Kroniki I: Miasto Mgieł (autor: Prosiak)

Występują: Kriss Lazarus (Prosiak), Sheila (Aga), Tomos (Cad)


Cóż, jako że pozostałem jedynym spadkobiercą po Aramisie (a przynajmniej tak myślę), postanowiłem, że teraz ja będę pisać teraz tu swoje wspomnienia ...

Zatem zacznę od dnia kiedy znalazłem i przeczytałem ten pamiętnik. Aramis oddał życie wczorajszego dnia. 15 września Ery Odrodzenia złożył je w ofierze na rzecz walki o słuszną sprawę. Zginął w honorowym pojedynku, umarł w sposób godny wielkiego wojownika i prawego człowieka. Myślę, że Wielki Richter w swej nieskończonej mądrości docenił to jak Aramis wiernie mu służył i teraz siedzi po jego prawicy. Śmierć mego brata napełniła mnie smutkiem tak ogromnym, iż przysłonił radość jaka powinna wypełnić mnie po wykonaniu zadania. Jeszcze tego samego wieczoru los dal mi możliwość pomszczenia jego śmierci w honorowy sposób. Dziwna persona, jak się później okazało wysłaniec samego Władcy Miasta Mgieł zaproponował, iż umożliwi mi pojedynek z wojem, który usiekł Aramisa. Powiedział jednak, że będę musiał stoczyć dodatkową walkę. Przepełniony wściekłością, potęgowaną smutkiem, przystałem na tę propozycję. W duchu obwiniałem sam siebie, że pozwoliłem Aramisowi walczyć w jakiś niewytłumaczalny sposób, czułem, że to ponad jego siły. Jednak przyzwyczajenie do tego, że to on jest moim przełożonym, wzięła górę i nie upierałem się aby walczyć.

Kiedy dopilnowaliśmy aby ciało Aramisa zapewnione miało należyty pochówek, udałem się do świątyni Razina na całonocne modły, poświęcone duszy mego brata. W trakcie nocnego czuwania musiałem przysnąć w ławie zmęczony trudami całego dnia. Nawiedził mnie koszmar, stałem na dziwnej polanie, nad moją głową niebo o stalowoszarym kolorze, po którym z prędkością galopującego konia mknęły poszarpane brzydkie chmury. Daleko z przodu zobaczyłem dziwną postać. Istota ta na pierwszy rzut oka była kobietą z koroną na głowie. Jej twarz jednak była pozbawiona ciała. Korona spoczywała na nagiej czaszce. Obudziłem się z krzykiem. Obok mnie na podłodze leżał roztrzęsiony kapłan Razina. Kiedy pomogłem mu dojść do siebie, powiedział tylko : „ona się przebudziła” i ze strachem w oczach odszedł. Miałem nieodparte wrażenie, że całe miasto w taki czy inny sposób poczuło to co ja. Nastał dzień w którym pochowaliśmy Aramisa do ziemi. Pod koniec pogrzebu po raz kolejny wydarzyła się dziwna sprawa, istota z mojego koszmaru pojawiła się na cmentarzu na czarnym rumaku przyodzianym w ozdoby ze srebrnych czaszek. Postać stała nad grobem Aramisa tylko chwilę. Wystarczyło, że na chwilę odwróciłem od niej wzrok w kierunku kapłana osuwającego się na ziemie. W tej krótkiej chwili zniknęła. Był to ten sam kapłan, który modlił się ze mną w świątyni. Odniosłem wrażenie, że tylko kapłan i moi towarzysze obecni na pogrzebie widzieli to dziwne wydarzenie. Mocno wystraszeni podeszliśmy do sługi Razina i przypomniawszy mu się poprosiłem o wyjaśnienia. Istota, którą widzieliśmy to An-Ksienamei, nowy bóg zasiadający w części panteonu zarezerwowanej wcześniej dla Razina. Jak wytłumaczył nam kapłan zaczął się „bój” o dusze zmarłych ludzi. Tak jak zadaniem Razina było przeprowadzenie duszy do krainy wiecznego spokoju, tak zadaniem An-Ksienamei jest skuszenie jej fałszywymi obrazami i zamknięcie ich na swój własny użytek. Kapłan zdziwiony był, iż my także widzieliśmy An-Ksienamei. Starało sobie i nam wytłumaczyć, iż być może silna wiara chowanego właśnie Aramisa jak i nasze silne przywiązanie do niego było tego powodem. Ze strachem i niepokojem zapytałem czy dusza Aramisa została zatem przez nią porwana. Kapłan uśmiechnął się smutno i powiedział „tę bitwę przegrała, chowany dziś człowiek był silnej wiary”.

Do dnia pierwszego pojedynku zająłem się sprzedażą rzeczy po Aramisie. Z uzyskanymi pieniędzmi udałem się do maga, aby zakupić coś, co sprawi, iż poczuję się pewniej podczas pojedynku. Wybrałem rękawice, które miały rzekomo poprawić moje skupienie i szybkość ataku. Po kilku sparingach z Sheilą, stwierdziłem, iż zakup był trafiony.

Nadszedł dzień pierwszego pojedynku. Cały strach i nerwy usiłowałem zabić niewyszukanymi żartami i głupim humorem. Niewiele to dało, na arenę wchodziłem ze ściśniętym gardłem. Walka tym bardziej była dla mnie trudna, wiedziałem, że nie mogę w tej walce ujawnić wszystkich swoich atutów, których miałem zamiar użyć w walce z halabardnikiem. Chciałem wybadać przeciwnika, pewnie zasłoniłem się tarczą aby poznać jego szybkość i siłę, przyjąłem postawę defensywną. Kto wie czy ten ruch nie uratował mi życia. Przeciwnik niespodziewanie i szybko rzucił we mnie trójzębem. Jedynie to, że pewnie trzymałem tarczę, za którą się skryłem, uratowało mnie od śmiertelnej być może rany. Kiedy trójząb upadł kilka kroków koło mnie, odbity po silnym uderzeniu, mój przeciwnik stał bezbronny. Zasłaniając się tarczą starał się podnieść swój oręż. Na szczęście mój szybki atak i dwa wprawne cięcia osłabiły go na tyle, iż momencie w którym sięgał po broń chwiał się już na nogach. Dosyć głośno wypowiedziałem słowa poddaj się a daruję ci życie. Zastanawiał się przez chwilę, po czym krzyknął, że poddaje się. Tłum ryknął niezadowolony, w powietrzu czuć było żądzę krwi. W nosie miałem tłum i jego żądze. Mój cel został osiągnięty.

Kilka godzin po walce, do karczmy w której przebywaliśmy, przybył wojownik, z którym toczyłem pojedynek. W podziękowaniu za darowanie mu życia, dał mi woreczek z trzema miksturami. Były tam mikstura siły oraz dwie leczące. Przyjąłem je i życzyłem powodzenia w dalszym życiu. Do walki, w której chciałem pomścić Aramisa został równy tydzień. Tydzień, który poświęciłem na trening z Sheilą, użeranie się z Tomosem i wspomnienia o Aramisie.

W dzień pojedynku byłem jeszcze bardziej nerwowy niż tydzień wcześniej. Na miejsce pojedynku wyznaczona została wyspa na środku czarnego jeziora. Na samą wyspę dopłynęliśmy tuż przed północą, w otoczeniu wysoko postawionych w tym mieście ludzi. Wszyscy obecni na łodzi, sprawiali wrażenie mocno wystraszonych widokiem przybliżającej się coraz bardziej czarnej wieży. Gdy zeszliśmy na ląd, osoba która zaproponowała mi tą walkę powiedziała „ Przejdź na usługi do mojego pana. Twój bóg cię nie ochroni, mój pan tak. Zgódź się na moją propozycję a gwarantuję ci, że wygrasz ten pojedynek”. Tylko to, że zapewne wykonywał polecenia mówiąc mi to, powstrzymało mnie od wyciągnięcia w jego kierunku miecza.

Walka rozpoczęła się i potoczyła w zaskakująco szybkim tempie. Zawsze myślałem, że jestem szybki, lecz to co wyrabiał z tak nieporęczną bronią jaką wydawała mi się halabarda przeciwnik, graniczyło z nadludzkimi możliwościami. Przypuszczam, że działo się tak za sprawą bransolety szybkości, którą halabardnik zdobył w pojedynku z Aramisem. Walka była zacięta. Długo nie potrafiłem znaleźć na tyle dużej luki w jego obronie, by zadać silne, czyste cięcie. On raził mnie co jakiś czas ciosami mało precyzyjnymi ale niezwykle silnymi, wyprowadzanymi za pomocą dwóch rąk. Ze strachem patrzyłem, jak coraz częściej przełamuje moją gardę. Nie wiem czy zmęczenie ciągłym, mocnym rąbaniem, czy być może to, że nie odnosiło takich efektów jak mógł oczekiwać przeciwnik, sprawiły to, że odsłonił się w czasie brania potężnego zamachu, którym chciał szybko zakończyć pojedynek. Ta chwila jego nieuwagi wystarczyła na wyprowadzenie celnego ciosu, przeciwnik upadł na ziemię.

Jako, że nie chciałem, aby zmarł, podbiegłem zobaczyć czy żyje. Żył jeszcze, jego stan był ciężki lecz szybka i sprawna interwencja medyka, mogła jeszcze go uratować. Nie zdążyłem się jeszcze nawet dokładnie przyjrzeć jego ranom, kiedy poczułem, że jego ciało napina się i szybko robi się zimne. Głowę daję, że zauważyłem jak jego krew zostaje wsysana przez podłoże. W tym momencie postanowiłem, że wynosimy się z tego miasta natychmiast. Za wygrany pojedynek dostałem zaproszenie na bardzo sławny i prestiżowy turniej zwany Turniejem Czerwonego Smoka u hrabiego Taragona Affarie z Białego Miasta w Dominium. Turniej odbywa się tylko raz na trzy lata, a data następnego wypada za półtorej roku. Będę się musiał zastanowić, czy z niego skorzystam. Po przespanej nocy, sprzedaniu broni i zbroi pokonanego, zakupiliśmy prowiant i udaliśmy się w kierunku Faktri. Mam nadzieje, że podróż będzie spokojna. Mam też nadzieję, choć Tomos nie zgadza się z tym stwierdzeniem, że fakt iż z naszej kompani ubył Aramis, Drum i obłąkany czarodziej, a dołączyła Sheila, zmyli pościg zabójców. Mam też nadzieję, że list który wysłałem do kapłanki w Zandarze pchnął kapłanów do działania.



Kroniki II: Olbrzym (autor: Prosiak)

Występują: Kriss Lazarus (Prosiak), Sheila (Aga), Tomos (Cad)


Wyruszyliśmy w dalszą drogę do Faktrii, według naszych obliczeń mieliśmy około pięciu dni drogi. Podróżowałem w milczeniu, śmierć Aramisa odcisnęła na mojej osobie duże piętno. Na pierwszym postoju postanowiłem objąć pierwszą warte. Wartę tą zazwyczaj pełnił Aramis. Kiedy przyszedł czas na Sheilę, obudziłem ją, pomodliłem się, prosząc o pokój ducha Aramisa oraz o powodzenie naszej misji i położyłem się spać. Ze snu wytrącił mnie jakiś ruch w obozowisku. Nie zdradzając się z tym, że nie śpię, czujnie obserwowałem obozowisko. Do Sheili podszedł jakiś podróżny i zapytał czy może dosiąść się do ogniska. Jako że tereny, po których podróżujemy, nie należą do bezpiecznych, wzmogłem moją czujność. Po chwili obudził się Tomos, zapytał Sheilę czy wszystko w porządku, więc i ja ujawniłem, że nie śpię. Przysiadłem się do ogniska i pogrążyliśmy się z przybyszem w rozmowie. Jak okazało się Kartis podróżuje do Paddar - stolicy Tragonii, w celu doskonalenia swych umiejętności magicznych. Rozmowa płynęła wyjątkowo miło. Kartis pochodził z Arkanii, państwa które jest sojusznikiem mojej ojczyzny.

Jako że od prawie 2 lat przebywam daleko od ojczyzny, głodny byłem wiadomości z tamtych regionów świata. Niestety, podróżnik o wydarzeniach z Imperium wiedział niewiele. Natomiast dowiedziałem się, że Arkania pogrążyła się w wojnie domowej. Imperium wystawiło armię, która w wojnie tej stoi po stronie namiestnika króla. Do wojny domowej doszło w momencie, w którym wybrany został namiestnik króla, jako że władca podupadł na zdrowiu psychicznym i nie mógł dalej rządzić krajem. Wtedy to do głosu doszły ambicje pozostałych władyków i rozgorzała wojna. Gawędziliśmy tak prawie do świtu, po krótkim śnie wędrowiec wyruszył w drogę, a na odchodnym powiedział nam, że w Gardionie Wschodnim ktoś pytał o grupę ludzi, pasujących do naszego opisu. Życzyliśmy sobie szczęśliwej drogi i ruszyliśmy w swoich kierunkach. Był 15 październik, dzień mojego comiesięcznego postu. Podróżowaliśmy w milczeniu.

Około południa, zza pobliskiego wzniesienia, usłyszeliśmy nadludzko głośny okrzyk oraz odgłosy walki. Tomos, zanim ktokolwiek zdążył cokolwiek powiedzieć, ruszył biegiem na wzgórze, obrócił się do nas, krzyknął „do ataku!” i znikł za wzgórzem. Pobiegliśmy za nim. Ze wzgórza roztaczał się następujący widok: 3 ogry otaczały olbrzymiego człowieka. Człowiek ten, mierzący około trzy metry wzrostu, zakuty był w ciężki pancerz i wymachiwał niewyobrażalnie wielkim mieczem. 2 ogry leżały już martwe u jego stóp. Tomos, z ogromną szybkością, biegł w kierunku jednego z ogrów. Sheila przeklęła coś pod nosem, powiedziała „Tomos jak ja to przeżyję to cię zabiję”, i z dzikim okrzykiem ruszyła na ogra. „Bogowie” – pomyślałem, „jeśli to przeżyjemy to postaram się wskrzesić Tomosa po tym jak zabije go Sheila i ponownie ubić.” Błyskawicznie naładowałem kuszę i wystrzeliłem w stronę ogra, którego atakował już Tomos. Bełty trafiły chyba w jakiś wyjątkowo twardy kawałek skóry opinający ich ciała, bo ogr nawet nie zauważył, że został trafiony. Kiedy ja ładowałem następny bełt, Sheila dobiegała już do celu, a Tomos upadł i z wielkim trudem podnosił się trzymając za głowę. Ogr już prawie miał na widelcu Tomosa, na jego szczęście Sheila odciągnęła uwagę ogra. Wiedziałem, że muszę się skupić i trafić perfekcyjne. Przyłożyłem kuszę i starannie przycelowałem. W Tym czasie Sheila oberwała solidnie maczugą, którą wywijał ogr. Tomos dalej kręcił się i chwiał, trzymając za głowę. Tylko moje największe skupienie, nie pozwoliło mi od razu nacisnąć na spust, w momencie kiedy Sheila dostała. Modliłem się w myślach o to, aby Sheila wytrzymała jeszcze kilka sekund. W końcu ogr stał idealnie na linii mego strzału. Wypuściłem bełt, który przeszył jego szyję. Ogr, jak gdyby w zwolnionym tempie, zaczął się chwiać, po czym przykląkł na jeno kolano i wypuścił swą broń. Życie szybko uchodziło z niego, wraz z krwią wylewającą się z jego tętnicy. Kiedy my uporaliśmy się z jednym ogrem, olbrzym dobijał właśnie ostatniego z pozostałych. Tomos, który całkiem otrząsnął się, podniósł dłoń i wykrzyczał „witaj, jestem Tomos przybyliśmy z odsieczą.” Olbrzym odpowiedział w języku Północy „rzućcie broń!” Napięcie podniosło się trochę, ale w końcu doszliśmy do porozumienia i wszyscy schowaliśmy broń.

Olbrzym przedstawił się jako Gandar, podziękował za pomoc, ponarzekał na to, że niewielu w dzisiejszych czasach ludzi honorowych i walecznych. W ramach podziękowania, zaprosił nas do swego domu na poczęstunek. Jego domem okazało się obszerne pomieszczenie wykute w skale. Jak później dowiedzieliśmy się, była to bardzo stara twierdza olbrzymów. Nasz gospodarz usadziwszy nas przy stole, przyniósł ogromną baryłkę wina. Poczęstował nas też mięsem, z pieczonego na ogromnym ruszcie jelenia. Jako że był to dzień postu, stanowczo odmówiłem jedzenia i napitku, zadawalając się kubkiem czystej wody z górskiego źródła. Po kilku namowach z naszej strony, olbrzym opowiedział o swym losie, skąd się tu wziął i co dzieje się z jego pobratymcami. Onegdaj, olbrzymy w tych stronach walczyły u boku Rycerzy Krwi, podczas wojny z Zanzibarrem. Lecz teraz ludzie stracili szacunek do olbrzymów, a one same żyją na wygnaniu na Południu. W Entracji olbrzymy są specjalnie hodowane, są tam cennymi niewolnikami. Gospodarz nam opowiedział, że wiele lat szukał tego miejsca, gdzie to w jednym z grobowców schowany jest legendarny miecz, Zerrikan, który rzekomo ma scalić wszystkie plemiona olbrzymów i zwrócić im wolność. Zapytany dlaczego nie weźmie miecza, skoro odnalazł grobowiec, w którym jest schowany, zasępił się i posmutniał. Z początku nie chciał powiedzieć, lecz po naszych namowach przyznał się, że przodkowie, którzy składali miecz do grobowca, wyryli nad wejściem do niego inskrypcję. Inskrypcja ta wyraźnie mówi, że nikt z jego rodu nie może wstąpić na teren grobowca, gdyż z miejsca zostanie porażony gromem i zginie.

Tomos oczywiście nie wytrzymał i zapytał Gandara czy ten wierzy w jakieś tam stare inskrypcje. Olbrzym do tego tematu podszedł bardzo poważnie i rzekł, że przodkowie nigdy nie kłamią i wie, że on tam nie może wejść. Tomos, niewiele myśląc, powiedział, że my chętnie przyniesiemy mu ten miecz. Olbrzym zamyślił się na dłuższą chwilę, po czym wyszedł z pomieszczenia i powiedział abyśmy zaczekali. Po chwili przyszedł, podszedł do mnie i gwałtownym szybkim ruchem sięgnął po mój amulet z symbolem ukochanego Richitera. Kiedy tylko olbrzym dotknął medalionu, usłyszeliśmy głośny huk. Olbrzym leżał na ziemi, kilka metrów dalej i pospiesznie ściągał z ręki dymiącą bransoletę w kształcie węża. Błyskawicznie doskoczyłem do olbrzyma z mieczem. Lecz olbrzym śmiał się pod nosem. I powiedział „Spokojnie szlachetny Krisie, musiałeś przejść test. Przodkowie przewidują bowiem, że to szlachetny i gorliwy wyznawca Richitera odzyska legendarny miecz. Teraz widzę, iż przepowiednie mówiły o was.” Uwierzyłem mu, ale już bardziej czujny powróciłem do stołu. Olbrzym opowiedział o tym, że przepowiednia mówi, że tylko dwie rzeczy mogą zostać wyniesione z grobu. Miecz i księga Mistrzów Zan. Księga będzie naszą zapłatą za odzyskanie miecza. Księga ta ponoć w jakiś sposób, ma podnieść nasze umiejętności bojowe. Jako że Sheila czuła się nienajlepiej, po ciosie otrzymanym od ogra, postanowiliśmy, nauczeni doświadczeniem, że w grobowcach różnie bywa, iść tam za kilka dni, abyśmy byli w pełni sił. Na to stwierdzenie olbrzym znów wyszedł z pomieszczenia i wrócił po chwili z dużym kielichem. „Tu macie wodę ze źródła przodków, wyprosiłem dla was u mych przodków łaskę. Napijcie się po łyku z tego kielicha prześpijcie się, a rano będziecie zdrowi.” Tomos odmówił, natomiast Sheila i ja napiliśmy się. Mi doskwierały jeszcze nie do końca zagojone rany z pojedynku. Udaliśmy się na spoczynek.



Kroniki III: W poszukiwaniu Zerrikana I (autor: Prosiak)

Występują: Kriss Lazarus (Prosiak), Sheila (Aga), Tomos (Cad)


Przebudziłem się jako pierwszy, obok mnie na posłaniach z wyprawionych skór leżeli Sheila i Tomos. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, mój wzrok powędrował w kierunku otworu widniejącego w sklepieniu. Otwór ział ciemnością, była zatem noc. Po chwili doszło do mnie tubalne pochrapywanie, to Gandar spał na swym wielkim tronie. Wstałem i z pewnym zaskoczeniem zauważyłem, że rany odniesione w pojedynku z halabardnikiem zniknęły. Nie odczuwałem już bólu. Sprawnie zacząłem przywdziewać swoją kolczugę. Hałas jaki tym uczyniłem obudził pozostałych. Przyjrzałem się Sheili, po tym jak zwinnie się poruszała, wywnioskowałem, że i ona nie odczuwa już skutków ciosu, zadanego gigantyczną maczugą ogra.

Gandar zapytał prosto: „jesteście gotowi aby wyruszyć? Jeśli tak Gandar pokaże wam drogę do grobowca.” Kiedy wszyscy ubraliśmy się i zjedliśmy posiłek, olbrzym dał nam worek z jedzeniem. Gandar prowadził nasz przez szereg pomieszczeń. Z podziwem spoglądałem na ogromne pomieszczenia doskonale wykute w skale. W oczy rzucało się też to, że pomieszczenia te były niemal zupełnie puste. Oczami wyobraźni usiłowałem zobaczyć jak też mogło tu wyglądać, przed odejściem olbrzymów. Lecz niemal sterylna pustka tych pomieszczeń wręcz przeszkadzała w jakiś sposób, blokowała moją wyobraźnię. W końcu doszliśmy do pomieszczenia, na którego końcu było przejście zasłonięte duża okrągłą, kamienna płytą. Gandar wsadził wielką pochodnię w uchwyt w ścianie, wskazał na właz i powiedział „to tutaj.” Zaparł się i całym ciałem naparł na pokrywę. Widziałem jak jego ogromne mięśnie napinają się i pracują. Nawet dla tak rosłego człowieka, odsłonięcie pokrywy stanowiło problem. W końcu jednak wejście do grobowca stanęło dla nas otworem. „Powodzenia” - rzekł olbrzym i wskazał ręką w kierunku otwartego teraz korytarza.

Wchodząc do środka powiedziałem: „Gandarze nie zamykaj przypadkiem tych drzwi, bo nigdy stad nie wyjdziemy.” Olbrzym uśmiechnął się tylko i powiedział „Gandar nie zamknie, Gandar będzie tu czekał nawet wiele godzin jeśli będzie trzeba.” Weszliśmy do środka. Zaproponowałem, że to ja pójdę pierwszy i zbadam czy na drodze nie ma jakiś pułapek. Sheila z Tomosem jak zwykle mnie nie słuchali i po chwili Sheila wypowiedziała słowa: „niech Kris idzie pierwszy, żeby nie było tak jak z Aramisem”. Pokręciłem tylko głową, zastanowiłem się czy jestem aż takim złym człowiekiem, że bóg skazuje mnie na wieczne szarganie mi nerwów przez tą dwójkę. Jak się okazało korytarz ku naszemu zadowoleniu nie został naszpikowany pułapkami. Lecz nauczony doświadczeniem, nie straciłem czujności i nadal upierałem się przy tym, że będę szedł przodem. Ciągle miałem przed oczami widok Aramisa, z bełtem sterczącym z jego piersi. Nie chciałem by coś takiego znów miało miejsce.

Ostrożnie dotarliśmy w końcu do dużej okrągłej komnaty. Na środku sali stał trzymetrowy posąg, a dookoła niego 5 gigantycznych rzeźb olbrzymów, które na swych barkach trzymały sklepienie. Ostrożnie i powoli podszedłem w kierunku posągu. Kunszt z jakim został wykonany pomnik, nawet dla mojego średnio czułego na sztukę wzroku, budził szacunek. Pierwsza myśl jaka przeszłą mi przez głowę, że to prawdziwy olbrzym, zamieniony w kamień jakimś potężnym zaklęciem petryfikacji. Lecz wiedziałem, że to tylko wyobraźnia. Pomnik ten bowiem był najdoskonalszą rzeźbą, przedstawiającą wielkiego Richitera. Ściągnąłem hełm, uklęknąłem na jedno kolano i z szacunkiem odmówiłem modlitwę. Uczucie jakie mnie przepełniało było wspaniałe. Przez tą chwile czułem się jakbym był w świątyni Richitera w Dermath. Tak dawno nie miałem możliwości zawitać do domu Pana, że upajałem się tą chwilą. Tomos i Sheila patrzyli na mnie dziwnym wzrokiem. Musiałem wytłumaczyć im, kogo przedstawia ten posąg. W ich stronach kult Richitera nie istniał. Po chwili wróciłem do badania pomieszczenia. Za każdym z 5 gigantycznych posągów była zamknięta okrągła płyta wejściowa, taka sama jaką Gandar otworzył nam na górze. Przyjrzeliśmy się wszystkim, tylko na jednym widniał symbol, o jakim wspominał nam Gandar. Zaparliśmy się i całą siłą pchnęliśmy właz. Pokrywa ani drgnęła. Jako że wiara góry przenosi, pogrążyłem się w modlitwie. Poprosiłem Richitera by dał nam siłę, potrzebną do odepchnięcia pokrywy. W trakcie mej modlitwy, wydarzyło się coś dziwnego. Na początku złotym blaskiem rozbłysł się mój medalion, potem posąg Richitera, a na końcu pięć podtrzymujących sklepienie posągów olbrzymów. Z zapałem przystąpiłem do przesuwania włazu. Niestety ten nawet nie drgnął. Wierzę w to, iż był to boski znak, niestety nie umiem go do teraz zinterpretować. Znudzony Tomos jak to on, chodził po pomieszczeniu i marudził. Sheila natomiast oglądała dokładnie pomnik Richitera. „Krisie” – zawołała, „podejdź no tu i zobacz, czy potrafisz odczytać to co jest napisane na mieczu.” Faktycznie, na mieczu, który dzierżył w rękach mój ukochany bóg, widniał jakiś napis. Niestety, prawdopodobnie w języku olbrzymów, którego nie znałem. Nie posunęliśmy się do przodu ani o jotę. Sheila wskazała mi, także dziwy okrąg dookoła posągu. Miecz, na którym opierał się Richter, wisiał dokładnie kilka milimetrów nad linią wyżłobioną w podłożu. Obszedłem posąg dookoła i przed oczami zobaczyłem przyrząd, którym posługiwał się kapitan statku, którym przypłynęliśmy do Zielonego Portu. Mianowicie nazywał to cyrklem i w jakiś sposób pomagało mu w nawigacji. Uśmiechnąłem się i powiedziałem: „musimy posąg obrócić twarzą w kierunku właściwego grobowca.” Zanim wypowiedziałem do końca to zdanie, Tomos już z zapałem napierał na posąg. Jako, że szło mu to wybitnie opornie, wraz z Sheilą pomogliśmy mu pchać. Posąg powoli, przy akompaniamencie naszych jęków, obracał się. Po kilku minutach był ustawiony twarzą do grobowca. Niestety nic się nie stało. Moja bezsilność zaczynała mnie przygnębiać. Dogadywanie Tomosa ze to mój bóg i powinienem wiedzieć co zrobić, dodatkowo pogłębiało to uczucie. Sheila jeszcze raz zaczęła przyglądać się rzeźbie, w końcu powiedziała, aby Tomos wszedł na posąg i zobaczył czy nie da się jakoś ruszyć miecza. Zanim zdążyłem zaprotestować, Tomos siedział na ramionach Richitera, widocznie dobrze się bawiąc, widząc moje niezadowolenie z tego faktu. Po chwili obserwacji oznajmił nas, że rzeźba ma prawdopodobnie ruchome ramiona. Zaparliśmy się i spróbowaliśmy podnieść miecz tak aby wskazywał grobowiec. Udało się, kiedy tylko miecz został uniesiony, usłyszeliśmy jakiś mechanizm, który odblokował przejście. Ostrożnie wstąpiłem do nowo otwartego tunelu.

Tym samym szykiem posuwaliśmy się powoli do przodu. Już po chwili zobaczyliśmy, że tunel kończy się ścianą. Na ścianie, zbudowanej tak jakby z setek małych cegiełek, widniało mnóstwo symboli. Postanowiłem poszukać symbolu, który widniał na drzwiach grobowca (półksiężyc z pięcioramienną gwiazdą). Po chwili znalazłem go. Wyciągnąłem rękę, aby go nacisnąć. Coś wewnątrz mnie powiedziało, że to by było za proste. Usłyszałem jeszcze głos Sheili „Krisie nie!” Niestety mimo, iż w ostaniej chwili zrozumiałem swój błąd, nie dałem rady już cofnąć ręki. Dotknąłem cegiełki, która momentalnie zapadła się w głąb ściany. Tylko ułamek sekundy był potrzebny zapadni, umieszczonej pod nami, na zupełne otwarcie się. Polecieliśmy w dół. Na szczęście pionowy lot nie był długi, już po chwili spadliśmy na pochyłą, zawijająca się w długi ślimak, kamienną rynnę. Powierzchnia, po której jechaliśmy, była doskonale wypolerowana, nabieraliśmy prędkości. Na nasze szczęście, zanim pochodnie wypadły nam z rąk, zobaczyliśmy, iż przed nami na wysokości około metra widnieje ostrze. W ostatnie chwili przywarliśmy plecami do pochylni. Gdyby zsuwał się tu olbrzym, zapewne zostałby zgilotynowany.

Wylądowaliśmy w kompletnych ciemnościach. Po upewnieniu się, że wszyscy żyjemy, po omacku znaleźliśmy pochodnie i skrzesaliśmy ogień. Naszym oczom ukazał się widok, którego nikt z nas się nie spodziewał. Był to grobowiec, lecz był splądrowany, a na podłodze leżało kilkanaście ciał. Ciała były świeże i co najważniejsze, były to zwłoki jakiś humanoidalnych, wielkich jaszczurów. Już na pierwszy rzut oka było widać, że jaszczury weszły do grobowca i któryś w czasie plądrowania centralnego sarkofagu, uruchomił pułapkę. Reszta istot w panice rozbiegła się, aktywując coraz to więcej pułapek. Nakazałem Sheili i Tomosowi zostać z tyłu, a sam niemal czołgając się, z nosem przy ziemi, posuwałem się w kierunku sarkofagu, oznaczając miejsca gdzie mogą być jeszcze aktywne pułapki. Kiedy doszedłem do sarkofagu, stało się jasne, że został splądrowany. W środku nie było ani Zerrikana, ani Księgi Mistrzów Zan. Obszedłem ostrożnie pomieszczenie, zaznaczając miejsca, gdzie nadal były aktywne pułapki. Doszedłem do wyrwy w ścianie po drugiej stronie, przez wyrwę prowadziło wiele śladów, zarówno do środka grobowca jak i na zewnątrz. Ruszyliśmy za śladami. Zaraz za wyłomem tunel był już tworem natury. Była to po prostu podziemna jaskinia. Ostrożnie, żeby nie wpaść przypadkiem na jaszczury, posuwaliśmy się po śladach. Kluczyliśmy około 2 godzin, tak myślę, czas mogliśmy odmierzać jedynie po tym, ile pochodni się spaliło.

Doszliśmy do miejsca, w którym korytarz jaskini kończył się rozlewiskiem wodnym, wypływającym spod ściany. Ślady prowadziły bezpośrednio do wody. Na samą myśl o zanurzeniu się w tej brudnej lodowatej wodzie, przeszedł mnie dreszcz. Jako, że wśród nas tylko Tomos dobrze czuje się w wodzie, to na niego padło zbadanie tunelu pod wodą. Tomos rozebrał się ze swych mnisich szat, zrobił krótką rozgrzewkę, po czym z głupim wyrazem twarzy, zniknął pod wodą. Nie było go dobre kilkanaście minut. Nie wiedzieliśmy co robić. Nikt z nas, ni Sheila, ni ja, nie pływaliśmy, a co dopiero mówić o nurkowaniu. Na szczęście Tomos wypłynął i powiedział „nie jest źle, to tylko 10 metrów pod wodą.” „10 metrów bogowie, nie dam rady” - strach jaki mnie ogarniał, powoli paraliżował moje członki i przyćmiewał racjonalne myślenie. Tomos wpadł na pomysł, że przeciągnie na drugą stronę linę, tam ją zamocuje i nie będziemy musieli płynąć, tylko wstrzymać oddech i przeciągnąć się pod wodą. Kiedy Tomos przeciągał linę na drugą stronę, ja z kawałka swojej, zrobiłem uprząż, która miała zapobiec spadaniu na dno, gdyby komuś wypadła z rąk lina, którą przeciągać miał Tomos. Z duszą na ramieniu wszedłem do wody. Pomyślałem: „raz kozie śmierć” i gwałtownie zanurkowałem. Kiedy zalała mnie czarna, przenikliwie zimna toń, spanikowałem. Wyskoczyłem z wody i pierwszą moja myślą było, że nie dam rady. Odruchowo dotknąłem mojego medalionu, uspokoiłem się, wyrzuciłem z głowy złe myśli. Puściłem Sheilę, aby poszła pierwsza, a sam pogrążyłem się w modlitwie, prosząc boga o siłę i wytrwałość. Uspokoiłem oddech i sam spróbowałem przedostać się pod wodą. Dzięki linie oraz przy pomocy Tomosa, szczęśliwie przedostałem się na drugi brzeg.

Naszym oczom ukazała się jaskinia, znacznie większa niż ta, z której przypłynęliśmy. Woda rozlewała się prawie na całej jej powierzchni, jedynie przy końcu widniał wąski brzeg. Po przeciwległej stronie jaskini na jej końcu widniały cztery wejścia do tuneli. Trzy dostępne zaraz z brzegu i czwarte na wysokości kilku metrów. Pozostaliśmy ukryci w cieniu, ze skrajnego lewego tunelu wyszedł nagle patrol 7 jaszczurów. Byliśmy poza zasięgiem światła, nie dostrzegli nas. Sheila zapytała się: „co robimy? czy naszym celem nadal jest zdobycie miecza czy tylko wydostanie się na powierzchnie?” Ja byłem za tym, że mamy odszukać miecz. Tomos i Sheila twierdzili natomiast, że powinniśmy się skupić na odzyskaniu wolności. Sheila w sumie słusznie powiedziała, że nierozsądnie by było, żeby pieśń, którą z takim trudem i poświeceniem zdobyliśmy, wszak zginął za nią Aramis, została pochowana w tych jaskiniach razem z nami. Tomos argumentował tym, że nie oszukamy olbrzyma, przecież obiecaliśmy mu, że przyniesiemy miecz z grobowca, a nie że będziemy uganiać się za nim po jakiś jaskiniach, pełnych uzbrojonych we włócznie jaszczurów. Z niechęcią przyznałem im rację. Mieliśmy nowy cel, wydostać się na powierzchnię. Wybraliśmy odnogę, z której przyszedł patrol. Tomos, jako że porusza się najszybciej i najciszej z nas, szedł przodem, aby ostrzegać nas, przed nadciągającymi patrolami. Udało nam się w ten sposób omijać patrole i uniknąć nierównej walki. W pewnym momencie wrócił Tomos z niewesołą miną, tunel doszedł do pomieszczenia pełnego jaszczurów. Musieliśmy się wycofać. Wróciliśmy do jaskini i wyruszyliśmy do środkowego przejścia. Szliśmy w tym samym szyku. Tomos z przodu, my nieznacznie za nim. W pewnym momencie, ja i Sheila, usłyszeliśmy kroki za nami. Podbiegliśmy do Tomosa, który stał akurat w pomieszczeni, z którego schody prowadziły na górę. Przedstawiliśmy mu sytuację, mieliśmy trzy wyjścia zostać i walczyć, skryć się pod schodami, albo uciekać po schodach w górę. Wybraliśmy wspinaczkę po schodach. Schody te wykonane już były przez czyjeś ręce. Kiedy weszliśmy na ich szczyt, naszym oczom ukazał się tunel. Zdecydowanie wybudowany i zdecydowanie bardzo stary. Nad wejściem do korytarza widniał wyrzeźbiony symbol kobry, spowitej w płomienie. Ruszyliśmy szybko do przodu, kroki które słyszeliśmy za nami przybliżały się. Doszliśmy do skrzyżowania, postanowiliśmy się ukryć w jednej z ciemnych odnóg. Przyczajeni, poza zasięgiem światła, obserwowaliśmy korytarz, z którego przyszliśmy. Naszym oczom ukazał się następujący widok: najpierw przeszło 4 jaszczurów, potem sponiewierany związany człowiek, a zanim jeszcze 2 jaszczurów. Zagotowało się we mnie.

Prawie machinalnie, nie zastanawiając się nad tym co robię, naładowałem kuszę i wybiegłem na korytarz. Nie lubię strzelać nikomu w plecy, więc krzyknąłem „Richterze daj mi siłę, by przeciwstawić się temu plugawemu kultowi.” Już w tym momencie biegł koło mnie Tomos, nabierając szybkości, by uderzyć z impetem. Jego dłonie, zamienione w straszliwe szpony, cięły ze świstem powietrze. Nauczony kilkoma wspólnymi walkami, biegł pod ścianą, abym miał wolne pole do strzału. Jaszczury obróciły się w naszym kierunku i zaczęły biec z podniesionymi włóczniami. Dwa celne strzały ostudziły ich zapał, kolejne dwa wysłały je do krainy wiecznych łowów. Pozostała czwórka przestała interesować się jeńcem, zaczęli umykać w kierunku pomieszczenia na końcu korytarza. Sheila już też zdążyła mnie wyprzedzić i biegła za Tomosem. Ruszyłem za nimi. Nie zdążyłem przebiec nawet kilku kroków, kiedy rozległ się donośny dźwięk gongu, bijący na alarm.

Kiedy wbiegłem do pomieszczenia, moim oczom ukazało się coś na kształt jakiejś starożytnej świątyni. Po środku ział otwór w ziemi, koło niego, z wielkiego paleniska, buchał wysoki, na kilka metrów, ogień. Na końcu pomieszczenia, po obu dwóch stronach jamy, klęczało po 3 jaszczurów, pogrążonych w jakimś transie. Tomos z niesamowitą szybkością, przebył drogę, dzielącą go od klęczących jaszczurów i bezlitośnie i szybko pozbawiał ich życia. Ja z kuszy szyłem do pozostałej trójki. Sheila zajęła się tym, który bił w gong oraz trójką, która uciekła z korytarza. O dziwo nie stawiali oporu, po prostu dali się zabić. Stali jak w transie. Cała walka trwała dosłownie kilkanaście sekund, kiedy to z jamy, w ziemi, usłyszeliśmy potworny ryk. Z dołu wyłoniła się najpierw ogromna, płonąca i doszczętnie zwęglona łapa, potem reszta ogromnego, składającego się ze zwęglonego ciała monstrum. Ogromny stwór dzierżył w spalonej dłoni ogromny, płonący bicz. Rozejrzał się, ryknął, całe pomieszczenie przepełniło się smrodem palonego ciała. Bicz zaczął śmigać z niewyobrażalną wręcz prędkością i precyzją. Zaatakowaliśmy równocześnie usiłując okrążyć wroga. Lecz długi bicz i szybkość z jaką się nim posługiwał, skutecznie ostudził nasze zapały. Praktycznie całą uwagę poświęcałem na obronę. Tylko chwila nieuwagi i bicz przejechał po mojej zbroi. Niewyobrażalny ból, czułem się jakbym palił się żywcem. Zaryzykowałem i wyprowadziłem kilka szybkich ataków. Nawet mi się udało dosięgnąć bestię. Lecz moje ataki chyba nie wywarły na nim wrażenia. Kiedy mój miecz ranił demona, jego rękojeść rozgrzewała się do tego stopnia, że parzyła me dłonie i tylko cudem go nie wypuściłem. Przybrałem całkowicie defensywną postawę i krzyknąłem w kierunku Sheili i Tomosa „wycofujemy się w kierunku wody.” Sheili nie trzeba było powtarzać dwa razy, Tomos troszkę zwlekał. Ja ich w to wrobiłem, więc ja muszę osłaniać tyły. Dopiero kiedy Tomos i Sheila byli za mną, ruszyłem do odwrotu. Wiedziałem, że muszę osłaniać ich plecy. Kiedy zrezygnowałem całkowicie z atakowania i skupiłem się na obronie, nawet jakoś dawałem sobie radę i tylko nieznacznie cierpiałem z powodu śmigającego bicza. Kiedy zobaczyłem, że Sheila z Tomosem są już w tunelu, ruszyłem pędem za nimi. Tunel był na tyle wąski, że znacznie utrudnił płonącemu potworowi manewrowanie biczem, to była nasza jedyna nadzieja. Tomos dawał sobie znakomicie radę, natomiast Sheila miała widoczne problemy z tym, by trzymać tempo. Dobiegłem do niej, chwyciłem pod ramię i pomogłem biec. Przed nami biegło w naszą stronę 3 jaszczurów, „przebijamy się!” - krzyknął Tomos – „nie wdajemy się w walkę.” Wyciągnąłem tarczę przed siebie i z całym impetem wbiegłem miedzy jaszczury. Udało mi się przebić, Tomos i Sheila nie mieli tyle szczęścia. Obróciłem się na pięcie i na odlew ciąłem jednego z jaszczurów, ich szyk złamał się w momencie, kiedy zobaczyły nadbiegającego, płonącego potwora. Sheila i Tomos wykorzystali to i przedarli się za nich. Trzaskający bicz zmiótł pozostałe dwa jaszczury. Znów chwyciłem Sheilę pod ramię i pociągnąłem za sobą. Dobiegliśmy do skrzyżowania, w którym to wszystko się zaczęło, a z prawej strony wyszedł ogromny jaszczur. Wypchnąłem Sheilę za siebie i zaatakowałem z impetem. Obok mnie wyrósł jak z pod ziemi Tomos. Jaszczur nie mógł wiedzieć, że rozpędzony Tomos jest niczym kosa, tnąca źdźbła trawy. Z wielkim impetem wbił swoje szpony, w zaskoczonego tym faktem jaszczura. Zaskoczenie minęło szybko, tak szybko jak wyciekła krew z jego rozoranego, na całej długości gardła. Jaszczury, które biegły na pomoc, prawdopodobnie swojemu przywódcy, gdy tylko zobaczyły jego szybką i brutalną śmierć, straciły zapał do walki, porzuciły broń i uciekły w popłochu.

Dopadliśmy schodów i na złamanie karku biegliśmy na dół. Wiedzieliśmy, że goniące nas monstrum, będzie miało problem żeby po nich zejść. Dobiegliśmy do jaskini z jeziorkiem, powiedziałem, żeby Tomos przeprawił najpierw Sheilę. Sam naładowałem kuszę i czekałem na powrót Tomosa. Tak jak przypuszczaliśmy, potwór nie umiał zejść ze schodów lecz to go nie powstrzymało, pokazał się w czwartym tunelu, umiejscowionym kilka metrów nad ziemią. Przycelowałem i wypuściłem dwa bełty równocześnie. Stwór wpadł do wody, momentalnie buchnęły obłoki gęstej pary, przez ułamek sekundy myślałem, że już się więcej nie pojawi. Myliłem się. Wyłonił się z wody i zamachnął biczem w mym kierunku. Niewiele myśląc, zanurkowałem. Chyba tylko dzięki łasce Richitera udało mi się przebrnąć na drugą stronę. Wydobyłem z torby dwie mikstury lecznicze, jedną wypiłem sam, drugą podałem Sheili. Udaliśmy się w kierunku grobowca. Dosłownie po kilku chwilach, usłyszeliśmy za sobą odgłosy pogoni. Na szczęście mikstury powoli zaczynały działać, przyspieszyliśmy kroku. Całą drogę do grobowca wysłuchiwałem obelg pod swoim adresem. Kiedy byliśmy blisko grobowca powiedziałem, że jedyną naszą nadzieją jest to, że pogoń wpadnie w resztę pułapek. Dotarliśmy bezpieczną drogą do rampy, którą zjechaliśmy do grobowca. Wdrapaliśmy się tak wysoko jak tylko się dało, aby się znów nie ześliznąć, mieliśmy tylko nadzieję, że jaszczury będą mniej zwinne i nas tu nie dostaną. Ku naszemu szczęściu tak właśnie było. Szczytem szczęścia było to, że znów, któryś nieostrożny jaszczur, wdepnął w pułapkę, w efekcie powstałej paniki kilka jaszczurów padło martwych i zrezygnowały z dalszego nękania nas.

Wspólnie doszliśmy do wniosku, że jedyną rozsądną drogą ucieczki, będzie próba wdrapania się na górę. Mimo moich obaw, że zapadnia, która się pod nami otwarła, na pewno już jest zamknięta, zgodziłem się z tym pomysłem, jako iż niemieliśmy innego. Wyciągnąłem swój pergamin z czarem pajęczy chód, zakupiony jeszcze w Dermath. Wspomagany magią, wspinałem się w górę, kiedy poczułem, że moc czaru przestaje działać, dostrzegłem ostrze, które wcześniej o mało nas nie pozbawiło życia. W ostatniej chwili rzuciłem kotwiczką, na szczęście trafiłem, kotwiczka pewnie zaczepiła się o ostrze.



Kroniki IV: W poszukiwaniu Zerrikana II (autor: Prosiak)

Występują: Kriss Lazarus (Prosiak), Sheila (Aga), Tomos (Cad)


Kiedy tylko upewniliśmy się, że jaszczury zrezygnowały z pościgu, przystąpiłem do ściągania, z martwych ciał, elementów uzbrojenia. Wszelakie kawałki skór, które miały na sobie jaszczury, zawiązałem w jeden wielki pakunek i podciągnąłem w kierunku ostrza. Owinąłem ostry kawałek stali tak dokładnie, jak tylko umiałem. Nie chciałem ryzykować, istniała możliwość, że gdy będę się wspinał, objedzie mi noga i znów zsunę się po rynnie ,a wtedy chwila nieuwagi i mogę zostać zgilotynowany. Kiedy dokończyłem pracę, zorientowałem się, że została nam ostania pochodnia. Czasu było coraz mniej.

Pośpiesznie rozebrałem zbroję oraz odpiąłem wszelaki oręż aby mieć jak największą swobodę ruchów. Z drzewców włóczni, które leżały przy martwych jaszczurach, skleciłem stelaż, z jedną, mocno wyciągniętą do przodu włócznią, do której przymocowałem pochodnię. To wszystko, niczym plecak, umocowałem sobie na plecach. Tomos doskonale się bawił, widząc jak usiłuję zmontować coś, co da mi światło, a równocześnie pozwoli mi zachować wolne ręce. Jak zwykle sam nie wymyślił nic konstruktywnego. Kiedy zobaczył mnie, z konstrukcją przytroczoną do pleców, nieomal turlał się po ziemi. Tym bardziej chciałem, żeby mi się udało, przynajmniej przytarł bym mu nosa.

Podjąłem mozolną wspinaczkę po stromej i diabelnie śliskiej pochylni. Do ostrza doszedłem szybko, posługując się zaczepioną na nim liną. Potem było już znacznie gorzej. Pomyślałem sobie wtedy, że gdybym miał drugi pergamin z czarem, gdybym nie użył go tak wcześnie, nie sprawdzając uprzednio czy do ostrza dojdę bez czaru, to teraz byłoby o wiele łatwiej. Byłem wściekły na siebie, wszystko to przez to, że jestem nadmiernie impulsywny, a czasem uparty. Już kilku przebytych „krokach” wiedziałem, że w ten sposób nie dam rady dojść do góry. Rampa wyszlifowana była zbyt dokładnie. Pochodnia nieubłagalnie odliczała czas, który został nam do pogrążenia się w całkowitych ciemnościach. Zjechałem na dół, jeszcze raz skorzystałem z ekwipunku martwych stworów. Wyciąłem cztery kawałki z najbardziej szorstkich skór jakie znalazłem i obwiązałem sobie nimi kolana i ręce tuż za nadgarstkami. Miałem nadzieję, że to zwiększy moją przyczepność. Dodatkowo tak ukierunkowałem pochodnie by krople rozgrzanej smoły kapały w jedno miejsce. Kiedy plama była wystarczająco duża ubrudziłem nią skóry. Wiedziałem, że lepszego tarcia już nie uzyskam, reszta była zależna od moich umiejętności i woli boga. Podjąłem żmudną wspinaczkę. Piąłem się w górę w ślimaczym tempie, jeden nieostrożny ruch i wysiłek kilkunastu minut szedł na marne i zaczynałem od początku. Kiedy tylko pojawiałem się na dole, Tomos zawsze musiał wypowiedzieć jakąś kąśliwą uwagę. Jeszcze kilka razy zjechałem, zanim udało mi się dojść do miejsca, gdzie gwałtownie zmieniał się kąt nachylenia pochylni. W tym miejscu rampa była niemalże pionowa. Domyśliłem się, iż dotarłem do miejsca w którym spadliśmy przez zapadnię, domyśliłem się także, że nie mam żadnych szans, aby się tam wspiąć. Do przebycia pozostał mi około dziewięciometrowy odcinek prawie że pionowej gładkiej ściany. Nadzieja, na uratowanie, się powoli gasła, wraz z nią coraz bardziej przygasała pochodnia. Położyłem się płasko na plecach i uważnie obserwowałem ukształtowanie pochylni. Nie dostrzegłem nic co było by wstanie mi pomóc. Gdyby nawet udało mi się rzucić kotwiczką z tak niewygodnej pozycji to i tak nie miała się o co zaczepić. Leżałem tak przywarty całym ciałem do pochylni i po raz kolejny wściekałem się na siebie. Gdybym teraz miał czar. Pochodnia dawała coraz niklejsze światło, wiedziałem że wraz z pochodnią zgaśnie nadzieja. Bez pochodni nie mieliśmy nawet szans przedostać się przez grobowiec naszpikowany pułapkami, aby dojść do świątyni jaszczurów i tam próbować przebić się na powierzchnię lub zginąć. „Musi być jakieś wyjście” - ta myśl kołatała mi się w głowie i nie chciała mnie opuścić. Jak zawsze, w takich chwilach, odruchowo złapałem się za swój medalion i spróbowałem wyciszyć. Przyglądałem się rampie, która zawijała się niczym ślimak. Gdyby udało mi się odbić w kierunku bocznej ściany rampy, a potem od razu wybić, zanim spadnę ,była szansa ze doskoczę do wyjścia. Musiałem się spieszyć, wiedziałem że zostało mi czasu tylko na to, aby zjechać zabrać pochwę z magicznym kryształem i bezbłędnie dojść do końca rampy za pierwszym razem. Jeśli w połowie drogi znów się zsunę, zginiemy tu z głodu. Czym prędzej zjechałem na dół. Nawet nie usłyszałem co do mnie mówili Sheila i Tomos. Porwałem miecz i wspinając się na górę rzuciłem tylko przez ramię, że zabieram im linę. Przypasałem miecz do boku i na przemian modląc się i klnąc mozolnie, z niesamowitą ostrożnością, piąłem się w górę. Kiedy dotarłem na miejsce, byłem zlany potem, a mięśnie miałem na skraju wyczerpania. Wiedziałem, że mam jedną jedyną szansę. Obróciłem się na brzuch, poszukałem pozycji, z której mógłbym się jak najlepiej wybić. Chwila koncentracji. Pogładziłem ręką czule pochwę miecza i pomyślałem „nie zawiedź mnie.” Aktywowałem umieszczony w niej magiczny kryształ. Skok, pochodnia umieszczona na włóczni uderza o sklepienie, zanim dotarłem do przeciwległej ściany zasypuje mnie fala iskier, parząc kroplami płonącej smoły. W zupełnej już ciemności uderzam ciałem o ścianę, na szczęście nogi na ułamek sekundy znajdują oparcie, kolejny raz aktywuję kryształ. Z rękoma wyciągniętymi w ciemność lecę do przodu. Uderzenie o krawędź pułapki przez, którą tu wpadliśmy. Ponad połowa mojego ciała wisi jeszcze w otworze, z którego wyskoczyłem. Ręce trzymają się kurczowo podłogi ponad zapadnią. Czuję, że nieubłaganie zsuwam się w dół, zmęczenie spowodowane wspinaczką daje o sobie znać. Każdy mięsień płonie żywym ogniem. „To koniec” - pomyślałem. Kiedy praktycznie już się poddałem, czyjaś silna dłoń chwyciła mnie za nadgarstek i jednym zdecydowanym pociągnięciem wydostała na górę. Chciałem powiedzieć „dziękuję Gandarze” lecz zamilkłem, byłem pewien, że w pomieszczeniu jestem sam. Na kolanach obszukiwałem podłogę w celu zlokalizowania otworu, w który wpadliśmy, po otwarciu się zapadni. Kiedy go odnalazłem po omacku brnąłem w kierunku wyjścia z grobowca miałem tylko nadzieję, iż Gandar czeka na nas tak jak obiecał.

Dobrnąłem do miejsca, w którym miał czekać na nas olbrzym. Niestety nie było go. Krzyczałem jego imię tak głośno jak tylko potrafię. Na szczęście po kilku minutach pojawił się, wraz z pochodnią, a ja poczułem się o wiele swobodniej. Pytaniom Gandara, o to czy mamy Zerrikana, nie było końca. Gdy pokrótce opisałem mu naszą sytuację, wyraźnie się poirytował. Zapytałem go o linę, a kiedy dał mi dwa duże jej zwoje, zagaiłem na temat symbolu kobry, spowitej w płomienie. Olbrzym wiedział, gdzie w tych górach są jaskinie z takim symbolem. Zatem szansa na odzyskanie Zerrikana nie przepadła, to wyraźnie poprawiło mi humor. Poprosiłem Gandara o pochodnie oraz jedzenie dla moich przyjaciół. Tak zaopatrzony, spuściłem linę na sam dół. Kiedy Sheila i Tomos zaspokoili swój głód, ruszyliśmy do wyjścia. Radość z faktu, że przeżyliśmy, przyćmiewało nam pochmurne oblicze zafrasowanego olbrzyma. Poprosiłem Sheilę i Tomosa aby wyszli z olbrzymem, a sam zostałem w sali z posągiem Richitera i odmówiłem krótką, aczkolwiek płynącą z głębi serca modlitwę dziękczynną. Po powrocie do komnaty, w której gościł nas olbrzym, widziałem, że Tomos i Sheila naświetlili już sytuację, panującą w grobowcu. Gandar wygrażał, że zabije wszystkie jaszczury, które splądrowały grobowiec jego przodków. Jego wojownicza poza zniknęła w momencie, kiedy usłyszał o szalejącym w starożytnej świątyni demonie. Chciałem wyciągnąć od niego co wie na ten temat, lecz olbrzym po swojemu nic nie powiedział. „Gandarze” - powiedziałem - „Tomos zaproponował Ci, że odzyskamy Zerrikana z grobowca, ja natomiast chcę zaproponować, że wspomogę cię mym orężem w walce z jaszczurami.” Sheila i Tomos także wyrazili chęć pomocy. Sheila paliła się jednak do walki najmniej z nas. Powiedziała, że owszem pójdzie z nami, ale uważa to za niemądre. Podkreślała, że mamy pieśń, po którą wyruszyliśmy i dostarczenie jej powinno mieć dla nas największe znaczenie. Bo cóż komuś po pieśni jeśli tu zginiemy i nikt jej nigdy nie zobaczy. Zaproponowałem jej, aby została, jeśli nie chce narażać pieśni. Zdecydowanie odmówiła. Jako, że mikstury które wypiliśmy z Sheilą, nie wyleczyły naszych ran do końca, poprosiłem olbrzyma, by jeszcze raz wybłagał u swych przodków wodę, która pomogła nam ostatnim razem. Przed snem zastanawiałem się nad tym, co stało się kiedy wisiałem i ponownie miałem spaść w otwór pułapki. Od początku czułem instynktownie, że Richter jakby kieruje wzrok na grobowce olbrzymów. Mój medalion, który zapłonął złotym blaskiem w trakcie modlitwy, coś miał mi przekazać, niestety nie umiałem pojąć co. Nachodziła mnie myśl, że to ingerencja, mojego ukochanego boga, uratowała mnie z opresji. I w myśli tej nie było ani grama pychy i zadowolenia. Wręcz przeciwnie, pierwszy raz od bardzo dawna uwierzyłem, że kroczę ścieżką, jaką za pokutę za moje niecne czyny wyznaczył mi onegdaj kapłan. Myśl ta dodała mi siły spokoju ducha. Po wypiciu wody przodków udaliśmy się na spoczynek.

Wstaliśmy wypoczęci i pełni sił. Olbrzym, tak jak poprzednio, spał na swym wielkim tronie. Posililiśmy się, zimną już, pieczenią. Tomos wyglądał na dziwnie poważnego. Zwróciłem na to uwagę dopiero, kiedy Sheila zagaiła go, czemuż to od rana ma taka minę. Tomos z jego wrodzonym brakiem ładu i składu opowiedział nam o tym, że wszystko tej nocy zrozumiał i że pod żadnym względem, nie możemy zaatakować tego płomiennego demona, jako iż we śnie widział naszą śmierć. Gdyby nie mina i ton z jakim to powiedział, sądziłbym, że to znów tylko jakiś jego głupi żart, mający na celu wystraszenie nas. Kiedy obudził się olbrzym, musieliśmy wyperswadować mu jakąkolwiek walkę z demonem. Gandar długo nie chciał przyjąć do wiadomości tego, że gdy tylko demon pojawi się w polu widzenia, musimy uciekać. Dopiero powołanie się na szacunek do przodków Tomosa i ich przepowiedni, zmienił nastawienie olbrzyma.

Wyruszyliśmy w kierunku jaskiń jaszczurów. Droga była długa, lecz w końcu dotarliśmy na miejsce, z którego było widać wejście do jaskini. Kiedy mieliśmy już iść w kierunku groty, zobaczyliśmy nadciągającą duża grupę jaszczurów. Ukryliśmy się i obserwowaliśmy całe zajście. Jaszczury obładowane były upolowaną zwierzyną, prowadzili też kilku jeńców. Wspólna decyzja była taka: nie atakujemy. Otwarte pole da przewagę liczniejszemu wrogowi. Postanowiliśmy odczekać chwilę, zakraść się do wejścia i błyskawicznie zabić pełniących wartę. Jak się okazało wejście pozostało niestrzeżone. Zaczęliśmy eksplorować jaskinie. Nigdzie nie było śladu jaszczurów. Gandar pomrukiwał coraz bardziej niezadowolony, po pierwsze dlatego, iż musiał chodzić ciągle pochylony i od tej pozycji bolało go już całe ciało, a po drugie dlatego, że nie widział stworów, które chciał zabić. Kiedy przeszukaliśmy wszystkie tunele, na tyle duże, aby mógł zmieścić się w nich człowiek bądź, jaszczur okazało się, że wszystkie są ślepe lub zmniejszają się do tak wąskich, że nie sposób się przez nie przedostać. Pozostały nam tylko 2 tunele, w których tak jak i od strony krypt, były podziemne jeziorka. Na samą myśl, o nurkowaniu w zimnej wodzie, przeszedł mnie dreszcz. Tomos tak jak i ostatnio, zanurkował najpierw w jednym, potem w drugim. Drugie okazało się trafnym wyborem. Znów natknął się na podwodne przejście, prowadzące w głąb kompleksu jaskiń. Niestety, po krótkiej penetracji, okazało się, że tunel jest za wąski dla olbrzyma, a po drugiej stronie, po przejściu kawałka, tunel kończy się ogromną grotą, wypełnioną dziesiątkami, a być może nawet setkami jaszczurów.

Wspólnie zdecydowaliśmy, że jedyną naszą szansą, jest atak z dwóch stron. Plan zakładał, że prędzej czy później, wypłynie tu jakiś wartownik lub dwóch. Olbrzym zabije tylu, aby któryś zdołał uciec i zawiadomić pozostałych. Zakładaliśmy, że czujność w samej świątyni spadnie i będziemy mogli wkraść się od strony grobowca. Gandar z miłą chęcią przystał na nasz plan i zapowiedział, że będzie skutecznie wybijał wszystkie zaalarmowane jaszczury. Jaskinia, w której było jeziorko, w sam raz nadawała się dla olbrzyma. Była znacznie większa od samych korytarzy co dawało olbrzymowi pełną swobodę ruchów. Wyjście natomiast z wody, stawiało w gorszej sytuacji jaszczury.

Udaliśmy się z powrotem do jaskini, w której znajdowały się krypty olbrzymów. Tam bezproblemowo opuściliśmy się do grobowca i udaliśmy się niespiesznie w stronę podwodnego przejścia. Lina, która uprzednio rozciągnęliśmy, na całe szczęście nie została chyba zauważona przez jaszczury, jako że ciągle wisiała na swoim miejscu. Z o wiele mniejszymi już problemami niż ostatnio, przedostaliśmy się na drugą stronę. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że musimy zbadać chodnik, z którego poprzednim razem wybiegł na nas wysoki i postawny jaszczur. Ostrożnie udaliśmy się w tamtym kierunku. Ku naszemu zadowoleniu, aż do miejsca, w którym zaatakował nas ten dostojny jaszczur, nikt nas nie niepokoił. Gdy doszliśmy do skrzyżowania, Tomos wyjrzał za róg i błyskawicznie się cofnął. „Jest dwóch na końcu korytarza jeden po prawej drugi po lewej stronie” - powiedział. „Dobrze” – powiedziałem - „musimy zabić ich jak najszybciej.” Naładowałem dwa bełty i szepnąłem „kiedy tylko strzelę, biegniecie na nich, będą dostatecznie zmiękczeni.” Wziąłem głęboki oddech, wyskoczyłem z za rogu i zanim zdążyli mnie zauważyć, wystrzeliłem. Kiedy bełty dosięgły swych celów Tomos biegł już, a jego dłonie przemieniały się w mordercze szpony. Chwilę za nim pobiegła Sheila. Ja też sięgnąłem po miecz i tarczę. Kiedy miałem już ruszać do przodu, Tomos zrobił coś, co tylko w trakcie walki mógł wymyślić. Chwycił się za głowę i z dziwnym okrzykiem ni to bojowym ni to strachu, obrócił się na pięcie i zaczął uciekać. Dwa nadbiegające stwory starły się z zaskoczoną, postępowaniem Tomosa, Sheilą. Widząc to zacząłem biec w kierunku Sheili, impet z jakim uderzyłem w stwory zaskoczył je. Spowolnione bełtami sterczącymi z piersi, nie miały szans z brutalnym siłowym atakiem, wzmocnionym poprzez pęd. Nie było w tym grama techniki. Czasem ponosiło mnie, choć od zawsze wpajano mi i uczono iż zbyt wątły jestem na siłowe wygrywanie pojedynków. „Twoją jedyną szansą w pojedynku jest doskonalenie techniki” - mawiał mój nauczyciel w gildii. Czasem jednak i mi udawało się rozwiązanie siłowe.

Kiedy strażnicy leżeli już martwi, stanęliśmy przed ogromnymi, dwuskrzydłowymi drzwiami. Tomos, który przestał pajacować, podszedł do drzwi i ostrożnie je pchnął. Ja w tym czasie ładowałem kuszę i miałem złe przeczucia. Tomos zachęcony tym, iż w pomieszczeniu nie ma nikogo, pchnął szeroko drzwi i wszedł do środka. Zza uchylonych drzwi poleciał w jego kierunku oszczep. Dwóch jaszczurów czekało ukrytych po lewej i prawej stronie. Instynktownie zwolniłem dwa bełty w jednego z nich. Nie miałem czasu na przycelowanie, lecz odległość była tak bliska, że dwa bełty zagłębiły się w korpusie jednego z atakujących.

Walka była krótka. Przed nami, na końcu pomieszczenia, zobaczyliśmy coś na kształt katafalku, na którym leżało ciało wielkiego jaszczura zawinięte w całun. Był to prawdopodobnie ten sam osobnik, którego zabiliśmy w czasie ucieczki przed demonem. Przed katafalkiem stały dwie skrzynie, pełne różnorodnych broni, zbroi oraz kosztowności. Przejrzeliśmy pobieżnie przedmioty, naszym oczom ukazał się miecz, którego wygląd był zgodny z opisem Zerrikana oraz duża księga srebrnego koloru, prawdopodobnie księga Mistrzów Zan. Sheila i ja zabraliśmy miecz oraz metalową, jak się okazało, księgę, natomiast Tomos grzebał w skrzyniach wybierając złote monety. Mimo naszych upomnień na temat tego, iż można z grobowca zabrać tylko księgę i miecz, nadal grzebał tłumacząc nam, że przecież nie bierzemy tego z grobowca. Zirytowany z całej siły uderzyłem go w dłoń, w której miał monety. Monety rozsypały się po całym pomieszczeniu, podniosłem jedną i pokazałem mu wyryty na niej znak półksiężyca z pięcioramienna gwiazdą - „To na pewno jest z grobowca ruszajmy stąd.”

Sheila już była z przodu, przyspieszyliśmy kroku. Tomos z obrażoną miną podążał powoli za nami. Kiedy dochodziliśmy do jeziorka, w oddali usłyszeliśmy zamieszanie. Ruszyliśmy biegiem. Kiedy tylko dotarliśmy do liny prowadzącej pod podwodnym tunelem, przywiązałem do wiszącej tam uprzęży miecz oraz księgę. „Tomosie, my z Sheilą postaramy się przedostać sami, a ty przeciągnij księgę i miecz.” Naburmuszony Tomos stał z obrażoną miną. „Tak, teraz to Tomosie przeciągnij miecz” - powiedział obrażony. Odgłos pogoni był coraz bliżej. „Tomosie, nie czas teraz na wygłupy” - lecz mnich nawet nie zareagował, dalej stojąc obrażony. Popatrzałem w kierunku, z którego przybiegliśmy. Pierwsze sylwetki jaszczurów rysowały się na tle, płonących nad wejściem do tuneli, wielkich zniczy. Obrzuciłem Tomosa najbardziej ordynarnymi epitetami jakie w tej chwili mogły mi przyjść do głowy i krzyknąłem „musimy już walczyć, nie damy rady teraz uciec!” Przeklinając nadal humory mnicha, przygotowałem się na atak. Jaszczury rzuciły swe oszczepy. Na szczęście pogoń za nami i zdecydowanie nie przymierzone rzuty, okazały się niecelne. Ruszyliśmy do boju. Jaszczury atakowały zacięcie, każdy z nas starł się z dwoma przeciwnikami. Dosyć szybko zobaczyłem, że jednak mamy szanse na przeżycie tego ataku, potwory nie były mistrzami fechtunku. Sytuacja diametralnie zmieniła się, kiedy to za plecami naszych wrogów, pojawiła się kolejna ich grupa. I znów poleciały oszczepy, tym razem nie miałem tyle szczęścia. Jeden z oszczepów ugodził mnie w nogę. Na szczęście zbroja przyjęła znaczną siłę ataku. Oszczep wbił się na tyle płytko, że przeważony ciężarem drzewca sam niejako wyszarpnął się z rany. Sytuacja stawała się dramatyczna. Po mojej prawej stronie, z trzema przeciwnikami walczyła Sheila, której donośne jęki bólu i gniewu przeszywały powietrze. Coraz częściej, Tomos i ja, z furią nacieraliśmy na przeciwników, aby jak najszybciej osłonić poważnie już ranną Sheilę. Niestety, tak ofensywny atak zamienił moją obronę w sito. Wprawdzie szkody zadawane wrogom były duże, lecz sam też coraz częściej odczuwałem ich stal na sobie. Pomyślałem, iż jeśli ta grupa nie jest ostatnia, następnego ataku nie przetrwamy. Udało nam się z Tomosem pokonać resztę przeciwników, osłaniając przy tym mocno utykającą już Sheilę. Tym razem nie trzeba było powtarzać Tomosowi dwa razy, że się wynosimy. Tomos najpierw przetransportował Sheilę, potem pomógł przeprawić się mi, a na końcu przytargał miecz i księgę. Po drugiej stronie pospiesznie opatrzyłem rany. Tomos zarzucił na ramię ogromny miecz, ja owinąłem księgę niczym podarunek, wypuściłem dodatkowo dwie liny i niosłem ją na plecach jak plecak. Ręce miałem wolne, więc pomagałem Sheili iść. Mimo iż mocno utykała, nie uskarżała się, twardo parła do przodu. Byłem pewien podziwu dla tej szczupłej półelfki. Po około godzinie kiedy za nami nie było słychać odgłosów pogoni, zatrzymaliśmy się. Zabrałem się do poprawiania opatrunków Sheili, które zdążyły już nabrać czerwonego odcienia. Po chwili odpoczynku, ruszyliśmy do rampy. Tam z lin, zrobiłem Sheili wygodną uprząż, postanowiliśmy, że wejdziemy z Tomosem i po prostu ją wciągniemy. Do lin przywiązaliśmy także księgę i miecz.

Kiedy tylko dotarliśmy z mnichem na górę, wciągnęliśmy Sheilę wraz z naszymi zdobyczami. Na górze czekał już na nas olbrzym. Kiedy zobaczył Zerrikana, wziął go z czcią w ręce, ukląkł i złożył nam podziękowanie. Po czym zaczął mówić coś w mowie olbrzymów. Mimo, iż wiedziałem, że to dla niego podniosła chwila, chwyciłem go za ramię i przerwałem mu mówiąc: „Sheila jest ciężko ranna.” Olbrzym otrząsnął się, zabrał wojowniczkę na ręce i szybkim krokiem udał się do pomieszczenia, w którym sypialiśmy. Ja w tym czasie podszedłem do rzeźby, przedstawiającej moje ukochane bóstwo i z szacunkiem opuściłem jego ramiona, zamykając tym samym grobowiec. Kiedy wróciłem do wszystkich, zapytałem Gandara czy to jest księga Mistrzów Zan. Olbrzym odpowiedział, że tak. Ponownie przyniósł wodę z sadzawki przodków i ponownie napiliśmy się z wielkiego kielicha. Udaliśmy się na spoczynek.

Obudziliśmy się na wielkiej oświetlonej, promieniami słońca, polanie. Byliśmy w pełnym rynsztunku, a przed nami stał Tesijczyk w zwiewnych szatach. „Czas na szkolenie” – powiedział. Chyba wszystkich nas to zaskoczyło. „A czego możesz nas nauczyć?” – zapytałem. Tesijczyk spojrzał na mnie i odpowiedział kierując słowa do nas wszystkich: „Mogę poprawić waszą technikę walki lub nauczyć was, jakiej tylko chcecie, umiejętności. To co tyczy się walki nie dotyczy ciebie” - zwrócił się do Tomosa - „Wszak ty swoje talenty i siłę, czerpiesz od swojego boga, a ja nie zamierzam mu wchodzić w drogę. Wiec czego mam was nauczyć?” „Chciałbym poprawić swoja technikę walki mieczem, chcę zostać fechmistrzem w walce tym orężem” – powiedziałem. Tesijczyk spojrzał na mnie i rzekł: „Takie umiejętności nie są dla zwykłych śmiertelników, musisz wybrać inne nauki” - zagotowało się we mnie, myślach wyzwałem go od aroganckich skośnookich. Spojrzał na mnie, jakby mój umysł był dla niego otwartą księgą „ jesteś pełen gniewu Krisie.” Zaskoczony zawstydziłem się i powiedziałem, że chciałbym poprawić technikę walki przy pomocy tarczy. Sheila wybrała naukę nowych ciosów dwoma broniami, a Tomos, jak to on, wystrzelił z czymś, co pewno wielu śmiertelnikom nie wpadło by do głowy. „Chcę nauczyć się dosiadać latających stworzeń.” Tesijczyk wcale nie zbity z tropu, zapytał: „A jakich konkretnie?” Tomos z szelmowskim uśmiechem na twarzy rzekł „smoków, naturalnie.”

I tak oto rozpoczął się trening, ja trenowałem z Sheilą na polanie, Tomos znikł gdzieś ze skośnookim. Wszystko trwało wiele dni. I nagle obudziliśmy się ze świadomością, iż był to tylko sen. Spaliśmy zaledwie trzy dni, a poznaliśmy przez ten czas techniki i umiejętności, na które potrzeba niejednokrotnie wielu miesięcy treningu. Olbrzym, gdy tylko obudziliśmy się, oznajmił z wrodzoną u niego prostotą „że na Gandara już czas, musi wyruszyć z misją.” Jak zwykle nie bardzo chciał dzielić się z nami nadmiarem informacji. Tomos poprosił o to, czy może jeszcze ostatni raz zobaczyć Zerrikana. Gandar zgodził się i pokazał nam go w całej swej okazałości. Okazało się, iż na całej długości ponad dwumetrowej klingi, wyryta jest scena przedstawiająca bitwę olbrzymów służących w tamtych czasach w Zakonach Krwi, a magami z Zanzibarru. Nad polem walki unosiły się cztery ogromne smoki. Po stronie Zanzibarru, na czarnym uskrzydlonym wierzchowcu, siedział mag, dzierżący w ręku Włócznię Przeznaczenia. Obraz na klindze był tak wyraźny, że można było dostrzec nawet najdrobniejsze detale. Przyjrzałem się dobrze włóczni i zapisałem sobie jej obraz w pamięci. Pożegnaliśmy się z olbrzymem, który twierdził iż jeśli nie zboczymy z obranej przez nas ścieżki honoru, to być może spotkamy się jeszcze na polu bitwy o dobrą sprawę.

Wyruszyliśmy w kierunku Gardionu Zachodniego. Faktrię postanowiliśmy przejść, bez zatrzymywania się, lecz mimo to, na widok straży, moje nerwy puściły i poczęstowałem ich wiązanką epitetów. Podczas noclegu myślałem o zaistniałej sytuacji. Ostatnio zdecydowanie zbyt często bywam nerwowy i niemiły dla niewinnych całkiem osób. Wprawdzie rozdawanie przekleństw na lewo i prawo nie przeszkadza mi w byciu honorowym, walecznym, uczciwym lecz po ostatnich wydarzeniach i po odczuciu bliskości mojego boga, stwierdziłem, iż nie godzi się kurwić pod jego uszami. Myślę, iż wpływ na moją postawę mógł mieć Aramis, który też łatwo się denerwował, szczególnie w obecności Tomosa, a i przekleństwami potrafił strzelać jak elf z wybornego łuku. Lecz Aramis poległ i myślę, że nadszedł czas, na nie oglądanie się za siebie. Muszę żyć i czynić tak jak zaczynam to czuć po ostatnich wydarzeniach. Moje wieczorne rozmyślania przerwała Sheila, która wyraziła ochotę pobierania lekcji pisania i czytania. Od tego dnia co wieczór wpajam jej zasady tej trudnej sztuki.



Kroniki V: Erik (autor: Prosiak)

Występują: Kriss Lazarus (Prosiak), Sheila (Aga), Tomos (Cad), Erik Sigurd (Sarak)


Ósmego dnia pod wieczór dotarliśmy do karczmy mieszczącej się pięć kilometrów przed bramami Gardionu, do Koniczynki. Postanowiliśmy się w niej zatrzymać, mając w pamięci słowa Kartisa, iż w Gardionie pytano o grupę pasującą z opisu do nas. Wspólnie, wyjątkowo zgodnie ustaliliśmy, że Sheila sama pójdzie do miasta, aby zbytnio nie rzucać się w oczy. Miała tylko zobaczyć co z Drumem. I następnego dnia mieliśmy się wynosić jak najszybciej. Rano Tomos, ni stąd ni zowąd, oświadczył, że on też musi iść do miasta. Ręce w takich chwilach opadają. Tylko siłą woli zmusiłem się do pozostania spokojnym, nawet nie miałem ochoty wnikać jaki jest powód jego decyzji. Czy był to może boski znak, sen, czy może to iż w Imperium susza spustoszyła plony. Każdy powód dla niego mógł być dobry, coraz częściej zastanawiam się nad jego zdrowiem psychicznym. Lecz póki jest członkiem grupy walczącej o ten sam cel, postaram się tolerować jego bzdurne decyzje. Mam nadzieję, że nam to nie zaszkodzi. Ja w tym czasie miałem czas aby zapisać wydarzenia poprzednich dni w pamiętniku.

Kiedy koło południa zszedłem zamówić obiad u karczmarza, ze stolika na środku sali zaczepił mnie pewien młodzieniec. Podszedłem do jego stolika i zapytałem czy mogę w czymś pomóc. W oczy rzucił mi się pewien kontrast. Mianowicie młodzieniec ubrany był w dosyć bogaty i zapewne modny mieszczański strój, lecz jego twarz zdecydowanie pasowała raczej do portowego bandyty niż bogatego mieszczanina. Jego twarz była paskudnie poobijana i napuchnięta, kolory siniaków wyraźnie mówiły o tym, iż młodzik dostał lanie całkiem niedawno, możliwe że kilka godzin wcześniej. Jego wzrok, wypływający spod ogromnej opuchlizny, spoczywał na medalionie, który noszę z dumą na piersi. „Panie widziałem już kiedyś ten symbol lecz nie mogę sobie przypomnieć gdzie” - moja czujność wzrosła. W tych stronach symbol przenajświętszego Richitera widziałem tylko u trzech osób: u Aramisa, dziwnego starszego kaznodziei i u mnie. Niewątpliwie była to rzecz, która była wymieniana jako symbol rozpoznawczy mojej osoby. Mimo, że wiedziałem iż symbol ten zdradza moje pochodzenie, wystawia mnie na cel moich prześladowców, nie chciałem go kryć. Z dumą i mam nadzieję z honorem niosę go jako symbol mej wiary i obranej życiowej ścieżki. Jeśli moim kompanom nie będzie to przeszkadzać nie schowam go. „To całkiem możliwe, że widziałeś, podróżuje tu pewien kaznodzieja, który ma na szyi taki symbol. To symbol Szlachetnego, jak nazywają go w tych okolicach ludzie.” Młodzian dalej siedział z dziwnym wyrazem twarzy, widać moje wyjaśnienie nic mu chyba w głowie nie rozjaśniło lub od początku wie kim jestem i co to za symbol. „Zmierzasz może do Lupis?” zagaił. „Nawet gdyby, to dlaczego pytasz?” - zapytałem obserwując coraz uważniej jego reakcje. „A bo wybieram się tam właśnie i szukam kogoś z kim mógłbym się tam udać” - cała ta rozmowa zaczynała mi się coraz mniej podobać. „Nie, niestety nie wybieram się do Lupis, czekam na swych kompanów i wybieramy się do Miasta Mgieł” - skłamałem. „Kompanów powiadasz, a nie ma ich być przypadkiem czterech?” Zbaraniałem całkiem, ten młodzian wyraźnie daje mi do zrozumienia, iż wie o nas wszystko, mimo że było nas teraz tylko trzech, poszukiwana jest piątka osób. Powoli zaczynałem się gubić, dawno wypadłem z obiegu jeśli chodzi o techniki śledzenia i rozgryzania osób. Może tak bezpośrednie wypytywanie ma wprowadzić jakiś stan zagrożenia do umysłu ofiary i zmusić ją do popełnienia błędu. Postanowiłem być bardzo ale to bardzo czujny. „Hm czterech powiadasz? A skąd taka myśl? Tak się składa ze czekam na dwóch znajomych.” Młodzian zmieszał się troszkę i rzekł „właściwie to troszkę interesuję się przepowiadaniem przyszłości, strzelałem.” Zaczynałem się bać, jeśli to była jakaś nowa technika inwigilacji to nie mogłem nawet zbliżyć się w kierunku jej zrozumienia. Cóż, czas na to abym i ja go pognębił, może i on popełni jakiś błąd. „Wiesz, zastanawia mnie, dlaczego szukasz kogoś podróżującego do Lupis, w karczmie, za miastem, w stronę Miasta Mgieł.” W odpowiedzi młodzian zaczął coś kręcić, sprawiło mi to nie lada przyjemność. W tym momencie do karczmy wtoczyli Sheila i Tomos, obładowani pakunkami. „O, Krisie, widzę, iż masz nowego kompana” - zawołała Sheila. „To nie mój kompan, tylko niejaki Erik (przedstawił się wcześniej), szuka kogoś z kim mógłby podróżować do Lupis.” Tomos wypalił „jestem Zdzich a to …” (niestety nie pamiętam jakie durne imię mógł wymyślić dla Sheili) wskazując na Sheilę. Ich postawa i durne imiona zaskoczyły mnie chyba bardziej, niż to co wygadywał Erik. Pomijam fakt, iż wchodząc do karczmy, od progu wołali: „oooo tu jesteś Krisie!” Kris to mało maskujące moją osobę imię. Na szybko wyjaśniłem im przebieg naszej rozmowy, akcentując w ironiczny sposób wszystkie dziwne rzeczy, o których mówił Erik. Po spożytym posiłku, udaliśmy się do pokoju, ignorując prośby karczmarza, aby zgodzić się na to, by Erik mógł spać w naszym pokoju, jako iż mamy jedno łóżko wolne, a wszelakie pokoje już są zajęte. W pokoju naradziliśmy się i doszliśmy do wniosku, że Erik może się do nas dołączyć. Jeśli jest naszym wrogiem, lepiej nie zostawiać go za plecami. „Jeśli zrobi fałszywy ruch to się go …” i tu Tomos wykonał ruch palcem symbolizujący podcinanie gardła. Wyjątkowo się z nim zgodziłem. „Jeśli zrobi fałszywy ruch, to rozwlokę jego flaki na długości strzału z łuku.” Byłem w paskudnym nastroju. Jak okazało się, Drum całkiem niedawno doszedł do siebie i wyruszył na południe, w tylko sobie znanym celu. Sheila i Tomos natknęli się w mieście na trójkę, która dybie na nasze życie, na szczęście zdołali w porę ukryć swą obecność. Dzięki temu, że Sheila ma więcej rozumu niż Tomos, poczynili w mieście zakupy, niezbędne na dalszą drogę.

Rano zatem, gotowi byliśmy już do wymarszu. Ustaliliśmy, że przez miasto przejdziemy parami, najpierw ja i Sheila, potem Tomos i Erik. Erik nadal wyrażał chęć podróżowania z nami. Z pewną sadystyczną przyjemnością odchodziłem z Sheilą, wiedząc, że Erik będzie musiał użerać się z Tomosem. Wyruszyliśmy przodem, kiedy naszym oczom ukazała się brama miasta, wiedzieliśmy, że coś jest mocno nie tak. Przed bramą tłoczyli się kupcy i zwykli podróżnicy. Wszyscy poddawani byli jakiejś kontroli. Nie wiedząc co się dzieje, zasięgnąłem języka u czekających w kolejce ludzi. Okazało się, że w mieście zamordowana została jakaś znana osobistość. Wzruszyłem ramionami i stałem cierpliwie w kolejce. Nie miałem niczego do ukrycia, mogli mnie spokojnie kontrolować. Jakże złudna okazała się ta pewność siebie. Po około 15 minutach podszedł do nas Tomos i rzekł: „Erik chciałby wam coś oznajmić.” Niezadowoleni z faktu, iż będziemy oglądani razem, podeszliśmy na koniec kolejki. Erik powiedział: „obawiam się, że ta kontrola może dotyczyć was.” „ Skąd to wiesz?” Starałem się obrać jakiś paskudny wyraz twarzy. „Przez przypadek, kiedy byłem u lichwiarza oddać mu dług, kilka osób w dość władczy sposób, wręcz groźbami, kazało mu zrobić coś, aby osoby pasującego do waszego opisu odnaleźć. Zdziwiło mnie to bo lichwiarz ten ma tu całkiem znacząca pozycję. Podobno wynajęto jakiegoś maga, który para się odnajdywaniem zaginionych rzeczy oraz osób. To właśnie jego zamordowano.” Oblałem się zimnym potem, to może być sytuacja, która pozbawi nas życia i to jeszcze w imieniu prawa. Miałem tylko nadzieję, że Erik mówi prawdę, jeśli nie, to on ciągnie nas w pułapkę na okrężnej drodze.



Kroniki VI: Ucieczka z Gardionu Zachodniego (autor: Prosiak)

Występują: Kriss Lazarus (Prosiak), Sheila (Aga), Tomos (Cad), Erik Sigurd (Sarak)


Podjęliśmy szybko decyzję, iż ominiemy miasto szlakiem, który przecina rzekę daleko od miasta. Starając się nie rzucać w oczy powoli zaczęliśmy się wycofywać z kolejki ustawionej do bram miasta. W mojej głowie ciągle kołatało, że to podstęp. Intensywnie analizowałem wszystko co się stało, niestety napięcie, jak i przeszywająco zimny deszcz, który jakby uwziął się na naszą czwórkę, przyćmiewało zdolność racjonalnego myślenia. Tylko dwie myśli klekotały w mojej głowie. Jedna to taka, iż ktoś kto nas ściga, wiedział, że jesteśmy w okolicach miasta, zabił osobiście astrologa, po czym podał nasze opisy jako świadek na miejscu zbrodni. W ten sposób wpadniemy w ręce straży i będą mogli dopaść nas w celi. Zapłacą odpowiednio jakiemuś strażnikowi, aby ten zdrzemnął się na warcie i wypatroszą nas jak wieprzki. Lub Erik nie bez powodu wiedział o całym zdarzeniu i celowo ciągnie nas na okrężną drogę, prosto w zastawioną na nas pułapkę. Podzieliłem się swoimi spostrzeżeniami, tak aby Erik nie słyszał naszej rozmowy. Tomos i Sheila stwierdzili, że nie ma co dywagować, bo i tak musimy iść tędy. Erik co jakiś czas wypytywał nas, za co jesteśmy ścigani i że żąda wyjaśnień. Wyjątkowo zgodnie stwierdziliśmy, że nic nie jesteśmy mu winni, a na pewno nie wyjaśnienia. Po krótkiej wymianie zdań z Erikiem, zwróciłem uwagę na to, byśmy poruszali się czujniej.

Tyle co zdołałem wypowiedzieć ostatnie zdanie, 20 metrów przed nami, zza głazów zmaterializowała się posępna trójka, która depcze nam po piętach od samej Zandary. Zanim zdążyłem choćby sięgnąć po miecz, zobaczyłem, że elf mierzy do mnie z łuku. Druga osoba mierzyła, jak mi się wydawało, w kierunku Erika. Trzecia osoba, zapewne ich herszt, wystąpiła dwa kroki naprzód. „No w końcu się spotykamy, cóż astrolog przewidział swoją śmierć, lecz zanim zmarł, zdradził nam, którędy będziecie podróżować. Powiedział też, że będzie z wami wielki mag” - tu z pogarda zerknął na Erika - „Dziwne, że miał na myśli takiego patałacha jak ty. Nie radzę robić gwałtownych ruchów, mój elf nigdy nie chybia.” Szybko analizowałem sytuację, z doświadczenia wiem, że wprawny łucznik może posiać o wiele większe spustoszenie, niż ktoś z nieporęczną kuszą. Widziałem, że Tomos też zaczyna okazywać pewne nerwowe ruchy, wiedziałem już ten wyraz twarzy, czekał tylko na pretekst. Sheila wyglądała na najbardziej opanowaną. Na tyle ile mogłem, obserwowałem Erika. Herszt odezwał się „Cóż nie musimy was zabijać możemy się dogadać. Wystarczy, że oddacie nam manuskrypt i wszystko dla wszystkich dobrze się skończy.” Sheila odpowiedziała „Nie mamy manuskryptu”, a wyraz twarzy herszta stał się jeszcze bardziej paskudny. „Ale wiemy kto go ma” – szybko dodała. „No to już coś” - odezwał się herszt. W tym czasie zauważyłem, iż Tomos powoli przesunął się w kierunku zabójcy z kuszą. Czujny elf stojący na skale, zauważył ten ruch i momentalnie zaczął celować w Tomosa. Postanowiłem działać, aktywowałem kryształ umieszczony w pochwie i ponad 3 metrowym skokiem w tył chciałem ukryć się za konia od Erika. Wszystko od tego momentu potoczyło się błyskawicznie. Usłyszałem świst bełtu oraz agonalny jęk Erika. Zanim wylądowałem za koniem, dosięgły mnie dwie strzały wypuszczone przez elfa. Musze przyznać, iż niedoceniałem go. Kątem oka widziałem, że Tomos nie da szans na oddanie następnego strzału kusznikowi. Sheila nabierała pędu i nacierała na Herszta bandy. Dużo zależało teraz od tego jak szybko ustrzelę tego przeklętego elfa. Kryjąc się za koniem sięgnąłem po kuszę. Przeszywający ból, który poczułem gdy trzecia strzała trafiła mnie w ramię, spowodował, iż upuściłem kuszę i osunąłem się na ziemię. Widziałem, iż elf stracił zainteresowanie moją osobą, spokojnie nałożył strzałę, przycelował i wypuścił ją w stronę Tomosa. Ostry krzyk Tomosa świadczył o tym, iż elf znów trafił. To koniec pomyślałem. Czułem jak tracę siły, jak przez mgłę widziałem Sheilę, która została zepchnięta do totalnej defensywy.

I nagle wydarzył się cud. Nad naszymi wrogami pojawiło się kuliste pole magicznej energii. Nasi wrogowie nie byli w stanie przebić się przez to pole, Tomos i Sheila niestety też nie mogli ich zranić. Powietrze po mojej prawej stronie zafalowało i wyszedł z niego nie kto inny tylko Lucjan. „Doskonałe wyczucie czasu Lucjanie” - powiedziałem z trudem. Lucjan wyglądał teraz zupełnie inaczej niż w czasach, w których poznaliśmy go jako szalonego wędrowca. Był do tego stopnia zadbany i elegancki, że Tomos nawet go nie poznał. Podszedł do mnie, podał mi buteleczki z alchemicznymi wywarami, kazał abym wlał jedną Erikowi, drugą wypiłem ja. Już po dosłownie kilku chwilach Erik odzyskał przytomność. Lucjan rzekł: „Wyczaruje wam most na drugą stronę rzeki, przejdziecie po nim i niezwłocznie udacie się do wioski Havle.” „Oni” - kiwnął głową w kierunku uwięzionych w kulach postaci - „pozostaną tam jeszcze przez jakiś czas, powinno dać wam to na tyle czasu aby bezpiecznie zatrzeć po sobie ślad.” Mag zwrócił się w kierunku rzeki, wypowiedział słowa magii i nad rwącą tonią ukazał się widmowy most. „Ruszajcie, czasu jest mało”. Obróciłem się, uścisnąłem mu dłoń i rzekłem „Spłaciłeś swój dług po stokroć, śmiało możesz mnie uważać za swojego dłużnika. Bywaj.”

Szybkim krokiem przeszedłem przez most. Ruszyliśmy aby jak najszybciej przed siebie. Kiedy tylko straciliśmy z oczu drugi brzeg, znów za nami zmaterializował się Lucjan. „No teraz możemy swobodnie porozmawiać” - powiedział podchodząc do naszej czwórki. „Nie możecie udać się do Havle, powiedziałem tak tylko aby ich zmylić. Udajcie się w jakieś spokojne miejsce aby tam przeczekać i dopiero wyruszcie w dalszą drogę. Rzucę na was czar, który zamaskuje wasze ślady, a fałszywy trop puszczę w kierunku Havle.” Jeszcze raz wylewnie podziękowałem za uratowanie nam życia. Podałem mu swoją strzałę „Aramis nie żyje, weź to abyś miał rzecz, do której jestem przywiązany, pewno pomoże Ci to mnie odnaleźć kiedy będziesz w potrzebie”. Lucjan zmieszał się odrobinę i odpowiedział „Niestety nie mogłem pomóc Aramisowi, moje moce nie pokonały by tego co otacza Miasto Mgieł” - pokiwałem głową - „Tak, Miasto Mgieł to złe miejsce, myślę że Aramis nawet nie chciałby twojej pomocy, nie w takiej sytuacji” - powiedziałem zalany smutkiem, który wypełnił me serce po wspomnieniu zmarłego kompana. „Mam dla was propozycję” - powiedział Mag - „Wiem co musicie zrobić, by mieć choć cień szansy na anulowanie kontraktu na wasze głowy.” Zamieniliśmy się w słuch. „Za wyjawienie wam tego sposobu, będę oczekiwał od was jednak przysługi. Nie wiem kiedy, ani jakiego rodzaju. Na pewno nie każę wam w czwórkę atakować armii, ani nagle rzucić wszystkiego i podróżować na drugi koniec świata.” „Jeśli chodzi o mnie to uważam, iż wszyscy tu jesteśmy twoimi dłużnikami i na pewno zgodzimy się na to” – powiedziałem. Jako, iż nie widziałem sprzeciwu ze strony Tomosa i Sheili, a Erik nadal według mnie nie miał w tej sytuacji nic do powiedzenia, zgodziliśmy się na warunek Lucjana. „Musicie zabić tego kto wynajął zabójców, lecz to nie wystarczy, musicie mieć na to dowód i z tym dowodem udać się do mojego znajomego w Białym Mieście. Jest on moim dłużnikiem, przekonajcie go do tego aby anulował wyrok. Powołajcie się na mnie, weźcie ze sobą mój symbol. Kiedy go zobaczy, będzie wiedział, że jesteście ode mnie. Zostawcie mu ją. Człowiek ten nazywa się Mordanzibel i jest kapłanem Baurusa.” I tak rozstaliśmy się z Lucjanem.

Postanowiliśmy ruszyć na północ, a potem w kierunku Zorkh, wzdłuż wiosek leżących u podnóża gór. Maszerowaliśmy pchani strachem do późnej nocy. Kiedy mieliśmy już siąść, aby w ostrożnym czuwaniu doczekać poranka, zobaczyliśmy na horyzoncie małe światełko. Ostrożnie poruszaliśmy się w jego kierunku. Jak okazało się, weszliśmy w mały sad, prawdopodobnie jabłoni. Uspokoiłem się troszkę, do wioski było jeszcze za daleko. Domyśliłem się, iż stoi tu jedno domostwo, zapewne właścicieli sadu. Podeszliśmy z myślą, aby poprosić o nocleg w stodole. Mimo bardzo późnej godziny, w chałupie było gwarno. Otworzyliśmy drzwi, a Tomos głośno rzekł „Dobry wieczór dobrzy ludzie, jesteśmy wędrowcami. Zagubiliśmy drogę i chcielibyśmy prosić o nocleg, bo przemoczeni i zziębnięci strasznie jesteśmy!” Widać gospodarze byli w wyśmienitych humorach, ich syn obchodził właśnie urodziny, zatem alkohol rozluźnił nieufnych zazwyczaj chłopów. Z wdzięcznością przyjęliśmy ciepłe jadło i mocny trunek. Nasze mokre ubrania rozwiesiliśmy przy dającym mnóstwo przyjemnego ciepła kominku. Najedzeni ciepłym mięsiwem oraz znieczuleni całkiem solidną dawką gorzałki, zasnęliśmy twardym snem.

Rano obudziła nas krzątanina i pokrzykiwanie gospodyni, która srogo wyzywała swojego męża od pijaków i nierobów. Wstaliśmy z całkiem niezłym kacem. Tomos chętnie przystał na propozycję gospodarza, aby zacząć się leczyć tym czym się struło. Nagle gospodarz, znów dobrze podchmielony, zapytał ośmielony alkoholem czy umiemy czytać. Kiwnąłem głową i zapytałem „A dlaczego pytacie gospodarzu”. Gospodarz szybko odrzekł „a bo wczoraj wykopaliśmy coś ze szwagrem jak oralim. Skrzynia znaczy się, duża i ciężka. No i cało łopisana jakimiś znaczkami.” Zainteresowany powiedziałem „Zaprowadźcie no mnie gospodarzu do tej skrzyni”. Wieśniak poprowadził nas do szopy, gdzie na ziemi stała ogromna, ponad 2-metrowa skrzynia, zamknięta na klucz oraz opasana solidnym łańcuchem. Całe wieko pokryte było jakimiś dziwnymi znakami, niestety nie zrozumiałem ich. „To język Zanzibarru” - powiedział Erik - „Myślę, iż dam radę to odczytać, potrzebuję tylko troszkę spokoju.” Erik zagłębił się w tekst. Ja w tym czasie, starając się mu nie przeszkadzać, oglądałem skrzynię w poszukiwaniu jakiś pułapek lub drugiego dna. W pewnym momencie Erik powiedział - „Nie ruszaj zamka, prawdopodobnie chroniony jest przez magię.” Po pewnym czasie Erik wstał i wypowiedział jakieś dziwnie brzmiące słowo i rzekł - „Hm dziwne, nic się nie stało, z tego tekstu wywnioskowałem, że skrzynia powinna się otworzyć.” Podszedłem do skrzyni i sprawdziłem czy łańcuch jest na tyle luźny, by zobaczyć czy wieko uniesie się choć na 2-3 centymetry. Okazało się, że łańcuch jest na tyle luźny by spróbować podnieść wieko. Erik i ja zaparliśmy się, a wieko podniosło się odrobinę. Zatem zamek został otwarty lub był otwarty od początku. „No gospodarzu, bierzcie się za rozbijanie tego łańcucha.” Gospodarz wraz ze szwagrem przystąpili do pracy, w ruch poszedł majzel i młot. Jak widać alkohol wypity z rana nie pomagał im w pracy. Po 2 godzinach łańcuch ledwo był napoczęty. Wraz z tym jak skończyła się gorzałka w antałku, skończyła się tez cierpliwość Tomosa. Wstał, zamknął oczy, skoncentrował się i z całej siły uderzył dłonią w łańcuch. Rozrywane ogniwa poleciały na lewo i prawo. Ciągle potrafił mnie czymś zaskoczyć. Chłopi stali z rozdziawionymi gębami i z niedowierzaniem spoglądali to na Tomosa, to na młot i majzel. Otworzyliśmy skrzynię, a naszym oczom ukazał się pomnik. Stary, zniszczony pomnik, prawdopodobnie mężczyzny. W jednej dłoni spoczywającej na piersi, dzierżył młot, druga spoczywająca wzdłuż ciała była ułamana. Wieśniacy zawiedzeni, że to nie skarby, w pijackim widzie wymyślili, iż będzie się znakomicie nadawał na stracha na wróble. Sheila znalazła w skrzyni pergamin, zapisany takim samym językiem jak wieko skrzyni. Erik po odszyfrowaniu tekstu, podzielił się z nami informacją, iż jest to golem. Mag, który pisał te słowa opisuje, iż golem jest uszkodzony i nie da się nad nim zapanować. Udało mu się tylko wyłączyć go na chwilę i zamknąć w tej skrzyni. Jak się jednak okazało sposób na wyłączenie golema nie był trwały. Mag transportował golema z odległego miasta, nic w liście nie wyjaśnia, dlaczego golem został tu ukryty. Erik dosyć pewnie twierdził, iż golem jest już pozbawiony swych mocy i do niczego nikomu się nie przyda. Ja chciałem na wszelki wypadek zakopać to znalezisko i zabezpieczyć. Chłopi nie chcieli o tym słyszeć, uparli się, że będzie u nich strachem i basta. A kiedy to uczony człowiek powiedział, że nic im nie grozi w ogóle, nie chcieli już na ten temat rozmawiać. Będzie strach i koniec.

Jeszcze raz podziękowaliśmy za gościnę i wyruszyliśmy w kierunku Zorkh. Jak okazało się w Zorkh, mieliśmy spotkać się z pewną bardką, która to należy do organizacji Strażników Dominium. Nazywa się Sarah Bell. Był to nasz jedyny kontakt z organizacją, odkąd Drum wyruszył w nieznane. Oczywiście o celu podróży nie poinformowaliśmy Erika, wspólnie doszliśmy do wniosku, że wszystkie sprawy związane ze Strażnikami Dominium, omawiane są poza jego plecami. W Zorkh dowiedzieliśmy się, że bardka której szukamy, wyruszyła do Lintun, na specjalne zaproszenie tamtejszego szeryfa, Roberta. Postanowiliśmy udać się za nią. „Eriku okazało się, że osoba z którą mieliśmy się tu skontaktować wyjechała. Masz dwa wyjścia, albo poczekać tu około tygodnia na nas lub pojechać z nami do Lintum, ale wiedz, że nie będziesz tam mógł z nami chodzić. Sprawy które załatwiamy, nie dotyczą ciebie i wolał bym abyś nie wtykał w nie nosa.” Erik zastanowił się chwilę i odpowiedział: „Pojadę z wami, nie będę wam przeszkadzał na miejscu”.

No tak, przez to co ostatnio się działo, dosyć chaotycznie prowadzę swe zapiski. Zapomniałem napisać, iż po naszym cudownym ocaleniu przez Lucjana, doszło do, dosyć ostrej, dyskusji na temat nierozsądnych decyzji podejmowanych przez Tomosa i mnie. Tomos zażądał by on został przywódcą grupy. Oczywiście spotkało się to z kategorycznym sprzeciwem z mojej jak i Sheili strony. Aczkolwiek doszliśmy wspólnie do wniosku, iż rolę przywódcy trzeba komuś przydzielić. Ja zaproponowałem Sheilę, która nie protestowała. Tomos stwierdził, że nawet koń Erika może być przywódcą, byle bym tylko ja nim nie był. Zatem Sheila dostała dwa głosy, to wystarczyło, jako iż Erik nadal nie ma prawa głosu. Równocześnie Erik zgodził się na wypełnianie w warunkach bojowych rozkazów Sheili. W sumie nie miał wyboru, albo będzie jej słuchał albo niech sam sobie radzi z gównem, w które wdepnął.



Kroniki VII: Sarah Bell (autor: Prosiak)

Występują: Kriss Lazarus (Prosiak), Sheila (Aga), Tomos (Cad), Erik Sigurd (Sarak)


Zły jestem sam na siebie moje. Obawiam się, iż moje zapiski mogą na chwile stracić spójność, a wszystko przez to co wydarzyło się w Zorkh.

Czas dopisać co wydarzyło się przed wyjazdem do Lintun. Mianowicie zanim dowiedzieliśmy się, iż Sary Bell nie ma w mieście, byliśmy świadkami dziwnego „przedstawienia”. Całkiem blisko naszej karczmy wykrzykiwał kazania i pokazywał cuda samozwańczy kapłan An-Ksienamei. Zdziwiła mnie duża ilość słuchających go ludzi. Nie wiem czemu, ale chyba jako jedyny z naszej drużyny podchodziłem mocno sceptycznie do tego przedstawienia – wydaje mi się, iż to przez mą wizje w kościele oraz przez słowa kapłana Razina, wypowiedziane po pogrzebie Aramisa w Mieście Mgieł. Podczas kiedy „kapłan” czynił „cuda”, uzdrawiając raz po raz chorych ludzi, poprosiłem Erika, by sprawdził, czy nie używa w tym celu magii. Moje obawy potwierdziły się, prawdopodobnie ktoś wspierał go magią z dachu pobliskiego budynku. Niestety nie mogliśmy nic zrobić w celu zdemaskowania tego przedstawienia. Troszkę zirytowani swą bezsilnością, udaliśmy się z Erikiem w kierunku karczmy, po drodze zahaczając Tomosa i Sheilę. I wtedy zobaczyłem jego. Przed karczmą stał Reon, a raczej ktoś kto podszywał się pod niego przez kilka miesięcy wspólnej podróży. Naprawdę nazywał się Daniel Askarte i był kapłanem Aziela, w Dominum nazywanego Sakhasem. Tak jak mocno postanowiłem sobie by po śmierci Aramisa być bardziej spokojnym i wyważonym, tak szybko i mocno krew zagotowała się we mnie. „Ty skurwysyni” - doskoczyłem do niego i zacząłem trząść nim trzymając za ubranie. „Krissie spokojnie, nie ma potrzeby się denerwować” – powiedział. Tego już nie zdzierżyłem, szybkim ruchem wyprowadziłem cios, który złamał jego nos i pozbawił na kilka chwil przytomności. Chyba to, iż był pewny, że nikt nie uderzy kapłana religii dominującej w Zorkh, sprawiło, że dał się tak zaskoczyć. Miałem nadzieję, że cios pozbawi go przytomności na długo, miałem ochotę zawlec go do karczmy i jakimś sposobem wydać w ręce kapłanów Zandary. Niestety doszedł do siebie o wiele szybciej, niż mogłem sobie tego życzyć. Widziałem jak chwiejnym ruchem ma zamiar sięgnąć po symbol swego Boga, amulet z błękitnym smokiem. Byłem szybszy od niego, zdecydowanym ruchem sięgnąłem po niego, by go zerwać. Pamiętam tylko potworny ból, który przeszył moją całą rękę, potem już tylko ciemność i cucenie mnie w karczmie. „Musimy się zbierać” – powiedziała Sheila. Moja ręka wyglądała tragicznie, ból był prawie nie do zniesienia. „Ruszaj się Krissie, za niedługo być może całe miasto będzie cię szukać.” I tak oto wyruszyliśmy do Lintun, a z powodu niesprawnej ręki musiałem porzucić zapiski. Już w drodze wszyscy oczekiwali wyjaśnień z mojej strony. Zarówno w sprawie tego kim był Reon jak i co zrobił, że byłem na tyle wściekły, by bić go w środku miasta. Postanowiłem nieco naświetlić im sprawę. „Jak wiecie wszyscy, w Imperium służę Kościołowi Richitera. Pewnego dnia zostałem wezwany przez samego Biskupa, który Aramisowi i mnie polecił zebranie grupy zaufanych ludzi na długą wyprawę do Dominium. Celem tej wyprawy miało być dostarczenie do świątyni Zandary pewnej relikwii. Miało to być niejako przypieczętowaniem umowy między naszymi kościołami. Umowy, dzięki której na terenie Zandary miała powstać pierwsza świątynia Richitera w Dominium. Jako, iż nikt z nas wcześniej nie był tak daleko od Imperium, kapłani Zandary wysłali naprzeciw nam swojego kapłana – Reona. Spotkać mieliśmy się z nim na wyspie koło Rionu, miał być naszym przewodnikiem po ziemiach Dominium. Jak się później okazało, prawdziwy Reon nigdy do nas nie dotarł, podszył się pod niego osobnik, któremu połamałem w Zorkh nos. Przez wiele tygodni podróży zdobył sobie nasze zaufanie. I pewnej nocy zwyczajnie ukradł relikwię i uciekł w siną dal. Chyba tylko moja i Aramisa determinacja sprawiły, iż dorwaliśmy go, odzyskaliśmy transportowany przez nas przedmiot, a jego związaliśmy, aby dostarczyć go pod sąd w Zandarze. Niestety niefortunny bieg wydarzeń doprowadził do tego, iż udało mu się zbiec. I dopiero teraz po kilku miesiącach przez przypadek spotkałem go w Zorkh. Ot cała historia.”

W drodze do Lintum napotkaliśmy pierwsze oznaki nadchodzącej zimy. Pierwsze opady śniegu skutecznie spowolniły nasze tempo. Miasteczko, mimo iż małe, przywitało nas starannie odśnieżonymi alejkami. Zakwaterowaliśmy się w gospodzie, gdzie też zaciągnęliśmy języka, odnośnie celu naszej podróży – rudowłosej bardki Sary Bell. Ponoć od czasu do czasu dawała koncert w karczmie „Pod Rynkiem.” Zgodnie z tym co ustaliliśmy wcześniej z Erikiem, miał on się nie wtrącać w nasze sprawy. Pod wieczór wyruszyliśmy do wskazanej nam karczmy. Tam z ust sympatycznego karczmarza dowiedzieliśmy się, że Sarah przestała u niego występować od momentu, kiedy Izdor, syn miejscowego szeryfa – Roberta, zaręczył się z Sarą jakieś 3 tygodnie temu. Spokojnie dopiliśmy zamówione piwo, dyskutując o tym jak spotkać się z rudowłosą. I to właśnie wtedy na salę weszła bardka, w eskorcie dwóch zbrojnych z herbami szeryfa. Nie zatrzymując się, skierowała swe kroki na piętro. Obecność dwóch osiłków szeryfa wystarczająco ostudziło nasz zapał, by pobiec za Sarą. Postanowiliśmy kupić jeszcze jedno piwo i poczekać. Nie czekaliśmy długo, raptem po 20-30 minutach Sarah zeszła z góry, podeszła do baru i machinalnym ruchem opróżniła dwa kieliszki wina. W tym czasie podeszła do niej Sheila i zagaiła, że przychodzimy z wiadomościami od Druma. Sarah nie zareagowała na te słowa. Za to zareagowali dwaj jej osobiści strażnicy: „Jakiś problem? Proszę zostawić panienkę w spokoju” – po czym razem z rudowłosą udali się w kierunku wyjścia.

W tym momencie w drzwiach pojawił się Erik. Zobaczył Sarę i przez chwilę stał jak wryty, wpatrując się w nią. Bardka zręcznym ruchem ominęła go i wyszła z karczmy, zostawiając za sobą tylko ostry zapach perfum. Erik podszedł do nas lekko chwiejnym krokiem, chyba pił w samotności. Rozgorzała ostra dyskusja na temat tego, że miał nie wtrącać się w nasze sprawy. Młody mag nie widział absolutnie niczego złego w tym co zrobił, co więcej, z uporem twierdził, że wcale nie złamał naszej umowy. Chwile po tym, z góry zszedł człowiek, oddał karczmarzowi klucz, szepnął mu kilka słów i wyszedł. „Może piwo?” – zagaił karczmarz, mimo iż napełnił nasze kufle minutę wcześniej. Jego wzrok był tępy jak u świni. Zapytałem go o rudowłosa kobietę, która wychodziła przed chwilą z karczmy, popatrzał na mnie zdziwiony „Nie, nie kojarzę” – chwila zastanowienia – „Może piwa?”

Erik przyznał nam się do tego, iż on też zna bardkę, ale o dziwo nie poznała go, mimo że prawie wpadła na niego w drzwiach. Wszyscy doszliśmy do wniosku, że coś tu mocno śmierdzi. Postanowiliśmy ponownie skontaktować się z Sarą. Postanowiliśmy, iż udamy się do zamku szeryfa. Sheila i ja wymyśliliśmy historię, iż z Zorkh przysyła nas słynny w Imperium bard Taliesin, który to chce dać wspólny koncert z Sarą. Strażnicy przy bramie wysłuchali naszej opowiastki, po czym powiedzieli, że możemy to dać w formie listu i tylko listu, a na teren zamku wpuszczeni nie zostaniemy. Mimo iż nie wierzyliśmy, że list dotrze do adresatki, napisaliśmy go i oddaliśmy strażnikowi. W liście daliśmy jej znać, że będziemy czekać w karczmie „Pod Rynkiem” po zmroku. Zgodnie z naszymi przewidywaniami nie pojawiła się. Postanowiliśmy obserwować bramy zamku i przechwycić ją gdzieś na mieście. Tutaj poszczęściło się Sheili. Spotkała się z nią na targu, ale niestety próby zdobycia od niej jakiejkolwiek wiadomości spełzły na niczym. Bardka zachowywała się tak, jakby nie miała pojęcia o Strażnikach Dominium. Postanowiliśmy, że nadal będziemy obserwować zamek. Jak się później okazało nie tylko my obserwowaliśmy, sami też byliśmy obserwowani. Na nasze szczęście Sheila zauważyła mężczyznę, który nas śledził. Z Tomosem opracowała plan wciągnięcia szpiega w pułapkę. Plan zakładał, iż spokojnie dajemy się obserwować, po czym po zmroku prowadzimy szpiega we wcześniej umówione miejsce. Osobiście plan mi się nie podobał wcale. Nie chciałem dawać żadnego powodu, aby szeryf miał na nas haka. Sheila i Tomos zdawali się tym nie przejmować, wprowadziliśmy zatem plan w czyn. Szpieg dał wciągnąć się w pułapkę, gdzie Tomos szybko pozbawił go przytomności.

Po szybkim przesłuchaniu oraz ostrej porcji zastraszenia, człowiek który nas śledził, przyznał się, iż służy synowi szeryfa, który to kazał obserwować wszystkie osoby interesujące się rudowłosą. Puściliśmy spanikowanego żołnierza z poleceniem zdania relacji, że siedzimy grzecznie w karczmie i oprócz picia piwa, nic nas nie interesuje. Obiecaliśmy mu też, że znajdziemy go wszędzie i zrobimy mu wyjątkowo nieprzyjemne rzeczy, jeśli nie zastosuje się do naszego polecenia. Obawiałem się trochę o to, czy nasze groźby będą silniejsze niż lojalność wobec szeryfa. Niepotrzebnie jednak, chyba potrafimy zastraszać całkiem przekonywująco.

Jak co wieczór udaliśmy się do karczmy „Pod Rynkiem.” Postanowiliśmy tam wynająć pokój, aby móc zobaczyć dokąd to udaje się Sarah. Tegoż dnia, kiedy jedliśmy kolację, pojawił się człowiek, który 2 dni wcześniej zszedł z piętra zaraz po bardce. Ostrożnie poszedłem za nim, aby zobaczyć, do którego pokoju wejdzie. Chwilę później do karczmy weszła rudowłosa bardka, która udała się na piętro. Obserwowałem ją – weszła do pokoju, do którego wszedł tamten mężczyzna. Czekaliśmy w napięciu, a po około 30 minutach zeszła Sarah i podeszła do baru. Tak jak 2 dni wcześniej machinalnie wypiła dwa kieliszki wina, po czym wyszła w eskorcie dwóch żołdaków. Chwilę później z piętra zszedł mężczyzna, do którego pokoju weszła. Zamienił kilka słów z karczmarzem i wyszedł, sytuacja identyczna jak 2 dni temu. „Może piwo?” – usłyszeliśmy od strony baru. Wszystko wskazywało na to, że ten mężczyzna to mag, który potrafi manipulować czyimś umysłem, a zarówno Sara jak i barman są pod jego wpływem. Co więcej, co 2 dni musi odnawiać zaklęcie i w tym oto celu spotyka się z bardką w pokoju. Podzieliłem się tymi przemyśleniami z Tomosem i Sheilą – mieli podobne przypuszczenia. Chciałem za wszelką cenę dostać się do pokoju tegoż maga i zobaczyć, czy znajdę tam potwierdzenie moich przypuszczeń. Lecz tu pojawiał się problem, tak jak sforsowanie zamka nie powinno być problemem, tak ewentualne zabezpieczenie magiczne tych drzwi przewyższało moje umiejętności. Zaproponowałem wtajemniczenie Erika w sprawę. Tylko on mógł sprawdzić, czy drzwi nie chroni magia. Niezwłocznie udałem się do niego. Przedstawiłem mu nasze przypuszczenia oraz wstępny plan, zapytałem czy zechce sprawdzić drzwi. „Teraz, kiedy jesteście w potrzebie, przychodzisz prosić mnie o pomoc?” „O nic nie proszę” – rzekłem – „Przedstawiłem Ci sytuację, myślałem, że sprawa Sary, twojej znajomej, będzie Cię interesować. Daję ci czas na decyzję do północy, jeśli się nie zjawisz to i tak wejdziemy tam bez Ciebie.” Wyszedłem. Po relacji mojej rozmowy, Tomos był wyraźnie niezadowolony. „Ty już nigdy nie będziesz z nikim rozmawiał! Czy ty raz nie możesz mówić normalnie i jak człowiek? Czy ty zawsze musisz warczeć?” Nie komentowałem, czas uciekał. Krótko przed północą zjawił się Erik. Udaliśmy się do naszego pokoju, gdzie poczekaliśmy, aż cała karczma pogrąży się we śnie. Erik i ja podeszliśmy do drzwi, w których zniknęła bardka. Mag stwierdził, iż nie widzi śladu jakiś magicznych zabezpieczeń. Otworzenie zamka przyszło mi z największym trudem, a wszystko przez moją poparzoną dłoń. Zlany potem chciałem się poddać, kiedy to w końcu zamek ustąpił. Wśliznęliśmy się do pokoju. Erik zaczął przeszukiwać pomieszczenie magicznie, ja standardowo zaglądając do szuflad i szafy. „Wyczuwam tu jakiś ślad magii” – powiedział Erik. Prócz tego nie znaleźliśmy nic. W pokoju Tomos wymyślił plan: w noc przed seansem wprowadzę Erika i Tomosa do tamtego pokoju, którzy z zaskoczenia zaatakują maga. Mieliśmy nadzieję, że jeśli nie rzuci zaklęcia na Sarę to bardka dojdzie do siebie. Jak pomyśleliśmy, tak też uczyniliśmy. Tomos i Erik oczekiwali na przyjście mężczyzny u niego w pokoju. Sheila i ja biesiadowaliśmy na dole w oczekiwaniu na niego. Pojawił się tak jak ostatnio, podszedł do karczmarza, odebrał klucz i poszedł na piętro do pokoju. Odczekaliśmy minutę i poszliśmy za nim. W pokoju czekał na nas czujny Tomos, Erik i ogłuszony czarodziej. Teraz wypadało czekać już tylko na bardkę. Pojawiła się. Gdy wchodziła, Tomos zręcznie pochwycił ją, równocześnie zatykając jedną dłonią usta „Nie chcemy cię skrzywdzić, zdejmę teraz rękę z twoich ust, jeśli obiecasz, że nie będziesz krzyczeć.” Potakująco skinęła głową. Stałem czujny z boku, a gdy Tomos puścił jej usta, zaczęła krzyczeć. Na szczęście byłem na to przygotowany. Momentalnie zatkałem jej usta. Ugryzła mnie dotkliwie. „Moja zdrowa ręka” – pomyślałem i rozeźlony. Zacisnąłem palce na jej szczęce. Ból zrobił swoje, uspokoiła się. Chcąc nie chcąc musieliśmy ją zakneblować. Mag powoli się cucił. Przystawiłem mu miecz do gardła „Słuchaj gnido, wiemy co jej robisz. Zrzucisz z niej to zaklęcie albo postaram się abyś długo i bardzo cierpiał, zanim skonasz.” Na znak, że nie żartuję, przycisnąłem miecz do jego szyi, do krwi. „Spokojnie” – powiedział mag – „Nie musicie mnie krzywdzić, odłóż miecz.” Następnych chwil nie pamiętam. Widzę tylko, iż mój miecz leży na ziemi, Tomos i Sheila nie trzymają maga, tylko patrzą się dziwnie na siebie. A Erik z całych sił okłada maga pięściami po twarzy. „To nie mag!!!” – krzyczy Erik – „Ten gnojek jest hipnotyzerem!” Doszliśmy do siebie tylko dzięki Erikowi. Momentalnie zakneblowaliśmy hipnotyzera ponownie. Erik wytłumaczył nam, że to jego głos tak na nas wpłynął.

Nasz plan był taki Erik, Sheila, Tomos zatykają sobie uszy palcami tak by go nie słyszeć ja stoję za hipnotyzerem i jeśli zrobiłbym jakikolwiek podejrzany ruch wskazujący na to, że jestem pod jego wpływem Tomos mnie ogłusza. Po raz kolejny mogłem dać mój popis zastraszania kogoś i wymieniania rzeczy, które z nim zrobię jeśli będzie próbował jakiś sztuczek. Przystąpiliśmy do czynu. Kazałem hipnotyzerowi przywrócić Sarze normalny stan. Hipnotyzer poprosił by obyć mu twarz i posadzić barkę naprzeciwko niego. Po tym rozpoczął seans. Stosunkowo szybko bardka doszła do siebie. – gdzie ja jestem i co ja w ogóle mam na sobie – z niedowierzaniem patrzyła na swoje szaty. Kiedy zobaczyła Erika uśmiechnęła się – kochany podejdź do mnie. Kochany pomyślałem no no. Na szybko przedstawiliśmy jej sytuacje. – ja żoną tego tego typa z tym małym.. tu ugryzła się w język. Zerknęła na siedzącego nieopodal hipnotyzera i ku zaskoczeniu nas wszystkich kopnęła w najczulsze u faceta miejsce, po czym poprawiła solidnym prawym prostym. Hipnotyzer zaczął głośniej jęczeć i narzekać. To chyba wyprowadziło Tomosa z równowagi. Dosłownie ułamki sekund były mu potrzebne na to by jego ręce zamieniły się w szpony i przeszyły gardło hipnotyzera. Ustaliliśmy, że Sara jeszcze przez jakiś czas będzie grac swoją role zakochanej narzeczonej po czym zbiegnie sama. Mieliśmy tylko zostawić jej jakiegoś konia w karczmie przed miastem. W końcu też dostaliśmy kolejne instrukcje odnośnie tego co zrobić ze zdobytą przez nas pieśnią. Musieliśmy udać się do Gardionu wschodniego i tam dołączyć do noworocznego przyjęcia. Przyjęcie te organizują Strażnicy Dominum. Droga do Gardionu minęła bez większych przygód. Szkoda tylko że Lintum to kolejne miasto w, którym jesteśmy poszukiwani. Tym razem wszyscy.



Pożegnanie (autor: Prosiak)

Poprzednia część Kronik była niestety ostatnią częścią pamiętnika spisanego przeze mnie. Wytłumaczyć to mogę chyba tylko i wyłącznie swoim lenistwem. Przepraszam zatem osoby, które przeczytały wszystkie części (mam nadzieję, że znalazł się ktoś kto czekał na następne części) i czekały na ciąg dalszy. Niestety opisywane przygody rozgrywaliśmy kila miesięcy temu i po prostu nie mam już ich w pamięci na tyle wyraźnie, aby móc opowiedzieć to co działo się później w formie dziennika. Postaram się, skrótowo opisać dalsze losy całej drużyny.

Po przybyciu do Gardionu Wschodniego udaliśmy się na spotkanie z przedstawicielami organizacji znanej jako „Strażnicy Dominium”. Na miejscu została złożona nam propozycja, abyśmy zostali agentami Strażników. Z niejaką dumą przyjąłem ten tytuł. Naszym następnym krokiem miało być udanie się do Białego Miasta i tam, za fundusze powierzone nam przez Strażników, mieliśmy za zadanie zwerbować grupę, która miała pomóc nam odnaleźć i zdobyć Włócznię Przeznaczenia. Był to potężny artefakt zdolny do pokonania Lorda Keth. Oczywiście z racji na szeroką siatkę szpiegowską Lorda Keth, nie mogliśmy podać prawdziwego celu podróży. Tu z pomocą przyszedł nam Erik. Był historykiem i szybko znalazł odpowiednie wytłumaczenie pasujące do terenów, w które miała wyruszyć ekspedycja. Historię o pewnym sławnym zbirze, który ponoć łupił na traktach karawany oraz karoce bogatych szlachciców. Podobno przez całe lata swego zbójowania zgromadził niewyobrażalne bogactwa, które gdzieś ukrył. Nasza wersja głosiła, że mamy wszystkie dane, gdzie ów skarb jest. Po drodze do Białego Miasta odwiedziliśmy Zandarę, by tam wykończyć osobę, która w imieniu Lorda Keth wysłała na nas zabójców. Zabiliśmy zleceniodawcę, a ze zdobytymi dowodami na jego śmierć udaliśmy się do Białego Miasta. Tam dzięki kontaktowi podanemu przez maga Lucjana, zdołaliśmy anulować ciążący na nas kontrakt. Zabójcy Czerwonego Rubinu odstąpili od ścigania nas. Udało zgromadzić się nam grupę, która wydawała się wystarczająca do osiągnięcia zamierzonego celu. W trakcie podróży pomijając pewne zgrzyty, wszystko układało się pomyślnie, aż do momentu, kiedy tajny szlak doprowadził nas do groty, przez którą musieliśmy przejść, a jak się okazało była własnością potężnego nekromanty. Nekromanta wysłał do nas posłańca, który to właśnie wyznał kto jest „gospodarzem” przejścia. Gospodarz dał nam pewne ultimatum, jeśli oddamy mu jednego z członków wyprawy, puści nas, jeśli natomiast nie, będzie bronił przejścia. Erik, który słyszał co nieco o jego potędze i umiejętnościach, przekonywał nas, że nawet jeśli go pokonamy, to straty własne będą ogromne. I tu dla mnie rozpoczął się początek końca Krissa. Mianowicie Sheila postawiła, że poświęcimy Antka, jednego z chłopów, których wziął ze sobą na wyprawę wojownik Bagriel. Chłopi mieli mu pomagać przy zakładaniu ciężkiego pancerza. Mimo, iż starałem się do tego nie dopuścić, chłop został potajemnie w nocy, gdy cała grupa spała, oddany nekromancie. Moje stosunki z resztą częścią ekipy dowodzącej wyprawą, stały się napięte jak barania torba. Sheila mimo wszystko swą postawą po wydarzeniu wskazywała, że sama nie jest do końca pewna co do swej decyzji, natomiast Tomos doskonale się bawił. Co krok rzucał jakimś głupim tekstem, co do tego, gdzie teraz podziewa się biedny Antek. Moje nerwy zostały naciągnięte do granic możliwości. Poprosiłem Sheilę o rozmowę, zadeklarowałem iż jeśli nie uspokoi Tomosa, to zwyczajnie wbiję mu w końcu miecz w plecy. Będę tak honorowy jak oni, wydając nekromancie niczego nieświadomego, uśpionego ciosem Tomosa, Antka. Sheila powiedziała, że jeśli mi się coś nie podoba, mogę odejść. Powoli zaczynałem rozumieć, że ona też zaczyna myśleć, iż cel uświęca środki. Była dowódcą i jeśli ona tak sądzi, to z tego nie może wyniknąć nic dobrego. Odpowiedziałem, że nie zamierzam stąd odejść, podjąłem się tej trudnej misji i mam zamiar ją wykonać, ale nie za wszelką cenę, nie za cenę zabijania niewinnych osób. Powtórzyłem tylko, by nakazała Tomosowi inne zachowanie albo go zabiję. W tym momencie wybuchła drwiącym śmiechem, prosto w moją twarz. Wyciągnąłem broń, po czym powiedziałem „Wyzywam cię”. Powiedziała, że nie będzie walczyć, ale ja mimo to zaatakowałem. Tylko szybka interwencja Tomosa uratowała jej życie. Tomos rozprawił się ze mną szybko i bezlitośnie.

Tu właśnie zakończyła się przygoda Krissa Lazarusa. Odszedł bez honoru, łamiąc wszystkie możliwe wartości, którym starał się być wierny przez całe dorosłe życie. Sesję później (nie brałem w niej udziału z powodu tego, iż nie zrobiłem jeszcze nowej postaci oraz z powodu tego, iż drużyna przez wadliwie działający portal została rzucona do alternatywnego świata, więc zwyczajnie dołączenie mnie tam było by mocno na siłę) cała drużyna ginie w pewnym przeklętym zamku maga Dreiziga Szarego Cienia.

Dziś kiedy to piszę wszyscy mamy już nowe postacie, nowe cele oraz marzenia. A troje z nas rozegrało już pierwszą sesję. Zatem nadszedł czas pożegnać Sheilę, Tomosa, Erika, Bagriela (postać nie opisana przeze mnie jako, iż dołączyła do gry w momencie kiedy zaniechałem pisania pamiętnika). Specjalne podziękowania dla Oszamy, który jak zwykle stworzył genialną i spójną kampanię.



Wieczny Sen (autor: daimonuss)

Na sam koniec Kronik chciałem dodać coś od siebie, jako Mistrz Gry.

Muszę przyznać, że cała ta drużyna była naprawdę ciekawa, każda postać była bardzo wyrazista i miała to coś. Szkoda, że rolą Mistrza Gry jest także uśmiercanie takich postaci, ale tak to już jest. MG jest arbitrem i za błędy musi karać, można przymykać oczy na wiele rzeczy, ale czasem są granice - a ja trzymam się tego zawsze (czego przykładem była śmierć poprzedniej drużyny na moich urodzinach).

To co napisałem powyżej nie tyczy się Krissa, ponieważ zginął sesję wcześniej niż reszta ekipy. Ale tak jak pisałem, szkoda tej grupy, zawsze mi szkoda dobrych postaci.

Co do Krissa: dzięki Ruby za fajną grę i pobyt tej postaci na moich sesjach. Wielu uważało, że Kriss nie jest postacią dobrą (w sensie charakteru), ponieważ często przeczył sam sobie i czynił zło. Ale tak w sumie to czym jest dobro? Być może Kriss święcie wierzył, że jest osobą pozytywną? Nie trzeba być paladynem, aby być "dobrym". Są jeszcze odcienie szarości, prawda? Wydaje mi się, że liczy się bilans pozytywnych uczynków i negatywnych, a tutaj Kriss był na dużym plusie. Ale czy to ważne? Teoretyzując dalej ... czyż Kriss nie mógłby być postacią, która zabija wierząc, że czyni dobrze dla sprawy? To wybór gracza. Aramis taki się stał w pewnym momencie, ale dalej służył Kościołowi, to było dla niego najważniejsze. Mimo wszystko bóg Krissa, Richiter docenił jego oddanie dla wiary. Amulet z boskim symbolem Ricihtera, dzięki wynajętej Kompanii przez drużynę, dotarł do nowo powstającej Świątyni Richitera w Zandarze. Okazało się, że amulet wcale nie stracił swych właściwości, mało tego, został natchniony prawdziwa mocą boską. Amulet Krissa został wmurowany w główny ołtarz Świątyni Richitera, a Kriss w zamian za zasługi, oddanie dla wiary i przyczynienie się w ogromnym stopniu do powstania pierwszej Świątyni Richitera w Dominium został jej patronem. Pierwsze i jak narazie największe święte miejsce Richitera w tych stronach nosi nazwę "Głównej Świątyni Richitera w Zandarze, pod wezwaniem błogosławionego Krissa Lazarusa."

A teraz Greetings dla reszty ekipy, która została na wieczność w Zamku Dreiziga Szarego Cienia (ich dusze stały się zabawkami w rękach starożytnych władców świata - Cieni).

Tomos: Mało było takich kozaków jak ty:) Fajna postać z super podłożem fabularnym (historia Zakonu i Boga). Szkoda, że to koniec, bo jak sam wiesz kroił się dla ciebie fajny epizod z zakonem renegatów - mnichów (nie zapomniałem o tobie).
*** Najlepszy motyw: upijanie się do nieprzytomności na każdym postoju, noszenie zamiast plecaka, ogromnego baniaka spirytusu. No i dziwki ... każda była twoja :)

Sheila: To twoja pierwsza prawdziwa postać, to zawsze boli najbardziej:). Musicie wiedzieć, że ja jako MG przez 2 tygodnie musiałem od Agi wysłuchiwać tekstów w stylu "Ty morderco postaci" - nie było to łatwe :)
Sheila została wybrana z czasem na przywódcę drużyny, ale chyba czasem powinna tą bandę mocniej kopać po jajach i mieć więcej zdecydowania. Znacie wszyscy moje zdanie, w demokracji nie ma siły, aby być liderem trzeba być dyktatorem i skurwysynem. Myślę, że dzięki tej drużynie zrozumiałaś, że nie ma miejsca na głaskanie się i klepanie po plecach - wiem, że następnym razem będziesz słuchała tylko siebie i wierzyła bardziej w siebie. Najważniejsze jest to, że Sheila mało kiedy się myliła - to reszta drużyny się myliła - ale zbyt rzadko słuchała swojego serca. To się zmieni prawda?:)
Dzięki za Sheilę, na pewno jej nie zapomnisz. Czas na Ziriel.
*** Najlepszy motyw: dylematy moralne takie jak ten gdy poświęciłaś Antka (jednego z członków wyprawy) nekromancie, jako ofiarę i możliwość przejścia przez tunel pod górą. Dla idealistów to było złe, ale dla racjonalistów to było dobre. Szczerze mówiąc, gdyby nie to, to mielibyście spory problem się przebić (nawet z tymi twardzielami, których mieliście w drużynie), ponieważ ten nekromancer to nie byle łachudra, myślę, że byłoby spoooro ofiar po obu stronach.

Erik: Cóż. Ostateczny test oddzielenia postaci od gracza oblałeś - ja nie popełniam błędów tego typu i nie robię przygód zapychaczy, ta też nie była zapychaczem. Była z góry przemyślana i bardzo logiczna, u mnie wszystko się musi łączyć zawsze w całość.
To nie krytyka, to tylko wskazówka na przyszłość:)
Erik był iluzjonistą, a Sarak zagrał go świetnie, choć na mój gust (gust gracza, nie MG) zbyt tajemniczo - tajemnica nie zawsze jest dobra:)
Najbardziej w nim mi żal tego, że to była młoda postać, grała kilka sesji - mogę powiedzieć, że z sesji na sesję rozwijała się psychologicznie i z wielkim zadowoleniem obserwowałem jej czyny. Jestem pewien, że Erik za 20 sesji byłby postacią, która zapadłaby wszystkim w pamięć na lata. W tym wypadku tylko ja będę ją zapewne pamiętał za 2-3 lata - jak wszystkie wasze postacie i WSZYSTKIE moje przygody (zapamiętajcie to:))
Dzięki Sarak, świetna postać.
*** Najlepszy motyw: ukradł magiczny amulecik hipnotyzerowi. Tak to przeprowadziliśmy, że reszta grupy myślała, że mają jakiegoś tajemniczego wroga (Erik rzucił czar iluzji w stylu magiczne światełka z 1 Kręgu, grupa myślała, że to światło to jakiś duszek lub zagrożenie:) - śmieję się z tego do teraz).

Bagriel: Takiego koksa jak ty to u mnie chyba już nie będzie :)
Ogromna siła, świetne umiejętności walki i jeszcze większa chęć do bogacenia się. Naprawdę wspaniały najemnik - według wielu graczy i także mnie, najbardziej charakterystyczny i najlepszy najemnik jakiego można było odegrać. To było coś.
Mam nadzieję tylko, że kolejne twoje postacie nie będą podobne tym razem do Bagriela - on był jednorazowy.
*** Najlepszy motyw: Zabicie Rity, bo Cię wkurzyła swoim gadaniem. A drugi motyw to wcielenie się w Najwyższego Kapłana Aziela w zamku Dreiziga. Jesteś moim bogiem.