jak już się leją, to ich rozdziel. Jak trzeba, to przywal w mordę, ale tak aby, wiesz, za bardzo nikogo nie uszkodzić – wyjaśnił Alan.
Siedziałem, popijałem powoli „ale” i obserwowałem salę. W pewnym momencie doszło do bójki dwóch krasnoludów. Wstałem, rozdzieliłem ich. Poszło gładko, siedli z powrotem do picia. Czas mijał leniwie, godzina, dwie, trzy. W pewnym momencie podszedł do mnie krasnolud z kuflem i zapytał:
- Piwko mogę postawić?
- Już mam, ale dziękuję za propozycję... – nie zdążyłem dokończyć zdania, a krasnolud zamachnął się kuflem w moim kierunku. Na szczęście zdążyłem się uchylić, zeskoczyłem z krzesła i instynktownie uderzyłem go łokciem. Krasnolud wyłożył się jak długi. Nagle zerwało się jeszcze dwóch podpitych brodaczy i rzuciło się w moim kierunku.
- Dawaj Gniewomirze! – zachęcał mnie oberżysta Alan.
Wiedząc, że nie mogę zbytnio ich uszkodzić, pozwoliłem by Ki chroniło me ciało i przyjąłem postawę defensywną. Jeden z biegnących w mym kierunku krasnoludów porwał krzesło i dobiegając do mnie trzymał je nad głową zadając cios. Mebel roztrzaskał się na mojej gardzie, ale na szczęście Ki zamortyzowało całe uderzenie. Byłem tym faktem zaskoczony, lecz nie na tyle, by mieć z nim większy problem. Chwilę później obaj napastnicy leżeli na ziemi, trzymając się za szczęki.
- Dobra, dobra. Starczy – powiedział jeden z nich.
Wszystkich trzech wywaliłem za drzwi.
- Znasz ich – zapytałem Alana - To byli Tunnerowie?
- Nie, to nasi – odparł karczmarz.
- To o chuj im chodzi. Myślałem, że to Tunnerowie i że mają jakieś pretensje za turniej, za poobijanie ich zawodnika – powiedziałem czujnie się rozglądając – Mam wrażenie, że obersteiger zrobił sobie ze mnie atrakcję i w końcu mnie ktoś tu dziabnie z zaskoczenia.
- A nie, nie. Spokojnie, nic się przecież nie stało – odparł Alan.
- Ktoś jeszcze?! - rzuciłem w kierunku sali.
- Nie, nie – odparło kilka głosów i wrócili do picia.
Podszedłem do stolika, przy którym siedziało najwięcej krasnoludów.
- Powiedzcie no mi – zacząłem – Wy jesteście Mordeinowie, prawda? A ja na turnieju nakopałem Tunnerowi, a nie Mordeinowi. To co chcieli ode mnie ci goście?
- Mistrzu. Popili i im odbiło. Tak bywa – powiedział jeden z nich.
- Jak ktoś chce się sprawdzić, to kurwa nie kuflem z zaskoczenia! Ja tu jestem, aby przetrwać zimę, która zastała mnie w drodze do Dorrn. A nie po to, aby zastanawiać się czym z zaskoczenia przywali mi nawalony jak stodoła krasnolud.
- Nie mistrzu, spokojnie, to po prostu taki wypadek przy piciu. Będzie dobrze – odparł jeden z nich.
Wróciłem na swoje miejsce i do końca zmiany było już spokojnie.

Wróciłem do Czerwonego Goblina, opowiedziałem braciom wydarzenia z Brudnej Tary i obiecałem, że następnego dnia przyniosę dzban wybornego „ale” z samego Umbarak.
Kolejny dzień nie różnił się od poprzedniego, z tą różnicą, że gdy przyszedłem do karczmy, liczba klientów znów się powiększyła. Wiedząc, że krasnoludy będą się chcieli ze mną sprawdzać po pijaku, zachowywałem większą niż dotychczas czujność. Ponownie podszedł do mnie krasnolud:
- Ej ty – powiedział tylko i zamachnął się w moim kierunku.
Tym razem byłem przygotowany, konfrontacja trwała krótko. Zaczęło mnie to denerwować i pozwoliłem sobie przywalić mu tak, aby na chwilę zgasło mu światło. Bezceremonialnie wywaliłem go za drzwi. Kiedy wszedłem, kilku krasnoludów wzniosło toast.
- Za mistrza!
- Alan, ja tego nie wytrzymam. Jutro idę do Herzoga.
- Nie, będzie dobrze – odparł karczmarz – Doskonale sobie radzisz. Sala coraz pełniejsza, będzie dobrze. Jak widzą, że nie dajesz sobie w kaszę dmuchać, to na pewno się uspokoją.
- No widzą to kolejny dzień i znowu to samo – odpowiedziałem.
Do końca dnia było spokojnie.

Dni mijały w podobnym tempie i wydarzenia z karczmy powtarzały się też codziennie. Czasem musiałem dać w mordę jednemu, czasem trzem. Powoli przyzwyczaiłem się do tego. Szóstego dnia karczma była już pełna po brzegi, a gdy tylko wszedłem, trzech czekało już na mnie.
Wiedziałem co się święci. Pierwszego powaliłem, zanim pozostała dwójka zorientowała się, że już jestem przy nich. Z sali dobiegały gromkie okrzyki:
- Za mistrza!
Pozwoliłem dwóm kolejnym pobawić się troszkę dłużej, wszak nikogo nie będą bawić walki, które kończą się w dwie minuty, a o klientele trzeba zadbać. Kiedy uporałem się z nimi, krzyknąłem:
- Czy nie możemy umówić się na normalnym ringu? Nawet tutaj.
- Nie, nie, już spokojnie mistrzu – zawołał Alan – Inni są spokojni jak widzisz.
- Ja nie widzę problemu – odparłem – ale można to zrobić jak należy. Jutro mnie może nie być, więc jak ktoś ma ochotę, to zapraszam – stałem z otwartymi ramionami.
Od stolika wstało dwóch mocno podpitych krasnoludów i jeden z nich zawołał:
- Dwóm naraz dasz radę? – jakby umknęło mu to, że przed chwilą powaliłem trzech.
- Możemy się sprawdzić – odparłem – Ale może odsuńcie trochę krzeseł, aby nie niszczyć Alanowi karczmy.
- Dokładnie – krzyknął zza baru Alan – Zróbcie trochę miejsca!
Krasnoludy poderwały się i zrobiły więcej miejsca, przesuwając stoliki i ławy.
- Jak chcecie się sprawdzić z mistrzem, to macie okazję! – zawołał karczmarz.
- Dobra, ja bez broni, a wy możecie mieć kufle – zaproponowałem.
- To nieuczciwe – krzyknął jeden z dwóch krasnoludów – Nasz honor nam nie pozwala.
- W sumie racja – odparłem – To nieuczciwe z mojej strony, więc możecie zamiast kufli wziąć krzesła.
Na te słowa sala wybuchnęła gromkim śmiechem i znów usłyszałem wznoszone toasty:
- Za mistrza! Zdrowie!
Podszedłem do baru, poprosiłem o kufel „ale”, wróciłem na prowizoryczną arenę i popijając powiedziałem:
- Zaczynajmy!
Mój popis się podobał. Przez całą walkę wypiłem cały kufel, nie wylewając nawet kropli. Przy ostatnim łyku dwoje napastników leżało na ziemi. Krasnoludy wiwatowały zadowolone z widowiska.
- I dało się ? Dało? - pytałem – A nie z zaskoczenia jak jakieś złodzieje.
Siadłem na swoje miejsce i kilku krasnoludów poklepywało mnie po plecach. Na koniec poprosiłem Alana, aby dał mi na wynos dzbanek „ale”, aby poczęstować braci, tak jak im obiecałem.

Następnego dnia z rana, odwiedziłem Herzoga.
- Mam prośbę. Powiedz tym swoim górnikom, że jak chcą, to tak jak wczoraj, zrobi się miejsce, małą arenę i możemy się tłuc, a nie z partyzanta kuflem w głowę, bo zrezygnuję, a dobrze wiesz, że karczma dzięki mnie pęka w szwach.
- No, nie wiedziałem, że będą aż takie problemy, ale porozmawiam z nimi i będzie dobrze – zapewnił krasnolud.
- A i jeszcze jedno. Dziś może mnie nie być – powiedziałem – Tak jak mówiłem wcześniej, mam sprawy z Baronem.
- Nie ma problemu – odparł krasnolud – Obyś tylko był z powrotem jak najszybciej.
- Oczywiście – odparłem – Nie zawiodę twoich klientów.

Poszedłem do Czerwonego Goblina i poczekałem na braci. Do obiadu poczęstowałem ich piwem, przyniesionym dzień wcześniej. Smakowało im bardzo.
- Powiem wam, że ta robota całkiem, całkiem. Takie piwko bez ograniczeń, dobre jedzenie i w dzień zarabiam tyle ile Mundo w Mar-Margot wydawał na miesiąc czynszu. W tamtej dzielnicy byłbym bogaczem. A i jeszcze jedno. Słyszałem wczoraj, że za jakiś czas w „Podpalonej” odbędzie się doroczna potańcówka dla uczczenia nowego roku. Ponoć to duża zabawa, na której z bardem grają nawet tutejsze krasnoludy. Myślę, że warto by się tam wybrać.
- Bardzo chętnie – odparł Igo.
Pozostali poparli maga.
- No pojedli, to teraz do Barona – oznajmił Dalinar.
Ubraliśmy się i poszliśmy pod dom Barona. Zapukaliśmy w drzwi. Otwarła nam kobieta, która przy poprzednich naszych odwiedzinach, wołała go na śniadanie.
- Tak?
- Chcielibyśmy porozmawiać z Baronem – oznajmił Dalinar.
- Proszę poczekać.
Zamknęła za sobą drzwi. Czekaliśmy chwilę, po czym drzwi ponownie się otwarły i stanął w nich Baron.
- Witajcie – powiedział wzdychając – Byłem ciekawy, czy się pojawicie.
- Oczywiście – odparł kapłan – Wywiązujemy się z obietnic.
Nastąpiła dłuższa przerwa ciszy.
- No tak, tak. Wiedziałem, że będą z wami problemy – powiedział mężczyzna.
- Jakie problemy? – odpowiedział zdziwiony Igo.
- Czego chcecie?
- No jak to czego? – odparłem – Czekaliśmy na traperów.
- Nie, nie, to już nieaktualne – odparł Baron – Nie lubię, kiedy jestem oszukiwany.
- Kto z nas niby cię oszukał? - zapytałem.
- Macie jeszcze do mnie jakąś sprawę?
- No, skoro nie masz dla nas zlecenia, to nie – powiedział Kejn.
- Ale jesteśmy w okolicy – powiedział Igo – Gdybyśmy jednak byli potrzebni.
- A długo będziecie w okolicy?
- No tak długo, aż szlaki będą przejezdne – odpowiedział mag.
- To bardzo długo – odparł mężczyzna widocznie niezadowolony.
Pożegnaliśmy go i wróciliśmy do karczmy.

W karczmie zaproponowałem, abyśmy odzyskali rubin sami dla siebie na wiosnę. Zdecydowanie zakrzyczeli mój pomysł, twierdząc, że to jeden z moich głupszych pomysłów. Czasem ich nie rozumiem. Do wieczora próbowałem nakłonić ich do tego pomysłu, jednak bez sukcesu. Wieczorem, jak co dzień, udałem się do pracy. Było widać, że Herzog wziął sobie do serca moje słowa. Brudna Tara zmieniła się mocno. Na środku nie było ław, ani stołów. Wszystkie stały dosyć mocno upchnięte wokół powstałej tak prowizorycznej areny. Stanąłem na środku i pokiwałem głową z uznaniem.
- No. To rozumiem!
- Dajcie się zmierzyć z mistrzem – usłyszałem głos dochodzący z sali i na arenę wkroczył krasnolud.
Zmieniłem troszkę podejście do walk. Jak długo mogłem, starałem się unikać ich ataków, kontrując raz po raz, ale bez użycia znacznej siły. Walki przez to trwały dłużej i dawały nadzieję obserwującym, że może jednak teraz komuś uda się mnie powalić. Tego wieczora stoczyłem kilka takich walk. I tak już to miało wyglądać przez następne dni. Herzog zadbał o to, by było jak należy.

Dni mijały jeden po drugim w swoim rytmie. Któregoś dnia z kolei Dalinar i Igo wrócili ze szkolenia razem.
- Niesamowita sytuacja – zaczął Igo – W trakcie mojego szkolenia ktoś zaczął się dobijać do wieży czarodzieja. Okazało się, że to jeden z Tunnerów, który oznajmił, że mają rannego i potrzebują pilnej pomocy maga. Udałem się tam razem z czarownikiem Harmusem i nie uwierzycie, na łóżku leżał krasnolud Marcus.
Chodziło mu o Marcusa z Białej Osady, przyjaciela Vernira, który zniknął prawie rok temu.
- Ale co, żyje? - zapytałem.
- Chyba wyżyje – odparł mag – ale na ten moment ciężko coś wyrokować. Był cały poszarpany, z odmrożeniami i bez świadomości. Mag wrócił do wieży po jakieś eliksiry, a ja udałem się po Dalinara, który zadziałał swoimi mocami, więc myślę, że jest duża szansa na poprawę stanu Marcusa.
- Wydaje mi się, że przeżyje – powiedział kapłan – Lecz jego obrażenia były naprawdę bardzo poważne.
- Tunnerowie mówili jak się tu znalazł? – dopytywałem.
- Nie bardzo chcieli mówić na ten temat – wyjaśnił Igo.
- Będę go codziennie odwiedzać i czekać aż odzyska przytomność – oznajmił Dalinar – Wtedy na pewno sam nam wszystko wyjaśni.
- Jedyne czego dowiedzieliśmy się to to, że Marcus jest kuzynem obersteigera Hermana Tunnera. Udał się na jakąś wyprawę z kilkoma krasnoludami, nie było ich dwa miesiące i wrócił tylko on.
- Wyszło na jaw, że go znacie? – zapytał Kejn.
- Nie, póki co nic nie mówiliśmy – powiedział Igo.
- A czy krasnoludowie widzą, że jesteś kapłanem? - dopytałem.
- Kapłanem Delidii – wyjaśnił Dalinar.
- Raczej uwierzyli w tę wersję – dodał mag.
- No nic – zacząłem – trzeba czekać aż odzyska przytomność, a tymczasem czas na mnie. Idę do roboty.

Kiedy tylko wszedłem do Brudnej Tary, zawołałem dosyć głośno:
- Mości krasnoludzi, czy wybaczycie mi, jeśli dziś nie będziemy się lać po mordach, a po prostu siądę i się z wami napiję?! Miałem naprawdę ciężki dzień!
Ku mojemu zadowoleniu, ta forma obcowania z mistrzem przypadła im do gustu, tak jak i bitka. Spędziłem więc ten wieczór na piciu i rozmowach z brodaczami. Pozwoliłem sobie też na wcześniejszy powrót do Czerwonego Goblina.

Następnego dnia z niecierpliwością oczekiwałem wiadomości o stanie zdrowia Marcusa. Niestety ten nadal był nieprzytomny. Dalinar powiedział nam, że co jakiś czas w gorączce majaczy i szepcze jedno słowo: „Numenora”.
- Czegoś dowiedziałem się od maga Harmusa – zaczął Igo – Numenora była wiedźmą, która była partnerką władcy Wiktów, zwanego Królem zza Gór. Było to jakieś 200 lat temu. W tych okolicach miała miejsce bitwa między dzikimi plemionami barbarzyńców, a Ambardem. Według tego co usłyszałem, choć mój nauczyciel i tak traktuje to bardziej jako legendy niż fakty historyczne, na wschód od Dorrn, w okolicach Gór Uskaru, żył wielki Demonolog. Ponoć musiał stamtąd uciekać, wygnany przez wiedźmy z Nahnaggaru. To prawdopodobnie za sprawą tego demonologa, plemiona Wiktów zjednoczyły się pod przywództwem Króla zza Gór. Numenora, o której majaczy Marcus, była prawdopodobnie jego żoną. Finalnie Ambard wygrał bitwę z Wiktami, a Numenora została w jakiś sposób uwięziona ma mokradłach. Przed swoją wyprawą, Marcus dopytywał Harmusa o to, gdzie według podań uwięziona jest wiedźma. Nie wiem kim była ta kobieta, czy człowiekiem, czy demonem, ale jej uwięzienie miało miejsce prawie dwieście lat temu, więc żyć już raczej nie może. Stąd bardzo dziwne jest to, że Marcus jej szukał. Dodatkowo dowiedziałem się, że krasnolud wypytywał Harmusa o niejaki „Glif Horusa”. Według maga, Numenora mogła istnieć naprawdę, ale legenda o Glifie jest już totalną bzdurą i starymi bajaniami krasnoludów. Jest to ponoć przedmiot, w którym setki lat temu jakiś krasnoludzki kowal zaklął dusze demonów, jednak jak ma się do tego jakaś wiedźma, nie mam pojęcia.
- Może to są podania i sprawy nadal związane z Zakonem Atolla, które członkiem jest Marcus? – zastanawiałem się głośno – A i jeszcze jedno, wspomniałeś o wiedźmach z Nahnaggaru. Co z nimi w tej opowieści.
- To tylko wątek, który mówi, że demonolog musiał uciekać z Uskaru właśnie na tutejsze tereny. Dlaczego wiedźmy go wygnały i co tam się dokładnie działo, pewnie nie wie nikt, bo ta historia wydarzyła się bardzo dawno temu – wyjaśnił Igo – Jest jeszcze jedna sprawa. W górach, niedaleko stąd na zachód, są ruiny twierdzy Ramm. Jakieś pięćdziesiąt lat temu królestwa Celebornu i Dorrn prowadziły między sobą wojnę właśnie o tą twierdzę, a w zasadzie o jej ruiny, bo 200 lat temu, po upadku Demonologa, która tam miał swoją siedzibę, Ambard spalił ją doszczętnie i za dużo z niej nie zastało. W zasadzie konfliktu nie rozwiązano, bo po paru latach od jego wszczęcia, interweniowały władze kościelne i nakazały królestwom zaprzestać walk i dojść do porozumienia. Właśnie wtedy te rejony, między innymi Moss Eil, uzyskały tytuł wolnych miast i ziem. Żadne z wielkich królestw nie ma prawa tych terenów zagarnąć, chyba że chce się narazić bezpośrednio Ambardowi. Marcus wypytywał Harmusa o dawne legendy dotyczące Twierdzy Ramm i o Wielką Kryptę, która ponoć pod tymi ruinami się znajduje. Nic więcej nie wiem.
- Tak czy siak, musimy czekać aż odzyska przytomność – stwierdziłem – Doglądajcie go nadal i nie zapomnijcie, że jutro potańcówka w „Podpalonej.”

Następny dzień nie przyniósł dobrych nowin. Wprawdzie Marcus się ocknął, lecz patrzył jedynie w jeden punkt, nie reagując na żadne próby kontaktu. Według maga mogła to być to magiczna choroba lub opętanie. Dalinar niestety też nie umiał mu pomóc. Igo opowiedział nam, że wypytał jeszcze mistrza Harmusa o dokładny cel Marcusa. Ponoć krasnolud parę miesięcy wcześniej wypytywał jednego z mieszkańców osady, Harolda Starego, o Numenorę, a ten twierdził, że jeśli odnajdzie wiedźmę, to ta udzieli mu odpowiedzi na jego pytania. W ogóle to krasnolud nękał mieszkańców Moss Eil i wypytywał o te tematy kogo się dało. Wynika z tego, że krasnolud wierzył w to, że wiedźma Numenora nadal żyje.
- Cały czas wierzę – zacząłem – że wyjdzie z tego. Ale jeśli sprawa będzie tak nadal wyglądać, to chyba musimy krasnoludom wyłożyć kawę na ławę i powiedzieć, że Marcus jest naszym przyjacielem od wielu lat. Przecież on musiał tu wcześniej mieszkać przez jakiś czas, skoro szykował się do swojej wyprawy. Niech krasnoludy dopuszczą nas do jego pokoju, może znajdziemy tam jakieś notatki, czy wskazówki czego tak naprawdę szukał. Co więcej, myślę, że skoro uciekł z Białej Osady na polecenie Vernira, to może mieć jakieś jego rzeczy, które ten mu przekazał.
- Jeśli mamy to zrobić, to za dwa, trzy dni – powiedział Igo.
- Trzeba jeszcze pogadać z Haroldem Starym – powiedział Dalinar.
- A czy wiemy gdzie są te mokradła, gdzie niby pochowano Numenorę? - zapytał Kejn.
- Nie wiemy – odparł kapłan – Liczyliśmy, że opowie nam o tym Marcus.
- No nic się już dziś nie dowiemy, czas iść potańczyć – skończyłem naszą rozmowę.

Udaliśmy się do Podpalonej Siostry. Wystrój odrobinę się zmienił. Stoły zostały ustawione tak, aby była większa przestrzeń do tańca. Jak zwykle przygrywał bard Travio, lecz tym razem akompaniowało mu kilku krasnoludów. Kobiety obsługujące ludzi, zazwyczaj roznegliżowane, tym razem ubrane były w skromne stroje. Widać było iż dużo miejscowych przyszło z żonami. Był i sam Baron ze swoją całkiem młodą żoną. Po klimacie bordelu nic nie zostało. Wspólnie bawili się zarówno ludzie jak i krasnoludy. Co jakiś czas krasnoludy przejmowały zabawę, wtedy koło barda pojawiał się jeden z brodaczy i tłumaczył zebranym ludziom kroki. Na ten czas wiodącymi dźwiękami były odgłosy kobzy, bębenków i grzechotek. Ludzie z chęcią brali udział w niewyszukanych tańcach brodaczy, polegających głównie na głośnym tupaniu i nieśpiesznych obrotach. Mi udało się nawet porwać do tańca czarnowłosą Noah, która przyjęła me zaproszenie bez oporów.

Wszyscy dobrze się bawili, a godziny mijały naprawdę w przyjemnej atmosferze, gdy nagle zabawę przerwał głośny, paniczny krzyk kobiety. Muzyka ucichła jak ucięta nożem i wszyscy zwrócili się w stronę, z której dobiegał krzyk.
- To ona!!!! Morderczyni!! - krzyczała jakaś kobieta, wskazując na Alijah.
Blondynka stała z zakrwawionym sztyletem w dłoni, a u jej stóp leżał martwy mężczyzna. Płacząca kobieta klęczała przy nim.
Alijah stała, patrząc na trupa, a jej twarz zdobił wyzywający uśmiech.
Po chwili wokół niej stanęła reszta bandy z bronią w ręku i patrzeli w tłum z nieprzyjemnymi uśmiechami. Nagle ktoś z tłumu rzucił:
- Miesiąc już tu siedzą te zbiry! Od razu wydali się podejrzani!
Ktoś inny zawołał:
- Powiesić ich! Powiesić!
Krzyki przerwał huk, gwałtownie otwieranych do karczmy drzwi. Z głośnym łoskotem do środka wbiegli uzbrojeni po zęby Lorsonowie.
- Rozejść się! Rozejść! - krzyczeli orkowie.
Ludzie odsunęli się od martwego mężczyzny. W wolnej przestrzeni pojawił się Baron i przemówił:
- Na początek dobrze wam radzę, schowajcie broń albo żywi stąd nie wyjdziecie. Nie jesteście godnymi przeciwnikami dla Lorsonów – wskazał głową w kierunku orków.
Banda popatrzyła po sobie i po chwili odłożyła broń.
- Świadkowie mówią, że widzieli jak zarżnęłaś tego człowieka. Czy to prawda?
- Prawda – znudzonym głosem powiedziała blondynka.
- Czy ten mężczyzna ci się naprzykrzał? - dopytywał baron.
- Nie – swobodnie powiedziała kobieta.
- Czy zatem masz coś na swoją obronę?
- Owszem mam – głośno odpowiedziała – Człowiek ten jest złodziejem. W Gis a za jego głowę wyznaczono nagrodę.
- To nieprawda! - krzyczała kobieta, która klęczała obok mężczyzny – To nieprawda! Mój mąż niczego złego nie uczynił. Uciekliśmy, gdyż Glovio został oszukany przez swoich wspólników.
- Na dowód mych słów oto glejt z pieczęcią samego hrabiego Gis – wyciągnęła i podała jakiś dokument Baronowi.
Ten przeczytał z uwagą list, przyjrzał się pieczęci i powiedział:
- Hmm, wszystko wydaję się być w porządku pod względem formalnym. List gończy jest autentyczny. Problem w tym kobieto, że władza hrabiego Gis tu nie sięga. Moss Eil to wolna osada, co potwierdza traktat między Gis a Dorrn.
- Baronie – odezwała się blondynka – Dobrze wiesz, że hrabia jest potężną i wpływową osobą. Podważanie jego wyroku to kłopoty dla ciebie i całej osady.
- Gdy przyjechaliście, powiedziałem wam wyraźnie, że nie chcę tutaj kłopotów. Nie posłuchaliście mnie, a teraz na dodatek mi grozicie. Jak dla mnie mało rozsądne. Rovan, rozbroić i zamknąć w celi.
Orkowie podeszli do grupy, sprawnie ich obszukali w poszukiwaniu ukrytej broni i skrępowali im ręce na plecach. Po chwili zaczęli ich wyprowadzać, a gdy byli już przy drzwiach, Baron odezwał się do nich po raz ostatni:
- Za kilka dni będziecie sądzeni za morderstwo. Do tego czasu sugeruję pogodzić się z bogami, jeśli w ogóle w jakichś wierzycie.
W końcu wyniesiono ciało zamordowanego kupca, a po kilku chwilach Baron zwrócił się do pozostałych w gospodzie gości:
- No dobra. Koniec przedstawienia. Wracajcie do zabawy. Travio przestań przynudzać i zagraj w końcu coś wesołego!

Mimo iż bard robił co mógł, nastrój prysł i zabawa po chwili umarła śmiercią naturalną. Jako że potańcówka chyliła się ku końcowi, skorzystałem z okazji i zabrałem na pokój dwie bliźniaczki, aby zobaczyć za co parę tygodni wcześniej elf tyle zapłacił. Korzystałem z ich uroków tylko godzinkę, ale muszę przyznać, że naprawdę były warte każdej wydanej monety. Po tym wszystkim wróciliśmy do Czerwonego Goblina i poszliśmy spać.