Życiorys: Gotrek un Nathrek (autor: Prosiak)
Z otwartymi ze zdziwienia ustami szedłem po wielkich schodach prowadzących do ogromnych bogato zdobionych drzwi Akademii Magicznej w Lupis. Akademia jak i całe miasto było czymś tak nowym, że nie wiedziałem co o tym sądzić. Na niewielkiej powierzchni żyli ze sobą przedstawiciele wielu ras. W ciągu 10 minut widziałem tu więcej elfów i krasnoludów, niż przez całe swoje życie. Nieśmiało wstąpiłem do budynku, przed oczami rozpostarła się wielka sala oświetlana dziwnymi kandelabrami, w których zamiast świec płonęło dziwne nienaturalne światło. Musiałem dziwnie wyglądać stojąc tak na środku dużego pomieszczenie, wodząc maślanym wzrokiem po okolicy. Nie wiem ile tak stałem, ale w końcu podszedł do mnie starszy człowiek w schludnym choć prostym ubraniu i zapytał „Mogę w czymś pomóc chłopcze?”. Zawahałem się przez chwilę i wystękałem: „ja mam list polecający do mistrza Otto Vargasa” i w pośpiechu zacząłem szukać go w worku przewieszonym przez plecy. „Dobrze poczekaj tu z boku” – wskazał ręką miejsce pod ścianą – „nie stój na środku przejścia”. Po czym oddalił się w kierunku schodów prowadzących gdzieś na wyższe piętra. Po chwili mężczyzna wrócił i rzekł „poczekaj tu, zostaniesz wezwany”. Stałem tak podziwiając przepych budynku, w którym się znalazłem. Po pewnym czasie podszedł do mnie młody człowiek i rzekł „chodź za mną, rektor chce Cię widzieć”.
Szedłem prowadzony przez szereg korytarzy, na ścianach tu i ówdzie wisiały portrety profesorów, darczyńców, oraz władz uczelni. Młody człowiek wprowadził mnie do gabinetu rektora. Ku mojemu zdziwieniu człowiek siedzący za biurkiem był o wiele młodszy, niż się spodziewałem. Idąc tu wyobrażałem sobie rozmowę z siwym staruszkiem w luźnej długiej szacie, w pokoju pełnym słojów z różnymi dziwnymi ingrediencjami. Zamiast tego zobaczyłem gustowny gabinet z dużym misternie rzeźbionym biurkiem, całkiem sporych rozmiarów biblioteczką. Za plecami rektora widniało ogromne wręcz okno, składające się z niezliczonych małych kwadratowych kawałków, jakże drogiego przecież szkła. Dzięki temu cały gabinet zalany był światłem wpadającym do środka. Rektor podniósł wzrok z nad czytanego dokumentu i przyjrzał się mi dokładnie. „Gotrek. Tak?” „Tak” – odpowiedziałem onieśmielony. „Zatem chcesz uczyć się w naszej Akademii?” „Chcesz, nie chcesz” – pomyślałem – „a co ja mam tu do gadania”. „Tak oczywiście proszę pana”. „Zatem opowiem Ci jak to wszystko będzie wyglądać. Na początku wszyscy uczniowie pierwszego roku chodzą na te same zajęcia. Są to zajęcia, które musi poznać każdy mag, niezależnie od wybranej później specjalizacji. Przez pierwsze 2 lata będziesz poznawał runy, podstawowe zagadnienia z teorii magii, a przede wszystkim przekonamy się czy w ogóle nadajesz się do kontrolowania energii magicznej. Poznasz pierwsze ćwiczenia, takie jak tworzenie znaku ochronnego Tar lub rzucanie prostych sztuczek, z prawdziwymi zaklęciami nie mającymi wiele wspólnego. Dowiesz się także jakie pokłady energii jest w stanie skumulować twój organizm. Jeśli przez te dwa lata zaliczysz wszystkie testy oraz pojmiesz wymaganą wiedzę teoretyczną, pójdziemy o krok dalej.”
Stałem i słuchałem tego tak uważnie jak tylko mogłem. A rektor kontynuował monotonnym głosem. „Zazwyczaj do tego czasu studenci mają już upatrzony kierunek dalszego rozwoju, a niejednokrotnie wykładowcy wspomagają ich w wyborach, zauważając ich potencjał w jakiejś dziedzinie. Ty nie będziesz miał takiego wyboru.” Słuchałem zdziwiony, a rektor kontynuował. „Jeśli uda Ci się przebrnąć przez te dwa lata, zostaniesz skierowany na szkolenie na Maga Walki.” „Na Lorsha” – pomyślałem – „brońcie bogowie, jak ja nienawidziłem ćwiczeń z bronią i nieustannych drwin mojego ojca, że jestem za słaby, niezdarny i do niczego się nie nadaję.” Myślałem, że tu w Akademii będę mógł wybić się, nie zważając na swoje wątłe ciało. W chwili kiedy chciałem zaprotestować, rektor podniósł ostrzegawczo rękę i dał do zrozumienia, że mam milczeć. Kiedy po chwili zobaczył, iż się uspokoiłem, kontynuował. „Albo pogodzisz się z takim stanem rzeczy, albo możesz wracać do domu już teraz. Nie próbuj nawet podejmować dyskusji, specjalizacja na wydziale magii bojowej to warunek konieczny do twojej edukacji tutaj. Aha i jeszcze jedno, wiedz, że mimo, iż przychodzisz tu z listem polecającym, nie licz na żadne ulgi. Znakomita większość uczniów to ludzie, którzy dostali się tu swoją ciężką pracą i wiedzą zdobytą przed przystąpieniem do nauki. Reputacja tej uczelni wymaga od nas tego, abyśmy dbali o równe szanse dla każdego. Nie ma faworyzowania, dostajesz się bez egzaminu, lecz na tym ulgi się kończą. Czy zrozumiałeś i akceptujesz te warunki chłopcze?” Po chwili namysłu pewnym głosem odpowiedziałem „Tak zrozumiałem i akceptuję” – a w myślach dodałem „wszystko jest lepsze niż pobyt w domu i wysłuchiwanie drwin z ust ojca i moich dwóch młodszych braci.”
I tak oto następnego dnia rozpoczęła się moja edukacja. Z powodu braku funduszy, zmuszony byłem do stania z boku. Prawie nigdy nie uczestniczyłem w studenckich hulankach, nocnym włóczeniu się po karczmach, czy też domach uciech. Jeśli tylko miałem odrobinę wolnego czasu, spędzałem go na dorabianiu sobie kilku groszy u lokalnych sprzedawców czarów oraz ingrediencji. Tak jak już wspomniałem, czasem zapłatą były pieniądze, czasem za kilka dni pracy wpadł czysty pergamin, atrament lub pióro wybornej jakości. Robót chwytałem się różnorakich, na początku nie stroniłem nawet od sprzątania w sklepach, po szorowanie podłóg w gabinetach magów. Z czasem z nauką przyszła też świadomość, iż mag to nie byle kto i powinien szanować swoją osobę. Porzuciłem wszystkie zajęcia związane ze sprzątaniem. Jako że kilku sprzedawców zdążyło mnie już poznać i polubić, często zastępowałem ich za ladami sklepów. Lecz jednak moim ulubionym zajęciem było porcjowanie ingrediencji. Odważanie na specjalnych wagach sproszkowanego srebra do zaklęcia ochronnego przed złem, układanie razem szklanych pręcików wraz z kawałkami specjalnego futra, wymaganych do czaru błyskawica, czy pakowanie po dziesięć sztuk specjalnie spreparowanych kulek siarki potrzebnych do wywołania kuli ognia. Tak zarobione pieniądze pozwalały mi na zakupienie nowych szat oraz na bardzo nieliczne wyjścia do karczmy.
Z powodu dużej ilości zajęć, nauki i dodatkowych prac, czas biegł niemiłosiernie szybko. Nim się obejrzałem minęły dwa lata. Okazało się, że do typowo magicznych rzeczy miałem dryg i przedmioty, gdzie bardziej liczył się swoisty instynkt i zrozumienie pewnych mechanizmów rządzących prawami magii, nie sprawiały mi żadnych kłopotów. O wiele gorzej było z przedmiotami, które polegały na przyswajaniu ogromnych ilości suchych faktów. Na naukę tych przedmiotów traciłem ogromnie dużo czasu, a mimo to oceny jakie uzyskiwałem, były co najwyżej przeciętne. Z rozpoczęciem trzeciego roku, grupa studentów którzy przeszli przez dwuletnie sito, podzieliła się i rozeszła na specjalizacje. Z tego co wiem, to po czterech najzdolniejszych uczniów, zgłosił się wysłannik z świątyni Aziela. Trzech z nich później wróciło, a jeden został w świątyni, by pod specjalnym okiem kapłanów dalej zgłębiać swoją wiedze. Jeśli będzie miał szczęście, szeptano, to dołączy do nielicznego grona Kapłanów-Magów. Wielu moich znajomych zostało na kierunku Magii Ogólnej, tylko nieliczna część wybrała specjalizację w dziedzinie Inwokacji, Iluzji, bądź Nekromancji. Wraz ze mną zgłosiło się jeszcze pięciu.
Nadszedł czas, kiedy mogliśmy na ponad dwa miesiące wyruszyć poza mury miasta. Po powrocie do domu, usiłowałem się wypytać matki, cóż takiego napisała w liście, że zostałem przyjęty do Akademii. Chciałem także się dowiedzieć, dlaczego nie pozostawiono mi wyboru specjalizacji. Matka zawsze szybko zmieniała temat i z uśmiechem na twarzy mówiła „Opowiadaj.” Więc ignorując kąśliwe docinki ojca i braci opowiadałem. I radowałem się, że choć matka cieszy się z moich postępów chyba bardziej ode mnie. Czas spędzony w domu minął jak z bicza strzelił, wszak sama podróż do Lupis trwała dobry miesiąc.
Trzeci rok rozpoczął się od wyboru zajęć dodatkowych. Poza przedmiotami typowymi dla mojej specjalizacji, takimi jak walka bronią białą, czary bojowe oraz ochronne w bezpośrednim starciu, wzmocnione wywołania, należało wybrać przedmioty dodatkowe. Mój wybór padł na: jeździectwo, religioznawstwo oraz ładowanie magicznych przedmiotów. Wprawdzie mogłem wybrać jeszcze heraldykę, podstawowe zagadnienia z dziedziny etykiety, czy nawet grę na lutni. Ale zdecydowałem, iż po zakończeniu szkoły, wolę wyruszyć w świat, niż gnić bezczynnie na jakimś dworze jako doradca jakiegoś kapryśnego władyki. Pierwsze zajęcia z walki bronią białą na szczęście wyglądały zupełnie inaczej, niż „nauki” mojego ojca. Tu nikt na siłę nie wkładał mi w dłoń ciężkiego dwuręcznego miecza, który ledwo potrafiłem podnieść. Przez pierwsze tygodnie poznaliśmy bardzo proste ciosy i gardy. Potem do tych nabytych umiejętności, dopasowywaliśmy stopniowo broń. Praktycznie wszystkie osoby z mojego rocznika wybrały miecz długi. Ja natomiast upatrzyłem i umiłowałem sobie lekko zagiętą szablę. I tak następny rok minął pod sztandarem doskonalenia nauki walki bronią oraz oczywiście przedmiotów obowiązkowych i dodatkowych. O dziwo w tym roku, wszelkie przedmioty, łącznie z nauką walki, zdałem na bardzo wysokim poziomie.
Znów wybrałem się do rodzinnej wioski i mimo, iż do domu wszedłem z szablą przy boku, nastawienie mojej rodziny nie zmieniło się. Pierwsze co usłyszałem od młodszego brata to zapytanie w stylu „Masz zamiar się tym golić? To chyba nie poręczne, możesz się zaciąć.” Na te słowa ojciec i drugi brat wybuchli śmiechem. Moje nadzieje na odrobinę szacunku z powodu broni u pasa rozwiały się. Wiedziałem, że po studiach nie mam po co tu wracać.
W czwartym roku, prócz przedmiotów, które miałem rok wcześniej, pojawiły się trzy nowe. Podstawy tworzenia magicznych przedmiotów w teorii, podstawy sporządzania magicznych pergaminów w teorii oraz przygotowanie do rzucania czarów w zbrojach średnich. Nowe przedmioty, a szczególnie tworzenie przedmiotów oraz pergaminów, wszyscy przyjęli z dużym entuzjazmem. Bardzo szybko jednak nasz zapał został zgaszony. Wykładowca szybko sprowadził nas na ziemię słowami „Jeśli którykolwiek z was myśli, że po tych lekcjach zrobi cokolwiek magicznego, to niech się obudzi. Tu dowiecie się tylko czego będziecie musieli nauczyć się w dalekiej przyszłości, aby móc myśleć o stworzeniu czegokolwiek. Poznacie też ogólne zasady tyczące się przedmiotów, które chcecie umagicznić. Hm przedmiot ten jest też po to, abyśmy nie musieli się wstydzić za was jako znana uczelnia. Każdy mag powinien mieć podstawową wiedzę na ten temat.” Interesowało mnie jak będzie wyglądać przygotowanie do rzucania czarów w pancerzach. Wszak nikt z nas nie rzucił jeszcze ani jednego czaru. A wyglądało to przekomicznie, pięciu nieszczęśników stojących w zbrojach oraz wymachując swoim orężem, a koło nich latające w powietrzu pióra do pisania, słuchające rozkazów robaki i wszelkiego rodzaju owady oraz przeliczające się same monety. Czarowaliśmy sztuczki tak długo, aż brakowało nam energii potrzebnej do ich aktywowania. Pod koniec roku pojawiła się pewna nowość, mianowicie każdy z nas musiał napisać jakąś pracę, związaną z umagicznieniem przedmiotów oraz ładowaniem magicznych przedmiotów. Były to prace wymagane do zaliczenia przedmiotu. Mi udało się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Za zgodą wykładowców, zaprojektowałem przedmiot łączący te dwie dziedziny. Bujając gdzieś w przyszłości, zaprojektowałem broń, którą sam bym chciał walczyć. Oczywiście do wykonania tego projektu potrzebny był zarówno znakomity mag, jak i kowal pierwszej klasy. Główną zaletą tej broni był wpasowany w rękojeść odpowiednio oszlifowany kamień – szafir, rubin, szmaragd, topaz, brylant lub ametyst – przygotowany tak, by mógł pomieścić duży ładunek energii magicznej, a przy tym dał się ponownie ładować. Z racji umieszczenia go w rękojeści, musi być osłonięty drobną siateczką. Agapit zapewni siateczce wytrzymałość, a srebro znakomite przewodzenie energii magicznej. Tak owinięty kryształ wystaje z dwóch stron rękojeści, a z kolejnych dwóch dokładnie zabezpieczony jest ściankami, co doskonale widać na dołączonym szkicu. Oczywiście nie zagłębiam się w szczegóły tworzenia samej rękojeści, od tego mamy wszak odpowiedniego kowala. Przejdźmy do ostrza. Najlepiej by zostało ono wykute przy obecności maga, co jak wiadomo upraszcza proces wpisywania runów, a przy tym daje też lepsze efekty. Jeśli jednak runy, z jakichś przyczyn, miały by być zrobione w późniejszym czasie, dobrze poinformować kowala, aby na ostrzu, poniżej rękojeści zostawił kawałek spłaszczonej powierzchni pod runy. Nie jest to konieczne ale znów ułatwi nam prace. Oczywiście w sam proces kucia ostrza nie zagłębiałem się, bo na tym tak naprawdę zna się tylko kowal. My jedynie musimy wytłumaczyć, że chodzi nam o najwyższej jakości stal. Dobremu kowalowi wystarczy tylko powiedzieć w jakim celu kuje broń, a on już będzie wiedział jakich stopów użyć. W runy te można będzie zapisywać zaklęcia. Zaprojektowane były tak, aby można było wymazać w razie potrzeby czar, nie aktywując go i zaraz potem wpleść nowy. Projekt, mój spotkał się z dużą aprobatą wśród wykładowców. Lecz nie obyło się bez komentarza, że zaprojektowałem coś na co prawdopodobnie nigdy nie będzie mnie stać.
Na początku roku piątego, ja oraz jeszcze jeden z naszej piątki, zostaliśmy wytypowani do zmiany taktyki walki. Przypuszczam, iż spowodowane było to tym, iż byliśmy znacznie słabsi od pozostałych. I zwykła taktyka walki polegająca w dużej mierze na szybkich, ale bardziej siłowych ciosach, nie byłaby w naszym przypadku efektywna. Porzuciliśmy dotychczasowy tryb nauki i przeszliśmy na odmienny styl walki bronią jednoręczną. Styl ten bardziej skupiał się na precyzji uderzenia i wyszukiwaniu słabych punktów w pancerzu przeciwnika. Teoretycznie nasze słabsze ciosy mogły ugodzić wroga tak samo, a nawet efektywniej. Piąty rok minął głównie pod znakiem ćwiczeń typowo fizycznych. Na lekcje szermierki poświęcaliśmy grubo ponad połowę czasu. W drugiej połowie mieściły się wybrane przez nas zajęcia dodatkowe oraz intensywne przygotowania do rzucenia pierwszych czarów. Nadszedł szósty, ostatni rok nauki w Akademii. Ćwiczenia fizyczne poszły w odstawkę, ćwiczyliśmy tylko dla podtrzymania kondycji i sprawności. Cały pozostały czas poświęciliśmy na pierwsze próby zrozumienia, wyuczenia się oraz rzucania czarów pierwszego Kręgu. Na dwa ostanie miesiące przed końcowym egzaminem, nie było w naszej piątce kogoś, kto nie opanowałby już do perfekcji przynajmniej trzech czarów. Rozpoczęły się ostanie ćwiczenia w pełnym rynsztunku, z rzucaniem prawdziwych zaklęć.
W końcu nadszedł upragniony czas egzaminu. W ostatnim tygodniu pobytu w Akademii, osoba odpowiadająca za wydawanie broni i zbroi, wezwała mnie do siebie, abym złożył podpis w księdze magazynowej, celem potwierdzenia, że odebrałem sprzęt, który po szkoleniu przejdzie na moją własność. Tuż przed egzaminem oddałem do zaprzyjaźnionego z Akademią kowala swoją szablę i za ostatnie zarobione pieniądze, kazałem mu przyozdobić koniec rękojeści pyskiem wyjącego wilka. Na egzamin końcowy szabla była gotowa, nadałem jej imię „Wilczy głód”. Egzamin z teorii był ogólnym sprawdzianem wiedzy nabytej przez wszystkie lata. Egzamin praktyczny w wypadku naszej specjalizacji to wygranie pojedynku z dwoma stworzonymi magicznie przeciwnikami. Do dyspozycji, ze względu na nasze bezpieczeństwo, mogliśmy użyć jednego tylko czaru zapisanego w matrycy. Rzucanie pozamatrycowe zakazane było pod karą wydalenia z Akademii. Wiedząc, że od magicznie wyczarowanych fantomów i tak nie pobiorę energii życiowej, zrezygnowałem z Pomniejszego Drążenia Larlocha na rzecz Tarczy. I to posunięcie opłaciło się całkowicie. Czar oczywiście wzmocniłem, wiedząc, że już na nic innego nie będę potrzebował energii. Walka potoczyła się szybko, ale nie bez zgrzytów. Odsłoniłem się raz na tyle poważnie, iż tylko końcem szabli w ostatniej chwili odbiłem cios, zmierzający ku mojej łydce. Na szczęście Tarcza spisała się znakomicie, przejęła znakomitą część siły włożonej w to uderzenie, resztę zamortyzował nagolennik. Skończyło się tylko dużym sińcem. Egzaminy zostały zaliczone. Od tej chwili mogłem zgodnie z prawem powiedzieć o sobie „Jestem magiem”.
Dzień później pożegnałem się ze wszystkimi znajomymi, wykładowcami oraz z częścią pracodawców, po czym zaopatrzyłem się w prowiant i ruszyłem do domu. Tam czekała na mnie zapieczętowana wiadomość. Na laku odbity był symbol Kościoła Lorsha. W liście widniała krótka wiadomość, że 30 września 1125 roku, czyli za dwa dni od dziś zjawi się u mnie wysłannik Kościoła i że mam być gotowy do drogi. Przez następne dwa dni rozmyślałem czegoż to ode mnie mogą chcieć przedstawiciele Świętego Kościoła. Wszystko wyjaśniło się później. Kapłan, który przybył po mnie, okazał się moim biologicznym ojcem. Matka w wielkiej tajemnicy przed moim „prawdziwym ojcem” potwierdziła tą nowinę. Czas było mi w drogę.
Ostatni raz obejrzałem się przez ramię. W progu domu stała szlochająca matka, na próżno wypatrywałem kogoś kogo przez ostanie 22 lata uważałem za ojca. Wciągnąłem w płuca głęboko przenikliwie zimne ranne powietrze. „Jestem gotowy Panie… Ojcze” - poprawiłem się, błyskawicznie przytłoczony majestatem kapłana stojącego tuż obok. Nowiny ostatnich dni runęły na mnie niczym lawina. Oto ten stojący koło mnie 2-metrowy mężczyzna, pojawił się kilka dni wcześniej, oznajmiając w tajemnicy, iż jest moim prawdziwym ojcem. Wiadomość ta na długą chwile sparaliżowała mój umysł. Umysł maga ćwiczony w odpowiedni sposób, pracuje inaczej niż umysł przeciętnego śmiertelnika. Mimo, iż informacja na pierwszy rzut oka wydawała się nieprawdopodobna, szybko w głowie poukładały się fakty, które jasno wskazywały na to, że słowa wypowiadane przez stojącego tuż obok mnie człowieka o srogim spojrzeniu mogą być prawdą. Pomijałem już nawet to, że kim do licha byłem, by wątpić w słowa kapłana Lorsha. W głowie obudziły się pytania, które czasem nękały mnie podczas pobytu w Akademii Magii. Skąd matka miała na to pieniądze? Przecież wiedziałem, iż mój ojciec nie wyłożyłby na moją edukację ani grosza. Moje pytania podczas rzadkich wizyt w domu zbywała gestem ręki i czym prędzej zmieniała temat. W ostatnim tygodniu pobytu w Akademii, osoba odpowiadająca za wydawanie broni i zbroi, wezwała mnie do siebie, abym złożył podpis w księdze magazynowej, celem potwierdzenia, że odebrałem sprzęt, który po szkoleniu przejdzie na moją własność. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że to nie matka, ale mój nowo poznany ojciec z ukrycia, dbał o moją edukację. To on w tajemnicy dawał matce pieniądze oraz dyspozycje co do mojego wykształcenia. Z jednej strony targała mną wściekłość, że przez większość życia nie zaznałem ojcowskiej miłości. Z powodu mojej lichej budowy, nie nadawałem się do ćwiczeń w ciężkich zbrojach z ogromnym mieczem dwuręcznym, który tak umiłował sobie mój „ojciec”. Według niego na wojaczkę byłem za słaby i zbyt chorowity. Nawet wtedy gdy poszedłem do Akademii, by uczyć się na wydziale magii bojowej, mój ojciec gardził mną. Dla niego jedyną metodą walki godnej Lorsha była walka orężem, bez kuglarskich sztuczek jak on to nazywał. Nie docierał do niego fakt, że sami kapłani Lorsha z miesiąca na miesiąc, z roku na rok, coraz większym zaufaniem obdarzali magów bojowych. Niestety mój „ojciec” był ślepy i nieczuły na zmiany w polityce Kościoła dotyczące magii. Z drugiej strony poczułem wdzięczność, że mimo wszystko prawdziwy ojciec wziął za mnie odpowiedzialność i w końcu będę mógł pokazać, iż nie jestem kimś kogo należy się wstydzić. Mimo, że narazie patrzę na niego jak na obcą osobę, dodatkowo blokującą rodzinne uczucia powagą Kościoła, mam nadzieję, że znajdę więź, której brakowało mi tak bardzo przez całe życie. Wyruszam z nim by spłacić swój dług za naukę, doskonalić się w trudnej sztuce magii oraz chwalić imię Lorsha.
Mocno zacisnąłem dłoń na rękojeści mojej szabli zwanej „Wilczym Głodem”. „Ruszajmy ojcze, nic mnie już tu nie trzyma.”