Kroniki I: Ramię w ramię (autor: Bast)
Występują: Drum (Bast), Tomos (Cad)
Lord Ceres poprosił mnie o wykonanie misji. Po Zgromadzeniu opowiedział mi o swoich strapieniach i wielkich obawach. Jeden ze Strażników od 2 lat nie pojawia się na Zgromadzeniach. Nie byłoby to dziwne, bacząc na ekscentryczną naturę Faitha Uh Nara, elfa, o którego chodzi, ale Ceres wie, że zostawiał on zawsze wieści i dzielił się planami ze Strażnikami. Od 2 lat nic od niego nie mieliśmy…
Ruszyłem przez góry, w zawieję i śnieżycę, do klasztoru mnichów, u których Faith planował zaczerpnąć wiedzy, na tematy, na które szukał odpowiedzi od dłuższego czasu. Podobno zajmował się poszukiwaniem starożytnej Włóczni Przeznaczenia, która miałaby moc pozbawienia życia samego upiornego Lorda Keth.
U mnichów przyjęto mnie po dobroci i z opatrznością. Dunin, bo tak nazywał się mój mnisi opiekun, zabronił mi jednak skorzystania ze skryptów i ksiąg, których wiedza i zapiski wykraczają poza znane nam czasy, poza czasy znane nawet obecnie żyjącym najstarszym elfom. Tak więc musiałem zadowolić się tylko poszlakami związanymi z poszukiwaniem wcześniej przebywającego u mnichów Strażnika Faitha. Dunin poinformował mnie, iż ów Strażnik 2 lata temu wyruszył z ich klasztoru w stronę Krateru Yish, a później prawdopodobnie do Erghold.
Na drugi dzień opuściłem klasztor i ruszyłem na południe. Jednak już nie wędrowałem sam, a w towarzystwie Tomosa, młodzika, który postanowił opuścić mury swojego wcześniejszego domu, klasztoru, i wykorzystać nabyte w nim nauki do poznania otaczającego go świata. Nie miał on żadnych planów swojej wędrówki, ani wiedzy o Dominium, tak więc postanowił dotrzymać mi towarzystwa podczas ważnej misji odnalezienia Faitha. Dobrze się stało, ponieważ Strażnicy, w których szeregach jestem od parędziesięciu lat, jak również mnisi, od czasu do czasu współpracują ze sobą, dzieląc się wiedzą i doświadczeniami, są bractwami, o których tylko się mówi, a których się nie widzi. Jesteśmy jak widma, z celem i misją, ale zawsze anonimowo…
Minęliśmy miasto Lupis i udaliśmy się w stronę Gardionu Wschodniego, pomniejszej mieściny na naszym szlaku na południe. Niestety tam wpadliśmy na kilka dni do aresztu, za sprawą pijanego sierżanta Irisa, z którym przyszło mi zagrać w Bakaraka i przegrać… Po wielkiej burdzie, którą wywołał sam sierżant, strącili nas na męki w ciemnościach celi więziennej. Gardion opuściliśmy z niesmakiem i odrazą do tamtejszych przedstawicieli prawa.
W dalszej drodze na południe było już spokojniej, do czasu, kiedy na drodze natknęliśmy się na wóz, a przy nim na omdlałego i obitego człowieka. Arkus, bo tak nam się przedstawił, opisał dramat, w którym się znaleźli… On i jego syn powracali z miasta z półrocznego zarobku do rodzinnej wioski, znajdującej się parę dni stąd na południe. Zostali zaatakowani przez siedmiu banitów i mimo dzielnej obrony, kowal stracił syna (bandyci wzięli go na zakładnika) i cały swój półroczny, niemały zarobek. Wraz z Tomosem postanowiliśmy pomóc biedakowi i przede wszystkim odbić jego syna. Wytropiłem ślady i ruszyliśmy wyraźnym szlakiem za „zwierzyną”.
Pierwszego, czujkę, dopadliśmy zanim powiadomił o naszej obecności innych, a później wpadłem w obóz i rozbiłem ich szyki. Byli tak zaskoczeni widokiem pędzącego krasnoluda z dwuręcznym toporem, że zyskaliśmy cenne sekundy pierwszego starcia. Walka mimo wszystko była ciężka i zażarta, ale skończyła się dla pięciu z bandytów śmiercią, a dwóch pozostałych nauczką i trwałym kalectwem. Kowal odzyskał syna i pieniądze, a my wdzięczność i doświadczenie. Otrzymałem też zapłatę za pomoc, Tomos nie wziął, nie wiem co go powstrzymywało, przecież nie wiemy ile jeszcze będziemy podróżować i co nam się przytrafi… chyba młody mnich jest za bardzo ufny i naiwny…
Kroniki II: Plaga (autor: Bast)
Występują: Drum (Bast), Tomos (Cad)
Arkus zawiózł nas do swojej wioski, i tak mieliśmy po drodze. Niestety coś z wioską na pierwszy rzut oka było nie tak… żadnych zwierząt, pustka, przerażająca cisza, wręcz grobowa i tylko światło dochodzące z zawartej gospody. Po wejściu do niej zastaliśmy tylko gospodarza i trzech bywalców. Wszyscy wyglądali na schorowanych i zmęczonych, śmiertelnie zmęczonych… kasłali i pluli przy tym krwią, byli sini i bladzi, podejrzewaliśmy zarazę. Gospodarz opowiedział nam o okolicznościach, do których do tego doszło… Pół roku temu, czyli mniej więcej w momencie opuszczenia przez kowala wioski wraz z synem, zawitał do nich młody wędrowiec. Ugościli go na czas zimy, aż do opadnięcia śniegów i nie byłoby w tym nic dziwnego, tyle, że po jego wyjeździe ludzie z wioski zaczęli chorować i masowo umierać. Mam podejrzenia, że on sam wywołał jakimś sposobem zarazę, mógł być jednym z nekromanckich agentów-magów Lorda Keth… Jeśli się mylę, to zaistniał bardzo duży zbieg okoliczności. Gospodarz wraz z jednym z bywalców wyzionął na naszych oczach ducha, a w jednej chwili syn kowala, który podczas całej opowieści stał przy oknie, został przezeń prawie wyciągnięty na zewnątrz przez nieznanych sprawców… Kiedy wypadłem z toporem na zewnątrz, wszystko dla mnie stało się jasne… Mieszkańcy wioski, poprzez wywołaną jak mniemam zarazę, zostali ożywieni z martwych, stali się żywymi trupami, zombie, nieumarłymi, ożywieńcami. Syn kowala został rozszarpany i nie miał żadnych szans na przeżycie. Ja ledwo umknąłem przed atakami chyba wszystkich „mieszkańców” wioski z powrotem do środka.
Zaczęły się dramatyczne chwile naszej walki o życie… Arkus był w tak ciężkim szoku po stracie syna, że nie mieliśmy z niego żadnego pożytku. Ja barykadowałem okna i drzwi parteru gospody, za pomocą ław i krzeseł, tymczasem Tomos pobiegł na tyły przeciwdziałać, w podobny sposób, wszelkim próbom wtargnięcia do środka. Gdy barykadowałem, rzucił się na mnie karczmarz, już ożywiony… Niestety… Tomosa też zaatakowali, wdzierając się przez tylnie drzwi. Po kilku chwilach walka przeniosła się do głównej izby gospody, a jeden nieumarły, z dwójki atakującej Tomosa, rzucił się też na mnie, od tego czasu musiałem sprostać dwóm przeciwnikom… Poradziłem sobie z nimi dwoma szybciej niż mój młody, ludzki kompan z jednym. Jego imponujące zdolności walki wręcz i sztuk walki mnichów niestety nie okazały się zbytnio pomocne w walce z zombie. Pobiegłem mu na pomoc… nie będę wspominał o pełzających, obciętych końcówkach i kikutach, które też poruszały się swobodnie i były równie agresywne i uciążliwe… Po zakończeniu walki postanowiliśmy się pozbyć ciał, wszystkich… Przy życiu zostało jeszcze dwóch miejscowych w bardzo ciężkim stanie i Arkus, który nadal był w szoku. Poszedłem na górę, sprawdzić, czy stamtąd możemy pozbyć się ciał i już w pierwszym pokoju zostałem zaatakowany. Przez otwarte okno próbował wedrzeć się jeden z „mieszkańców”. Uciekłem i zablokowałem drzwi, niestety swoimi rękami, ponieważ nie było zamka, ni zasuwy. Zawołałem Tomosa i wtedy zostałem wciągnięty do środka pokoju… Zanim udało nam się go powtórnie uśmiercić (znowu przewaga mojego ostrza nad siłą gołych pięści) zostałem poważnie poturbowany… Zeszliśmy na dół, tylko po to, by być świadkami dramatu kowala, trzymającego martwego syna w objęciach i… wdarcia się stada zombich do środka gospody! Jednak moje barykady długo nie powstrzymały napastników. Decyzja była szybka – uciekamy przez okno i z dala od tego miejsca! Tak też się stało. Z okna opuściliśmy się na plac, a stamtąd tnąc na oślep przedarliśmy się przez całą wioskę, aż do koni i wozu kowala…
Ucieczka trwała całą wieczność, a schronienia zaznaliśmy dopiero parę godzin później, przy chatkach rybaków, w szczerym lesie, przy małym stawie. Postanowiliśmy się wrócić i spalić wioskę wraz z jej „mieszkańcami”. Miałem nadzieję, że w ten sposób nie dopuścimy do rozprzestrzenienia się zarazy, a kowal dojdzie do siebie, po takiej stracie, kiedy zasmakuje błogiej zemsty… Nie odpoczywaliśmy wcale, zmęczeni, ale zawzięci, dotarliśmy do wioski. Konie z wozem zostawiliśmy przed nią, a my okrężną drogą ruszyliśmy w stronę gospody. Zaczęliśmy podpalać wszystko, ale też zostaliśmy zaatakowani i rozdzieleni. Konie zostały pożarte, przez „mieszkańców”, a ci byli już zmienieni i chyba bardziej pożarci przez zarazę. Mieli pazury i ostre kły, poruszali się szybciej i na pewno byli o niebo groźniejsi, niż parę godzin wcześniej… Przy bardzo ciężkich ranach, ledwo żywi zbiegliśmy z płonącej wioski. Jedynym wyjściem dla nas, na szybkie leczenie i przeżycie byli najbliżsi ludzie, rybacy, u których byliśmy wcześniej.
Zaprowadziłem nas tam, pół żywych i nieprzytomnych, lecz u kresu drogi sam padłem z wyczerpania. Obudziłem się wypoczęty i podleczony, po paru długich dniach. Tomos i Arkus też przeżyli i cieszyli się dobrym zdrowiem. Byliśmy u rybaków. Wyruszyliśmy stamtąd dalej na południe, a Arkus nie miał wyjścia jak ruszyć z nami. Stracił chłopina wszystko, syna, dom i sąsiadów, do których zawsze mógł się zwrócić o pomoc… W międzyczasie minęliśmy łowcę Alhazra, półelfa, z więźniem związanym do konia. Ponoć znany w tych okolicach, ale nie mnie…
Gdy dotarliśmy do Krateru Yish, prócz pustki i nieładu tam panujących, spotkałem starych, dobrych przyjaciół, również Strażników: Malika i jego miłość Elenę. Opowiedzieli mi, co ich zdaniem zaszło w kopalniach Krateru i z czym mogę mieć do czynienia w poszukiwaniach Faitha. Podobno doszło tu do rzezi na górnikach, a sprawcami byli wyznawcy starego kultu Yamara, boga bólu. Jednak zjawiła się tu jeszcze inna grupa, prawdopodobnie przypadkowo, która zabiła kultystów, a ocalałego Oliviera, sztygara górników, zaprowadziła do świątyni Razina, boga Śmierci. Musiała się tu rozegrać ostra bitwa, ponieważ grupa trzech podróżników (dwóch ludzi i elf), „wybawców” Oliviera, też została poraniona i sama szukała pomocy i schronienia u kapłanów Razina. Malik powiedział mi jeszcze, że Faith, poszukiwany przeze mnie Strażnik, znalazł tu „coś”, a wskazówki na temat tego odkrycia zapisał na ścianach w niższych, odkopanych korytarzach kopalni. Elena nie potrafiła nic z tego odczytać, ni zrozumieć, ponieważ po pierwsze Faith pochodził z Południa i władał innym językiem, a po drugie, nie wiedzieć czemu, owa grupka zniszczyła skrypty zapisane przez Strażnika. Według Malika też byli z Południa i tym właśnie językiem władali w świątyni Razina, gdzie Malik i Elena się na nich natknęli. Sztygara Oliviera, który przez całe wydarzenia postradał zmysły, grupa zostawiła pod opieką kapłanów, a sami ruszyli w kierunku Zandary. To troszkę zbiło moje poszukiwania z tropu… Rozstaliśmy się z Malikiem i Eleną, wraz z nimi ruszył Arkus. Poszli do Erghold, gdzie zgłoszą władzom o wydarzeniach w kopalniach pod Kraterem Yish, i gdzie kowal, dzięki pieniądzom, które mu oddałem, zacznie nowe życie. Chciał podjąć pracę w cechu kowali u tamtejszego mistrza, hrabiego Zaraka. Natomiast ja i Tomos ruszyliśmy w kierunku Zandary, za grupką, która musi mi wyjaśnić parę spraw i naświetlić sens skryptów zapisanych przez Faitha w podziemiach kopalni.... Muszę się dowiedzieć, co było zapisane i dlaczego to zniszczyli, inaczej trop Faitha zniknie mi sprzed nosa…
Kroniki III: Wioska Luria (autor: Bast)
Występują: Drum (Bast), Tomos (Cad), Aramis (Sarak), Kriss Lazarus (Prosiak), Margin (DarkElf)
Bez większych przeszkód dotarliśmy do Zandary. Piękne miasto… za każdym razem, jak tu jestem, nie potrafię się nadziwić, jest co oglądać… Trzy tygodnie zajęły nam poszukiwania, takie, żeby nie rzucać się w oczy, a tym bardziej nie spłoszyć poszukiwanej przez nas grupy. Wykorzystałem wszystkie swoje znajomości, ale na próżno – zapadli się, albo po prostu wyruszyli i teraz nie wiemy gdzie ich szukać… Pewnego wieczoru, kiedy to mieliśmy podjąć z Tomosem decyzję, że wracamy do punktu wyjścia i ruszamy z powrotem do Erghold, podsłuchaliśmy rozmowę. W karczmie, w której mieszkaliśmy aż trzy tygodnie, przesiadywało tego wieczoru trzech mężczyzn, wszyscy podpici. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ale dosiadł się do nich czwarty, trzeźwy, który zaczął im przypominać o zadaniu, jakie mieli wykonać tego wieczora. Podsłuchaliśmy, że owa czwórka rębajłów ma za zadanie pokaleczyć dwóch mężczyzn i jednego elfa, którzy od jakiegoś czasu przesiadują w karczmie Ogon Smoka – opis pasował do grupki, której tak długo poszukiwaliśmy. Poza tym wysłyszeliśmy, że ofiary są z Południa…
Po krótkiej naradzie postanowiliśmy z Tomosem udać się tam, przedstawić im nasz cel i ostrzec ich przed dzisiejszą napaścią. Może zyskamy tym samym zaufanie i otrzymam odpowiedzi na moje pytania w poszukiwaniach Faitha. Podobno grupka z Południa wyznaje niejakiego Richtera Wielkiego, na Południu uważanego za boga honoru i walki – to może też poświadczyć o ich lepszych intencjach względem wydarzeń w kopalniach w Kraterze Yish. Powiedziałem jeszcze Tomosowi, że do Ogona Smoka mam jak gdyby zakaz wstępu, ze względu na wydarzenia sprzed trzech lat… Ale do tego czasu na pewno Morgan – krasnolud i właściciel karczmy – na pewno zapomniał…
W karczmie przysiedliśmy się no poszukiwanej przez nas grupki, wspaniale odziani, czyści… a jeden to się błyszczał, jak wylizane psie jajca… Niestety ten smarkacz Tomos za dużo wypił, zepsuł pierwsze, jakże najważniejsze wrażenie – musiałem ratować naszą ciężką sytuację i zacząć prowadzić rozmowę. Nie poszło źle tym bardziej, że okazało się, iż szukanie ich to była tylko strata czasu – nie dowiedzieliśmy się nic więcej, jak tylko to, że byli w kopalniach i położyli kres kultystom Yamara, ratując przy tym Oliviera – zarządcę kopalń. Jedynym sposobem żeby im podziękować za poświęcony nam czas, była możliwość ostrzeżenia ich przed zbliżającymi się zabijakami. Opowiedziałem im wszystko, co usłyszeliśmy z podsłuchanej rozmowy, kiedy do karczmy weszło kilkanaście, groźnie wyglądających postaci. Jeden z nich zaczął w jednej chwili wywalać z karczmy ludzi i kazał spierdalać Morganowi i jego barmanowi Hansowi. Było ich 14 i wiedzieliśmy, że trzeba będzie pomóc tamtej trójce. Musieli komuś się sporo naprzykrzyć, że wysłano czternastu zbrojnych, żeby ich zabić! Walka trwała długo i ku naszej uciesze Morgan i Hans od razu, bez chwili wahania, ruszyli nam na pomoc. Chyba krasnolud nie chciał, żeby jego cały dobytek został obrócony w pył. Siekałem niedoszłych zabójców, jakbym to ja był na ich zleceniu… padali jak muchy, niestety Tomos, mimo moich szczerych namów nie zmienił stylu walki i nie dawał sobie rady z ostrymi, jak brzytwa toporami… Pod gradem ciosów padł jeden z poszukiwanej trójki, elf, zwany Marginem. No, ale czego można się spodziewać po elfach, nigdy nie byli waleczną rasą, a co dopiero wytrzymałą. Natomiast Aramis i Kriss, pozostała dwójka ludzi, dawali sobie świetnie radę. Jednak pod koniec walki Kriss, ten wypucowany laluś, też upadł pod wpływem ran i zmęczenia. Morgan i Hans walczyli równie dzielnie i zażarcie, szczególnie mój pobratymiec…
Po walce karczma wyglądała jak pobojowisko, nikt z bandytów nie przeżył, mimo naszego wołania o poddanie się, wszędzie pełno krwi, szczątków ciał i porozrzucanej broni. Jadalnia też ucierpiała, stoły były połamane i poprzewracane, a ławy roztrzaskane. Kazałem Hansowi pobiec po medyka lub kapłana, bo żaden z nas nie znał się na leczeniu tak poważnych ran i uszczerbków, jakich doznał elf Margin i człeczyna w lśniącej zbroi, Kriss.
Hans otwarł drzwi gospody i momentalnie je zamknął, był przerażony. Okazało się, że pod gospodą zebrał się nie lada tłum, a my nie byliśmy pewni, jakie są jego zamiary. Jednak ważniejsze było zdrowie rannych w walce, a jeśli miałbym za to posiekać paru głupich gapiów, to zrobiłbym to! Po paru chwilach, w których staraliśmy się z całych mocy poprawić stan zdrowia już chyba umierającego Margina wpadł Hans z medykiem. Trzeba było przekonywać go, żeby został i udzielił pomocy potrzebującym – był przerażony widokiem masowego mordu, jakiego dokonaliśmy na niedoszłych zamachowcach. W końcu była to obrona własna… Wpadła też straż, jak zwykle „o czasie”, ale momentalnie Morgan, znany tutaj przedsiębiorca, wziął nas pod obronę i wszystko sierżantowi straży wyjaśnił. W końcu sam widział, że grupka zbrojnych bez powodu nas zaatakowała…
Straż w międzyczasie rozproszyła gapiów, a my zaczęliśmy odpowiadać na liczne i kłopotliwe pytania sierżantowi. Niestety nie dowiedział się niczego, bo sami nie wiedzieliśmy, dlaczego nas zaatakowano. Kriss wcześniej wspominał coś o jakiejś elficy, która zaczaiła się, albo raczej próbowała zaczaić się na jego życie, jednak ją porąbali. Mówiła coś o pozdrowieniach z gildii… czyżby mężczyzna naraził się zabójcom? Jeśli tak, to jest w nie lada niebezpieczeństwie, w które wciągnął też swoich dwóch kompanów (ciekawe czy o tym wiedzieli) i teraz nas, w końcu pomogliśmy im porąbać opryszków… Ogólnie całe zajście w karczmie doprowadziło nas do sytuacji, w której dla swojego bezpieczeństwa (albo raczej bezpieczeństwa obcokrajowców) musieliśmy pod przykryciem nocy i płaszczykiem konspiracji, opuścić miasto (pomógł nam w tym Hans, wywożąc nas wozem) i udać się na jakiś czas do pobliskiej wsi.
Luria, bo tak owa wieś się nazywała, oddalona była od Zandary o jakieś 4 dni drogi wozem. W międzyczasie odbyłem poważną rozmowę z Aramisem (ten człeczyna jest najrozważniejszy z całej trójki i chyba najbardziej rozsądny i godny zaufania) na temat zajść w kopalniach Krateru Yish… Okazało się, że szliśmy z Tomosem dobrym tropem i mieliśmy co do całej sprawy odpowiednie informacje od Malika i podejrzenia, co do tamtych zdarzeń. Jak przyznał później Aramis i odczytał mi przepisane przez niego inskrypcje, które znaleźliśmy w kopalniach, a które były już zniszczone, natrafili na ślady tekstów i zapisków, wskazujących na obecność poszukiwanego przez Strażników Faitha. Aramis inskrypcje dokładnie skopiował i według tych zapisków Faith natrafił na ślady potężnego artefaktu, który może przeważyć w walce z Lordem Keth i przynieść kres jego marnej i złej egzystencji… Niestety mimo zapewnień z mojej strony i starań, nie otrzymałem od nich tych zapisków, a jedynie zapamiętałem poszczególne nazwy i przede wszystkim wskazówki dotyczące zamiarów Faitha i drogi jego dalszych poszukiwań. Te wiadomości postanowiłem jak najszybciej przekazać Ceresowi. Według zapisków na wzgórzu Sarmak na Przełęczy Złamanych Mieczy, znajdują się jakowyś „strażnicy”, przy których należy wymówić jakiegoś rodzaju zaklęcia. To właśnie tam uczeń Faitha, Lomidas, miał wyruszyć i dowiedzieć się o położeniu „Włóczni Przeznaczenia”, owego artefaktu. Niestety trudnych nazw i magicznych słów nie zdołałem zapamiętać, dlatego priorytetowym dla mnie jest zdobycie od Aramisa tych zapisków. Może dalsza podróż i więcej zaufania do mnie przyczynią się do oddania ich w moje ręce… W końcu po czterech dniach podróży dotarliśmy do wioski Lurii. Nikt z nas nie przypuszczał, że stanie się coś złego…
Kroniki IV: Zielona Wieża I (autor: Bast)
Występują: Drum (Bast), Tomos (Cad), Aramis (Sarak), Kriss Lazarus (Prosiak), Margin (DarkElf)
Niestety w pamiętnikach Druma brakuje całego rozdziału, karty są podarte i pogryzione. Przypuszcza się, że podczas niewoli u goblinów, gdzie przebywał później Drum, jeden z zielonoskórych strażników pomyślał, że pamiętnik jest jadalny. Reszta rozdziałów cudem ocalała, z czego można wnioskować, że mało wybredne gobliny, jeśli chodzi o kulinaria, musiały zrezygnować z posiłku. Podczas karkołomnej ucieczki z niewoli Drum odzyskał cenny pamiętnik. Losów Druma z tego okresu można się domyślać jedynie dzięki zapiskom mnicha Tomosa, jego towarzysza podróży.
Kroniki V: Zielona Wieża II (autor: Bast)
Występują: Drum (Bast), Tomos (Cad), Aramis (Sarak), Kriss Lazarus (Prosiak)
Postanowiliśmy przeczekać noc w gospodzie, trzymając kolejno warty przy piwniczce, w której zamknęliśmy tych obłąkanych nieszczęśników. Wraz z Aramisem siedzieliśmy w jadalni i wsłuchiwaliśmy się w padający deszcz i grzmoty burzy, która rozpętała się nad nami. Niestety nie dane nam było odpocząć, a tym bardziej przespać się choć odrobinkę… Niebo nad naszymi dachami przybrało poświatę czerwieni, a jej epicentrum jak gdyby zbierało się nad miejscem w lesie, w którym wiedzieliśmy, że znajduje się Zielona Wieża martwego maga. Zacząłem namawiać Aramisa, ażeby udać się do wieży. Mówiłem i snułem wnioski, zbierając do kupy wcześniejsze wydarzenia, fakty, i majaki obłąkanych mieszkańców wioski, którzy mieli na sobie pierścienie, a których dla ich i naszego bezpieczeństwa trzymaliśmy w piwnicy. Niestety przekonywanie Aramisa nic nie dało i moje prośby o możliwość zapobiegnięcia czemuś złemu, co może wydarzyć się tej nocy, nie przyniosły rezultatów.
Po paru chwilach usłyszeliśmy odgłosy bitwy z zewnątrz karczmy. Wybiegliśmy na szalejącą burzę tylko po to, by zmoknąć, ponieważ odgłosy ucichły, ale jedno było pewne – to nie były moje urojenia, bo nawet oberżysta usłyszał szczęk tysięcy uzbrojonych żołnierzy ścierających się ze sobą na polu przed karczmą… Niemożliwe, a jednak coś złego zaczynało się dziać tej nocy. Po kolejnych paru chwilach do karczmy wpadł śmiertelnie przestraszony grabarz, bełkocząc coś o krwawej mgle unoszącej się nad grobami i o odgłosach walk i bitwy, co potwierdzało moje obawy. Postanowiłem, że pójdę obudzić śpiących Krissa i Tomosa, opisać im te zdarzenia i podzielić się z nimi moimi domysłami i obawami w stosunku do tej nocy.
Później wydarzenia przybrały jeszcze gorszy obrót, jeden z krzyczących i wyjących opętanych wieśniaków zmarł. Nie miał ran, tylko zwyczajnie wyzionął ducha, ale jego twarz i mina, która się ostała, świadczyła o tym, iż śmiertelnie coś go przeraziło. Pierścień na jego palcu był lodowaty, ale nadal nie dało się go ściągnąć. Wyciągnąłem biedaka na zewnątrz i przykryłem ciało prześcieradłem, Kriss pokropił je święconą wodą, a te nagle zaczęło się ruszać, po czym zamarło. Zeszliśmy do piwniczki i skropiliśmy kolejnego wieśniaka – to doprowadziło go do śmierci! Postanowiliśmy nie siedzieć na dupach i biernie się wszystkiemu przyglądać, tylko zacząć działać.
Namówiłem ich na nocny spacer na cmentarz, a później do wieży. Rzeczywiście mgła o czerwonej poświacie unosiła się nad cmentarzem i nawet powolutku sunęła w stronę wsi. Ruszyliśmy do wieży. Po drodze musieliśmy wejść (już w lasach za wioską) we mgłę i zwolnić tempo marszu. Po chwili coś obok nas przeleciało… Było to ciało człowieka, jednego z wieśniaków, ale leciał jakby jakaś olbrzymia siła cisnęła nim we mgłę, jeszcze żył… kiedy poszliśmy w jego kierunku, ciała nie było, za to zaatakował nas imp, istota, która dokuczała nam od momentu wejścia do wieży i zmazania rytualnego pentagramu. Szybko poradziliśmy sobie ze szkodnikiem, który uciekł we mgłę.
Kiedy doszliśmy do granicy mgły, naszym oczom ukazał się całkiem inny krajobraz, niźli znaliśmy go ze wcześniejszych wędrówek po tych lasach i do wieży. Przed naszymi oczami wyrosły pagórki i stepy, żadnej wieży, tylko ścieżka w dół do doliny wzniesień. Cały obszar, a był on gigantyczny, otoczony był mgłą, z której wyszliśmy… Tomos jak zwykle nierozważnie i bez zastanowienia zaczął zbiegać w dół doliny, wymachując laską oszalałego maga, którą w tajemniczych okolicznościach nam podarował na okres 3 dni – było to przed wyruszeniem na cmentarz w celu zbadania mgły, kiedy to mag wraz z wiadomością (napisaną jak gdyby w transie) pozostawił nam Gwiazdę Czarnego Słońca, jego laskę… Od tego momentu zresztą próbowaliśmy uruchomić magię w niej zawartą, wszelkimi sposobami i od tego momentu zaczęły się waśnie pomiędzy Aramisem i Tomosem o to, kto będzie ją trzymał. Tomosowi można to było wybaczyć, bo głupiutki z niego młodzik, ale Aramisa uważałem za bardziej roztropnego i opanowanego, jednak czas pokazał, że nie po raz pierwszy się myliłem…
Tak więc ruszyliśmy z Aramisem w dół kotliny w pogoni za Tomosem, kiedy dobiegliśmy do niego, muszę tu wspomnieć, że miejsce w którym byliśmy nienaturalnie szybko zmieniało nam się przed oczami, wskazał nam najdziwniejszą rzecz jaką w życiu widziałem…. Na pewno było to działanie potężnej magii, której skutkom ulegliśmy wszyscy…. Nad naszymi głowami unosił się zamek i to do góry nogami, jak gdyby był on odbiciem zamku, przed którym moglibyśmy stać, ale w rzeczywistości nie staliśmy przed niczym! Po chwili znów usłyszeliśmy tętent setek kopyt i odgłosy walki, odbiegłem troszkę i rzuciłem się na ziemię, żeby mnie nie stratowano – jak się okazało znowu uległem zwidom (Aramis również)…. Później dołączył do nas Kriss. Daleko przed nami zauważyłem Zieloną Wieżę – cel naszej wędrówki, ale Aramis i Kriss postanowili się wrócić i zrezygnować, nigdy nie pojmę tak tchórzliwych i beznadziejnych decyzji. Oddaliliśmy się znacznie od siebie, ale nasze głosy było słychać jakbyśmy stali obok. Okazało się, że mgły nie ma i droga powrotna jest niemożliwa, tak więc dobiegli do nas, a my udaliśmy się w stronę wieży.
Po drodze minęliśmy ogromne cmentarzysko, jakby szczątki tysięcznej armii, w której prócz humanoidów, znajdowały się też inne wynaturzone istoty. Zatrzymał nas głos, który powtarzał byśmy zawrócili póki możemy, a przed nami pojawiła się postać „wędrowca”, usilnie starającego nas zawrócić z drogi do wieży. Kompani moi wypuścili weń strzały, a wędrowiec zrzucił płaszcz… była to olbrzymia zielona istota, z wielkimi rozpostartymi skrzydłami, o gadzim wyglądzie troszkę przypominającym węża. Zaczęła się walka. Pierwszy raz było mi dane walczyć z istotą latającą o pikujących atakach i tak naprawdę nie wyrządzaliśmy jej większych krzywd. Po długiej walce udało nam się zranić ją dotkliwiej parę razy, po czym uciekła w stronę wieży. Gnani adrenaliną ruszyliśmy w pogoń, minęliśmy kamienny most unoszący się nad przepaścią, której dna nie dostrzegłyby nawet bystre oczy elfów, aż dotarliśmy do wieży. Po wypowiedzeniu hasła „Zieleń”, drzwi otwarły się, a my weszliśmy do środka.
Pierwsze piętro nie różniło się niczym, prócz zielonkawego światła wydobywającego się z żyrandola. Dotarliśmy do drugiego piętra, w którym wcześniej znaleźliśmy ciało maga, odpowiedzialnego za wszystkie wydarzenia w tych okolicach i we wiosce, które już na wejściu wydawało się nienaturalnie większe niż powinno. Szliśmy wydłużającym się korytarzem, oświetlając sobie drogę latarniami, kiedy od tyłu zaszarżowała na nas owa istota, ciężko raniąc Krissa swym kolcem na końcu ogona. Kriss padł bezładnie, a my podjęliśmy walkę… sytuacja wydawała się być totalnie beznadziejną dla nas, ponieważ każde ciosy odbijały się od pancerza istoty, wyjątek stanowiły najcięższe ciosy, które uśmierciłyby każdą inną postać jaką spotkałem w życiu.
Po męczącej walce, w której odniosłem już naprawdę ciężkie rany, a podczas której Tomos biegał tam i z powrotem usiłując utłuc zwierza przeróżnymi rzeczami, począwszy od święconej wody, a skończywszy na dzbanach znalezionych w komnacie, weszliśmy na ostatnie piętro. Walka ukazała mi prawdziwe oblicza moich kompanów i ich zbrojnych umiejętności: Tomos za młody i nie wyszkolony by podołać takim przeciwnikom, próbował innych rozwiązań – punkt za pomysłowość i same minusy za nieudolność, bezradność i bezsilność… Kriss niestety miał największego pecha, bo być może jakby nie upadł na początku, walka szybciej by się skończyła… Aramis okazał się wyjątkowo beznadziejnym szermierzem w tym pojedynku, mógłbym go usprawiedliwiać zmęczeniem i słabym morale, ale zbrojny, który wcześniej rozbijał przeciwników w drobny mak, roztrącając ich jak perz, teraz nie potrafił porządnie trafić w przeciwnika, nie wspominając już o zadaniu mu poważniejszych ran… szkoda się rozpisywać. Najważniejsze, że zwyciężyliśmy i powaliliśmy bestię, rozbijając jej czaszkę w drobną miazgę.
Na najwyższym piętrze trafiliśmy znowu na pulsującą plazmę, ale tym razem większą (pomieszczenie też było znacznie większe), a z jej wnętrza dało się widzieć obraz pustyni i istoty zmierzającej w naszym kierunku. Plazma w dotyku mroziła członki. Aramis tym razem zabłysnął i wrzucił do środka pulsującej mazi medalion, który wcześniej spoczywał mocno wetknięty w ciało martwego właściciela wieży, a teraz w ciele bestii, którą powalilismy … plazma przestała wirować, jakby zamarła i zrobiła się szara, a po chwili zaczęła wsysać do wnętrza wszystko co znajdowało się obok. Musieliśmy czym prędzej uciekać z ciałem Krissa pod pachami, ponieważ górne piętro również było zasysane do wnętrza lodowatej szarej kuli. Kiedy wybiegliśmy na zewnątrz kula eksplodowała, a górna część wieży została przed wybuchem całkowicie zassana… Pozostały tylko zgliszcza po Zielonej Wieży, a ja odczułem satysfakcję i ulgę, że wszystkie kłopoty właśnie zostały przez nas zażegnane… Krajobraz również wrócił do normy, otaczał nas las, jak wcześniej, a po mgle nie było śladu.
U zielarki dowiedzieliśmy się, że Kriss jest sparaliżowany i prawdopodobnie nie będzie mógł już się ruszać o własnych siłach. We wiosce czekał już na nas Hans, który przekazał nam nieprzyjemne wiadomości: pewien kupiec wydał na nas wyrok (na mnie i Tomosa tylko dlatego, że pomogliśmy Krissowi, Aramisowi i elfowi w karczmie Morgana), i teraz kojarzeni już jako grupa, jesteśmy ścigani przez płatnych zabójców. Nie czekając na komesa, który miał przybyć, poinstruowaliśmy sołtysa, a propos wyjaśnienia zdarzeń, które miały tu ostatnio miejsce i czym prędzej ruszyliśmy do Zandary. Hans zawiózł nas do Morganowej karczmy, gdzie zostaliśmy przemyceni do podziemnych komnat (dla naszego bezpieczeństwa) i gdzie opowiedzieli nam szczegółowo o obecnej sytuacji. Odebraliśmy nagrodę od komesa za bandę rzezimieszków z Lurii i tu zaczęły się drużynowe nieporozumienia. Aramis bezczelnie i arogancko wręczył Tomosowi jego należną część, po czym kazał mu się wynosić! Z początku nie mogłem w to uwierzyć i potraktowałem jako żart, ale myliłem się… Tak poniżającego mnie i Tomosa zachowania nie potrafiłem zdzierżyć, poczułem się jakbym dostał w twarz i nagle całe resztki zaufania i braterstwa krwi, jakie czułem do Krissa i Aramisa, prysły. Walczyliśmy ramię w ramię, ratując sobie nawzajem życie, a niejednokrotnie ratując im, tym aroganckim niewdzięcznikom. Pomogliśmy Krissowi podczas jego bezładu dostać się czym prędzej do Zandary, nie zwlekając ni chwili dłużej, z myślą tylko o tym, żeby mu jak najprędzej pomóc w odzyskaniu sił i sprawności, a ci plują nam w twarz, tłumacząc się głupim i psotliwym zachowaniem Tomosa – że ich to denerwuje!!! Nosz kurwa mać, litości do czeluści piekielnych, jak można w ten sposób potraktować kogoś, kto po prostu jest jeszcze niedojrzały i głupiutki, nieobyty w świecie i dlatego tak naiwnie otwarty i ufny, ale kogoś, kto równie dzielnie i mężnie jak oni sami, te sukinkoty, stawał do walki i bronił ich przed śmiercią!!! Nie wytrzymałem, nie wspomnę o uczuciach, które targały Tomosem, i żeby uniknąć rękoczynów, a należało się kutafonom zajebanym, niewdzięcznikom, megalomanom, opuściliśmy ich i karczmę, z myślą, że już nigdy ich nie zobaczymy…
Za radą Morgana udaliśmy się do zaufanej karczmy Diamencik, w której spędziliśmy noc, żeby następnego wieczora spotkać się w magazynie z porucznikiem straży, który miał nam przekazać fakty dotyczące zlecenia na nas i kupca, który je wydał. Tam znów spotkaliśmy się wszyscy, a Kriss niestety zaczął odzyskiwać władność w kończynach… Porucznik wyjaśnił nam pewne fakty i opowiedział o zleceniodawcy i zabójcach, poprosił o wyjaśnienie sprawy, ponieważ jak twierdzi jest bezradny, a kupiec Norias, zleceniodawca, ma większość ważnych urzędników i kapitana straży w swoich rękach. Dlatego śledztwo z ramienia straży nic nie da i zostanie natychmiast umorzone. Po tej krótkiej prezentacji faktów, Aramis próbował ze mną rozmawiać i naciągnąć mnie na towarzyszenie im (bez Tomosa). Niewdzięczny, bezczelny chuj. Wyszliśmy tak szybko jak się tam znaleźliśmy. Postanowiliśmy wraz z Tomosem pozostawić ich na pastwę zabójców „Czerwonego Gemu”, a sami udać się z rana na dalsze poszukiwanie Faitha i jego ucznia do Przełęczy Złamanych Mieczy. Zobaczymy co los nam przyniesie, ale wiemy jedno, że tym razem będziemy bardziej rozważni i roztropni w doborze kompanów na podróż…
Kroniki VI: Rozdzielenie drużyny (autor: Bast)
Występują: Drum (Bast), Tomos (Cad)
Rankiem następnego dnia poszliśmy do zakładu mistrza Zaka, krasnoludzkiego płatnerza, jednego z najlepszych rzemieślników w mieście i okolicy. Chciałem naprawić zbroję przed podróżą, ale wpadłem na pomysł wymiany jej na lepszą i lżejszą, która utrzymałaby poziom odporności na ciosy, jednocześnie ułatwiając mi poruszanie się w niej. Po długich rozmowach i mierzeniu okazów, wyrobów samego mistrza, dobiliśmy targu, część zapłaciłem gotówką, a drugą część zastąpiłem wadium w postaci mojej starej zbroi. I tak zostałem szczęśliwym nabywcą zbroi łuskowej z chromowej stali… Później już tylko zaplanowaliśmy podróż, uwzględniając unikanie głównych duktów i traktów handlowych. Postanowiliśmy ruszyć w kierunku Fortu Północnego, trzymając się obrzeży Bagien Wisielców, po drodze wstąpić do Lurii i zaopatrzyć się w prowiant na dalszą podróż i odpocząć, następnie przez Wielki Las do Treoss i do Lupis. Tam też mam zamiar przekazać Ceresowi wszelkie zdobyte przeze mnie informacje i ruszyć dalej za Faithem w kierunku północnym na Przełęcz Złamanych Mieczy. W mieście tuż przed wyjazdem zaczepiało nas parę osób, ale wydaje mi się, że wpadamy powoli w paranoję non stop oglądając się za siebie i wietrząc zamach na nasze życia. Dlatego z przymrużeniem oka potraktowałem ludzi za nami chodzących i wyglądających „podejrzanie”. Natomiast Tomos począł szaleć na punkcie zasadzki na naszych „zamachowców”, snując co chwila plany (i to w dodatku chore i nieprzemyślane), budowy przeróżnych pułapek i ubijając w nich ludzi niezależnie od ich celu… Wrogiem dlań ten, który podąża za nami… Na szczęście słomiany zapał młodzika potrafię, jak na razie, pohamować, ale zastanawiam się jak długo…
Podróż do Lurii minęła bez problemów, ale mieszkańcy powitali nas godziwie i jak na bohaterów przystało. Troszkę nie czułem się z tym swobodnie, ale muszę przyznać, że dobrze się stało, bo zawsze można tu przyjechać i liczyć na darmową gościnę… Pogadaliśmy z oberżystą, popiliśmy z kmiotkami i ku ich zadowoleniu dotrzymywaliśmy im towarzystwa, dopóty, dopóki karczmarz nie zaprosił nas do pokoju, gdzie przekazał nam dość stresujące i niepokojące wieści. Parę dni przed naszym przybyciem do wioski zajechało 2 „obijmordów”, ponoć dobrze uzbrojonych i wypytywali się o nas. Karczmarz włosy rwał, zapewniając nas, że nic nie powiedział i wieżę mu, bo poczciwa chłopina i dobrze mu z pyska patrzy. Ale sama wieść mnie zaniepokoiła…. Już nie chodziło o to, że jednak poszukiwania nas (czy to jesteśmy rozdzieleni, czy też razem) dotarły poza mury miasta i ponoć dalej, ale o bezpieczeństwo tych biedaków, których już dwa razy od pewnej śmierci uratowaliśmy, a teraz sami możemy być przyczyną ich kolejnych kłopotów. W obawie o ich bezpieczeństwo na drugi dzień postanowiliśmy wyruszyć dalej i nie narażać wieśniaków więcej. Wyjaśniłem oberżyście, że nas poszukują i nakazałem pilnować się i nie narażać obcym, a w razie jak wrócą, to lepiej żeby nas wydali, niźli narażali siebie z naszego powodu. Potem to już tylko zeszliśmy na dół dokończyć flaszkę, przy okazji mieliśmy przyjemność zobaczyć na własne oczy kwiat rycerstwa z Erghold… Przyjechało do Lurii 5 rycerzy z więźniem, którego zostawili na zewnątrz, byli dość małomówni i konkretni… Poszliśmy spać.
Rankiem wyszliśmy z wioski i wróciliśmy na szlak do Fortu Północnego. Podróż na szczęście też okazała się bezpieczna i cali i zdrowi dotarliśmy na miejsce. Tam spotkaliśmy kupca Jana, który zaoferował nam pracę jako ochroniarze przy transporcie do Treoss, przez Wielki Las. Po kilku minutach targu, dotyczącego zarobku i podróży zgodziliśmy się na pracę. Wyruszyliśmy z rana na wozie pełnym zakrytego towaru, po kilku minutach szybko przeprawiliśmy się przez odprawę celną i ruszyliśmy w kierunku Lasu. Po drodze spotkaliśmy tylko i wyłącznie jakiegoś szarlatańskiego oszusta, który próbował nam sprzedać magiczne leki na wszystkie dolegliwości, ale wyperswadowałem mu grzecznie, że nie jestem dobrym konsumentem… Tuż przed Wielkim Lasem rozbiliśmy kolejny obóz na nocleg, a kupiec Jan w końcu odkrył przed nami tajemnice swojego ładunku – Spiritus Krasnoludzki !! Tak czułem… W każdym razie poczęstował nas przed spaniem, a ja tylko mogłem w duchu zapłakać, że w pracy jestem, pod groźbą ataku i napaści i nie mogę sobie pofolgować… Bałem się tylko o zapędy Tomosa do trunków mocnej marki, ale wyperswadowałem mu obowiązki nad pijaczką i chyba zrozumiał. Poszli spać, a ja postawiłem pierwszą wartę, kiedy obudziłem młodzika było już późno w nocy, koło pierwszej i poszedłem spać. Rankiem obudziliśmy się bez żadnych przykrych niespodzianek i szybko spakowaliśmy obóz, żeby ruszyć w stronę wnętrza Wielkiego Lasu…