Życiorys: Kriss Lazarus (autor: Prosiak)

Jak naprawdę się nazywam? Nie mam pojęcia, czy moja matka zadała sobie w ogóle trud wymyślenia dla mnie imienia. Kim była też nie wiem. Lecz czym później od momentu, w którym dowiedziałem się, iż jestem podrzutkiem, coraz mniej mnie to interesowało. Bo jakim człowiekiem musi być matka, która porzuca swoje dziecko? I do tego nie zostawia go pod jedną z wielu świątyń, tylko pod jedną z  kryjówek Czarnych Ostrzy. Czasem i owszem zastanawiało mnie, dlaczego akurat tam, ale nigdy do tego nie doszedłem. Ale zacznę od początku."

Hektor Ulder zwany Grubym, znany z rządów twardej ręki, człowiek bez skrupułów, dla którego nie ma świętości, rozkazał przygarnąć mnie i od najmłodszych lat poddać szkoleniu. Dlaczego to zrobił padało ironiczne pytanie z ust „instruktorów” w momentach, w których nie wykazywałem odpowiedniego zainteresowania szkoleniem. Od najmłodszych lat uczono mnie tego co dzieciom przychodzi najłatwiej. Nawet mi się to podobało, skradanie się było niczym gra w podchody. Wdrapywanie się na mury przychodziło mi z dziecinną wręcz łatwością. Najbardziej z młodych lat znienawidziłem brak możliwości zdrowego bezstresowego snu. Za każdym razem, kiedy udało się komuś podczas snu zakraść do mnie i wymierzyć mi solidny policzek, zostawałem ukarany. Przez cały następny dzień do jedzenia dostawałem tylko wodę i czerstwy chleb. Niestety zdarzało się to bardzo często, zmęczony całodniowymi treningami na murach okalających miejsce treningowe spałem niczym suseł. Z czasem mimo zmęczenia, potrafiłem spać z jednym „okiem otwartym”. Na początku spanie z nastawieniem, iż muszę być czujny, kończyło się zrywaniem z łóżka średnio co 2-3 godziny. Wspominam dnie po takich nocach jako koszmar, niewyspany, rozkojarzony, zasypywany obelgami instruktorów. Na szczęście z biegiem czasu do wszystkiego można się przyzwyczaić. 

Kolejnymi ćwiczeniami przygotowującymi mnie do „zawodu” były zajęcia z budowy zamków zabezpieczających domostwa oraz cele. I tu okazało się, że w końcu ktoś nie musi na mnie krzyczeć. Chłonąłem wiedzę jak gąbka. A i ze stroną praktyczną nie było problemów. Do czasu, w którym mój instruktor nie umieścił w zamku zatrutej igły. Podszedł mnie bardzo pomysłowo, powiedział otwórz ten zamek w 15 sekund, a uznam twoje szkolenie za zakończone. Popatrzałem na zamek, wyobraziłem sobie budowę mechanizmu, 10 sekund ... pomyślałem. Gdy powiedział start. wytrenowanym do perfekcji ruchem. wsadziłem wytrych. przekręciłem i po 8 sekundach usłyszałem klank zwalnianego mechanizmu. Zdążyłem tylko się uśmiechnąć. Niestety był to odgłos zatrutej igły, która z ogromna szybkością wyskoczyła z malej dziurki. na którą wcześniej nie zwróciłem uwagi. Stałem sparaliżowany, wydawało mi się, iż trwa to całą wieczność. W tym czasie instruktor chodził koło mnie i monotonnym głosem zaczął wprowadzać mnie w świat pułapek i trucizn. Jedno trzeba przyznać, Czarne Ostrza nigdy nie szczędziły funduszy na szkolenie. Każda nieudana próba rozbrojenia pułapki kończyła się paraliżem, wymiotami, lub sraczką. To mobilizowało do uważnej i wytrwałej pracy. Pomiędzy wyżej wymienione zajęcia, została wpleciona nauka pisania i czytania wraz z wiedzą o ziołach i przyrządzaniu z nich rozmaitych naparów i maści. Dzieciństwo, którego właściwie przez ciągle treningi i tak nie miałem, skończyło się szybko.

Z sal treningowych, w których walało się pełno mechanizmów zamków, z sal, w których suszyły się zioła, przeniosłem się do czegoś przypominającego małą zbrojownię. Tu w pierwszych dniach zostały zaprezentowane mi bronie i techniki walk nimi. Na samym początku dwóch zamaskowanych osobników pokazało mi skuteczność garroty, dmuchawki na zatrute strzały, oraz kuszy. Garrota była czymś ,co z jakiegoś powodu napawało mnie obrzydzeniem. Jako wyrostek podzieliłem się ma uwagą bez zastanowienia. Wszyscy obecni w sali przez pewien moment przyglądali mi się badawczo, po czym kontynuowali pokaz. Dopiero teraz wiem, iż to co powiedziałem spowodowało, że wieczorem każdego dnia byłem brany na pogadanki o moralności, a właściwie potrzebie jej braku w naszym  „zawodzie”. Dopiero teraz widzę jak wielki wpływ te rozmowy miały na moją młodą bezbronną psychikę. Mimo wszystko do nauki używania garotty nikt mnie nie zmuszał, jak się bowiem okazało za mało krzepy miałem na tą broń. Kusza to było cos co pokochałem. Mimo, iż w młodym wieku miałem problemy z naciągnięciem cięciwy, celnością jak na pierwsze próby zachwycałem nawet nauczyciela. Z dmuchawką i strzałkami szło mi średnio, średnio to nawet bardzo mało powiedziane. Przy którymś z treningów o mało nie połknąłem lotki, którą zassałem kiedy robiłem wdech potrzebny do późniejszego jej wydmuchania. Na szczęście lotki do treningu nie były zatruwane. Smutną sprawą dla instruktorów stało się to, że prócz kuszy nic nie sprawia mi przyjemności. Co więcej nie wykazywałem predyspozycji do posługiwania się brońmy tak lubianymi przez skrytobójców. Pewnego dnia instruktor od dmuchawki nie wytrzymał i krzyknął „gówno z ciebie będzie, nie zabójca” i wyszedł. Jak dowiedziałem się później, sam Hektor interweniował w mojej sprawie. Miał ponoć powiedzieć: „nie lubię podejmować złych decyzji, szczególnie nie lubię gdy ktoś je kwestionuje. Zabrałem to dziecko po to, by  było zabójcą, a nie pasożytem. Musi odrobić kiedyś to, że dzięki mnie żyje. Nie ma zdolności do bycia skrytobójcą? Cóż, trzeba nam iść naprzód, z czasem, zakończyć stereotypy. Stworzę nową jednostkę. Bardziej przydatną w atakach na duże posiadłości, wypraną ze skrupułów, doskonałą grupę uderzeniową. Niech Kriss będzie naszym nowym dziełem”.

Odtąd zaczęły się indywidualne treningi z mistrzem miecza i walki tarczą. Spodobało mi się to. Jakoś walka z wrogiem twarzą w twarz wydawała mi się bardziej na miejscu. Postępy w walce mieczem i tarczą szły średnio, byłem uczniem pojętnym, lecz potrzebowałem sporo czasu na synchronizację uderzeń mieczem i tarczą. Mniej więcej w czasie. kiedy zaczynałem uczyć się walki. co wieczór uczęszczałem na naukę rzucania czarów z pergaminów. Tak jak pierwszy poziom magii opanowałem błyskawicznie, tak następne szły tak opornie, iż mało co a dalibyśmy sobie z tym spokój. Czym dalej zagłębiałem się w ćwiczenie magii, walki wręcz, skradania itd. tym więcej poznawałem tajemnic gildii, jej struktur oraz  powiązań. W końcowym etapie mojej nauki, jako element treningu dołączono akcje na mieście. Przełożonych zawsze do szewskiej pasji doprowadzało to, że jako jedyny pytam nieustannie kogo zabijamy, dlaczego, co zrobił. Kiedyś po takim pytaniu miałem nieprzyjemną pogadankę o lojalności wobec gildii i wyzbyciu się skrupułów. Pogadanka ta miała jasny wydźwięk : ktoś zbytnio się zastanawiający, nieśmiały i litościwy może bardzo szybko z łowcy stać się zwierzyną.

Coraz bardziej wczuwałem się w rolę zabójcy. Osobnicy, w których likwidowaniu brałem udział, w ramach treningu, zazwyczaj byli to właśnie zdrajcy lub złodzieje, którzy nie chcieli zapłacić haraczu. Osoby, które prędzej czy później i tak trafiłyby na stryczek. Zabijanie tych osób przychodziło mi z coraz większą łatwością, tym bardziej, iż byłem coraz częściej chwalony, a tego wiele razy w tym miejscu nie doznałem. Po wielu latach szkoleń nastał ten dzień, miałem zrobić coś, co ostatecznie potwierdzi moje umiejętności, a co ważniejsze przywiązanie do gildii i wyzbycie się ludzkich uczuć tak nie pożądanych w naszym „zawodzie”. Jako iż Gork to wielki handlowy kocioł, w którym aż kipi od złota i dobrobytu, jest wymarzonym miejscem dla wszelkiego rodzaju wyłudzeń i ściągania haraczy. Moje zadanie było proste. Sam Garos Czarny (następca Hektora) zjawił się u mnie i powiedział : „przy ulicy Kupieckiej jest dom pewnego handlowca. Cóż, kupiec ten gardzi nasza ochroną. Od kilku tygodni usiłujemy wytłumaczyć mu, że jest ona niezbędna. Normalnie w takich wypadkach podpaliło by się mu jeden ze sklepów lub okradło jego transport. Lecz osobnik ten wierząc w swoje bogactwo i kilku najemników ochraniających jego posiadłość, nie dość, ze śmieje się nam w twarz, to rozpowiada o tym wszem i wobec, kpi sobie z nas. Coraz więcej kupców zaczyna się stawiać, tak być nie może. Twoje zadanie jest proste, masz trzy dni na przygotowanie się, zapoznanie z terenem oraz w skompletowaniu niezbędnych ci rzeczy. Następnie zabijesz wszystkich w jego domu oraz na całej posesji. Z ochroną nie powinieneś mieć problemu, to zwykłe opryszki. A domownicy na widok miecza powinni srać pod siebie. To będzie bardzo wyraźny sygnał dla reszty kupców. Każdy musi się liczyć z Czarnymi Ostrzami.”

„Trzy dni” - pomyślałem, trzeba się dobrze przygotować. Postanowiłem zbadać okolice domu kupca. Posiadłość faktycznie imponująca, widać na pierwszy rzut oka dużą fortunę. Piękny ogród gdzie leniwie przechadza się dwóch strażników. Faktycznie zakazane mordy. I nagle moim oczom ukazała się kobieta, około trzydziestu lat, prowadząca za ręce dwoje małych dzieci. Pierwsza myśl : „Kim musiałbym być aby zabijać 3-4 letnie dzieci?. Kim do jasnej cholery jest Garos, że ze swobodą mówi o uśmierceniu ich?”.

Wróciłem do kwatery, zacząłem intensywnie myśleć o sytuacji w jakiej się znalazłem. Może sen przyniesie rozwiązanie. Tej nocy śniło mi się moje dzieciństwo, brak miłości, brak matki. W te obrazy nieustannie wplątywała mi się wizja tych szczęśliwych dzieci oraz ich kochającej matki. Gdy obudziłem się, wiedziałem, iż tego nie zrobię. Jednocześnie wiedziałem, iż muszę obmyślić bardzo przebiegły plan, aby samemu po takiej decyzji ujść z życiem. Udałem się do jednej z naszych komórek z prośbą o konia, którego później zostawiłem w karczmie, nie opodal bram miasta. Zakupiłem prowiant na kilkanaście dni drogi. Umieściłem to wszystko w sakwach i opłaciłem stajennego, aby czekał na mnie w nocy. Udałem się do biblioteki, gdzie przestudiowałem mapę i starałem się zapamiętać trasę do Dermath. Wiedziałem, iż stosunki Czarnych Ostrzy z gildiami z Dermath nie są aż takie mocne, w końcu to kawał drogi od Gork. A po drugie w Dermath jest dużo łatwiej wmieszać się w tłum. Od maga pobrałem pergamin niewidzialności. Z pracowni zielarskiej ukradłem miksturę zwiększającą krzepliwość krwi. Więcej nie brałem, by nie wzbudzać podejrzeń. Tego samego dnia pobrałem zbroję i broń.  Uciekłem tej samej nocy. Wiedziałem, iż co najmniej do południa  następnego dnia się nie zorientują. Miałem kilkanaście godzin przewagi i musiałem to wykorzystać. Ruszyłem w kierunku Dermath. Przez calutką podróż oglądałem się za siebie. Byłem niewyspany i wykończony, po wielu tygodniach, z odparzeniami od siodła, dotarłem do Dermath, na drugim krańcu Imperium. Tu chyba zmęczenie nakazało mi myśleć, iż wszystko jest w porządku. Wydawało mi się, że musieli sobie dać spokój. Postanowiłem się wyspać w karczmie, zmęczenie przytępiło moją czujność. Mogłem konia zostawić w innej karczmie, a nocleg wykupić w innej, takie proste ... ale nie wpadłem na to. Mogłem zrobić wiele innych rzeczy. ale ich nie zrobiłem. Na moje szczęście nie znali tego miasta i nie czuli się w nim zbyt pewnie. Nie zaatakowali w karczmie. To był ich błąd. Wychodząc z karczmy zauważyłem kątem oka jednego z nich, nie dając nic po sobie poznać, czujnie, ale z udawaną lekkością brnąłem przez uliczki. W pewnym momencie podszedłem do żebraka, pokazałem mu garść srebrnych monet i zapytałem gdzie znajdę najbliższy ślepy zaułek? Żebrak popatrzał chciwie na monety i powiedział jak tam dotrzeć. Na moje szczęście było to raptem kilka uliczek dalej. Dałem mu garść srebrników i kazałem odejść. Niby nigdy nic ruszyłem we wskazanym kierunku. Kiedy tylko wszedłem w ślepą uliczkę wyciągnąłem pergamin niewidzialności i rzuciłem czar. Wszedłem w głąb zaułka i czekałem. Kiedy weszli, serce waliło mi jak młotem. Rozglądali się czujnie, jakby wiedząc co się święci. Nie doceniłem ich, przecież na pewno dowiedzieli się, że zabrałem od maga pergamin. Wyciągnęli broń, nie mogłem już więcej czekać. Zaatakowałem, pierwszy z nich padł natychmiast, cięcie było czyste i głębokie  - od skroni po sam podbródek. Drugi, jakby nie zaskoczony moim atakiem, znikąd pchnął krótkim mieczem. Instynktownie zasłoniłem się tarczą, zbyt wolno ... jedynie odbiłem jego uderzenie i sam skierowałem lot miecza na swoją tętnice szyjną. O dziwno nawet nie zabolało. Napastnik myślał chyba, że zabił mnie tym uderzeniem, bo uśmiechnął się paskudnie i opuścił gardę. Jego błąd. Kolec, który wystawał ze środka mojej tarczy, wbił mu się w lewe oko i z łatwością przedostał się do mózgu. Usiadłem ... jedną ręką uciskając rozoraną szyję, a drugą, szukając mikstury powodującej gęstnienie krwi i wolniejsze wykrwawianie. Niezgrabie owinąłem szyję bandażem, poczułem że zaczynam tracić świadomość. I nagle usłyszałem wyraźne bicie wielu dzwonów. Był 30 kwiecień, jak później dowiedziałem się, były to dzwony ze świątyni Richtera, nawołujące na obrządki związane ze Świętem Poranka. Ledwo żywy, na przemian idąc i czołgając się, ruszyłem w stronę dzwonów ...

Obudziłem się po wielu dniach w zabudowaniach świątynnych. Kapłani, którzy opiekowali się mną, powiedzieli, że wróciłem z bardzo długiej drogi. Przez cały czas pobytu w świątyni zastanawiałem się nad tym dlaczego żyję? Dlaczego osobę taką jak ja ocala Bóg, Bóg którego nie jestem nawet wyznawcą. Postanowiłem się wyspowiadać. Przed kapłanem nie zataiłem nic. Kapłan długo myślał nad pokutą, po czym rzekł : „Myślę, iż sam zrozumiałeś co w życiu słuszne. Za pokutę nadaję ci abyś kroczył taką drogą, która jest  lustrzanym odbiciem tego co robiłeś dotychczas.”

I tak zaczęła się moja więź z Richterem i z jego Świątynią.