Kroniki I: Z deszczu pod rynnę, czyli Bezimienny Klasztor Sierot (autor: Bast)
Występują: Kejn de Vries (Bast), Dalinar de Vries (Cad), Igo de Vries (Sarak), Tsume de Vries [Gniewomir] (Prosiak)
Czas i miejsce: Lata 210-211 po Zaćmieniu. Rejon Karabaku. Południowy kraniec miasta Mar-Margot, Bezimienny Klasztor Sierot.
Tak oto trafiliśmy do Bezimiennego Klasztoru Sierot. Był to klasztor, którego mięliśmy okazję wcześniej już odwiedzać, ale nigdy nie przypuszczałem, że będzie nam dane w nim spędzić kolejne lata… Sama przeorysza Carmilla była piękną, młodą kobietą i jakoś nie obnosiła się jak zwyczajna, skromna i przeciętna kapłanka, a raczej jak wyrafinowana, przystrojona i prowokująca ladacznica… Od początku wydawała mi się sztuczna i nazbyt słodka i „cukierkowa”…, ale o tym później. Jak zwykle moja intuicja i przeczucia nie zawiodły mnie w ocenie naszego obecnego położenia…
Długo walczyłem z decyzją opisania mojego życia… Całkiem możliwe, że gdy to czytasz, ja już dawno wącham stęchłą, zimną i brudną ziemię… Ale pomyślałem, że co zostawię po sobie? Trupy? Wrogów, czy może przyjaciół? Dobre wspomnienia, czy ludzką nienawiść? Może nie w tym rzecz i sedno całego zamieszania, a zwyczajna chęć podzielenia się losem de Vries’ów? Naszym dziedzictwem i tym, co nam zrobili…? Tym, czym naprawdę jest otaczający nas kult, świat, oczywiście z mojego punktu widzenia… Twój w zupełności mnie nie interesuje… W każdym razie moja historia i historia moich przyrodnich braci, jedynej rodziny, która mi pozostała, warta jest każdej strony pergaminu i każdej kropelki atramentu…
Wracając do klasztoru…
Sama budowla, olbrzymia, była ruinami wielkiego zamku, który najpewniej został zniszczony podczas jakiejś wojny, czy oblężenia. Większość obmurowania była zwalona i skruszona, a wiele bram prowadzących niegdyś na zewnątrz zostało zawalonych i zniszczonych. Tylko dwie spośród nich pozostały w użytku. Zamek, albo raczej sierociniec, został podzielony na dwie odrębne struktury. Pierwszą z nich był tzw. Wysoki Zamek, który zamieszkiwali sami kapłani i przeorysza, i jak się jesteście w stanie domyśleć, jego stan był znacznie lepszy, niż Niskiego Zamku, który zamieszkiwały tylko sieroty… Biblioteka, sale dla kapłanów, czytelnia i kaplica Delidii, wszystko co najlepsze i najczystsze znajdowało się w częściach Wysokiego Zamku. Bo warto Wam wiedzieć, że Bezimienny Klasztor Sierot, to nie tylko sierociniec dla dzieciaków porzuconych i skrzywdzonych przez los, ale także, a może przede wszystkim jeden z wielu klasztorów bogini Delidii, której kult, czy może opętańcza wiara opanowała rejon Wyżyny Karabaku…
W tym momencie jestem Wam winien wyjaśnienia… Przez całe moje okrutne dzieciństwo, działo się tyle i tak szybko, że nikt nigdy nie był w stanie wyjaśnić mi żadnego z dogmatów wiary, czy wierzeń w bóstwa, które ponoć kierują naszym życiem i mają na nie znaczny wpływ… Stąd, kiedy potraktowany biczem przez los, trafiłem w łapska łowców niewolników, widziałem okrucieństwa ludzi wobec innych i sam ich doświadczyłem… straciłem jakąkolwiek iskierkę wiary i nadziei, które być może w innych okolicznościach zapaliłyby we mnie ogień i żar wyznawania jakiegokolwiek bóstwa… Stąd też, kiedy okazało się, że banda fanatycznych wyznawców Delidii, będzie się nami opiekować, moja złość i frustracja jeszcze bardziej się zwiększyły… Nie przyniosło mi to żadnych korzyści, ale przynajmniej wzmocniło przekonanie, że wiara czyni ślepym i naiwnym…
My, z racji naszego pochodzenia i znajomości, trafiliśmy do jednej z komnat Wysokiego Zamku, co oczywiście spotkało się z wrogością i niechęcią innych sierot w stosunku do naszej czwórki… A wszystko zaczęło się od Sali Wyczekiwań, w której ciotka Margaret i przeorysza Carmilla tkały nici naszego dalszego losu…
- Dzieci, tutaj zostaniecie… - ciotka zwróciła się do nas, kiedy obie z przeoryszą wróciły z krótkiej narady, którą szeptami prowadziły w Sali Wyczekiwań.
- Przeorysza Carmilla jest mi bliska i bliska była Waszym zmarłym rodzicom… - Carmilla uśmiechnęła się dość sztucznie w naszym kierunku… Pewnie wtedy nikt by mi i tak nie uwierzył, ale nauczyłem się ufać swoim instynktom i przeczuciu, a one podpowiadały mi, że uśmiech jest wymuszony i nieszczery…
- Dostaniecie tu odpowiednią edukację i wyuczycie się fachu i przygotowania do zawodów… - kontynuowała ciotka – Nauczycie się historii, języka, a ja będę Was przy tym wspierała. Zarówno datkami na świątynię, jak i opłatami za Wasz pobyt tutaj… Myślę, że będziemy się regularnie widywali… - ciotka kończąc pogłaskała Młodego po głowie. Możecie mi wierzyć, lub nie, ale jej słowa wydawały mi się zwyczajną ułudą, takim najprostszym kłamstwem… Brzmiały, dokładnie tak, jakimi mięliśmy je usłyszeć… Pełne troski i nadziei, skierowane do dzieci, które właśnie ich potrzebują…
- Dzieci… - przeorysza zwróciła się do naszej czwórki – Jesteście po ciężkiej traumie – położyła swoją dłoń na ramieniu Igo – Teraz musicie znaleźć ukojenie w murach tego skromnego klasztoru… - czułem, obrzydzenie i niesmak… Jakoś wiedziałem, że jej przemówienie jest sztuczne i wymuszone, „dobra mina, do złej gry”, ale nie mogłem nic zrobić, kompletnie nic, tylko słuchać…
- Zamieszkacie z nami, kapłanami, w Wysokim Zamku – ciągnęła Carmilla – Chciałabym Wam dać dobrą edukację i zapewnić wszystko, dlatego dostaniecie wspólny pokój i nie będziecie rozdzieleni jako rodzeństwo. Dopóki się nie zadomowicie, nie będziecie zbyt często przebywali z dziećmi w Niskim Zamku… - uśmiechnęła się sztucznie – Ale chciałabym też, żebyście nauczyli się obowiązków i pracy, żebyście pomagali nam w utrzymaniu klasztoru… - zmrużyła lekko oczy i spojrzała uważnie na nasze oblicza. Miała minę podstępnej żmii, która w każdej chwili gotowa jest kąsać… - Nie jesteśmy w stanie utrzymać się bez Waszych rąk… - zakończyła. Jej nieznaczny, ale wymuszony uśmiech dalej tkwił uparcie na jej pięknej, ale zakłamanej twarzy… Pomyślicie, że uparłem się na nią, a ona przecież chce nam pomóc i zrobi wszystko, co w jej mocy, żebyśmy byli szczęśliwi… ale czy nie wspomniałem już wcześniej, że moja intuicja i przeczucia, nigdy się nie mylą, i nie pomyliły…? I z każdym kolejnym dniem, zacząłem uczyć się bardziej ufać swoim odczuciom… Wtedy byłem młody, ale już miałem pewność, że Carmilla to świetna aktorka…
Już tego samego dnia, kiedy przeorysza pokazała nam nasz pokój, okazało się, że pobyt tutaj nie będzie sielanką, a tylko pracą i nauką… Będzie jawnym gwałtem na nasze swobody i nieograniczonym narzucaniem i zmuszaniem nas do wiary w Delidię, czego nawet rodzice od nas nie wymagali… Ba! Mięliśmy umysły i serca wolne od tych bzdur i śmiesznych doktryn… Na powitanie Carmilla nakazała nam wychwalać Delidię, jakby ten byt okazał nam dobroć i miłość i ogólnie wszystko zawdzięczamy jej… bogini… Gdybym wówczas miał możliwość, możecie mi wierzyć, wbiłbym jej sztylet pomiędzy te przymrużone oczka i kręcił rękojeścią, dopóki ten głupi i sztuczny uśmiech nie zszedłby z tej pięknej, zakłamanej twarzyczki…
Czas w klasztorze mijał nieubłaganie, choć wolno moim zdaniem… Codzienne modlitwy przyprawiały mnie o mdłości… Przecież sami wiecie, że jeśli ktokolwiek zmusza was do robienia rzeczy wbrew waszej woli, to tylko potęguje w was niechęć do tychże rzeczy… I tak działo się ze mną i wiarą w tą cholerną Delidię… Z początku buntowałem się, ale z czasem zrozumiałem, że nie ma to sensu i nic nie zyskam, tylko stracę. Więc grałem, udawałem i wychodziło mi to naprawdę nieźle… Ale to wymagało wielu dni, podczas których kształtowałem swoją wolę i silny charakter. I to na szczęście dało owoce w późniejszych latach, ale po kolei…
Młody był pierwszym, który miał nieprzyjemność zderzyć się ze skutkami swojego braku pokory i kwestionowaniem wiary w Delidię. Na jadalni został brutalnie potraktowany przez Gordona, jednego z kapłanów, który miał nieograniczone ciągotki do znęcania się nad podopiecznymi… I nie chodzi mi o znęcanie się psychiczne, bo nie da się tego robić za pomocą wielkiego kija… Po prostu był zwyczajnym sadystą tylko pozornie zwanym kapłanem… Cóż za ironia, nieprawdaż…? Kapłan bogini miłości, który kijem i przemocą głosi doktryny wiary w Delidię… Ot, normalka w naszym klasztorze…
- Zapamiętaj to! – Gordon bez wysiłku podniósł za kołnierz małego Gniewomira. Zerwałem się, jako pierwszy z braci i rzuciłem na olbrzymiego kapłana. Domyślacie się zapewne, że próba ataku dziecka na wielkiego męża, to jak zderzenie tego samego dzieciaka ze ścianą… Zostałem odrzucony zaledwie gestem jednej ręki, jakby kapłan strzepnął z siebie lekki tobołek… - Wasi rodzice byli grzesznikami! – Gordon krzyknął, rzucił Młodego blisko mnie i zwyczajnie stłukł nas obu swoim kijem… Tak mniej więcej wyglądała nauka wiary w Delidię w naszym klasztorze…
- Będę miał was na oku – kapłan przestał nas okładać, wyprostował się i spojrzał na całą czwórkę – Pamiętajcie jedną rzecz… Jesteście w klasztorze Świętej i Wspaniałej, Jedynej Delidii! – patrzył na nas obłąkanym i fanatycznym wzrokiem, a jego głos roznosił się po kamiennej jadalni. Nie sposób się było domyśleć, że chodziło mu o zwrócenie uwagi pozostałych sierot, a przede wszystkim wzbudzeniu w nich strachu i wymuszeniu posłuszeństwa… - Waszym obowiązkiem jest jej służyć!
- Tak się zachowują kapłani bogini miłości?! – wykrzyczałem w złości na całe gardło. W tamtej chwili nie myślałem, zaślepiony złością, nienawiścią, ale głównie bezradnością… Gdybym się opanował, pewnie na tym by się skończyło…
- Dokładnie tak! – nawet nie zauważyłem, kiedy pięść Gordona spadła na moją twarz…
Tego typu incydent zdarzył się raz, o ile pamięć mnie do teraz nie zawiodła, ale wywołał chciany efekt. Wspólnie uzgodniliśmy, że nie będziemy więcej otwarcie podważać nauk w Delidię i podporządkujemy się panującym w klasztorze zasadom. Nie zgadzaliśmy się z nimi, ale dla naszego dobra i faktu, że i tak byliśmy lepiej traktowani od reszty dzieciaków, postanowiliśmy grać jak nam zagrają… Mijały miesiące, podczas których skupialiśmy się na nauce i pracy. Prace w klasztorze były przeróżne… Sierociniec posiadał własną szwalnię, w której pracujące dzieciaki same wyrabiały koce, ciuchy i inne temu podobne produkty, które w rezultacie były sprzedawane miejscowym kupcom, albo wymieniane na inne, potrzebne dobra. Była cegielnia, do której z pobliskich bagien przywożona była glina, w późniejszym etapie przerabiana na materiał budulcowy, albo gospodarczy. Był też zielnik, w którym wraz z Igo najwięcej pracowaliśmy, a który to służył do wytwarzania najbardziej popularnych i ogólnodostępnych ziół i medykamentów. Igo zgłębiał techniki skrybów, a później wspólnie szkoliliśmy się w leczeniu i zielarstwie. Był też czas, który wraz z Dalinarem poświęcaliśmy na techniki walki i poprawie tych zdolności. Wszystkiemu z bliska przyglądał się Młody, który spędzał cały czas z nami i nie odstępował nas ani na krok… Z utęsknieniem czekaliśmy na obiecane odwiedziny ciotki Margaret, albo wizytę Jaromira…
- Witajcie moje dzieci – przeorysza stanęła w progu naszej komnaty – Doszły mnie słuchy, że wypytujecie o swoją ciotkę Margaret…? – spojrzała na nas jakby zdziwiona tą okolicznością. – Wiecie… - westchnęła poruszona - Na razie nie czas, żebyście opuścili klasztor, ale obiecuję Wam, że wyślę jej zawiadomienie. Gdy tylko je otrzyma, na pewno zaprosi Was do siebie… - znowu ten sztuczny uśmieszek, który wymalował się na jej zakłamanej twarzy…
- A możemy się zobaczyć z Jaromirem? – Igo zwrócił się do Carmilli. Ta zrobiła minę, jakby Igo zapytał o dokładne rozmieszczenie wszystkich świątyń Delidii na Wyżynie Karabaku…
- A któż to jest?! – przeorysza rozłożyła ręce w pytającym geście… - Nie znam takiego człowieka – dodała…
Wyobrażacie sobie?! To tak, jakby ktoś nagle przyłożył Ci w ryj, uśmiechnął się i zapytał, czy nic Ci nie jest?! Patrzyliśmy w jej zdziwione oblicze i zastanawiałem się, czy tak świetnie udaje, czy może zwariowałem i mam omamy…?!
- Jak to, kto?! – wykrzyknęliśmy jednocześnie – To przecież lokaj Naszych rodziców! – wzburzenie i zaskoczenie Igo było chyba większe, niźli moje…
- Przykro mi… - odparła spokojnie Carmilla – Nie znam żadnego lokaja… - dodała od razu.
- Może Pani posłać wiadomość do naszego kasztelu…? – wtrącił szybko Igo. W jego głosie słychać było rozpacz i zrezygnowanie… Podejrzewałem, że coś tu nie gra, że przeorysza zaczyna mącić nam w głowach…
- Ale Waszego kasztelu już nie ma, już nie istnieje… - przeorysza znowu pokazała swój wyuczony, sztuczny uśmieszek…
- Oni go odbudowują! – Igo wręcz krzyknął zrozpaczony… Carmilla uśmiechnęła się szerzej.
- Dziecko… - powiedziała spokojnie – Waszego domu już nie ma… Jest późno – dodała – połóżcie się, a ja wyślę wiadomość Waszej ciotce…. Spojrzała na nasze zdziwione i zrozpaczone twarze. Westchnęła głęboko, jakby triumfalnie i z pełną powagą, z tym wrednie udawanym uśmiechem rzuciła… - Ku chwale Delidii! – po czym wyszła z komnaty…
Siedzieliśmy osłupiali, zrozpaczeni i bezradni… Złość, strach, nienawiść i tęsknota. Wszystkie te uczucia próbowały się wyrwać ze mnie, jako pierwsze, a każde z nich chciało w tej chwili dominować nad pozostałymi… Czy ja już Wam wcześniej wspominałem o nożu, który bym osadził pomiędzy tymi pięknymi, żmijowatymi oczyma Carmilli…? Siedzieliśmy sami i zastanawialiśmy nad całą sytuacją i naszym dalszym losem w klasztorze… Nie mieliśmy innego wyjścia, jak pozostać na miejscu, trwać w wyznaczonych zadaniach i czekać, co los przyniesie…
I przyniósł skubany… Niosą mi się przekleństwa na pergamin…
Ciotka Margaret zmarła! I co Wy na to?! Przez całe miesiące naszego pobytu w klasztorze pseudo bogini miłości, Delidii, ciotka nie znalazła ani jednego, obiecanego dnia, żeby nas odwiedzić, a kiedy zaczęliśmy się o to upominać, dowiadujemy się, że zmarła po ciężkiej chorobie…! Och losie…! Trefnisiu jeden!
- Moje dzieci… - Carmilla zaczęła ze smutkiem w głosie, kiedy wezwani, zjawiliśmy się w jej komnacie – Stało się coś strasznego… - spojrzała na nas z udawanym smutkiem… Bo prawdę powiedziawszy ja już kompletnie nie wierzyłem jej zachowaniu i słowom, które zawsze zwiastowały dla nas jakieś problemy… - Doszła nas wieść, że Margaret dwa tygodnie temu oddała swojego ducha… Ku chwale Delidii! – uniosła oczy ku sklepieniu komnaty. Rozumiecie teraz, moje odczucia wobec tej wiary i zachowaniu samej przeoryszy…? Jeśli wszystko działo się „…ku chwale Delidii…”, bogini miłości, to jakież „fantastyczne” życie musieli mieć wyznawcy… nie wiem… boga śmierci…?
- Dlaczego nikt nam nie powiedział? – wtrącił Igo – Dwa tygodnie temu?! – dodał nie przejmując się, że odważył się przerwać przeoryszy… Zapadło krótkie, ale znaczące milczenie… O dziwo Carmilla zignorowała jego butne wobec niej zachowanie.
- Przykro mi, ale z tym coś się jeszcze wiąże… - podjęła dalej przeorysza – Próbowaliśmy negocjować z domem Margaret finansowanie Waszego dalszego pobytu tutaj… - spojrzała na nasze zmartwione twarzyczki – Niestety, ale rodziny nie stać na pomoc w tym aspekcie. Dlatego od jutra zamieszkacie w Niskim Zamku, z resztą sierot i podejmiecie każdą wyznaczoną Wam pracę, żeby zapracować na pobyt tutaj… - chyba nie muszę wam opisywać dość wyczuwalnej w jej głosie satysfakcji i uczuć, które nami targały…? Miałem wrażenie, że właśnie o to chodziło… O pozbycie się nas i takie zwyczajne, ponowne sprowadzenie do parteru… Pokazanie nam, gdzie nasze miejsce w klasztorze i brakowało tylko zapalnika… Nim okazała się być śmierć ciotki i brak wpływów do kasy klasztoru…
Szybko okazało się jak bardzo różniły się oba zamki od siebie, i jak mocno zmieniły się nasze dotychczasowe wygody… Bo raczej ciężko było mówić o jakichkolwiek wygodach będąc jednym z mieszkańców Niższego Zamku. Wspólna, kilkudziesięciołóżkowa sala, z podziurawionym dachem i podłogą usłaną ściółką, raczej nie przypominała nam, naszej czteroosobowej kamiennej i ciepłej komnaty… Nie, na pewno nie przypominała… Dzieciaki też okazały nam najlepsze uczucia… Głownie nienawiści i zazdrości, czego nie omieszkiwały pokazywać na każdym kroku… Często musieliśmy odpierać ataki, ale dzięki temu, z czasem, zyskaliśmy większy szacunek i spokój… Po kilku tygodniach przestały nas nękać, czego nie można było powiedzieć o kapłanach, głównie o Gordonie… Ten nigdy nie żałował swego kija i przy każdej sposobności raczył nam o nim przypominać. Ale nie będę się o nim rozpisywał, zwyczajnie nie warto… Lubił karać i robił to często. Głównie na placu, żeby wszyscy widzieli… Wyobraźcie sobie, że żaden z pozostałych kapłanów, czy kapłanek, a nawet sama przeorysza, nikt nie protestował… Po prostu metody wychowawcze klasztoru bogini miłości były słuszne i akceptowane…
W końcu doczekaliśmy się wiosny, a z nią otrzymaliśmy nowe zadanie, albo raczej pracę… Na placu zamkowym były dwie studnie, z których tylko jedna była używana, a druga, rezerwowa, była w odpowiednim czasie odmulana, czyszczona i w rezultacie wykorzystywana, jako pierwsza, działająca. Tego typu rotacja pomiędzy studniami cyklicznie się powtarzała. I jak sami się domyślacie, to nam przypadł „zaszczyt” doprowadzenia jednej ze studni do użytku, czyli do jej wyczyszczenia. Praca była przede wszystkim ciężka, wyczerpująca i niebezpieczna. Wymagała siły i umiejętności pracy z liną i na linie. Postanowiliśmy się podzielić. Wraz z Dalinarem zajęliśmy się czyszczeniem dna, a Młody i Igo odbierali u góry wypełnione mułem wiadra. Całymi dniami harowaliśmy przy czyszczeniu studni, a końca prac nie było widać… Jedynym plusem był fakt, że nikt nie zwracał na nas uwagi, ani nie zawracał nam dup, a nagrodą za ciężką pracę były podwójne racje, które otrzymywaliśmy w kuchni…
Po tygodniu było już widać kilkumetrowe postępy w pogłębieniu studni, aż w końcu, ku naszemu zaskoczeniu, dokopaliśmy się do przejścia w ścianie…! Byliśmy tak zaskoczeni tym faktem, że szybciej oczyściliśmy tajemnicze wejście i postanowiliśmy je zbadać. Oczywiście w tajemnicy, gdyż przyszło nam do głowy, że może to nasz droga ucieczki…? Może jest tam coś wartościowego, co pomogłoby nam po wydostaniu się z klasztoru…? Całkiem możliwe, że oczyściliśmy na tyle głęboko dno studni, że nikt nigdy dotychczas tego przejścia się nie dokopał… Dlatego tym bardziej postanowiliśmy skompletować potrzebne rzeczy i zbadać przejście…
Jako, że byłem najstarszy i najsprawniejszy, szedłem pierwszy, z latarnią w ręku i wyznaczałem bezpieczną drogę. Korytarz prowadził lekko pod górę, a podłoże było śliskie i mokre od spływającej w dół, do dna studni, wody. Po kilkunastu metrach doszliśmy do okrągłej komnaty i schodów wijących się pod górę, niczym wąż przyklejony do ścian. Wspinaliśmy się powoli, ostrożnie, przyklejeni plecami do zimnych kamieni. Na szczycie doszliśmy do rozstajów korytarzy, wszędzie panował mrok i cisza. Słychać było tylko nasze kroki, a światło dawała tylko nasza latarnia. Bez zastanowienia wybraliśmy jeden z dwóch korytarzy… Po kilku chwilach usłyszeliśmy odgłosy… Nie walki, nie rozmów, nawet nie kroków, a odgłosy jęczącej i wzdychającej z rozkoszy kobiety! Muszę przyznać, że czego, jak czego, ale tego za cholerę się w ciemnych korytarzach nie spodziewałem… Spojrzałem na braci i po ich zaczerwienionych twarzach odgadłem, że też usłyszeli te dźwięki. Powoli, ze zniżoną przy posadzce latarnią ruszyliśmy do coraz to głośniejszego źródła jęków. Kiedy doszliśmy do miejsca, w którym korytarz zakręcał, zza zakrętu zauważyliśmy nikłe światło bijące ze ściany, z której owe dźwięki dochodziły… Szybko zorientowaliśmy się, że dziura w murze ukazuje nam wnętrze komnaty przeoryszy, a przynajmniej jej centralne miejsce, na którym w tej chwili Carmilla oddawała się rozkosznym igraszkom miłosnym z jakimś brodatym i wielkim mężczyzną! Mimo tego, iż scena wzbudziła naszą ciekawość, moją na pewno, postanowiliśmy ruszyć korytarzem dalej. Korytarz ciągnął się w ciemności, a ja w pewnym momencie poczułem podmuch z prawej strony ściany. Szybko zorientowałem się, że mamy do czynienia z jakimś przejściem w murze, tylko musieliśmy znaleźć „klucz”, coś, dzięki czemu można było owe przejście otworzyć… Kilka chwil zajęło mi przeszukiwanie ściany i macanie cegieł, ale poskutkowało. Ściana ustąpiła, a my znaleźliśmy się w ciemnej i dziwnej komnacie…
Weszliśmy doń przez kominek… Sala wyglądała, niczym mała kapliczka. Kilka ław, ołtarzyk, jakieś kufry i kilka regałów, na których walały się zawinięte papirusy i pergaminy i stało pełno ksiąg. Na ścianach wyrysowane były symbole Delidii, a sam ołtarzyk zdobiony był jej małym posążkiem. Zaczęliśmy szybko eksplorować pomieszczenie. Igo przepatrywał księgi, a my podjęliśmy się otwarcia kufrów. Po kilku chwilach bezowocnej zabawy w poszukiwaczy skarbów postanowiliśmy wrócić… Bo widzicie… Dorosły skupiłby się na konkretach, a przede wszystkim pilnowałby czasu i miał pewną świadomość, ile już go ubyło i czy nie warto wracać, żeby nadal pozostać bez podejrzeń… My natomiast byliśmy jeszcze dziećmi i zwyczajnie poczucie czasu nie było nam znane, a myśl o możliwości odkrywania nieznanego i baraszkowania po ciemnych korytarzach, tylko zachęcała do takich beztroskich zabaw… Wówczas żaden z nas nie zdawał sobie chyba sprawy z konsekwencji przyłapania na tych podchodach… Jak sobie przypomnę te czasy, Gordona i Carmillę, to mogę sobie śmiało wyobrazić, czym by to mogło się dla nas skończyć…
- Kracjosie… Mówiłam Ci tyle razy… - Młody z przerażeniem nam później opowiedział co widział i usłyszał z komnaty przeoryszy, kiedy wracaliśmy korytarzem… Gniewomir był na tyle ciekawski i żądny ponownego podglądnięcia kochającej się pary, że nie posłuchał żadnego z nas, że nie mamy już na to czasu… - Będzie bardzo ciężko… - kontynuowała Carmilla zawinięta kocem i wtulona w przybysza – Sześćdziesiąt dzieci, w pół roku…? To jest niemożliwe, nie będziemy w stanie tyle dostarczyć, a poza tym musicie coś zrobić z Grododzierżcą… - Młody nasłuchiwał jeszcze chwilę, aż w pewnym momencie odskoczył przerażony od ściany… Był cały blady, a w jego oczach widziałem strach… Zapytany później powiedział, że przeorysza spojrzała w jego kierunku, a jej wzrok płonął niebieskimi ognikami…! Bez zastanowienia ruszyliśmy drogą powrotną do studni, z nadzieją, że nikt nie zauważył naszej długiej nieobecności…