Życiorys: Kejn de Vries (autor: Bast)


- To dziecię zostało bez rodziców – posępny elf, którego ostre rysy twarzy dodatkowo go postarzały, westchnął chrapliwie… - usiadł powoli na swoim miejscu i rozejrzał się po okrągłej sali. Panował w niej półmrok, rozświetlony kilkoma świecami, które bez ładu postawione były na kilku meblach leżących wokół zebranych pod ścianami i płomykiem tańczącym w rozpalonym kominku.
Pozostałe elfy spojrzały po sobie ze zniecierpliwieniem… Znali Goelha i jego subiektywne odczucia w stosunku do małżeństwa Sindall’ów, ale mimo to wyglądali raczej na niepewnych jego oceny i decyzji, którą lada chwila miał podjąć… Teraz w tych umykających sekundach czasu ważył się los noworodka, który nikomu nie zawinił, nie był jeszcze kowalem swego losu, a już został skazany przezeń na odmienność i wykluczenie… Goelh podniósł zmęczoną i udręczoną twarz…
- Kali… - zaczął niepewnie. Młoda elfka, tak piękna, a zarazem tak zła, że jej imię w ogóle padło na zgromadzeniu rady, podniosła swoje błękitne, duże oczy na Starszego… - Weźmiecie go do siebie i otoczycie opieką – podniósł dłoń, która miała od razu przerwać jakąkolwiek próbę sprzeciwu młodej elfki. Ta widząc ten gest momentalnie przełknęła tylko ślinę, po czym zamilkła… - Otoczycie opieką i wychowacie tak dobrze, jak tylko się da… Przekażecie Nasze obyczaje i nauczycie go Naszej mowy…. – zawahał się, jakby sam nie był pewien, czy to dobry pomysł. Kali skinęła głową na znak zgody… Po czym obróciła się plecami do Starszego i ruszyła w kierunku wyjścia z sali.
- Jeszcze jedno Kali! – Goelh krzyknął w kierunku wyjścia… - jak…? – nie dokończył, pytania, gdyż momentalnie usłyszał nań odpowiedź.
- Keayndort! – odkrzyknęła Kali zza pleców, nawet nie racząc się zatrzymać, czy obejrzeć – Keayndort! – powtórzyła – Tak będzie miał na imię…! – ostatnie słowa padły już zza wejścia i o wiele ciszej…

Nazywam się Keayndort Sindall. Jestem elfem urodzonym na obrzeżach Dawnej Puszczy, w osadzie Darrelh. Piszę do was po wielu latach, kiedy po pierwsze umiem już pisać, a po drugie poznałem swoje najwcześniejsze dzieciństwo, swoje lata po narodzinach i sam ów fakt, które to przekazała mi moja opiekunka, przybrana matka, Kali… Z tego co mi przekazano wiem, że moi rodzice mieszkali na pograniczu Dawnej Puszczy, a szlaków kupieckich tamtędy biegnących… Mimo zakazów Starszyzny pobliskiej osady Darrelh, ojciec często handlował z kupcami i wędrownymi kramarzami, ażeby tylko i wyłącznie polepszyć nasz poziom i stan życia… To powodowało niechęć Starszych i izolację mojej rodziny pośród moich pobratymców… Smutne, ale prawdziwe… Smutne było też to, że chciwość przerastała wzajemne zaufanie i lata wspólnego handlu… Ojca zabito podczas jednej z wymiany dóbr i wyrobów, zanim się urodziłem… Później los nie był bardziej łaskawszy i odebrał mi matkę podczas mych narodzin… Ironio… Tak trafiłem pod wychowanie Kali i jej rodziny w samym centrum Darrelh. Nie wiem ile dokładnie miałem lat, kiedy kolejny „grom trafił mnie z nieba”, ale jak zwykle tylko mnie się dostało… Wydaje mi się, że miałem wtenczas 10 lat…


- Sanny chodź! Sanny! – młodziutki elf zawołał za swoją przybraną siostrą. Biegli wśród wysokiej, gęstej i pięknie zielonej trawy, gdzieniegdzie przerośniętej krzakami, a nawet kolorowymi kwiatami. Słońce oblewało wielką polanę swoimi ciepłymi i złotymi promieniami, a wietrzyk przyjemnie chłostał ich twarze, lekko ich ochładzając. Sanny biegła na równi z bratem, śmiejąc się i pokrzykując…
- Złap mnie Keayn…! Złap mnie! – młody elf ani o tym nie myślał… Biegł tylko co sił w nogach, żeby siostrzyczka go tylko nie dogoniła… Był smukłym, ale wysokim jak na swój wiek młodzikiem. Miał pełną radości, ładną twarzyczkę, o wielkich zielonych oczach. Jego długie, złotawo-żółte włosy powiewały wśród tańczącej na wietrze trawy, co krok wznosząc się i opadając na szerokie ramiona.
Nagle usłyszał piskliwy krzyk zza swoich pleców… Chciał się odwrócić, ale rżenie końskiego pyska przerwało jego zamysł. Koń przed nim stanął dęba prawie zrzucając swego jeźdźca na trawy… Keayndort gwałtownie się zatrzymał, tylko cudem unikając końskich kopyt. Jeździec szybko i sprawnie opanował konia i zeskoczył przed młodym elfem…
- Mam cię elfickie ścierwo! – szybkim ruchem pochwycił malca. – Nie wierzgaj kurwa! Bo zajebe, jak mi bóg miły! – podniósł Keayn’a i przybliżył jego twarz do swojej… Chłopczyk zobaczył obłęd w oczach swego oprawcy i szybko powstrzymał się od jakichkolwiek gwałtownych ruchów… - No… Tak lepiej… - powiedział mężczyzna, a jego zgniły oddech uderzył w chłopaka. Keayndort z ledwością powstrzymał się od wymiotów… To jakby odór z rynsztoka w upalny dzień, pomyślał… Zaraz po tym pomyślał o Sanny, której krzyki szybko ucichły… Spróbował się rozejrzeć i wykręcić z uścisku… Potem była już tylko ciemność…
- Nosz kurwa! – mężczyzna szarpnął chłopcem – Co żem mówił?! Kurwa! – po czym szybkim ruchem wymierzył elfowi cios w twarz… Chłopczyk stracił przytomność, a oprawca niczym bohater, uśmiechnął się szeroko, ukazując swoje poczerniałe i pognite zęby. – Grimm?! Masz drugiego?! – zawołał przez ramię, jednocześnie przerzucając bezładne ciało chłopczyka przez siodło…
- To mała elfka! – usłyszał zza traw – Będzie ekstra kaska! – mężczyzna słysząc nowiny ponownie się uśmiechnął. Dosiadł konia i z zadowoleniem poklepał Keayna po plecach…

Ocknąłem się w klatce, była tak mała, że mogłem w niej tylko siedzieć z podkulonymi nogami. Zza jej zardzewiałych i brudnych prętów widziałem całe obozowisko… Głowa bolała mnie niemiłosiernie, szczególnie w okolicach szczęki i lewego oka. Czułem resztki krwi w ustach, a każdy grymas wywoływał lekki ból i pamiętam, że chciało mi się tylko płakać… Po krótkim rzucie oka po obozowisku, wiedziałem już, że nie jestem jedynym porwanym i zamkniętym niczym zwierzę w klatce. Było nas wielu, głównie dzieci, ale byli też dorośli. Dwa starsze elfy, reszta sami ludzie. Nie wiem gdzie się znajdował obóz, ale byłem pewien, że wśród nas nie było Sanny… Do dziś nie wiem, gdzie jest moja siostra… I mimo, że każda moja cząstka chciała krzyczeć, rwać łańcuchy, to w głębi wiedziałem, że i tak nie ma to sensu… I tak mój los, znowu sobie o mnie przypomniał…

Kilka dni podróżowaliśmy w tej karawanie do Mar-Margot, miasta, w którym przyszło mi poznać jedynie widok rynku, gdzie sprzedawano ludzi w klatkach, uprowadzonych i sponiewieranych, jak ja… Śnię o trasie z Dawnej Puszczy do Mar-Margot do dziś, a trochę już minęło… Ile mogłem mieć wtedy lat? Może 10 albo 11? W zasadzie dobrze, że większości nie pamiętam, strach paraliżował mnie skutecznie, bo albo spałem albo padałem zemdlony i wycieńczony katorżniczą podróżą w klatce, w karawanie niewolników. Nienawidziłem świata ludzi, nienawidziłem swego losu… Dlaczego nie umarłem razem z matką przy porodzie? Ale byłem zbyt młody, żeby znać odpowiedzi na te pytania, i zbyt nieświadomy i niedojrzały, żeby wyciągać inne wnioski…


Odgłos kół ciężkiego wozu i rżenie koni wyrwało elfa ze snu… A może to nie był sen tylko kolejna utrata przytomności…? Chłopak i tak nie pamiętał, co mu się śniło… Usłyszał zgiełk i hałas wydobywający się z gardeł dziesiątek ludzi, którzy licznie krzątali się wokół wozów i przy zalegających budynkach. Zdołał tylko rzucić okiem na otaczający go widok… Wielkie i ceglane budynki górowały nad klatkami, w których siedzieli pozamykani jemu podobni nieszczęśnicy… Ludzie wpatrujący się w zawartość owych klatek, wskazujący nań palcami, albo rozmawiający między sobą… Wszędzie zgiełk i zamieszanie…
- Macie mi go porządnie wyszykować i nakarmić, bo wygląda gorzej niż żałośnie! – gardłowy rozkaz wyrwał Keayna z obserwacji – Mam zamiar na nim nieźle zarobić… Jasne?! – mężczyzna spojrzał groźnie swoim jednym okiem, to na klatkę młodego elfa, to na dwóch pomagierów, kręcących się przy pozostałych klatkach… Miał wredną twarz, zwyczajnie wredną i tylko jedno oko, w miejscu drugiego był zabliźniony oczodół, którego nawet nie starał się czymkolwiek zakryć… Uśmiechnął się do elfa, odsłaniając pognite zęby i ruszył w stronę kilku mieszczan oglądających swoje przyszłe „nabytki”…
Keayndort siedział skulony w klatce i walczył z boleściami brzucha, które co chwila się nasilały… Był umyty i odziany w czystsze łachmany… Był nawet najedzony, i to karmą o wiele lepszą niźli dotychczas podczas podróży karawaną, a mimo to, walczył, by powstrzymać wymioty… Rozglądał się gorączkowo, a kropelki potu gromadziły się nielicznie na jego czole. Wokół panował zgiełk i słychać było dużo krzyków, w zasadzie było to podobne do Jarmarku Święta Juan, tylko że tam sprzedawał z ojcem strzały do łuku, a tu sprzedawany był on sam... No i inni…
Krzyk wyrwał Keayna z zamyślenia i szybko skierował wzrok w centrum zamieszania. Zobaczył jak dwóch dozorców, którzy wcześniej na polecenie go wyszykowali, teraz trzymali za ręce młodego chłopca, ludzkiego, może nawet jego rówieśnika, a ten bez oka wypalał mu piętno na czole… Syk palonej skóry i wrzask bólu chłopczyka momentalnie przeraził młodego elfa… Serce zaczęło bić niemiłosiernie szybko, a krople potu spływać po twarzy. Nawet nie zauważył, kiedy pod jego klatkę podszedł wyszykowany, niemłody, sympatyczny mężczyzna. Przyglądał mu się z uwagą, po czym krzyknął na bezokiego nadzorcę. Ten krzyk otrzeźwił elfa i wyrwał z zapatrzenia w przerażającą scenę znakowania ludzkiego chłopczyka. Keayn spojrzał na mężczyznę…
- Biorę tego… - szlachcic wskazał na elfa, po czym sięgnął za pas po sowicie wypchany, skórzany mieszek.
- Jak jaśnie wielmożny sobie życzy… - jednooki skinął na swoich pomagierów i zręcznym ruchem wyrwał brzęczącą sakiewkę z ręki szlachcica… Podrzucił mieszkiem dwa razy, jakby oceniając jego zawartość, po czym uśmiechnął się do siebie i przypiął sakiewkę do pasa… - Dawać mi go tu! – przez chwilę Keayn nie rozumiał, co się ma zaraz wydarzyć i poddał się, gdy dozorcy wyciągnęli go z klatki… Dopiero, gdy zobaczył zbliżające się, rozżarzone, do jego twarzy żelazo, zrozumiał… Fala strachu i przerażenia po raz kolejny pozbawiła młodziutkiego elfa przytomności…

Przebudziłem się w ciepłym i wygodnym łóżku. Obok mnie stał mój, jak się później okazało, wybawca Jaromir. I uśmiechnięta kobieta, pełna troski. Wówczas moje życie nabrało tempa, a wydarzenia zaczęły toczyć się szybko, ale w końcu z przychylnością dla mnie. Jaromir, był lokajem rodziny de Vries, do której trafiłem. To on mnie wykupił, a wszystko było zasługą Pani Julii i Pana Roberta de Vries, moich kolejnych, przybranych rodziców. Ich rezydencja leżała około dziesięciu kilometrów od miasta Mar-Margot, i nazywała się Zielonym Kasztelem. Dla mnie wówczas, przez te kilka spędzonych lat, był to pełen miłości, radości, olbrzymi zamek, otoczony wysokimi, grubymi murami, pełnymi życzliwych i pomocnych ludzi.

Moi przyszli, przybrani rodzice, byli bogatym małżeństwem, które, nie wiedząc czemu, postanowiło ratować wszystkich wymagających opieki… Bez własnego potomstwa, dobroduszni i bogobojni, przygarnęli mnie pod swój dach, żeby tam mój zły los odmienić… Sami też, w mieście Mar-Margot, byli swego rodzaju darczyńcami, którzy wspierali sierocińce i pomagali błąkającym się po ulicach samotnym i opuszczonym dzieciom. Często wespół z gildią handlową, zwaną Towarzystwem Kupieckim Karabaku, wciągali tych dzieciaków do różnych cechów, dzięki czemu miały sieroty zajęcie i kształciły się, żeby nie skończyć w rynsztokach… Prócz tego kilka wsi, tartaki i wydaje mi się, że spory majątek, ale tego już się nie dowiedzieliśmy…

Szybko okazało się, że prócz mnie, państwo de Vries przygarnęli jeszcze trzech innych chłopców. Ludzkie dzieci, więc byłem wśród mojego przybranego rodzeństwa jedynym nie-człowiekiem… Na szczęście nikomu, to nie przeszkadzało, wręcz nigdy później nie spotkałem się z jakimkolwiek przejawem nawet najmniejszej niechęci, z tego tytułu. Moi bracia byli różni, wiekiem i charakterami i też nie byli ze sobą spokrewnieni. Igo, najstarszy z nas i zarazem najdłużej przebywający w domu de Vries, zawsze interesował się książkami i zagłębianiem wiedzy w nich zawartej. Dalinar, młodszy ode mnie, a trzeci wiekiem wśród nas, przemądrzały i zarozumiały, cieszył się względami ojca w kształceniu się orężem… Choć moim zdaniem, póki co, był to zwykły przerost formy nad treścią… I w końcu Gniewomir, Młody, najmłodszy, który trafił pod skrzydła rodziców zaledwie w wieku 2, albo 3 lat i kiedy się poznaliśmy był prawie dwa razy młodszy ode mnie… Mimo różnic, które nas dzieliły, szybko się do siebie zbliżyliśmy i chyba w pewnym sensie pokochaliśmy, taką szczerą, braterską miłością. Pojawił się szacunek, zrozumienie i wzajemne wsparcie i pomoc. To wszystko, co najlepsze i czego nasi przybrani rodzice starali się przez kilka lat nas nauczyć i w nas wszczepić.

Pod ich czułym i opiekuńczym, pełnym miłości okiem, kształciliśmy się, poszerzaliśmy swoje umiejętności i nabywali nowych. Każdy innych, bo nikt nikogo w domu de Vries nie zmuszał, do czegoś, czego nie chciał, albo w czym nie wykazywał jakichkolwiek oznak zainteresowania. Ja trafiłem do Cechu Zielarzy, Julia o to zadbała, żebym się kształcił i miał zajęcie. Byli wśród nich też medycy, szczególnie Pan Eryk, któremu pomagałem składać złamania i opatrywać rany. Dużo się wówczas nauczyłem o ludzkim ciele i sposobie jego leczenia. Pod cierpliwym i czułym okiem ojca poprawiłem umiejętności we władaniu mieczem, a przede wszystkim łukiem, gdyż tę znajomość broni poznałem jeszcze za szczeniaka, wśród moich elfickich rodziców. Jaromir natomiast poświęcał swój czas na nauczeniu nas czytania i pisania, podstaw geografii i historii, mimo że wtedy w głowie nam była tylko zabawa i spędzanie chwil ze sobą. Strach i trauma zniknęły, i w końcu zacząłem być szczęśliwy…


- Chłopcy! Szybko wstawać! – stłumiony krzyk wyrwał czwórkę braci z błogiego snu – Chłopcy! Nie ma czasu! Musimy uciekać! – Jaromir jak burza wpadł przez drzwi do pokoju i szybkimi, chaotycznymi ruchami zaczął zdzierać z chłopaków pierzyny, którymi byli przykryci.
- Ale… - wystękał mały Gniewomir, pocierając piąstkami zaklejone powieki…
- Żadne ale…! – krzyknął lokaj tonem nie znającym sprzeciwu i zwrócił się do starszych braci – Igo, Kejn, bierzcie braci i za mną! Dalinar wstawaj na gniew boga! – szarpnął chłopca za nadgarstek i pociągnął za sobą ku otwartym drzwiom. Igo pochwycił Młodego i wspólnie wybiegli za Jaromirem z komnaty.
Dopiero teraz, zobaczyli, że wszędzie unoszą się opary gęstego, czarnego dymu, którego obłoki paliły krtań i nozdrza. Dopiero teraz, gdy przedzierali się przezeń, jak ślepi we mgle, korytarzami Kasztelu, dobiegały ich zewsząd krzyki paniki i bólu, a towarzyszyły im odgłosy otaczającego ich pożaru. Jaromir biegł ile sił w nogach, ciągnąc za sobą Dalinara, za nimi pędzili trzej pozostali bracia. Widok, który mijali z każdym kolejnym krokiem, pogrążał ich w coraz to większym strachu. Kasztel płonął, jego naruszona struktura w niczym już nie przypominała ich rodzinnego zameczku… Pożoga rozlała się wszędzie, a ogień bez żadnych przeszkód trawił kolejne kondygnacje wielkiej posiadłości. Większa jej część przypominała już tylko ruiny, na których tańczyły kilkumetrowe płomienie. Zadaszenia poszczególnych pomieszczeń i przylegających do Kasztelu budynków, były zawalone. Ogień… Wszędzie ogień…
- Jaromirze?! – przerażony głos Igo przedarł się przez panujący wokół hałas – Jaromirze, co się stało?! Gdzie rodzice?! – Igo ledwo łapał oddech w palącym dymie…
- Nie teraz chłopcy! – wykrzyczał Jaromir i jednym kopnięciem wyważył mocno nadpalone drzwi na dziedziniec – Teraz musimy uciekać! Łapcie konie! – wskazał na stajnię, która płonęła i chyba zrozumiał, że jeśli jakiekolwiek zwierzę miało ocaleć, to na pewno nie było w środku… - Tam! Konie! – skierował się w głąb dziedzińca, gdzie spanikowane zwierzęta rżały przerażone i panicznie biegały w kółko szukając wyjścia ze śmiertelnej pułapki. Lokaj puścił Dalinara i wziął na ręce najmłodszego z braci, Gniewomira, po czym wszyscy pobiegli wyłapać spanikowane zwierzęta…
Tej nocy na Wyżynie Karabaku było cicho… Wiatr lekko smagał nierówne i postrzępione szczyty. U stóp tej olbrzymiej wyżyny spało miasto… Mar-Margot też było ciche… W zaciemnionej uliczce miauknął zbłąkany, czarny kot… Ziewnął od niechcenia i wygodnie rozłożył się na parapecie „Zbłąkanego Wędrowca”. Nieliczne i przyciszone odgłosy z wnętrza gospody wcale nie przeszkadzały mu w powolnym zasypianiu… Ponownie ziewnął, zwinął się w kłębek i zasnął spokojnym, niczym niezmąconym snem. Nikt w okolicy nie wiedział, że okrutny los, ponownie odebrał szczęście i miłość czterem, przyrodnim braciom…

Z Kasztelu, albo raczej jego zgliszczy, wydostaliśmy się dzięki kilku koniom, które ocalały i dały się pochwycić. Jaromir zawiózł nas do niejakiej Margaret, która jak się okazało była siostrą naszej matki Julii. Jej posiadłość leżała w centrum Mar-Margot, a ciotka, podobnie, jak nasi rodzice, również nie biedowała, choć majątek wujostwa nie był tak znaczny… Kiedy Jaromir wrócił do nas kolejnego dnia, oznajmił, że rodzice zginęli w pożarze, a my, od tej chwili musimy pozostać pod opieką wujostwa, dopóki Kasztel nie zostanie odbudowany i sprawy majątkowe nie zostaną załatwione… Tak naprawdę stary lokaj nie powiedział nam nic więcej, a nasza rozpacz, frustracja i niemoc, tylko się pogłębiły… Minęło kilka tygodni, podczas których Jaromir ani razu nas nie odwiedził, i nikt nie wiedział gdzie lokaj się zapadł… Ciotka też nie wytrzymała obecności dodatkowych dzieci, których w ogóle nie traktowała, jak siostrzeńców, a tylko zło konieczne, więc postanowiła się nas pozbyć w dość wyszukany sposób… Pod pretekstem dalszej naszej edukacji, ciotka oddała nas do Bezimiennego Klasztoru Sierot, pod skrzydła i opiekę przeoryszy Carmilli…

Wówczas jeszcze nie wiedzieliśmy, że po raz kolejny, sam już przestałem liczyć… trafiliśmy „z deszczu pod rynnę”…



OPIS POSTACI:
Dla ludzi jestem znany pod imieniem Kejn de Vries, z szacunku dla moich ostatnich, przybranych rodziców, ale też dlatego, że całe moje imię jest dość trudne w mowie i piśmie, dla ludzi, czy innych ras.
Jestem elfem postawnym, choć nie za wysokim. Moja budowa ciała posiada idealne proporcje, jeśli mogę się tak wyrazić. Mocne i dobrze zbudowane ciało, typowe bardziej dla akrobaty, niż dla zbrojnego, wielkiego rębajły… Zwinny, o lekkich i wyważonych ruchach. Twarz przystojna, ale nie piękna i gładka, jak dla typowych przedstawicieli mej rasy. Widać, że jest zmęczona mimo młodego wieku, widać, że przeplatana jest wieloma smutkami i przeżytymi troskami, ale nadaj przystojna, a przynajmniej w ludzkim tego słowa znaczeniu… Włosy długie, proste, o barwach słońca, które bardzo rzadko splatam w kuc… Oczy zielone, zatroskane, ale czujne i skupione.
Brygandynę posiadłem niedawno, po jednej z misji, tak jak swoje bronie, do których jestem mocno przywiązany i w ich użyciu byłem szkolony. Miecz, długi łuk refleksyjny i sztylety…. Z nimi nigdy się nie rozstaję…